Na zgubnej drodze/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na zgubnej drodze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zima upłynęła bez żadnej zmiany tajemnych pragnień, do jakich dożyły dwie te osobistości. Varades, coraz bardziej zakochany, błogosławił okoliczności, które mu pozwalały w każdej chwili oglądać przedmiot swych marzeń. Tylko dla naglących interesów opuszczał pałac. Najczęściej nawet wychodził z domu o tej porze, gdy młode dziewczyny udawały się na przechadzkę. Wieczorem zabierał miejsce przy stole, przy którym wspólnie pracowały. Trzymając gazetę w ręku, czytał; wtedy jednak, kiedy zdawał się najwięcej zajęty treścią owych ćwiartek papieru, nie przestawał wpatrywać się w Martę. Zatrzymywał swój wzrok na tem cudownem obliczu, na którem jednak nie malowało się żadne głębsze uczucie; z upodobaniem upajał się widokiem tego prześlicznego ciała, zlekka nad ręczną pochylonego robótką. Od czasu do czasu mieszał słów parę do rozmowy, z dobrodusznością ojcowską, jaka przystawała tak do jego wieku; czynił to w celu otrzymania odpowiedzi od Marty i napawania się jej cudownym głosem.
Ileż razy, podczas tych zebrań wieczornych, rozżarzających coraz bardziej jego miłość i napełniających umysł coraz to nowemi wrażeniami, ileż razy, jedynie tylko obecność Walentyny powstrzymywała go od rzucenia się do stóp Marcie! Jedynie to dziecię chroniło go od następstw, mogących wyniknąć wskutek jego uniesień i powstrzymywało wymykające się z ust jego wyznanie.
Wszystkie jawne oznaki miłości i walki wewnętrznej Varades’a, uchodziły niepostrzeżenie przed wzrokiem nieznającego namiętności piętnastoletniego dziewczęcia, które chociaż nie było zainteresowane w tym sercowym dramacie, jaki się w jego oczach, ale bez jego wiedzy odgrywał, miało jednak następnie przyjąć w nim udział. Padające na Martę spojrzenia Varades’a, podniecane coraz bardziej wzrastającą zmysłowością, przechodziły przezeń niepostrzeżone, nie wzbudzając bynajmniej w młodej wyobraźni nieuczciwych podejrzeń, niepokojących czystość duszy niewinnej.
Każdy, ktoby mógł obecnie zajrzeć w głąb duszy Varades’a, zdziwił by się niezmiernie niepokojem i brakiem stanowczości, jaki w niej zapanował. Chcąc i mogąc nawet z łatwością oddalić Walentynę, nie śmiał tego czynić. Pragnął gorąco, i obawiał się zarazem, pozostać z Martą sam na sam. Cóżby jej w takim razie powiedział? Byłbyż na tyle zuchwałym, aby mówić o miłości, aby wyjawić niegodne zamiary? Czy honor Marty nie oburzyłby się wtedy? Możeby się wszystko skończyło na oburzeniu tylko i śmiechu ze strony tej prześlicznej istoty? Obawa znalezienia w Marcie zbytniej, jak sądził, niewinności, lub zbytniej obojętności, przedłużała jego milczenie.
Po skończonym wieczorze odchodził do swego pokoju. Tu, samotny, gniewał się na siebie, czynił sobie wyrzuty, nazywał się nikczemnym i podłym, obiecując nazajutrz znaleźć odpowiednią chwilę dla wyjawienia Marcie tajemnicy, która go przygnębiała. Nazajutrz jednak znowu milczał, nie będąc wstanie wyrzec słowa; a lękając się to gniewu, to śmiechu Marty, przemyśliwał nad środkiem urzeczywistnienia swych pragnień i nad prostszemi sposobami, za pomocą których mógłby ją uwieść.
Marta, przyjmująca spokojnie i obojętnie napozór te jawne oznaki gwałtownej namiętności, zwracała jednak pilną uwagę na wzrastające objawy uczucia, jakie zdawały się być Varades’owi przed całym światem ukryte. Pod wpływem przeczucia właściwego kobiecie, która, udając nieświadomą, dąży jednak do pewnego celu i na wszystko zwraca uwagę, Marta mogła na pewno twierdzić o tem, co się działo w duszy jej milczącego wielbiciela. To też w braku doświadczenia, obdarzona wyjątkową zdolnością przewidywania, śledziła codzienne postępy miłości tego niezdecydowanego charakteru i czekała cierpliwie na zdobycz, która jej ujść nie mogła. Nie znała jeszcze nikczemnych zamiarów Varades’a. Sądziła, że myślał na tem, jakby ją zaślubić, nie przypuszczając bynajmniej, aby był zdolnym powziąść zamiar uwiedzenia jej. Znajdowała pewną przyjemność w podniecaniu jego nadziei, to prostotą słowa, to skromnością postawy, to wreszcie przymilaniem się, któremu nie można było się oprzeć. W odezwaniu się jej, czuć było urok niewysłowiony i wdzięczność dlań gorącą; skoro on zaś głos zabierał, słuchała go z żywem zajęciem, nieruchoma, z utkwionemi weń oczyma, których wyraz tak silnie go niepokoił. Używała całej zręczności, aby znając wpływ uroku, jaki roztaczała, wystawić się w jak najlepszem świetle, a to do tego stopnia, że zdawała się chcieć popchnąć Varades’a aż do wybuchu. Czesała głowę w sposób, który najlepiej wykazywał obfitość i piękność jej włosów. Po przez zdobiące ją suknie odznaczały się dokładnie te ramiona, cudowna ta kibić, cienka i zręczna zarazem. Varades mógł swobodnie i dowoli napatrzeć się tym długim, białym, poprzerzynanym sinemi żyłkami rączkom, podobnym do rączek Aspazyi lub Kleopatry. Mógł podziwiać niemniej tę ładną nóżkę, której doskonałe kształty nieraz sen mu odbierały. Tym to sposobem, Marta, pragnąc gorąco, aby Varades ją zaślubił, ostatecznie, z godną kurtyzantki wprawą, zawróciła mu głowę. Wznieciła ona pożerający ogień w żyłach Varades’a, który pełną piersią pił z czary miłości, poraz pierwszy nachylającej się do ust jego. Paląca ta trucizna większy w nim jeszcze ogień wzniecała.