<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Na zgubnej drodze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia L. Chodźki w Piotrkowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Marta w tem nowem położeniu nie zapominała o pani Vilmort. Staruszka ta zamieszkiwała w Neuilly otoczony ogródkiem domek, na skraju lasku bulońskiego. Marta i Walentyna przynajmniej raz na miesiąc udawały się na przechadzkę w tę stronę. Pani Vilmort szczęśliwa z widoku córki Paulet’a, z ową dobrocią, właściwą ludziom w podeszłym wieku, tak czułą za okazywaną im pamięć, unosiła się nad pięknością pierwszej i nad wdziękiem drugiej. Utrzymywała, że zazdrości panu Varades podwójnego skarbu, jaki posiada w swym domu. Przyjmowała je tak uprzejmie, że Walentyna opuszczając to, tak nazwane przez nią ustronie w Neuilly, pragnęła z niecierpliwością jak najprędzej do niego powrócić. Również Marta, której dusza utraciła spokój, od czasu, gdy ją opanowały owe marzenia zuchwałe, czuła, że jej w tem cichem ustroniu powraca dawne życie. Tu zostawiała u wrót swe myśli codzienne i czuła, że przestępując te progi, dusza jej się uszlachetnia. Nieraz w skrytości zapytywała siebie, czy, dążąc w domu Varades’a do urzeczywistnienia zamiarów, które na taką próbę wystawiały jej godność, nie żegnała się właśnie na zawsze ze swojem szczęściem?... Niestety! owe chwile zastanowienia bywały krótkotrwałe. Opuściwszy panią Vilmort i powróciwszy do życia codziennego, poddawała się porywom ambicyi. Złe myśli opanowywały ją znowuż. Zbawienny wpływ, jaki wywierały na niej te wizyty, trwał niedługo i rozpraszał się.
W pierwszych dniach wiosny, właśnie w czasie największego przesilenia, które staraliśmy się opisać, w jeden z tych pięknych dni kwietniowych, popołudniu, drogą ku Neuilly zmierzał śliczny powozik, ofiarowany przez Varades’a dwom młodym dziewczętom. Jechały obie zdobne młodością i zdrowiem: Walentyna, z właściwym jej wiekowi zapałem, cieszyła się że żyje; Marta w stroju żałobnym, bardziej poważna i zamyślona, była tak ładną, że zwracała na siebie uwagę wszystkich przechodniów. Powóz zatrzymał się przed domem pani Vilmort, która będąc w ogrodzie, spostrzegła gości i wybiegła na ich spotkanie. Przeszło miesiąc upłynął od ostatniej ich wizyty. Pani Vilmort nie tając radości, jaką jej sprawiał widok przyjaciółek, zaprosiła je do salonu. Walentyna jednak wolała pozostać w ogrodzie, gdzie koza przywiązana do wbitego w ziemię słupka, skubała zieleniejącą się trawę, o ile na to pozwalała długość przytrzymującego ją sznurka. Walentyna przynosiła zawsze z sobą kilka kawałków cukru, które jej podawała, starając się ją tym sposobem do siebie przyswoić. W czasie gdy Walentyna tak się bawiła w ogrodzie, pani Vilmort i Marta siedziały naprzeciwko siebie w salonie.
— Cóż moje dziecko, zawsze jesteś szczęśliwą?
— Do zupełnego mego szczęścia nic nie braknie — odrzekła Marta. — Pan Varades obchodzi się ze mną jak z najlepszą przyjaciółką; w Walentynie zaś znalazłam ukochaną siostrzyczkę, która mi równem przywiązaniem odpłaca. A pani jak się miewa?
— Ja także jestem szczęśliwą, mam bowiem teraz przy sobie syna i to nazawsze.
Marta ze zdziwieniem spojrzała na panią Vilmort, która mówiła dalej:
— Dziwi cię to; jednakowoż tak jest rzeczywiście. Długo możnaby o tem opowiadać. Jak wiesz, mój Rajmund prowadził dość znaczny przemysłowy interes. Obowiązki powoływały go nieraz to do Nowego-Orleanu, to do Hawany, a najczęściej do Hawru. Z wielkim więc moim żalem miałam go wciąż zdala od siebie. Kilka jednak temu miesięcy, człowiek, w którym on położył całe swoje zaufanie i który był jego reprezentantem w Stanach Zjednoczonych, uciekł, pozostawiając interesy w najgorszym stanie. Na pierwszą wiadomość klęski, Rajmund pospieszył do Nowego-Yorku, a przybywszy na miejsce, przekonał się, że nieszczęście było większe niż się tego spodziewał. Cóż ci mam więcej powiedzieć. Biedny chłopiec, poświęciwszy wszystkie fundusze na spłatę wierzycieli, powrócił zrujnowany. Wtedy pomyślał o matce, pośpieszył do mnie i zwierzył się ze swego zmartwienia. Mój Boże! mająteczek jaki posiadam, może nas oboje z kłopotów życia codziennego wybawić. Zdecydował się nie opuszczać mnie, osiedlić w Paryżu i wynaleźć sobie jakie zajęcie. Nie wątpię, że go znajdzie. Syn mój ma wszelkie warunki powodzenia.
— Ileś pani musiała cierpieć — rzekła Marta ze współczuciem.
— Mniej niż ci się zdaje. Byłam niemal z tego zdarzenia szczęśliwą. Jakżeż nie miałam błogosławić wypadku, który mi syna powrócił! On taki dobry, taki czuły! — dodała z uczuciem miłości macierzyńskiej, które zwróciło nawet Marty uwagę. — Zresztą zobaczysz go, wkrótce zapewne powróci.
W tej samej właśnie chwili, Rajmund przechodził przez ogród, chcąc się dostać do salonu. Spotkał Walentynę bawiącą się po dziecinnemu z kozą; zamienił z nią słów parę i oboje razem zmierzali ku domowi; ona cokolwiek zawstydzona, on odgadując w niej potrochu przyjaciółkę Marty Paulet, o której z zapałem wspominała mu matka.
— Otóż go masz — zawołała pani Vilmort.
Marta zobaczyła dwudziestoośmio letniego, o czarnych włosach, ładnych oczach, wysokiego, szczupłego i eleganckiego młodzieńca. W jego postawie znać było staranne wychowanie matki i nabyte w podróżach wykształcenie.
— Pozwól mój synu — rzekła pani Vilmort pocałowawszy go — że cię przedstawię tym paniom.
Rajmund ukłonił się.
Nastąpiła chwila milczenia i zakłopotania, którą Rajmund przerwał zapytaniem zwróconem do Walentyny:
— Zdaje mi się — rzekł — że przeszkodziłem pani w zabawie, gdyż o ile mogłem zauważyć, tam na trawniku bawiłaś się pani doskonale.
— Ta koza chciała się dobrać do cukru ukrytego w mej kieszonce — odparła Walentyna, zarumieniwszy się.
Następnie Rajmund zwrócił się do Marty i rzekł:
— Czy pani przypomina sobie, że przed dziesięciu laty miałem przyjemność ją spotkać?...
— Rzeczywiście, przypominam to sobie. Pan towarzyszyłeś raz matce, podczas odwiedzin jej u mego ojca.
Po zamienieniu tych kilkunastu wyrazów, przy pomocy pani Vilmort, pierwsze lody pękły z łatwością. Rozmowa szła bez przerwy, aż do chwili, gdy Marta dała znak Walentynie, że czas powracać do domu. Rajmund uważał sobie za obowiązek przyczyniać się do ożywienia rozmowy. Pod wpływem ładnej osoby umiał się ożywić i łatwo można było poznać, że to człowiek pełen wiadomości, że wiele widział i dużo się nauczył.
— Prawda, jaki on przystojny? — rzekła z dumą pani Vilmort do Marty, podczas gdy Rajmund ofiarował ramię Walentynie, aby ją odprowadzić do powozu.
— Ma pani godnego siebie syna — odpowiedziała Marta bardziej zmięszana, niżby to po sobie okazać chciała.
W chwili, gdy kończyła wymawiać to zdanie, Rajmund zbliżył się do niej z pożegnaniem. Zamienili spojrzenia, a każde z nich w tejże chwili z łatwością mogło odgadnąć wrażenie, jakie jedno na drugiem wywarło. U Rajmunda wrażenie to było głębokie. Marta bowiem należała do tych piękności, przed któremi trudno się jest ostać mężczyźnie. Wiedział o powziętym przez Martę zamiarze. Dosyć było dla niego ujrzeć matkę, aby ten zamiar zrozumieć i w zupełności potwierdzić. — Gdy zostali sami, myśli jego wyraziły się zupełnie jasno w tych słowach wypowiedzianych do matki:
— Panna Paulet jest zachwycająca, trudno ją ujrzeć — i nie pokochać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: anonimowy.