<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jordan, który przemyślał nad tem, jakby przyjaciela w inne sfery mógł wciągnąć, a najmniej upatrując niebezpieczeństwa między ziomkami, korzystał ze znajomości z pułkownikiem, aby zawiązać stosunki.
Chodziło mu po głowie, aby wyszukać dom, w którymby i żeńskie przyzwoite towarzystwo znaleść się mogło, którego Małdrzyk potrzebował.
Nie było to łatwem, bo znaczniejsza część dostępnych domów, żyła skromnie i mało przyjmowała, a w wielu z nich żony były cudzoziemki. Jordan tylko polkom ufał.
Do pułkownika z dawnych wojskowych wielu uczęszczało, lecz... wszyscy, z małemi wyjątkami, żyli prawie bezdomnie, mieszkali gdzieś po kątach, życie prowadzili oszczędne i zamknięte.
Pułkownik drugiego już czy trzeciego dnia w oczach Jordana był — marzycielem i dziwakiem, którego pomysły genialne nie prowadziły do niczego, oprócz wielkiej straty mozolnie chwytanych pieniędzy. Nieznajomość pierwszych zasad umiejętności, na których się wynalazki jego opierać musiały — była rażącą.
Klesz bardzo łagodnie i ostrożnie, aby miłości własnej wybujałej nie dotknąć, dał to uczuć pułkownikowi. Radził fachowych ludzi wezwać dla ocenienia i rady.
Stary wojak roześmiał się.
— To są pedanty i bałwany! Nie umieją nic — zawołał. — Koniec ten, że mnie z pomysłów okradną.
Gdy przyszło tym pomysłom nadawać w memoryale pewną oznaczoną formę, pułkownik nie umiał jej znaleść, plątał się, żądał jej od Jordana, a ten rady sobie dać nie mógł.
Po kilku próbach ostygł bardzo wynalazca.
— Dobry człowiek, ten twój kuzyn, odezwał się do Arnolda spotkawszy go — ale głowa tępa. Ograniczony — nie jest w stanie mnie pojąć, tak jak inni.
Ze swojej strony Jordan oświadczył kapitanowi że — wody warzyć dłużej nie chce i pożegna pułkownika.
Jednego dnia oświadczył mu, iż nie czuje się na siłach, tak genialnych wynalazków należycie zgłębić i jasno ich określić.
Pułkownik sapnął, rękami zamachnął, dobył ze stolika szczupły zapas grosza, nadwyrężony świeżo budowaniem kotła, który się na nic nie zdał, i należność wręczył Jordanowi, coś pomrukując.
Klesz nie chciał jej przyjmować, zmusił go genialny wynalazca — a Jordan nazad do drukarni powrócił.
Całym zarobkiem z tego stosunku krótkotrwałego było, iż porobił znajomości, z których jeśli nie dla siebie, to dla Floryana spodziewał się korzystać.
Małdrzyk przez czas jakiś zreformował się. Rysował, czytał, myślał czyby z małego talentu większych nie mógł wyciągnąć korzyści.
Listy od Lasockiej i Moni, które bardzo rzadko i ubocznemi drogami przychodziły, za każdym razem rozbudzały go jakby ze snu, czyniły lepszym. Wspomnienia przeszłości podnosiły go nad poziom, na którym teraz wegetował. Towarzystwo takiej pani Perron nie wydawało mu się potem ani tak pożądanem, ni tak zabawnem i przyzwoitem.
Los Moni, tego biednego dziecka sieroty, trwożył go coraz bardziej. Postąpienie z nim tak cyniczne Kosuckich, kazało się obawiać, że i nad dzieckiem litości mieć nie będą. Drżał o nią.
Jordan naówczas pocieszał go opieką marszałka, sąsiadek i starej Lasockiej.
Lecz — właśnie teraz ta, na której przywiązanie najwięcej rachowano, doniosła w liście łzami skropionym, że, pomimo największych ustępstw, cierpliwości w znoszeniu prześladowania — naostatek została przez p. Natalię, pod jakimś błahym pozorem oddaloną.
Biedna staruszka, która od wyjazdu Małdrzyka nic nie miała od Kosuckich, utrzymywała się z dawniej oszczędzonego grosza — nie chciała też nic, błagała tylko aby ją zwrócono do sierotki — trwożąc się o nią. Dziecko pisało również smutnie i rozpaczliwie, prosząc ojca aby się za Lasocką wstawił.
Lecz, p. Floryan po doznanym zawodzie tak bolesnym, nawet z siostrą zerwał był stosunki. Dla dziecka jednak, postanowił napisać do niej i zakląć na pamięć rodziców, aby dla biednej Moni jej opiekunkę wróciła.
Jordan, z którym o tem długo rozprawiali, nie robił mu najmniejszej nadziei dobrego skutku.
— Chociaż się pani Kosuckiej zdaje, że ma jakąś moc nad mężem, pan Zygmunt tam jest wszystkiem. Wmówi jej co zechce, tak jak wmówił, że się wam z Lasocina nic nie należy. To napróżno.
List jednak pod adresem marszałka wyprawiono.
Przez dni kilka — Floryan mocno przejęty losem dziecka, zapomniał był o p. Adeli Perron. Klesz się i tem cieszył. Właśnie przygotował był nową znajomość dla Małdrzyka, po której się spodziewał, że ona go zająć i odciągnąć potrafi.
Lecz z wielkiego pragnienia niesienia pomocy przyjacielowi, i przy wielkiej wierze w to, że w domu polskim nie grozi niebezpieczeństwo — Klesz poczciwy źle się obrachował.
Dom, na który zwrócił uwagę, na pierwszy rzut oka, miał dlań coś pociągającego. Składał się on z byłego profesora Żelazewicza, który w pierwszej rozmowie zachwycił Jordana, wymową i erudycyą. Zdał mu się człowiekiem i znakomicie obdarzonym i wykształconym bardzo.
Wiedział że żona jego, polka, była też kobietą niepospolitą (jak mówiono) pełną życia, młodą jeszcze i piękną, Oprócz państwa dwojga, znajdowała się i siostra profesorowej, która z nią razem bardzo głośną i chwaloną założyła fabrykę kwiatów. Unoszono się nad mężnemi niewiastami, umiejącemi pracą swą zdobyć niezależność, gdyż profesor, mimo swoich talentów i nauki, dotąd się jakoś nigdzie umieścić, i nigdzie utrzymać nie mógł.
U profesora Żelazewicza bywało mnóstwo osób, chodził tam kapitan Arnold, Tatianowicz i — nawet pułkownik, nie licząc innych. Floryan mógł więc tu zrobić znajomość z ziomkami i wejść w ich towarzystwo.
Państwo Żelazewiczowie zajmowali za Sekwaną, w części miasta, w której piękne sztuki i świat niemi zajmujący się mieścił — mieszkanko na czwartem piętrze.
Jordan, który z sobą wziął kapitana, wielkiego wielbiciela pani Żelazewiczowej — wcześnie Floryana jak najkorzystniej o tej rodzinie uprzedził.
Spodziewano się znaleść w domu wszystkich, do kobiety zajęte przez dzień cały robotą kwiatów, prawie nie wychodziły, chyba rzadko — a profesor, jak powiadał kapitan, właśnie teraz nie miał, na nieszczęście, żadnego zajęcia.
Jednakże Żelazewicza nie znaleźli. W saloniku więcej niż skromnym, przy stolikach zarzuconych resztkami kwiatów, liści, drutów, kolorowych papierków i żelazek, znaleźli dwie panie w domowem, prostem i niewykwintnem ubraniu.
Profesorowa była młodą jeszcze i wdzięcznej twarzy brunetką, słusznego wzrostu — lecz znać na niej było niewysłowione cierpienie, które uśmiech smutny, próżno się starał pokrywać.
Młodsza od niej siostrą, panna Feliksa, podobna do niej, lecz więcej męzkich rysów twarzy, silniejsza, mniej mająca wdzięku, a więcej charakteru — była czysto polskiem dziewczęciem, skąpanem już zawczasu w niedoli i zahartowanem do życia. Spojrzenie jej śmiałe powiadało, że złudzeń i marzeń mężnie się pozbyć umiała.
Na widok gości profesorowa i panna Feliksa naprędce zaczęły uprzątać, i witać ich z przymuszoną nieco wesołością. Oko panny Feliksy badało pilno Małdrzyka.
Profesorowa ubolewała (mówiła to z pewnem zakłopotaniem) iż bardzo pilna sprawa, właśnie przed chwilą męża jej wywołała z domu.
Kapitan Arnold, który tu bywał częściej, nie mówił na to nic, ale pomyślał iż bardzo rzadko mu się zdarzało zastać Żelazewicza u siebie. Nic w tem nie było dziwnego, gdyż biedny człowiek musiał szukać pracy, a w Paryżu aby ją znaleść wiele czasu stracić potrzeba.
Rozmowa rozpoczęła się o kraju, potem o Paryżu, o ciężkiem życiu. Obie kobiety nie znały pono ze stolicy tylko to, co się ich zajęć tyczyło. Mimowolnie wracały do kwiatków swych, do ich sprzedaży, do konkurencyi, do cen wszystkich życia potrzeb, do spraw domowych.
Czuć w tem było niezmierną troskę o chleb powszedni.
Kapitan Arnold rozweselał i pocieszał.
— Pierwsze lata pobytu w tym Babilonie — mówił śmiejąc się — zawsze i każdemu ciężkie, ale później — zobaczycie panie, pójdzie jak z płatka.
Profesorowa westchnęła i spojrzała nań.
— Daj Boże — szepnęła cicho.
— Żebyście panie wiedziały, jakem ja tu głodem marł w pierwszych latach. Sacré matin! Człowiek tak jadł wówczas, że każdy obiad przechorował. Jednakże się z tego wydobyło na twardszy grunt.
— I ja nie wątpię — odezwała się panna Feliksa — że zczasem będzie lepiej, ale mi tylko o Marynię chodzi, która zdrowia nie ma. Co do mnie — dodała wesoło — chlebem i wodą żyć mogę, byle tylko woda lepsza była.
I znowu zakłopotana profesorowa rozpoczęła o swych kwiatkach. Floryan zbliżył się i począł rozmawiać z panną Feliksą. Jej chłód i śmiałość, wejrzenie rozumne a wcale niezalotne, proza niedostatku jaką od niej czuć było — przykre na nim zrobiły wrażenie.
Więcej niewieściego wdzięku, smutku, czucia, znajdował w profesorowej. Wogóle Jordan zrozumiał zaraz, że dom ten nie mógł przypaść do smaku jego przyjacielowi i wesołej francuzicy wygnać z jego pamięci.
Trudno tu było szukać pociechy, gdzie biedne, spracowane kobiety same jej potrzebowały, gdzie czuć było straszną trwogę codzienną o chleb powszedni. Jordan właściwie znalazł się u nich w swoim żywiole, bo był człowiekiem chętnej ofiary, dla którego największem szczęściem było, poświęcenie dla drugich, chociaż nie wiodło mu się w tem powołaniu. On też jeden starał się przy pomocy kapitana, trochę ożywić towarzystwo, żartując sam z siebie, z niezgrabności swej i nieporadności.
Opowiadanie jego wesołe o różnych małych omyłkach, popełnionych czasu pobytu w Paryżu, zwróciło rozmowę na warunki i właściwości życia tutejszego.
I przeszła tak niemal godzina, a gdy prof. Żelazewicz nie powracał, musieli się pożegnać, aby pracowitym kobietom, z których to jedna to druga, za czemś wychodzić musiały, nawet czasu odwiedzin — nie zabierać tych kilku chwil, które wchodziły w rachunek ich życia.
Jordan schodząc ubolewał, że profesora, o którego zdolnościach i nauce słyszał wiele, nie znaleźli w domu.
— Już to, prawdą a Bogiem — odezwał się kapitan — ja go prawie nigdy nie zastaję, a najczęściej w ulicy spotykam, musi biegać za lekcyami.
Wychodząc z domu skierowali się na wybrzeże i powoli ciągnęli przypatrując się wieczornemu ruchowi stolicy, który ma zupełnie odrębny charakter, tak samo jak zaludnienie ulic w każdej porze dnia jest inne — gdy, mijając kawiarnię, przed którą stały pod namiotem powysuwane stoliczki, Arnold się zatrzymał.
— Ale, patrzajcież no — zawołał — to się doskonale składa, oto i nasz profesor, widzę go siedzącego i żywo rozprawiającego z francuzem. Chodźmy.
Żelazewicz tyłem obrócony, nie postrzegł ich nadchodzących. Był to mężczyzna w sile wieku, zdrów, krzepki, twarzy niewiele uprzedzającej o bystrości umysłu, jaką mu przyznawano. Było w niej wiele buty i pewności siebie, lecz jakby włożonej na nią siłą. Wzrok miał błędny i nie śmiały.
Zdala już usłyszeli jak dowodził coś wymownie francuzowi, który gazetę trzymał w ręku, i z uwagą chłodną przyjmował gorące frazesa.
Przerwało je uderzenie po ramieniu kapitana, który mu siostrzeńca i Floryana przedstawiał. Profesor, z francuzem skończywszy nagle, zwrócił się ku nim niemal z protekcyonalną miną.
— A! — zawołał, siadając z nimi i przyjmując zaproszenie Arnolda, który chciał mieć towarzysza do absyntu — a! nowe ofiary! Przybywacie panowie do tego piekła! bo to jest prawdziwe piekło!!
Ruszył ramionami.
— Nikt lepiej nie zna Paryża nademnie, choć od niedawna tu jestem. Nic naseryo, blaga wszystko, uczciwy człowiek środkami prawemi nic tu nie zrobi. Zapewniają nas o swej sympatyi! Ironia! Obedrzeć by nas radzi, wyzyskać jeszcze, nie pomagać.
Rozgrzewał się Żelazewicz, i krzywił usta — a mówiąc nie patrzył w oczy nikomu, wlepiał wejrzenie, jak ludzie do odzywania się przed mnogą publicznością nawykli, w sufit lub podłogę.
— Czarno bo widzisz wszystko profesorze — rzekł kapitan.
— I nie mogę inaczej — przerwał Żelazewicz, ruszając ramionami pogardliwie. — Tu rzetelna nauka, zdolność, wyższość umysłowa, na nic. Nieuki! boją się i czują nieprzyjaciół w wykształconych ludziach!
Proszę panów, ja drugi rok tu napróżno szukam właściwego zajęcia!
— Mówiono mi żeś je znalazł? — rzekł Arnold.
— I niejedno — zawołał profesor — ale takie, którego mi godność własna przyjąć nie dozwalała.
Wszyscy milczeli.
— Szanowny panie — roześmiał się, nieśmiała wciskając słowo Jordan, któremu buta profesora imponowała — na początek jakiekolwiek choćby skromne zajęcie.
— Ale, proszę pana — gorąco począł Żelazewicz, na którym działał może absynt powtórny — jabym tu mógł lepiej wykładać niż ci co czytają w Sorbonie! Chodziłem słuchać ich. To litość budzi! Gruntownej nauki nie ma, krytyki żadnej, wymowa nawet wątpliwa.
Nikt jeszcze nie ważył się profesorowi zaprzeczyć, tylko Jordan począł mruczeć.
— Jużciż to trudno cudzoziemcowi, nieznanemu, od razu zostać ocenionym i uznanym. Słyszałem o znakomitym naszym astronomie, który tu szkła szlifuje w zakładzie optycznym. Więcej na początek wymagać nie można.
— A ja mu to wyrzucałem — przerwał Żelazewicz — poniża się.
— Ludwik Filip przecież był nauczycielem wiejskiej szkółki — zamruczał kapitan.
Profesor nagle zamilkł, jakby się już wyczerpał, pił absynt i zapalił cygaro. Rzucił zapytanie jakieś Floryanowi, który wymową jego ogłuszony, krótko mu odpowiedział — i zdawał się namyślać nad nowym tematem.
— Chciałem — rzekł — pokazać tym francuzom ich lekkomyślność i nieuctwo. Uwierzycie panowie, napisałem historyczne dzieło, myślałem je wydać! Gdzie tam! Spiknęli się, zaparli mi wszystkie drogi — niesposób je drukować.
— Więc skończyłeś je? — zapytał Arnold — bom słyszał niedawno, że pracowałeś nad niem.
— Tak jak skończone! noszę je w głowie całe — zawołał Żelazewicz — ale pocóż mam daremnie pracę sobie zadawać!
Ręką zamachnął w powietrzu.
Jordan słuchał, patrzał — i widać było że w miarę jak mówił profesor, stygł coraz, rozczarowywać się więcej. Jego natura przekorna odzywała się w nim, długo tłumiona; sceptycyzm i szyderstwo potrzebowało wybuchnąć. Zręczność się nadawała.
Potarł najeżoną czuprynę, oczy mu błysły, z pokornego nagle zmienił się w szukającego zaczepki.
— Wiesz panie profesorze — odezwał się głosem, który równie się przeobraził jak twarz jego — powracamy właśnie od pań waszych. Zbudowaliśmy się! Zawsze byłem tego przekonania, że u nas kobiety więcej od nas mężczyzn są warte. My, rozprawiamy i narzekamy, a one w ciszy pracują.
Żelazewicz drgnął, czuć było że Jordan dotknął drażliwej strony.
— Zgadzam się w zasadzie z panem — rzekł zniżając głos — ale to płynie z tego, że one poziome tylko kwestye mają na sercu i oku, my się czujemy do wyższych przeznaczeń stworzeni.
— I, nie robimy nic! — roześmiał się Jordan. Nie chcemy od małego zaczynać — a wielkiego dosięgnąć nie możemy.
Żelazewicz uderzył się w piersi.
— Pan mnie nie znasz — rzekł — a wydaje się jakbyś mnie osobiście chciał...
— Na Boga! — wykrzyknął Jordan wyciągając doń rękę. — Pan mnie nie znasz! ja mówię o ogóle ludzi, i o mężczyznach w ogóle. Nie miałem na myśli.
Uspokoił się profesor — milczał trochę, szukał z pewnością motywu do popisu.
— Tak — rzekł z pewną melancholią — szczęśliwsze są od nas kobiety. Zadanie ich inne, wzrok ich nie sięga daleko, myśl ich nie sili na rozwikłanie tych zagadek, ku którym nas prąd nieprzezwyciężony popycha.
Szczęśliwe są, bo mają instynkt nieochybny, gdy my rozumem chcemy podbijać wszystko.
Szczęśliwe są — jak dzieci — bo na wpół dziećmi przez całe życie..
Kapitan słuchając, ironii się domyślał. Niedobrze może rozumiał, ale tknęło to wielbiciela niewiast, że je ceniono tak nisko.
— Profesorze — odezwał się jąkając — dajże pokój kobietom, ja staję w ich obronie.
— I ja — dodał śmiejąc się Floryan.
— A nawet ja — na końcu dołożył Jordan — choć z mojej powierzchowności łatwo wywnioskować, że obrona jest całkiem bezinteresowną, bo się ich łaskami poszczycić nie mogę.
— Mówcie sobie panowie co chcecie — przerwał Żelazewicz smutnie — szczęście na tym świecie, a przynajmniej to co się powodzeniem zowie, zawsze jest w odwrotnym stosunku do rzeczywistej wartości człowieka. Łatwo się to tłómaczyć daje — im wyżej się on podnosi, tem bardziej osamotnia i staje niezrozumiałym. Świat jest mu nieprzyjacielem.
— Hm — przebąknął kapitan — zejdźmy na bruk paryzki i mówmy o życiu powszedniem. Więc dotąd nie masz profesorze zajęcia?
— Nie mam — westchnął Żelazewicz — dla tego, że natury mej zwyciężyć nie mogę i lada jakiej pracy nie wezmę. Powinna moim siłom odpowiadać.
O tych siłach widocznem było, że miał wysokie pojęcie.
Jordan, który gryzł złe cygaro, niechcące mu się palić, odezwał się:
— Pan profesor wykładał?
Z góry nań spojrzał Żelazewicz, boć grzechem było nie znać takiej znakomitości, nie wiedzieć nawet jak świetnie dała się poznać w kraju.
— Moim przedmiotem była historya, albo raczej, właściwie filozofia historyi — rzekł od niechcenia. — Pan rozumiesz że przecie nie mogę uczyć dzieci — a — b — c.
Roześmiał się szydersko.
— Pracuję czasem do niektórych dzienników — dodał — ale jak tylko artykuł zdradza talent, pogląd samoistny — oho! do koszyka! W rok potem ktoś zużytkuje to i przerobi.
Żelazewicz był nadzwyczaj pessymistycznie dnia tego usposobiony. Kapitan, dla którego kwestya życia była pierwszą, wtrącił chcąc go niezgrabnie pocieszyć:
— Wiesz, kochany profesorze, pomimo tych zawodów, jeszcze się możesz nazwać szczęśliwym, masz żonę anioła.
Żelazewicz uściskiem ręki mu podziękował.
— I to mnie trapi — rzekł sucho — że ona musi się tu zamęczać pracą biedaczka.
Jordan cokolwiek się zawahawszy, ośmielił się podszepnąć:
— Profesor naturalnie masz prawo wymagać więcej, ja mam bardzo skromne żądania. Gdybyś wiedział o jakiem zajęciu wymagającem nie talentu ale jakiego takiego usposobienia, proszę pamiętać o mnie.
— Najchętniej — rzekł protekcyonalnie Żelazewicz. — Pan...
— Mam stopień uniwersytecki — dodał skromniej Jordan — i coś się tam studyowało.
Profesor bystro spojrzał.
— A! — rzekł — filolog?
— Trochę historyi, języki starożytne.
Nie dokończył, Żelazewicz stał się mniej mównym.
— Dotąd pan nic nie znalazł? — zapytał po chwilce.
— Uczę się zecerstwa — szepnął Klesz.
— Jakto, magister filozofii?
— Doktór — poprawił Floryan skłaniając głowę.
Profesor się zachmurzył.
— Otóż to są losy nasze! — rzekł — jakże tu nie wyrzekać.
Jordan się prawie wesoło uśmiechał.
— Ale jabym drwa rąbał — dodał — byle sił stało i byle mi to zapewniło niezależność.
Robiło się jakoś późno, ulica stawała się puściejszą, ludność spływała do teatrów i w te ogniska, do których ją ciekawość i sam tłum, mający siłę atrakcyjną — przyciągał. Musieli się rozstać, bo i absynt był skończony. Kapitan wdziewał już swe zamszowe własnoręcznie prane rękawiczki. Pożegnali się jakoś sztywno i chłodno.
Żelazewicz niechętnie powlókł się ku domowi.
Szli długo milczący — dopóki Jordan, nie przerwał rozmyślania wykrzyknikiem:
— Wuju kochany, twój profesor może być bardzo zdolny, ale to tylko — gęba!
— Albo ja wiem! — ruszając ramionami odparł stary żołnierz. — Gęba może — i żołądek, który żona ciężką pracą napełniać musi.
— Za co go jeszcze będzie kochała — dołożył Jordan.
Floryan słuchał nie mięszając się do rozmowy — kilka kroków uszli, gdy i on z kolei dodał:
— Nie rozumiem tego ażeby człowiek, któremu Bóg dał miłość kobiety, nie umiał dla niej do najwyższych podnieść się poświęceń.
— Jak Boga kocham! — wykrzyknął kapitan, dla kobiety, sacré matin! w ogień i w wodę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.