<<< Dane tekstu >>>
Autor Julius Zeyer
Tytuł Na pograniczu obcych światów
Rozdział IV.
Wydawca Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Akcyjne Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Wczesnym rankiem wyszedłem z Pragi za bramy, bo Prydecki nie mieszkał nigdy w mieście; miał swój dom w wiosce T... i stale tam przebywał. Szedłem powoli przez pola, falujące w rannem powietrzu, i zapatrzyłem się z zachwytem w śmiałe zarysy tumu św. Wita, który wysoko nad wierzchołkami drzew ku różanym firmamentom jasnego ranka się piętrzył. Wszystko było mi tu jak gdyby nowem, bo od kilku lat nie widziałem był Pragi, a wesołą tę drogę do Frydeckich do T... po raz pierwszy od gimnazyalnych odbywałem dziś czasów. Uniwersytet kończyłem w Genewie, a jeśli przyjechałem kiedy na święta do Czech, albo jeśli w latach późniejszych zabłądziłem do kraju z tułaczych swych wędrówek, nie wychodziłem prawie za granice naszej wioski, chyba że ojciec zmusił mnie do jakich odwiedzin u sąsiadów w najbliższej okolicy.

Zatrzymywałem się więc za każdym krokiem, wspominałem u każdego drzewa minione dawno czasy, które mi się teraz, przy śpiewie skowronków śród pól, wydawały najszczęśniejszemi, jakie przeżyłem. W bubeneckim parku odpocząłem sobie pod staremi szumiącemi kasztanami; potem puściłem się w dalszą drogę brzegiem rzeki. Tu Wełtawa tak gwałtownie nęcić mię jęła, że nie mogłem oprzeć się, i kąpiel w chłodnych jej falach tyle dodała mi jędrności i sprężystości, że pozostałą drogę w kilka chwil już odbyłem. Okolica T...ska zachwyciła mnie niezwykłym swym wdziękiem. Te winem porosłe pagórki, te owocowe ogrody, aż do połyskliwej ciągnące się rzeki, ta bujna zieleń drzew o rozłożystych koronach, cała ta spokojnie wzgórzysta scenerya o szlachetnych konturach, złocąca się w rannem słońcu, rozgrzała mię, swym prawie włoskim charakterem, do entuzyazmu.
U samego już prawie domu Prydeckich, przyszło mi na myśl, że jest jednak jeszcze zbyt wcześnie na niespodziane odwiedziny najzaufańszego nawet przyjaciela, i zatrzymałem się chwilę w niepewności. Cóżem miał tym czasem począć, zanim chwila odpowiednia nadejdzie? Stałem obok nizkiego muru, który mnie oddzielał od starego ogrodu zamkowego; w okamgnieniu przeskoczyłem go, i kroki moje zaskrzypiały po samotnych ścieżynach. Wiedziałem, że rodzina szlachecka, do której zamek T...ski należał, od kilku lat przebywa po za granicami Czech, nie potrzebowałem tedy obawiać się, że się komuś przez nieproszone odwiedziny natrętnym stanę; byłem pewny, że żywej nie spotkam duszy.
Droga powiodła mnie wprost do zamku, ku szerokim schodom, wiodącym ze stron obu na wielki peron tarasowy. Wiedziałem, jaki piękny widok otwiera się ztamtąd ponad wierzchołkami drzew w bubeneckim parku aż do samej Pragi, pośpieszyłem tedy co żywo na górę. Wstąpiwszy na ostatni stopień, stanąłem zdumiony; nie byłem sam w ogrodzie, jakem był mniemał. O zwietrzałą balustradę opierała się wysoka, smukła postać dziewczęca, cudnie pięknych konturów, i rzucała figlarnie drobne kwiatki polne, których całą wiązankę w ręku trzymała, w dół, w otwarte usta powalonego na ziemię tytana, który przed stuleciem, gdy jeszcze zamek T..ski mniej był zaniedbany, jasną strugę wielkiego wodotrysku w górę miotał, ku zabawie tych przysadkowatych, smutnie klasycznych Olimpijczyków, dotąd, wzdłuż schodów% na balustradzie stojących.
Omyliłem się tedy, zamek był zamieszkany, a ja dopuściłem się niedyskrecyi. Chciałem oddalić się niepostrzeżenie. Nieznajoma przyszła widocznie dopiero przed chwilką na teraźniejsze swe miejsce, inaczej byłaby mnie widziała, gdym w dole koło tytana przechodził. Rozmyślałem, w jakimby się udać kierunku, aby mnie, gdy zejdę na dół, nie spostrzegła. Ale cofając się, zawadziłem niezgrabnie o stojące na tarasie krzesło ogrodowe, i dziewczę obejrzało się z przestrachem. Nie pozostawało, jak ukłonić się i usprawiedliwić obecność swą przypuszczeniem, że zamek nie jest zamieszkany.
— Nie jest zamieszkany istotnie — odpowiedziała młoda dziewczyna z pomieszaniem i, upuściwszy całą równiankę w otwarte usta czekającego gromów tytana, pośpieszyła po schodach na dół. Ale na trzecim może stopniu zatrzymała się, niepewnie spojrzała na mnie i po chwilce uśmiechnęła się nader powabnie. Jak łania wbiegła znów na taras i wyciągnęła do mnie rękę.
— Witaj, Łazarzu — zaszczebiotała głębokim, ale miękkim głosem słowiczej słodyczy.
Stałem chwilę w milczeniu. Zmieszanie jej powróciło. Zarumieniła się.
— Czyżbym się myliła? — spytała zawstydzona.
— Floro! — zawołałem teraz wesoło, uderzając się w czoło dłonią — jakżem mógł nie odgadnąć zaraz, że to ty jesteś? Pocałowałem ją w czoło bez ceremonii.
— Jak to być może, żeś mnie zaraz nie poznał? — dziwiła się. — Czyżem się przez lat kilka tak bardzo zmieniła?
Czy się zmieniła! Tak mógłby spytać i motyl, wyleciawszy z ciasnej poczwarki pod letnie błękity. Z nieładnego dziecka wyrosło dziewczę, może nie olśniewającej piękności, ale wdzięku czarującego. Płeć jej daleka była od świetnej białości, ale nie była śniada, miała tylko południowy jakiś odcień. Flora robiła wrażenie róży zaszczepionej na ciemnych soków dębie. Przy całej delikatności rysów, przy całym marzącym charakterze pełnej wyrazu twarzy, biła jednak jakaś zdrowa świeżość i siła z całej jej istoty. Byłem tak przyjemnie zdziwiony, że porzuciłem odrazu i zupełnie zwykły swój chłód, i zapatrzyłem się w wielkie, piękne jej oczy, z których wyglądała dusza. Dusza ta wydała mi się czystą, marzącą i dobroci pełną.
Włożyłem sam rękę Flory pod swoje ramię, i chodziliśmy tak chwilę milcząc, po wązkiej ścieżce, obrębionej bujnem i krzewy, z których rosa dżdżyła na nas przy każdem zawadzeniu i których delikatne, liściaste gałązki co chwila twarze nasze niby pocałunkami muskały. Flora mówiła coś, ale nie wiem, co to było, bo słuchałem tylko muzyki tego niezwykle pięknego głosu. Wpadłem w dziwną jakąś zadumę.
Prawdopodobnie Flora wypytywała mnie o różne rzeczy, bo spostrzegałem niekiedy, że jak gdyby czekała odpowiedzi, a gdy ta kilka razy nie przyszła, zamilkła i zamyśliła się też. Dziwiło ją zapewne moje milczenie, ale nie okazywała żadnego zmieszania. Gdyśmy zboczyli w szeroką aleję, do bramy parku wiodącą, przemówiła znowu.
— Pójdziemy do nas?
— Zdawało mi się, że jest nieco zawcześnie — odpowiedziałem — ale jeżeli myślisz...
— Ojciec wstaje równie wcześnie jak ja, przed wschodem słońca. Lubimy oboje ranne przechadzki, jest tylko jedna obawa, czy już wrócił do domu. Ale przedewszystkiem, czy jadłeś już śniadanie?
— Nie, Floro, cieszyłem się przez całą drogę, że będę śniadał z wami, wiesz, jak za dawnych czasów.
— Ach, tak! — uradowała się Flora — mleko z chlebem razowym pod drzewami? I puściliśmy się oboje pędem k u bramie, jak to czyniliśmy niegdyś dziećmi będąc. Na gościńcu Flora zatrzymała się cala zadyszana.
— Znalazłbyś jeszcze bez przewodnika nasz dom? — spytała.
— Jakżebym mógł nie znaleźć! Siedziba wasza jest zbyt malownicza, taka cala gubiąca się w bujnem winie, że niepodobna jej zapomnieć! A prócz tego, czyż dałoby się prędko znaleźć drugą taką dziwaczną mięszaninę niedorzecznego gotyku z najbarokowszym barokiem, jaką przedstawia wasz dom?
— Ach! — zaśmiała się — na to chwaliłeś z początku, aby tembardziej módz ganić potem? Ale mimo to wszystko, dom nasz podoba mi się jednak. Nie dbam ani o gotyk, ani o barok; dość mi, że łoza winna bogato go przyodziewa, a gniazda jaskółcze gzemsy jego wieńczą. Nie rozgniewasz mnie, widzisz. Odpowiem ci potrochu, jak Fontenelle’owi owa jego markiza, gdy wykładał jej system Kopernika i zwracał uwagę na nieznaczność naszej planety. „Myślisz pan“ — spytała markiza — „żeś mnie upokorzył, objaśniając mi, że ziemia nie jest środkiem świata? Na honor, ani o źdźbło przeto mniej siebie nie cenię!“ Tak podobno mędrkowała markiza, wybierz sobie coś z tego za swój gotyk!
Śmiała się, oczy jej przy tem świeciły do ubóstwienia, a sznur najpiękniejszych w święcie zębów ukazał się z za warg malinowych. Ale, mimo całego czaru jej postaci, zimno mi się zrobiło. Pomimo całej czci dla geniuszu Kopernika, zrobiło na mnie imię jego w tych pięknych ustach wrażenie, jakby mnie ktoś kamieniem, choćby nawet najdroższym uderzył. Miałem zawsze wstręt do kobiet uczonych, i myśl, że stary pedant Frydecki ostatecznie zmusił może córkę do zajmowania się astronomią, wstrzęsła i przeraziła mi duszę.
— Spodziewam się, Floro, że nie łamiesz sobie bardzo głowy nad systemem Kopernika? — spytałem zamierającym głosem. — Czy też może zajmujesz się astronomią?
— Mój ty Boże, co ci znowu przychodzi do głowy? — zawołała, a mnie kamień spadł z piersi. — Myślę, że krotochwilnej książki Fontenelle’a nie zaliczasz ściśle do tej dziedziny? Czy astronomia jest taka zajmująca?
— Nie wiem — odpowiedziałem — dbałem wogóle zawsze tylko o ten jedyny dla mnie zajmujący świat ziemski. Patrz, jaki to miły zakątek — dodałem rozglądając się po okolicy. — Wszystko tu takie słoneczne, jasne, prawie włoskie! Wierzaj mi, Floro, że zatęsknisz, gdy ci się z tym krajobrazem rozstać przyjdzie.
— Zatęsknię? Jakto? Pocóżbym miała ztąd odchodzić? Utkwiła we mnie ze zdumieniem wielkie swe oczy.
— Chciałem powiedzieć, gdybyś naprzykład za mąż poszła — odrzekłem, patrząc na nią badawczo.
Spuściła oczy, ale nie znać było na niej żadnego zmieszania.
— Nie myślę o tem dotychczas — rzekła z prostotą i zamyśliła się.
Zboczyliśmy n a drożynę, która od gościńca, między głogami, do domu Frydeckiego się wiła. Dom, którego styl wyśmiewałem przed chwilą, był, choć przyznać nie mogę, abym go sądził niesprawiedliwie, nader malowniczy, cały winem obrosły, nawpół ukryty w starym ogrodzie owocowym. Za nim bujna winnica wdzierała się pod górę po stromym stoku. Z dróżki, którą przyszliśmy, wiodło mniej więcej ośm stopni pod górę do ogrodu. Były spadziste, z pojedynczych szarych ułożone głazów, a z głębokich szczelin i szczerb ich rosły stokrocie i chyliły pokornie maluchne główki na żółty mech, którym stopnie grubo porosły. Flora wbiegła szybko po schodkach i pośpieszyła naprzód pod grubo z poczerniałego drzewa zbudowany przysionek domu; porozmawiała chwilę z kobietą, która właśnie do ogrodu weszła, i jak łania pędem wróciła do mnie w chwili, gdy na ostatni wstępowałem stopień.
— Ojciec nie wrócił jeszcze — rzekła — pójdźmy do altanki.
Poprowadziła mnie od domu aleją starych drzew do altanki obrosłej kwitnącem kapryfolium, nad którem roje pszczół w słońcu ulatywały, rozkosznie pieszcząc ucho cichą brzęków swych gędźbą. W zacisznem tem schronieniu spożyliśmy owo sielankowe śniadanie z lat dziecinnych, złożone z mleka i razowego chleba, a Flora taka była miła, tak a wesoła i szczebiotliwa, że czas dziwnie szybko nam zbiegał. Tylko słoneczne, im dalej, tem gęściej wdzierające się promienie, ostrzegały mnie, że dzień znacznie posunął się naprzód.
Nagle przerwał nam zabawę gwałtowny odgłos, jak gdyby ze złością pociągniętego dzwonka. Flora drgnęła, pobladła lekko i wesołość jej znikła nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej pałeczki.
— To ojciec, ktoś zamknął widać furtkę od od ogrodu — rzekła prawie bezdźwięcznym głosem i wstała. Po chwili znikła.
We mnie wzmagały się — nietylko niepokój, lecz i jakieś niezadowolenie z siebie samego. Nie mogłem ukryć przed sobą, że Flora mnie oczarowuje, że chłód mój pierzcha przed słonecznem spojrzeniem tych oczu i powabnym uśmiechem tych usteczek różanych. Wydawała się pełną prostoty, zachowanie się jej było zupełnie naturalne, ale któż wie, czy wszystko to nie było umyślne i umiejętne? Może Flora wiedziała jednak o planach ojca i pomagała mu ze zwykłej u wszystkich kobiet skłonności do intryżek? Albo może działała na własną rękę, zgodziła się na związek, ale chciała, abym przedtem karku przed nią ugiął? Zkądże ten przestrach z powodu przyjścia ojca? Sumienie wyrzucało jej widocznie kokieteryę, choćby nawet niewinną. A kokieterya, która kładzie na twarz maskę szczerości, jest najniebezpieczniejsza.
— Nie, panna Adelma nie napróżno mi dała naukę — pomyślałem. I patrzyłem zupełnie obojętnie na wracającą Florę.
— Widziałam, jak ojciec wchodził do domu — rzekła — pójdź, Łazarzu!
Po chwili staliśmy w ciemnej sieni domu. Flora otworzyła pierwsze drzwi.
— Wejdź tutaj — wskazała ręką — poproszę zaraz ojca.
Jak strzała, pobiegła w głąb korytarza, gdzie słyszałem, jak po drewnianych, mocno skrzypiących schodach na pierwsze weszła piętro. Zwróciłem się do wskazanego mi pokoju. Był to widocznie salon; bardzo prosty, prawie ubogi; tylko kilka krzaków różanych w białych doniczkach, ptaszę jakieś w klatce i wielki bukiet w chińskim wazonie przed zwierciadłem, dodawały tej skromnej komnacie nieco wdzięku poetyckiego. Były to jedyne ślady łagodniejszego, kobiecego charakteru w niepociągającym tym pokoju. U okna stała mała kanapka, na której leżały otwarta książka i słabo, lecz nader mile pachnąca batystowa chusteczka; przedmioty te należały widocznie do Flory. Mam stary zwyczaj, że muszę przeczytać tytuł każdej książki, która mi wpadnie pod rękę; i tym razem rzuciłem mechanicznie okiem na lekturę Flory. Podziw mój był niemały: ujrzałem „Księgę o zakładaniu klasztorów,“ napisaną przez świętą Teresę!
— Ojciec prosi cię, Łazarzu, abyś zechciał pofatygować się do niego na górę do pracowni — rzekła Flora, wchodząc do pokoju. — Przechadzał się dziś niezwykle długo, jest bardzo znużony, wybacz mu.
Trzymałem dotąd książkę jej w ręku.
— Floro — spytałem ze zdziwieniem — ty czytasz św. Teresę? Czyż podobna, aby cię coś podobnego zajmowało?
— Nie wiem, czemu się dziwisz — odpowiedziała poważnie i z prostotą. — Nie powiedziałam ci jeszcze, że mam zamiar wstąpić do klasztoru; toć nie wymówiliśmy jeszcze do siebie ani jednego poważnego wyrazu, swawoliliśmy tylko jak dzieci.
Zląkłem się tych słów.
— Żartujesz! — zawołałem, i głos mi zadrżał, a ręka ścisnęła tak gwałtownie rękę jej, którą jak oś bez mojej wiedzy pochwyciła, że Flora nie mogła się powstrzymać i lekko krzyknęła z bólu, ale źrenice zaiskrzyły jej się przy tem radośnie, słaby rumieniec przebiegł jej twarz, i spuściła oczy.
— Baczność, Łazarzu! — ostrzegł mnie zaraz zimny rozum — to mała czarownica, której o mało nie udało się przemienić cię w osła, jak to niegdyś tessalska jej siostrzyczka z poczciwym zrobiła Apulejuszem.
— Spodziewam się — dodałem głośno — że ojciec twój nigdy na podobne szaleństwo nie pozwoli?
— Ojciec nic dotąd nie wie o moim zamiarze — rzekła szybko z przestrachem. — Proszę cię, Łazarzu, nie wymów się o tem przed nim; dość będzie czasu, gdy stanowczo się zdecyduję.
— A ty żmijko! — pomyślałem — uczyłaś się, widzę, u panny Adelmy? Wierzę, że ojciec o niczem nie wie, prawdopodobnie przed kwadransem sama jeszcze swego powołania do klasztoru bynajmniej nie przeczuwałaś?
Otrzeźwiałem zupełnie.
— Nie obawiaj się niczego, Floro — zapewniłem ją. — Ale cóż ci stoi na przeszkodzie do stanowczej decyzyi? — dodałem badawczo.
Milczała przez chwilę, potem jęła mówić, utkwiwszy we mnie marzące swe oczy.
— Doprawdy, Łazarzu, nietylko osoby, lecz i przedmioty zdradzają nas niekiedy, a książki, które czytamy, stają się czasem niby nagle otwartemi oknami, przez które każdy zajrzeć może do duszy, gdzie myśli swe taimy. Dożyłam właśnie takiego doświadczenia z tobą; zaskoczyłeś mnie, jak gdyby na tajnej pielgrzymce do strąconego, w ukryciu tylko czczonego bóstwa. Trzymasz mnie za rękę, chcesz wytłómaczenia i niepodobna ci się wyśliznąć. Łazarzu, byłeś mi miłym druhem w dzieciństwie i zostałeś mi miłym, choćbyś nawet sam o mnie zapomniał. Zwierzę ci się tedy. Zamiar mój wstąpienia do klasztoru jest wynikiem zimnego rozumowania, nie zaś zapału religijnego, lub przesadnego rozmiłowania się w mistycyzmie. Jestem młoda, a jednak życie me w gorzkie już obfituje doświadczenia. Matki nie znałam — a co gorsza, ojciec mój nigdy mnie nie kochał i nieprzyjaznych względem mnie uczuć wcale nie taił.
— Gdyby nawet tak było — przerwałem jej mowę — jeszczebyś nie miała przyczyny grzebać sam a siebie za życia, jeszczebyś nie miała potrzeby iść drogą, którą rozum i przyroda zgodnie potępiają.
— Nie podzielam twego zapatrywania — odpowiedziała Flora. — Cóż może być naturalniejszego od ucieczki, gdy serce mamy zranione, a duszę smutną, w opiekuńcze cienie murów świętych? My zwłaszcza, kobiety, wiele mamy do zawdzięczenia tej instytucyi, bo klasztory dawały nam za czasów najbardziej barbarzyńskich pewną nie pozbawioną dostojeństwa samodzielność, której nam społeczeństwo odmawiało w domu czy to ojców, czy małżonków. Dziewczęta oddawały się Bogu, aby uniknąć męża, i zda mi się, że klasztory były tedy pierwszem i dość szczęśliwem rozwiązaniem emancypacyi w średniowieczu. Niech cię nie przestrasza słowo to w mych ustach; czytałam gdzieś coś podobnego i trafem przyszło mi to teraz na myśl. I jest w tym właśnie rodzaju emancypacyi coś świetnego, wielkiego, nawet podniosłego, co napełniało mnie zawsze czcią i podziwem, podczas gdy dzisiejsze próby wyzwalania naszej płci z waszej mocy, choćby w zasadzie dobre były i słuszne, mają jednak w sobie coś prozaicznego, częstokroć nawet śmiesznego, tak, że się na was mężczyzn za drwiny wasze i szyderstwa nawet obrażać nie mogę.
— Bronisz dobrze swej sprawy — odparłem — pod wieloma względami przyznaję ci słuszność. Dobrze. Powiedziałaś mi tedy, co cię z życia wypędza i co do klasztoru cię ciągnie; powiedzże mi także, co ci nie daje urzeczywistnić swego przedsięwzięcia?
— Powiem ci chętnie — brzmiała prosta odpowiedź. — Jest to rzecz jedyna, ale nader ważna.
— A rzeczą tą jest? — rzuciłem z wytężonem oczekiwaniem.
— Brak tego, coby się prawdziwem powołaniem zwać mogło, ponieważ, jak ci już powiedziałam, wiedzie mię tam zimne jeno rozumowanie. Mam na myśli, mówiąc o powołaniu. potężne, ekstatyczne owo uniesienie, które nieodparcie porywało niegdyś kobiety wielkiej, świętej, czcigodnej pamięci, takie uniesienie, naprzykład, jakie skłoniło panią de Chantal, że, owdowiawszy, ostrzygła piękne swe włosy, imię Chrystusa rozpalonem żelazem wypaliła sobie na piersiach i wszystkiego się odrzekła: świetnego imienia, wielkich majętności, własnych dzieci; że bez wahania przestąpiła przez ciało najmłodszego syna, gdy ten, nie chcąc jej do klasztoru puścić, na progu jej komnaty się położył. Takiem jest prawdziwe powołanie, Łazarzu, a takiego zapału, takiego uniesienia mi brak. I pytam s am a siebie, czy wolno mi, bez głębokiego tego uczucia, z dobrą jeno wolą, że regule się poddam, do klasztoru wstępować?
Flora była niewymownie piękna w tej chwili. Ogień, z którym mówiła o regule i pani de Chantal, zdawał się rozpromieniać całą jej twarz. Zachwycony, ująłem ją za obie ręce; wkrótce wszakże puściłem je znowu, bo zadrżała, i zdało mi się, że oczekuje wyraźnego wyznania zachwytu, który zapewne z oczu mi strzelał.
Rozwaga powróciła mi w tejże chwili. Toć nawet i panna Adelma majaczyła mi kiedyś o rajskim spokoju oblubienic Chrystusowych. Jak piorun błysło mi w mózgu, że cała ta długa przemowa miała zapewne cel tylko jeden, aby panną Florą uczynić zajmującą w mych oczach.
— Każda kobieta jest Dalilą — szeptałem sobie w duszy — wyznać jej wrażenie, jakie na nas czyni, znaczyłoby oddać się w jej ręce, pozbyć się tajemnicy swej siły. Każda z nich uważa słabość naszą za traf szczęśliwy, z którego korzystać trzeba.
— Wiesz, co m i się zdaje? — spytałem głośno, po cichym tym monologu, i widziałem przytem w wiszącem naprzeciwko zwierciedle, jak uśmiech najwyższego cynizmu twarz moją zeszkaradził. — Wiesz, co mi się zdaje?
— Co? — zawołała, prawie przestraszona wyrazem mej twarzy i nie tając swego zdumienia.
— Zdaje mi się, że ta twoja wielebna madame de Chantal opłakiwała może gorzko piękne swe włosy, jeżeli nadto miała własne. A ten poczciwy, ale nie bardzo sprytny św. Franciszek Salezy dał jej się wziąć na lep, gdy uwierzył, że tylko wątpliwości gorącej jej duszy i boleść głęboka, iż nie mogła znaleźć drogi do zjednoczenia się z Bogiem, taką łez niepoliczoność z oczu jej wyciskały, jak historya jej opowiada. Albo, czy ci się nie zdaje, że płacz musiał jej być do twarzy, jak niektórym kobietom, które bez skrzywienia odgrywać go umieją, i że przy pomocy gruczołka łzowego niewinnej nad czcigodnym biskupem dopuszczała się kokieteryi.
Flora spojrzała na mnie z urazą, i nawet z bólem.
— Nie zasłużyłam na lekceważące twe szyderstwo — rzekła bez najmniejszego śladu gniewu. — Można nie podzielać cudzych poglądów, lecz to nie upoważnia jeszcze do deptania wszystkiego, co bliźniemu świętem być może.
Zrobiła parę kroków ku drzwiom, potem zwróciła się znowu do mnie.
— Ojciec czeka — rzekła tym samym przyjaznym, dobrym głosem, jakby nic się nie było stało. — Wskażę ci drogę, Łazarzu; porobiono pewne zmiany w domu od ostatniej twojej bytności.
Czułem swą porażkę; powiedziałem sobie, że zaszedłem za daleko, ale to, co było moją pychą, a co uważałem za swój rozum, przyświadczało mi jednak, że mam słuszność, i ostrzegało mię przed wszelkiemi porywami i wybuchami uczuć.
— Tylko żadnej słabości! — pomyślałem, idąc w milczeniu za Florą.
U stóp schodów prowadzących na pierwsze piętro, zatrzymała się i wskazała mi palcem drzwi na górze.
— Tam jest teraz pracownia — objaśniła mnie.
Zacząłem wstępować n a schody, oglądając się za nią, jak szła przez ciemną sień, jak na progu domu zajaśniała w łunie światłości, która z jej wdzięcznej zdawała się tryskać postaci, jak wyszedłszy do ogrodu w zielonych zanurzyła się cieniach, i jak w tem morzu kwiatów i liści znikła nareszcie. Wtedy dopiero zapukałem do drzwi pracowni.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Julius Zeyer i tłumacza: Zenon Przesmycki.