<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na tułactwie
Wydawca Gebethner i Wollf
Data wyd. 1882
Druk Druk „WIEKU“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Miesiące upływały bez wielkich zmian w tem dosyć jednostajnem życiu.
Jordan czujny, patrzał na całe postępowanie Floryana i nie trwożył się tak bardzo. Czuł że w wielu rzeczach należało folgować. Nie wymawiał mu więc, że chodził do pani Perron, gdyż stosunek ten do pewnego stopnia poufałości doprowadzony, zdawał się nie posuwać już dalej.
Florek otwarcie opowiadał że go bawiła, że ją lubił, ale czasem potroszę szydził z niej, słówka jej niezręczne powtarzał. W samem więc zbliżeniu się było antidotum.
Rysowanie dla fabryki szło swym trybem — lecz — z coraz mniejszą ochotą. Jednostajność zajęcia nudziła Małdrzyka. Nigdy długo nad stolikiem wytrwać nie mógł.
Zmordowany wprędce, rzucał ołówek, kładł się, dumał, powracał do roboty, przerywając ją bezustanku, godzinami czasem z cygarem siadywał w oknie, choć widok z niego na dachy i poddasza nie był ani piękny ani ciekawy.
Jordan się teraz więcej obawiał zniechęcenia niż zajęcia panią Perron, chociaż z jej strony, widać było nieostygającą ale coraz większą troskliwość o utrzymanie dobrej przyjaźni z p. Floryanem.
Francuzka oszczędna i wyrachowana, małemi nawet przysłużkami starała się do siebie przywiązać wygnańca.
Cały tryb ten życia jednostajny, rzadkiemi tylko i skromnemi wycieczkami i odwiedzinami przerywany, regularny, mógł każdej innej naturze starczyć, tylko nie Małdrzykowi.
Nowego czegoś, gorętszego, potrzeba mu było.
Jordan, który przez ten czas wcale się nieźle wyuczył zecerstwa i mógł tyle zarobić, że mu to na jego życie niewytworne starczyło — trzymał się Paryża tylko dla tego aby Floryana nie opuścić.
Stałe zajęcie i stosunkowo lepsze wynagrodzenie, z nadzieją otrzymania jakiegoś jeszcze korzystniejszego stanowiska, dawano mu w Tours, przy wielkiej drukarni Mame, która pracowała też dla Paryża. W błogosławionej tej krainie życie było tańsze, małe miasto lepiej się nadawało Jordanowi i byłby oddawna puścił się tam, ale jak tu Floryana porzucić samego, bez tego nadzoru serdecznego, który nieraz już zniechęconego, rozkapryszonego, gotowego popełnić niedorzeczność z nudów — wstrzymywał na skraju przepaści?
Wahał się Klesz. Mówili o tem z kapitanem, ale Arnold nie podzielał obawy jego.
— Mnie się zdaje, że ty tą swoją troskliwością przesadzasz — rzekł. — Jeżeli był w nim kiedy niestatek i płochość, dawno to przeszło. Nabrał już nałogu, a nałóg staje czasem za cnotę. Co u licha! Mnie cię żal stracić... ale, jeżeli masz widoki w Tours, jedź.
Ja tam byłem raz dni kilka! Powiadam ci! wszystkie wina niemal musują jak szampan. Chinon-Bourgueil doskonałe! owoce niedorównane — no i kobiety niewszystkie brzydkie. Trudno żebyś go wiecznie niańczył.
— Kapitanie, on mi życie ocalił, kocham go! zatęsknię się. Człowiek poczciwy, a natura taka, że jest sobie sam nieprzyjacielem. Gdybyś choć ty na niego naglądał.
— Ale z największą chęcią! — odparł kapitan.
— A w razie niebezpieczeństwa doniósł mi.
— Chętnie! dobrze! zgadzam się — mówił Arnold — tylko mój Jordku, nie spuszczaj się na moją bystrość. Ja nie dopatrzę się nic aż póki mi w oczy nie wlezie samo. Człek jestem prosty — i żołnierz.
Jordan jeszcze się wahał.
Naostatek jednego dnia, napomknął od niechcenia o tem, że mu niezgorsze warunki na prowincyi ofiarowano.
Małdrzyk spojrzał bystro, widać było że obawa stracenia Klesza dotknęła go.
— Cóż myślisz? — spytał.
— Nie wiem sam — rzekł Klesz — nawykłem wisieć przy tobie i służyć ci.
— Ano, to możeby się i dla mnie gdzieindziej znalazło zatrudnienie — przerwał żywo Małdrzyk. Przyznam ci się, że oddawna tego smarowania po papierze liści i kwiatów mam dosyć. Wolałbym już co innego.
— Tak, ale co się ma w garści, tego dla niepewnego czegoś rzucać się nie godzi. Pozwól mi jechać i zbadać grunt, jeżeli tam znajdę coś...
Małdrzyk uścisnął go.
— Tak, zrób to, zrób. Turrenna ma być krajem mlekiem i miodem płynącym. Jedź, badaj i wołaj mnie do siebie.
Klesz rozmaitemi jeszcze sposobami chciał zwlekać, bo mu wracały obawy, przeczucia — ale w ostatku, choć nie bez smutku, węzełki swe pościągał, i milcząco a łzawo pożegnawszy przyjaciela, wyjechał.
W najgorszym razie kapitan Arnold zostawał na straży.
Chociaż dwaj przyjaciele mieszkając razem, w istocie mało chwil z sobą spędzali — aby brak Jordana mocno się dał uczuć Małdrzykowi, zatęsknił za tym powiernikiem, z którym mógł mówić o przeszłości, który dziecko jego kochał jak swoje — który nawet najprzykrzejsze prawdy umiał mu osłodzić.
Nawykł był do jego opieki nadto. Był niemal jak dziecię, które pierwszy raz samo zostawszy bez niańki, próbuje chodzić, dumne jest, a razem okrutnie się boi, aby nie rozbiło głowy.
Nazajutrz po odjeździe Jordana, wieczorem nie mając co robić, Floryan poszedł poskarżyć się pani Perron na sieroctwo swoje. Usłyszawszy o tem, francuzka z użaleniem potrzęsła głową, głosikiem serdecznym zaczęła boleć nad stratą przyjaciela, lecz... w oczach jej błysnął jakby promyczek radości.
Siedli do przerywanej w początku rozmowy, interesami gospodarskiemi — Florek zatrzymał się dłużej niż zwykle. Pani Perron powiadając że była głodna, kazała przynieść kolacyę — zostali zupełnie sami — w słodkiem téte à téte.
Małdrzyk wydał się z tem że lubił burgundzkie wino — na stole zjawił się wyborny Beaune.
Wdowa była ożywioną i wesołą.
— Co pan tam płacisz w tej dziurze za mieszkanie — spytała nalewając mu wina.
Florek się wyspowiadał.
— Czy tak jest dogodne, że się go trzymacie? — mówiła Perron.
— A! wcale nie! ciemne nawet i wilgotne — mówił Florek, któremu na myśl przyszło, że istotnie dla siebie jednego mógłby znaleść stosowniejsze.
— Więc, przenieś się pan do mnie — wtrąciła nie patrząc nań wdowa — mam na drugiem piętrze dwie izdebki śliczne. Jutro będziesz je mógł zobaczyć.
Małdrzykowi serce uderzyło z radości, lecz natychmiast myśl przyszła coby na to Jordan powiedział. Spojrzał na nią i zamilkł skłopotany.
— No, cóż? odrzucona moja ofiara.
— A! bynajmniej — zawołał Floryan — ale... ale...
— O! bez ogródki, mów szczerze.
— Co ludzie powiedzą?
Pani Perron parsknęła homerycznym śmiechem.
— Mój Boże! — zawołała — co ludziom do tego, a potem? sądzisz pan że w istocie byłoby to dla nas niebezpiecznem?
Wejrzenie jej badające, głębokie, utonęło w jego oczach, twarzyczka się zasępiła.
Była nadto zręczną żeby się wydać miała z jakiemiś widokami matrymonialnemi — rachowała na to, że człowiek ten sam w ostatku pod jarzmo nachyli głowę.
— Jesteśmy dobremi przyjaciołmi — dodała — ja mam dla niego wielką sympatyę (westchnęła}, pan dla mnie jej trochę — nie wiąże to nas, a z tego co ludzie powiedzą, śmiać się możemy.
— Kochana pani Adelo.
— A! bez — pani.
— Więc kochana przyjaciołko — z wyrazem wdzięczności dodał Florek — daj mi czas, wymówię moje mieszkanie — i gościnność twą przyjmę.
P. Perron porwała się z siedzenia i z żywością dziecięcą, chwyciwszy go za głowę, pocałowała w czoło. Florek już ją obejmował rękami, gdy mu się wyrwała, paluszkiem pogroziła na nosie.
— Nie! nie! powinieneś szanować swą gosposię. Ale — mam słowo.
Florek podał rękę.
Siedli znowu przy sobie i rozmowa dalej płynęła, rozpryskując się na dowcipy, na których pani Adeli, nigdy nie zbywało. Chciała go tego dnia upoić, oczarować — skrępować, ażeby sam się o to starał czego ona pragnęła najmocniej.
Florek odszedł późno, w istocie upojony i szczęśliwy. Lecz powróciwszy do tej izdebki, w której mu surowego Jordana przypominało wszystko, gdy pomyślał o tem jakie jego przesiedlenie się uczyni wrażenie na przyjacielu — trwoga go ogarnęła.
Czuł w duszy, że popełniał krok, którego nikt pochwalić nie mógł. Wystawiał się na niebezpieczeństwo. Wiedział o słabości swojej.
— Jużciż — rzekł w duchu — baba nie może myśleć żebym ja się z nią ożenił. Jest wprost współczucie dla wygnańca i dla współziomki Poniatouskiego — i potrzeba lepszego towarzystwa.
Dał słowo — cofać się nie chciał i nie myślał.
Tegoż dnia spotkali się z kapitanem.
— Wiesz, kochany kapitanie — odezwał się Małdrzyk — tak mi smutno w tem opuszczonem mieszkaniu, nie wytrwam w niem. Zdaje mi się że się do innego hoteliku przeniosę.
— A! dokąd! — spytał Arnold.
— Pani Perron daje mi jasny, piękny i tani pokój u siebie — rzekł prędko Floryan.
Kapitan wąsa pokręcił.
— Wystawiasz się na pokusę — odezwał się z uśmieszkiem sardonicznym. — Nie wiem czy to bezpiecznie.
— Oh! oh! — roześmiał się trochę przymuszonym uśmiechem Florek, i nie chcąc przedłużać rozmowy, odszedł prędko.
Kapitan niedługo myśląc pośpieszył do swej przyjaciołki pani Durand, którą samą jedną zastał w sklepie.
— Cóż to cię tu przyniosło? — zawołała kupcowa — miły gość! miałżebyś ze mną starą za sklepikiem chcieć wypić filiżankę kawy?
— Nie odmawiam — rzekł grzecznie Arnold, po staroświecku całując jej ręką grubą i namuloną — ale, z czem innem przychodzę.
— Mogę służyć ci zaliczką na rachunek? — poczęła Durand.
Kapitan aż rękami strzepnął.
— Cóż znowu?
— No, to już nie odgadnę.
Po krótkim namyśle Arnold zbliżył się jej do ucha.
— Co sobie myśli ta kokietka Perron. Bałamuci nam naszego pana Floryana już oddawna; niedosyć na tem, teraz gdy pozostał sam, bo mój siostrzeniec do Tours pojechał — namówiła go aby się przeniósł do niej!
Pani Durand słuchała ciekawie, ale udzielona wiadomość nie zrobiła na niej najmniejszego wrażenia. Kiwnęła głową.
— Cóż w tem tak złego? — odparła. — Wierz mi, ona tak na pozór płocha — ale kobieta stateczna i nie bez grosza. Jestem pewna, że teraz ją obrachowawszy, choć hotel wzięła z długami, już paręset tysięcy ma pewnie. To nie do pogardzenia. Nie sądzę żeby wydać się za niego chciała, bo znalazłaby człowieka z pieniędzmi — lecz gdyby do tego przyszło?...
Arnold nie umiał już wytłómaczyć, dla czego ten związek wydawał mu się niemożliwy i niestosowny.
Durandowa się uśmiechała.
— Cóż cię to tak nastraszyło? — dodała.
— Ludzie będą gadali!
— On nieżonaty, ona wdowa — poczęła kupcowa — jeśli pleść będą to na nią, a jemu jaka krzywda, że ładnej kobiecinie się podobał? gdyby była jak ja, stara!...
Poruszyła ramionami, kazała przynieść kawę do pokoju za sklepem, pannę Julię posadziła na swe miejsce i poprowadziła kapitana, który szedł jak winowajca ze spuszczoną głową.
Kupcowa tegoż wieczoru sama poszła przez ciekawość do Marsylskiego hotelu, do przyjaciołki.
— Co to ja słyszę Adelciu? Czy prawda że się twój polak do ciebie przenosi?
— A wy zkąd o tem wiecie? — rumieniąc się zawołała wdowa.
— Ja wiem wszystko, ty filutko! — śmiała się gruba kupcowa. — Cóż, tak dalekoście zaszli?
Adela zdawała się namyślać chwilę, zrobiła minkę poważną i nieulęknioną i rzekła seryo:
— Proszę się nie obawiać o mnie, i wierzyć, że wiem co robię. Nic mi nie grozi. Wcale to nie jest paryżanin coby z najmniejszej grzeczności i lada uśmiechu chciał korzystać! Człowiek stateczny, nie młodzik, a ciocia (tak ją zwała czasami) wie że i ja nie jestem płochą.
— Ja też się bynajmniej nie obawiam o ciebie, ale stary kapitan boi się o niego.
— Kapitan? — podchwyciła Perron — za pierwszą razą gdy go zobaczę, oczy mu wydrapię. Czy i on ma się mięszać do tego.
Pogniewała się trochę, lecz w chwilkę potem szczebiotała tak wesoło i swobodnie, jakby najmniejszej nie miała troski. Chciała nawet pokazać pani Durand mieszkanko na drugiem piętrze, ale otyła kupcowa, która w loży portyera zasiadła na rozmowę, na schody wspinać się nie życzyła.
Małdrzyk po dwóch dniach niepokoju i walki ze sobą, znajdował to co miał zrobić naturalnem, i jak najwłaściwszem. Długi list przygotowywał do Jordana, pełen powagi i morałów, wystudyowany tak aby mu odjąć wszelką obawę następstw. Wiedział, że pomimo to, Jordan się pogniewa, połaje, obawiał się nawet aby sam nie przyleciał. Spóźniał się z wysłaniem pisma, rachując że kapitan go może uprzedzić, że na zarzuty łatwiej mu będzie odpowiadać, niż, jakby czując się do winy — tłómaczyć z góry, zawcześnie.
Stało się jak przewidywał, gdyż Arnold troskliwy o człowieka, którego mu powierzono, natychmiast do Tours bilet wyprawił. Piorunujący i błagający razem list odebrał od Jordana. Zaklinał go aby nie ulegał słabości i nie narażał się na nieobrachowane następstwa. Wiedząc że jedno tylko wspomnienie dziecięcia, imię Moni może na nim uczynić wrażenie, Klesz cały list nią napełnił. W imieniu sieroty prosił go.
Małdrzyk rozczulony, niespokojny byłby się już cofnął może — lecz — wstydził się uledz. Przerobił swój list i najuroczystsze w nim dał zapewnienie iż żadnego kroku nie uczyni, któregoby Jordan nie uznał dobrym.
Obiecywał naostatek, że dla spokoju Jordana, dłużej nad parę miesięcy w hoteliku Marsylskim gościć nie będzie. List tak był czuły, serdeczny, ujmujący za serce, że Klesz zmiękł, pozostał w Tours — i Pana Boga opiece powierzył losy przyjaciela. Kapitan miał naglądać, a w razie, gdyby się o czem przez panią Durand i pannę Julię dowiedział, natychmiast mu donieść.
Przenosiny więc odbyły się bez przeszkody i z wielką dla Fioryana radością, gdyż każda nowość go bawiła. A było się w istocie czem cieszyć, bo wybrane dla niego mieszkanko przez dobrą przyjaciołkę, nie mogło się porównać do dawnego, zbrukanego, przyciemnionego i smutnego. Wdówka oddała co miała najlepszego i ogołociła inne pokoiki z tego co mogło tylko przydać się do przyozdobienia apartamenciku p. Floryana.
Składał się on z dosyć przestronnego i wesołego saloniku z oknami na ulicę, z alkowy przestronnej i przedpokoju, w którym mieściły się niewidoczne w ścianach szafy i chowanki. Francuzi mają ten talent zużytkowywania najmniejszego miejsca, nie psując linij, nie rażąc przylepionemi do ścian przybudówkami. W alkowie i przedpokoju można było cztery razy tyle rzeczy wygodnie schować, ile ich miał Małdrzyk.
Sprzęty w salonie były prawie nowe, dywany świeże, zegar i lichtarze na kominku z ciemnego bronzu i nierażące. Można było, nie wstydząc się, przyjąć tu gościa; w najmniejszej rzeczy znać było staranie o pewien wdzięk i harmonię. Obicie wesołe, popielatego koloru, na którem się wiły gałązki róż i powoju, wcale miłe robiło wrażenie.
Nawet pierwsze wspaniałe stosunkowo apartamenta przy Christianstrasse nie mogły się z tem cackiem porównać. Uszczęśliwiony Florek, serdecznie uścisnął rączki pięknej gosposi, która równie jak on była uradowana. Pierwszego dnia zaraz zapowiedziała mu, że stołować się musi u niej i że go to ani susa więcej kosztować nie będzie niż w garkuchni.
— A spodziewam się — dodała z figlarnym uśmieszkiem — że będzie trochę lepiej!
Razem z tym nowym trybem życia, pod wpływem lepszego trochę bytu, — humor i usposobienie p. Floryana uległy znacznej zmianie. Ochota do pracy zmniejszyła się — ochota do życia i używania wzrosła.
W tym wesołym, śmiejącym się saloniku, do którego dochodziły ciągle głosy i wrzawa uliczna, nie tak było można pracować spokojnie, jak w ciemnej izdebce dawnej. Lada co odrywało.
Floryan czuł potrzebę poruszania się jak inni, do roboty nie było mu pilno — w każdym razie pewny był, że go ztąd nie wypędzą i że głodnym nie będzie.
Rysunki swą jednostajnością coraz mu się bardziej uprzykszały. Spóźniał się często z ich oddawaniem, spieszył potem zniecierpliwiony i wykonywał niedbale. Parę razy kazano mu je przerobić staranniej, co go obruszyło.
Z każdym dniem niechęć do tej pańszczyzny, jak ją zwał, rosła. Gotów by był ją porzucić byle miał najmniejszy pozór i tłómaczenie. Szukał ciągle czemby się to lżejszem zastąpić dało.
Tymczasem jednak, od wyjazdu Jordana mnożące się wydatki drobne, które zbytkownemi i zbytecznemi były — rosły strasznie, potrzebował grosza na nie, więc choć z musu pracował. Mniej go teraz kontrolowano, nikt nie wiedział jak czasem swym rozporządzał — pozwalał sobie więcej. Wspomnienia dawnej zamożności ciągnęły tam, gdzie się choć przypatrzeć było można — życiu rozkosznemu zamożnych.
Florek nabrał zwyczaju, jak inni próżniacy, przechadzania się po bulwarach, szczególniej włoskim, gdzie zawsze najwięcej jest życia, i wszystkie te gastronomiczne zakłady wabią, gdzie dla samego dobrego tonu złota młodzież jadać musi.
Z jakiemś uczuciem smutku i gorączkowej ciekawości przypatrywał się wyelegantowanym ichmościom, wśród których bystrzejsze tylko i wprawniejsze oko mogło rozpoznać świat istotnie bogaty od pozłacanego. Florek po przybyciu do Paryża, zmuszony niedostatkiem sukni skradzionych w Dreznie, ubrał się już był, skromnie lecz z tym smakiem i wytwornością, do których był nawykły. Wszystko też na nim leżało ładnie, miał talent wyglądania elegancko małym kosztem, a na dystynkcyi i powierzchowności nie zbywało mu nigdy. Wśród bulwarów nie raził i zdawał się do nich stworzonym.
Przechadzki te w początkach rzadsze — coraz potem w różnych porach dnia powtarzać się zaczęły częściej i zabierały godziny całe. Ruch, ekwipaże, publika przed kawiarniami, przepyszne sklepy, przesuwające się typy najrozmaitsze — bawiły go. Lecz — świat to był — niestety, na który on tylko z trotuaru, zdaleka zazdrosnem okiem mógł spoglądać. Przystęp do niego był mu wzbroniony. Czuł się stworzonym do tych ludzi, i przez los nielitościwie wytrąconym z ich grona.
Własną siłą dostać się napowrót na zależne stanowisko nie było podobna — a z cudem spóźniała się opatrzność. Niekiedy niemal rozpacz gniotła mu serce.
Za co go ta kara spotkała?
W jednej z tych godzin zwątpienia — Florek spostrzegł przed sobą niezmiernie wyelegantowanego młodego jeszcze i pięknego mężczyznę, który laseczkę z gałką z lapis lazuli włożywszy w usta, długo mu się naprzód przypatrywał, aż wreszcie unosząc nieco kapelusz z gracyą zupełnie francuzką, zbliżył się zapytując — w języku bulwarów:
Monsieur Florien de Małdrzyk?
Zupełnie nieznajome mu rysy, postać, głos, których sobie przypomnieć nie mógł — uśmiechały się uprzejmie, wymowa zdradzała polaka, strój i jego akcesorya bardzo dobry byt. Kto to mógł być? Małdrzyk łamał sobie głowę.
Potwierdził że był w istocie tym, kogo w nim poznano.
Elegant uśmiechnął się zwycięzko i począł po polsku:
— Widzę że mnie pan nie poznaje? No, i niedziw, młodym chłopcem miałem przyjemność spotykać go na kontraktach w Dubnie.
Małdrzyk jeszcze nie wiedział z kim miał do czynienia.
— Jestem Prochorowski, którego zwano Miciem, może pan sobie teraz mnie przypomni? Dla francuzów z któremi mam interesa musiałem nazwisko to zmienić na przydomek, i w Paryżu zowię się — de Lada.
Skłonił się grzecznie, biorąc już pod rękę Małdrzyka, bo ich tłum bulwarowy popychał i rozłączał. Małdrzyk teraz go sobie już doskonale przypomniał, jako szalonego zuchwalstwa gracza, chłopaka bardzo niemajętnego, który u książąt L. — nieraz jednego wieczora po sto tysięcy złotych przegrywał i wygrywał. Ale zkądże się wziął ten rycerz na paryzkim bruku? i to tak świetnie występujący, jakby tu już wrósł i miał czas bujnie zakwitnąć?
Ów Micio de Lada — nie miał nigdy żadnych nadzwyczajnych przymiotów, któreby jego karyerę tłómaczyły. Szkół nie skończył, nie umiał nic, po francuzku wyuczył się w towarzystwach, do których się wcisnął — lecz, czelność miał i energię niezrównaną. W kartach służyło mu nadzwyczajne szczęście, które za włosy chwytać umiał; a że u nas kto w karty grał wszędzie łatwy miał przystęp — Micio dostał się na książęce pokoje i tu tak sobie poczynał śmiało jakby do nich był stworzony.
Od tego czasu wiele lat upłynęło.
— Cóż pan tu porabiasz? — spytał elegant natarczywie dosyć.
— Jestem... jestem wygnanym, to jest zmuszonym byłem kraj opuścić. A pan.
Micio zawahał się trochę z odpowiedzią.
— Ja jestem chwilowo tylko zagranicą, mam znaczne interesa, zajęcie... które mnie zmusza część roku spędzać we Francyi. Rzuciłem się do handlu, gram trochę na giełdzie, idzie mi świetnie.
Ale naprzód, panie Floryanie — dodał zbliżając się pod namiot kawiarni — pozwól pan, jako staremu znajomemu, zaprosić się. Siadajmy! Cokolwiekbądź! Co pan każe?
Po krótkiem wahaniu, Małdrzyk zażądał kawy. Usiedli.
— Cóż się z Lasocinem stało? — zapytał de Lada ciekawie.
— Wieleby i długo o tem rozpowiadać potrzeba, nie mam go już! — rzekł wzdychając Florek, który na siostrę i szwagra przed obcym się nie chciał uskarżać.
Micio zrozumiał jakoś, że przy pierwszem spotkaniu, zwierzenia się nie mógł wymagać.
— Ale cóż pan robi w Paryżu? — rzekł wesoło. Tu, ma foi, potrzeba tylko umieć, a świetne się robią interesa. Ja jestem tego żywym przykładem! Ale trzeba umieć i śmieć.
— Mówiłeś pan że handlujesz? czem?
Młodzieniec się uśmiechnął.
— Mam współkę i komis w wielkim domu w Bordeaux. Wysyłam wina. Oprócz tego gram na giełdzie. Przy zdarzonej zręczności ułatwiam nabycie innych towarów. Nasz kraj szczególniej wiele potrzebuje tego co się zjada i wypija i lubi to mieć w dobrym gatunku, a ja — wprawdzie dostarczam nietanio — ale de qualité supérieure.
— I to panu Mieczysławowi coś przynosi? — zapytał Małdrzyk.
— Jak to, coś? — zaśmiał się pan de Lada — nie coś ale bardzo piękną prowizyę! a że i na bursie mi się dotąd wiodło, jestem en train, jeśli to potrwa, dorobić się fortunki. Mój Smogulec sprzedałem! Cobym ja na wsi robił. Przyznani się panu, że nie ma życia jak w Paryżu!!
— Tak, dla tych, którzy to życie opłacać mają czem!
— Rozumie się — wesoło podchwycił Micio — lecz kto ma spryt ten tu równie łatwo robi pieniądze jak je trwoni.
Pan de Lada w tej chwili nie musiał mieć zajęcia, gdyż wdał się w rozmowę długą z p. FIoryanem, o dawnych czasach, o ludziach, których znali, a zajęciem żywem, jakie okazywał wygnańcowi, ujął go tak iż Małdrzyk otwarcie w końcu całe swe położenie odmalował.
— Ale, słuchajże pan — zawołał Micio — jesteśmy z jednej prowincyi, ziemlaki, miałbym sobie do wyrzucenia, gdybym panu radą i moim wpływem nie służył. Mam stosunki, coś mogę. Znajdziemy zajęcie mniej krępujące, odpowiedniejsze dla pana. Spuść się pan na mnie!
Był to pierwszy człowiek który tak serdecznie, ochoczo, zdawał się jego losem zajmować, niedziw więc że Floryan w tym stanie ducha, w jakim go to spotkało — uczuł wdzięczność — i gorąco ją starał się wyrazić.
— Ja muszę jeszcze jakiś czas spędzić w Paryża — rzekł Micio — stoję ztąd o trzy kroki w Hotel de Bade (wskazał ręką), daj mi pan swój adres.
Z pewnym wstydem wyciągnął Małdrzyk z pugilaresu bilet swój z adresem ołówkiem dopisanym. De Lada rzucił nań okiem i schował do kieszeni.
— Co pan robisz z dzisiejszym wieczorem? — zapytał.
— Ja — z goryczą odparł Małdrzyk — nie pozostaje mi jak powlec się do domu.
— O tej godzinie? — wykrzyknął elegant. — Ale to niepodobna! Prowadzę pana do teatru — albo — wiesz pan co? lubiłeś zawsze konie — ja pasyami też cyrk lubię. Zawiozę pana na pola Elizejskie do cyrku.
Floryan zawahał się.
— Bez ceremonii! — podchwycił de Lada — zrobisz mi pan łaskę, bardzo proszę. Ja tam w cyrku mam znajomości, jestem jak w domu. Dyrektor mój przyjaciel, a boska miss Jenny! Widziałeś pan co ona dokazuje na koniu. Jaka odwaga! jaki wdzięk. Amazonka, bohaterka, bogini, klękać przed nią.
To mówiąc, wstał Micio, zawołał garsona, zapłacił, rzucił się do tuż stojącego fiakra, gwałtem prawie wsadził doń Małdrzyka i do cyrku jechać rozkazał.
Przez całą drogę de Lada nie mówił tylko o miss Jenny! Fiakr, który miał obietnicę dobrego — na piwo, popędził ku polom Elizejskim. Cyrk stał oświecony, słychać w nim było muzykę, przybywali trochę późno. Biletów ledwie dostać mogli, gdyż ścisk tego dnia był ogromny.
Wchodzili właśnie, gdy owa sławiona miss Jenny w fantastycznem ubraniu nader lekkiem, uwydatniającem przedziwne jej kształty posągowe, stojąc na dziarskim koniu, z wdziękiem karmazynowemi kierując wodzami, pędziła szóstkę rumaków ognistych, a posłusznych jak dzieci.
Była istotnie piękną, niezmiernie zręczną, a to połączenie w niej wdzięku i siły nadawało jej istotnie coś idealnego. Nic ją nie zdawało się kosztować ani utrzymanie równowagi, chociaż jedną nogą a raczej palcami tylko dotykała grzbietu konia, ani kierowanie rozpędzoną szóstką, ani natężenie uwagi, jakiej wymagał ruch każdy. Instynktowo, z łatwością dokonywała cudów, i miała czas myśleć o tem aby się sama cudowną wydała.
Frenetyczne oklaski towarzyszyły jej przy obiegu areny.
Widok miss Jenny, koni tych, atmosfera cyrku, zapał z jakim witano artystkę, wszystko to p. Floryana też wprawiło w zachwyt.
Na chwilę zapomniał się, był oczarowany.
Koń! konie! ta dawna miłość jego, od której go los odsadził! Łzy prawie poczuł na oczach.. Siąść na konia, lecieć — jakie to było szczęście. Drżał cały ze wzruszenia. Ochota go brała niemal skoczyć do cyrku i pochwycić jednego z tych cudnych siwoszów, na którym jak srebrna mora włos świecił.
Rzucano bukiety, bito w dłonie, miss Jenny uśmiechała się, skłaniała z wdziękiem, rzucała oczyma, nie opuszczając swojego niebezpiecznego stanowiska.
Dopóki była w arenie, nikt słowa nie przemówił, de Lada też cały wychylony pożerał oczyma piękną amazonkę, dopiero gdy znikła, a intermezzo poczęły clowny, Micio siadł ocierając pot z czoła.
— A co? — spytał — nie bóstwo to? nie cud? Ale, zobaczysz pan ją zbliska. Po skończeniu widowiska zaprowadzę pana do dyrektora i do niej. Trzeba żebyś się poznał z niemi.
Miss Jenny, oprócz tego zdumiewającego talentu, jest pełna dowcipu — mówi czterema czy pięcią językami — osoba bardzo dystyngowana. Mówią że lord Quercy formalnie się jej oświadczył i odmówiła bo kładł za warunek aby nie występowała, a ma formalną do koni namiętność.
— O! konie! konie! — westchnął Florek — dopiero się czuje co to koń, gdy się go jest pozbawionym.
— Więc choć popatrzeć miło?
— Nie — zawołał Florek — większy to żal budzi.
Miss Jenny występowała raz jeszcze, ale w orszaku, który przedstawiał wjazd jakiejś królowej francuzkiej. W stroju średniowiecznym była na inny sposób piękną — a zawsze zachwycającą. Wszystkie inne gasły przy niej. Florek uważał, że przejeżdżając blisko nich, spojrzała zukosa na Micia i uśmiechnęła mu się.
Pozazdrościł znajomości i uśmiechu.
Jeszcze ostatni jakiś popis miał zamknąć widowisko, gdy Micio pociągając za sobą pana Floryana, znajomemi przejściami, przekradł się w podwórze za cyrk, aby dłoń uścisnąć panu Richard dyrektorowi cyrku.
Był to piękny, w sile wieku mężczyzna, trochę z jock’eyska ubrany, twarzy, rysów szlachetnych, manier pańskich — który pana de Lada acz uprzejmie przyjął dosyć chłodno, a tak samo i zaprezentowanego mu Małdrzyka, którego Micio przedstawiał jako szlachcica, niegdyś dóbr rozległych pana i wielkiego miłośnika koni.
Mr. Richard przyjął powinszowania obu przybyłych jako hołd należny — a na zapytanie o miss Jenny, której hołd chciał złożyć de Lada, odparł stanowczo, iż tak jest zmęczona, że się z nikiem widzieć nie może.
Odwiedziny więc za kulisami niebardzo się powiodły, lecz wychodząc Micio szepnął na ucho Małdrzykowi iż drugą razą zapozna go z boską miss Jenny.
— Richard jest dziś kwaśny — dodał — i wiem dla czego, bo mu konia najulubieńszego zepsuto. Jestto nietylko strata kilku tysięcy franków, lecz luka, którą zapełnić innym bardzo będzie trudno.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.