<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nad Nilem
Podtytuł (Egipt)
Pochodzenie Afryka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Druk. Br. Swięcki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NAD NILEM.
(EGIPT).

Zawsze wesoły, ruchliwy, jak żywe srebro, czternastoletni Mohammed urodził się w nędznej osadzie Fareg. Pamiętał ją doskonale. Około stu chatek, zlepionych z gliny i otoczonych wysokiemi płotami z trzcin i badylów dura“, ciągnęło się tuż wzdłuż brzegu Nilu.
Fellachowie pracowali w polu, gdzie rosła pszenica, jęczmień, kukurydza i proso, lub też na żaglowych dachagbach“ płynęli na południe i wrzucali sieci do rzeki, wyciągając sumy, szczupaki i inne ryby. Starzy rybacy opowiadali nieraz chłopakowi o dawnych przygodach rybackich, gdy to niegdyś uwikłał się w ich sieci krokodyl lub gdy nagle wynurzający się hipopotam przewrócił czółno jednookiego Barnaka. Były to zamierzchłe już dzieje! Od czasu, gdy na Nilu pobudowano tamy i gdy rzeką, sapiąc i kotłując wodę, przebiegały angielskie parowce, — krokodyle i hipopotamy odpłynęły na południe, tam, gdzie Niebieski i Biały Nil, łącząc się, tworzą szeroki prąd wielkiego Nilu, powolnie dążącego ku morzu Śródziemnemu.
Mohammed od kilku już lat mieszkał w Kairze, gdyż ojciec jego pracował w tem mieście, w małym hoteliku.
Chłopak ukończył szkołę powszechną, nauczył się mówić biegle po angielsku i zarabiał, jako przewodnik po mieście i jego okolicach. Miał wielu konkurentów, zawodowych przewodników, należących do biur podróżniczych i eleganckich hoteli, lecz Mohammed potrafił zawsze znaleźć sobie niezamożnych turystów i za niedużą zapłatą chodził z nimi po stolicy Egiptu, a nawet jeździł na pustynię, gdzie w pobliżu Gizeh stoją piramidy, pociągające ku sobie podróżników z całego świata.
Pewnego razu do hotelu przybył młody cudzoziemiec, barczysty, o beztroskiej, wesołej twarzy i dźwięcznym głosie. Mohammed przyjrzał mu się bacznie i w mig zrozumiał, że gość nie był Anglikiem. Nieznajomy źle mówił po angielsku, nie był wcale wyniosły i niegrzeczny w stosunku do służby, i nie należał zapewne do klasy bogaczy, ponieważ cały bagaż jego mieścił się w małej i starej walizce, oblepionej różnobarwnemi papierkami z nazwami hoteli całego niemal świata.
Ujrzawszy go wieczorem, chłopak podbiegł do niego i powiedział spokojnym i poważnym głosem:
— Pan przyjechał obejrzeć Kair? Może się przydam panu? Jestem — Mohammed ben Ruhi, przewodnik... tani przewodnik...
Cudzoziemiec spojrzał na niego i uśmiechnął się łagodnie:
— Podobasz mi się, mój mały! — zawołał. — A wiesz dlaczego? Dlatego, że nie narzucasz się natrętnie, nie skamlesz płaczliwym, niewolniczym głosem i masz śmiałe i wesołe oczy. Posłuchaj, mój mały przyjacielu Mohammedzie, przybyłem nie do Kairu, który znam, lecz do Egiptu. Potrzebuję nie przewodnika dla opowiadania mi przeróżnych bajek i głupstw, lecz tłómacza, dla porozumienia się z ludnością. Jeżeli więc nie zedrzesz ze mnie skóry, to ubijemy interes — i ty, i ja. Pojechalibyśmy aż do południowej granicy Egiptu i spędzili razem cały miesiąc. Gadajże teraz, ile żądasz za swoją pracę?
Mohammed namyślał się długo, aż wreszcie wymienił rzeczywiście skromną sumę, jarzącemi się oczyma patrząc na gościa.
— Zgoda! — kiwnął głową nieznajomy. — Jutro prędko przebiegniemy Kair, a wieczorem wsiądziemy na statek. O szóstej rano spotkasz mnie na tarasie przed hotelem.
Mohammed pożegnał go i pobiegł do ojca, aby opowiedzieć mu o wszystkiem.
Po drodze wpadł do portjera i, wskazując ręką stojącego na chodniku gościa, zapytał:
— Jak zapisaliście tego cudzoziemca w rejestrze meldunkowym, panie Izmailu?
Portjer, nałożywszy okulary, przewrócił kilka kart dużej księgi i przeczytał:
— René Maunier, Francuz, profesor. Nieświetny zrobiłeś interes chłopcze, bo uczeni, to — niezamożny lud!
— Eh! — machnąwszy ręką, odpowiedział Mohammed. — Podobał mi się ten człowiek — dobry i prosty człowiek!
— To twoja sprawa! — wzruszył ramionami Izmail. — Dobrego człowieka spotyka się teraz istotnie bardzo rzadko. Powiem ci też tak: jeżeli będziesz rozumny i uważny, nauczysz się od tego uczonego gościa niemało rzeczy pożytecznych.
Tak się nawiązała znajomość małego przewodnika, Mohammeda ben Ruhi, z francuskim profesorem Maunier.
Po spotkaniu się na tarasie przed hotelem chłopak, pozdrowiwszy Francuza, spytał go:
— Cóż będziemy zwiedzali? Wszędzie zaprowadzę pana najkrótszą drogą, bo znam Kair, jak własną kieszeń.
Uczony uśmiechnął się i zawołał wesołym, lekko drwiącym głosem:
— Chętnie wierzę, bo nietrudne to naprawdę zadanie!
— Przepraszam! — oburzył się Mohammed. — Kair jest wielkiem miastem, posiada osiemset tysięcy mieszkańców...
— Wiem, wiem! — ze śmiechem przerwał mu profesor. — Macie tu starożytny meczet okrutnego Amru z marmurowemi kolumnami, strzelisty, wspaniale rzeźbiony minaret Kait-beja, meczet Hama el-Azchar i Husseina, cytadelę i bogate muzeum! Ale ja mówiłem o twojej kieszeni chłopaku!
Mohammed parsknął głośnym śmiechem i, uspokoiwszy się odrazu, spytał znowu:
— Co życzy sobie czcigodny cudzoziemiec widzieć w Kairze?
Profesor spoważniał nagle i odparł:
— Znam tu każdy zakątek, Mohammedzie, słyszałem i mogę powtórzyć ci prawdziwe historje i niemądre bujdy, opowiadane przez przewodników. Wiem, że to wódz sułtana Omara — Amru założył miasto na miejscu swego obozu w VII w. po Narodzeniu Chrystusa. Oglądałem trzecią kolumnę w jego meczecie, a w niej — szczelinę. Mułłowie twierdzą, że wasz prorok Mahomet kazał tej kolumnie lecieć z Mekki do Kairu, a gdy nie ruszała się z miejsca, smagał ją biczem, od czego powstała owa szczelina... Wszystko to pamiętam i nie chcę raz jeszcze oglądać tych rzeczy i słuchać bajek o nich! Pójdziemy na bazary, Mohammedzie, bo one interesują mnie dziś najwięcej!
Chłopak poprowadził uczonego. Szli przez wąskie uliczki, zatłoczone Fellachami, Koptami, Arabami, Beduinami, Żydami i Ormianami. W jednem miejscu musieli czekać, aż przejdzie długa karawana, złożona z wielbłądów, w innem — trafili w środek drepcącego stada osłów, uginających się pod ciężarem worków z daktylami i kokosowemi orzechami. Co chwila rozlegały się okrzyki: Ruach“ (uwaga)! Szemalek (na lewo)! Ieminek (na prawo)! Uarek (nabok)! Wreszcie doszli do bazaru Kazabet-Ridnan, gdzie poważni, brodaci kupcy arabscy i perscy sprzedawali wyroby ze skóry: obuwie, sakwy, siodła, pochwy do strzelb; na innych bazarach profesor Maunier jakgdyby w roztargnieniu przyglądał się pięknym, barwnym tkaninom z jedwabiu i białej wełny, złotym i srebrnym haftom, na innym znów — broni arabskiej i błyskotliwym ozdobom dla kobiet, łakociom wschodnim i różnym wyrobom, przywiezionym do Kairu z Damaszku, Bagdadu, Teheranu, Jemenu, a nawet z Cejlonu, jak zapewniali profesora kupcy, rozkładając przed nim i zachwalając swe towary.
Wkońcu profesor westchnął i nagle przemówił. Mohammed aż usiadł ze zdumienia. Uczony mówił najczystszym, pięknym językiem arabskim:
— Smutek ogarnął moje serce! Widzę, że stare rzemiosło zanika... Pokazujecie mi towary, fabrykowane przez maszyny i nieudolnie naśladujące wyroby wprawnych rzemieślników kairskich, damasceńskich i perskich.
Kupcy milczeli, z podziwem i szacunkiem słuchając nieznajomego.
Profesor skinął na chłopaka i kazał mu prowadzić się do karawan-seraju, gdzie chciał napić się kawy, bo suche, skwarne powietrze i prażące promienie słońca znużyły go.
Wpobliżu placu Rumejle usiedli w zacienionym zakątku dziedzińca, zatłoczonego ludźmi, wielbłądami i stadem baranów.
Maunier siedział w milczeniu i przysłuchiwał się rozmowom Fellachów i Beduinów. Ludzie ci pili kawę, raczyli się lodami, grali w karty i warcaby, prowadząc ożywioną rozmowę.
Po pewnym czasie profesor westchnął i mruknął do chłopaka:
— Twoi rodacy uskarżają się na ciężkie rządy Anglików w Egipcie i złorzeczą im. Biedacy! To im nie pomoże.
Mohammed podniósł oczy na mówiącego i zmarszczył brwi.
— Panie — szepnął — wydajesz mi się dobrym i sprawiedliwym. Nie jesteś też Anglikiem, więc powiem ci szczerze to, co setki razy słyszałem od starych ludzi. Z każdym rokiem coraz bardziej stajemy się niewolnikami białych! Pracujemy na ich plantacjach, tracimy swoje pola, we wszystkiem zależymy od Anglików. Mogą zagłodzić nas, mogą pozbawić ubrania, obuwia i najpotrzebniejszych rzeczy! Nie możemy tego znieść dłużej!
Profesor Maunier uważnie przyglądał się chłopakowi.
Gdy mały Fellach umilkł, spytał go:
— Powiedz mi, dlaczego twoi rodacy sprzedawali swoją rolę Anglikom? Dlaczego porzucali swoje zagrody i szli uprawiać plantacje bawełny i trzciny cukrowej?
Mohammed, zaskoczony tem pytaniem, milczał.
Maunier westchnął i, pochylając się ku niemu, powiedział:
— Opętał ich zły duch chciwości, chłopcze! Sprzedawali ziemię — karmicielkę za złoto białych przybyszów. Sprzedawali swoje siły i pracę dla zarobku, porzucali skromne życie dla zbytku, chociaż na korzystanie z niego nie mieli czasu. Praca na plantacjach wymaga całego wysiłku człowieka od wschodu słońca i do zachodu!
— Prawda!... prawda! — syknął Mohammed. — Niektórzy nie modlą się już w południe, gdy muezzin nawołuje z minaretu. Nie mają na to czasu...
Nic już nie mówiąc, powracali do hotelu.
— O dziewiątej przyjdziesz do mnie i pojedziemy na statek — przypomniał Mohammedowi Francuz, gdy stanęli przed hotelem.
Chłopak ze zdumieniem na twarzy spytał:
— Pan nie chce pojechać do Gizeh?
Maunier wzruszył ramionami i odparł:
— Poco? Zobaczyć piramidy? Wiem przecie, że Sfinks, przezwany „ojcem strachu“, stoi na tem samem miejscu, gdzie go postawiono przed sześciu tysiącami lat; wiem że piramidy Cheopsa, Chefrena, Mykerina i inne mniejsze wznoszą się nad piaskiem Libijskiej pustyni. Pamiętam dokładnie, że są one grobowcami dawnych władców Egiptu — faraonów i wielkich kapłanów bogów Amona i Ozirisa. Nie wątpię, że tysiące biednych ludzi zabito i zamęczono przy wznoszeniu tych potwornych budowli, aby pamiętano przez wieki całe budzące strach i szacunek imiona faraonów, tych synów słońca — boga Ra... Widziałem to już, a ze szczytu piramidy Cheopsa, z wysokości 137 metrów patrzyłem na pustynię i na Nil. Nic tam nowego nie zobaczę teraz! Egipt potężnych królów i tajemniczych kapłanów umarł. Nie chcę znać starego Egiptu, pragnę poznać nowy, młody! Przyjechałem tu, aby ujrzeć Egipt biednych, lecz podnoszących już głowy Fellachów, posłyszeć ich skargi na białych ludzi i zrozumieć, kto jest winien: Fellachowie czy Anglicy?
— Anglicy! — mruknął Mohammed.
— Być może... — kiwnął głową Francuz. — Przekonamy się o tem niebawem, miły przyjacielu!.

*

Kilka dni trwała podróż Nilem.
Statek, obwożący turystów, zatrzymał się w różnych miastach, pozwalając podróżnym zwiedzać kraj. Przedstawiał się on, jako długa oaza, przecięta rzeką, a podzielona na dwie części — szeroką — od Kairu do Śródziemnego morza — dolny Egipt, położony w delcie Nilu, i górny Egipt — wąską dolinę — od Kairu do południowej granicy koło Wadi Halta. Wokoło tej oazy, ze wszystkich stron, rozparły się pustynie: Libijska — na zachodzie, Nubijska — na południu i Arabska — na wschodzie.
— Rozumiesz mój mały, — spytał pewnego razu Maunier, — dlaczego starożytni nazywali Egipt „darem Nilu“?
— Tak! — zawołał Mohammed. — Rzeka przynosi dużo wody, wychodzi z brzegów, zatapia i użyźnia martwe piaski, podtrzymując życie roślin w tym kraju!
— No tak! — odpowiedział uczony. — A czy ty wiesz, że Anglicy znacznie zwiększyli przestrzeń uprawnej ziemi, pobudowawszy tamy na Nilu i skierowując nadmiar jego wody do dużych i małych kanałów, które przecinają martwe dotychczas, jałowe okolice, gdzie teraz Fellachowie zbierają bawełnę lub ścinają trzcinę cukrową?
— Wiem! — mruknął chłopak. — Uczynili to dla siebie, aby jak najwięcej ziemi zagarnąć dla swoich plantacyj! Fellachowie nie korzystają z tych odebranych pustyni obszarów... Pracują tam dla Anglików!
Podczas postoju w Karnaku i Luksorze, uczony wraz z Mohammedem zwiedzał ruiny tej rozległej i wspaniałej świątyni, wybudowanej przez Ramzesa II-go, a poświęconej Amonowi. Ruiny wznosiły się na prawym brzegu, a na lewym widniały Gurna, Ramesseum i Medinet-Abu — dla innych celów zbudowane niegdyś świątynie.
— Słyszałeś, zapewne, — zaczął Maunier — że stała tu stolica faraonów — Teby. Na prawym brzegu Nilu powstało przed wiekami hałaśliwe, rojne, bogate, barwne miasto żyjących, na lewym — ciche, milczące miasto umarłych, gdzie setki kapłanów modliło się za dusze nieboszczyków, zwożonych tu z całego Egiptu, a Kołchici“ przyrządzali z nich mumje, które w grobowcach swych przeleżały aż do naszego czasu?
Mohammed skinął głową i wyrecytował jednym tchem:
— Świątynia Karnaku posiada cały las kolumn, ogromny posąg Ramzesa i starożytne obrazy... Za rzeką stoją kolosy Memnona, które niegdyś wydawały dźwięki, jak żywe...
Profesor słuchał, przytakując. Wreszcie spytał:
— Jak myślisz Mohammedzie, dlaczego kraj faraonów, umiejących wznosić tak potężne gmachy i posągi, kraj niezmiernie bogaty i zwycięski, zamienił się w ojczyznę niewolników, umiejących budować tylko nędzne lepianki i dłubać żyzną ziemię drewnianym pługiem?
— Nie wiem! — odpowiedział chłopiec.
— Zdaje mi się, że zgadłem przyczynę tego! — ciągnął uczony Francuz. — Myślę, że wiedza pozostawała wtedy wyłączną własnością królów, kapłanów i dostojników. Lud zaś pozostawał w ciemnocie i niewiedzy. Gdy uczeni zginęli, lud wpadł w ostateczną nędzę, żył bez pomocy i kierownictwa, bo niczego się nie nauczył. Tak się działo i przed rządami Anglików. Aż Fellachowie zaczęli się uczyć sami i teraz macie nietylko własnego króla i własny parlament, lecz swoich budowniczych, inżynierów, agronomów, lekarzy i uczonych. Mało ich jeszcze posiadacie, lecz oni potrafili już upomnieć się o prawa gospodarzy tej ziemi i biorą udział w rządzeniu państwem. Gdy młodzi Fellachowie i Koptowie będą się garnęli do wiedzy i potrafią budować tamy na Nilu, użyźniać ziemię, walczyć z chorobami, uczyć dzieci wieśniaków i mieszczan, porozumiewać się z białymi ludźmi, jak równy z równym, — wtedy ani Anglicy, ani nikt inny nie odważy się sięgnąć po plony ziemi egipskiej, nie będzie uważał was za niewolników! Wiedza wyzwala ludzi z poddaństwa, wiedza podnosi człowieka i ludy, mój mały! Należy jednak pamiętać, aby wiedza nie zabijała dobrych obyczajów, sumienia i miłości do bliźniego, bo gdyby się tak stało — zginęliby Fellachowie, Koptowie i koczownicy pustyni! Uczcie się od Anglików i pamiętajcie, że ich wiedza może wyzwolić was, ale może też zgubić, jeżeli nie potraficie zastosować jej rozsądnie i uczciwie.
— Panie — zawołał Mohammed, — ja tak bardzo pragnę wiedzy!
Maunier położył mu dłoń na ramieniu i szepnął:
— Kto silnie pragnie, ten potrafi dokonać...


∗                              ∗
Utatuowany murzyn.
Przez cały miesiąc jeszcze podróżowali razem. Profesor stopniowo stał się przewodnikiem, a Mohammed słuchał opowiadań uczonego. Maunier pokazał chłopakowi rozległe plantacje trzciny cukrowej, należące do Anglików i innych cudzoziemców. Ogromne pługi motorowe cięły brózdy w żyznej ziemi, gdzie niedawno jeszcze hamsin, wicher pustyni, gromadził kurhany lotnego piasku; inne maszyny ścinały trzcinę, wiązały ją w ciężkie pęki; samochody odwoziły je do cukrowni, gdzie inżynierowie i chemicy przerabiali ścięte badyle na cukier; beczki i skrzynie z cukrem ładowano na statki i odstawiano do portu Aleksandrji.

— Za parę miesięcy — mówił z uśmiechem profesor — ludzie ze skrajnej północy Europy — w Norwegji i Szwecji będą pili kawę i herbatę, osłodzoną waszym cukrem!
— A pieniądze za niego schowają sobie do kieszeni Anglicy! — wybuchnął Mohammed.

Francuz zaśmiał się cicho i spytał:
Koło dostarczające wodę ogrodom i polom Fellahów w Egipcie.

— Czy widziałeś Fellachów, pracujących na plantacji i cukrowni? Otrzymali dziś swoją zapłatę i patrzyliśmy na nich, jak biegli do sklepów angielskich i kupowali niepotrzebne, zbytkowne rzeczy. Gdyby oszczędzali, mogliby zebrać wspólny kapitał i założyć własną plantację i cukrownię. Tymczasem trwonią ciężko zapracowane pieniądze na niepotrzebne im, drogie rzeczy, przynoszą je do swoich nędznych chat, gdzie wynędzniałe kobiety z takim trudem zbierają na źle uprawionem polu ubogi urodzaj prosa i kukurydzy. Powiedz mi, któż temu winien — Anglicy czy Fellachowie?
Mohammed zacisnął wargi i namarszczył gęste, czarne brwi. Wreszcie mruknął:
— Jesteśmy ciemni i leniwi! Nasza to wina, że jesteśmy ograbiani...
Maunier kiwnął głową i przytaknął:
— No, widzisz! No, widzisz! Pamiętaj, że nienawiść nie uratuje was. Musicie się uczyć, łączyć i pracować, jeżeli chcecie ostatecznej wolności! Jest was piętnaście miljonów — to wielka potęga, mój przyjacielu!
Dopłynąwszy do granicy Egiptu, przesiedli się na inny parowiec i, już nigdzie się nie zatrzymując, ruszyli z biegiem Nilu do Kairu.
Wpobliżu tego miasta plantacje trzciny cukrowej zniknęły; zjawiły się natomiast obszerne połacie, pokryte dojrzewającą bawełną. Niskie krzaczki usiane były owocami. Pękały już, a wypadający z nich biały puch przypominał Francuzowi przysypane śniegiem pola północy.
Delta Nilu stanowi odwieczną ojczyznę bawełny, tego bogactwa Egiptu, prawdziwego skarbu, cenniejszego od złota. Kultura tej rośliny oparta została na systemie trzypolowym. W delcie sieją ją w kwietniu, zbierają — w listopadzie i grudniu, w Egipcie Górnym siew odbywa się w lutym, zbiór — we wrześniu i w październiku. W ten sposób Egipt przez cały rok dostarcza bawełny fabrykom europejskim, wywożąc z portu Aleksandrji około 360.000 tonn. Egipt produkuje około 2½ miljona tonn cukru. Poza tem kraj ten dostarcza daktyli, ziaren orzechów kokosowych i suszonych owoców, wysoko cenionych na rynkach europejskich.
Po przybyciu do Kairu Maunier pojechał z Mohammedem do starożytnej stolicy Memfisu.
Miasto to znikło oddawna. Pozostał tylko rozległy bardzo cmentarz, z szeregiem piramid i z Serapeum — olbrzymim, zasypanym piaskiem gmachem gdzie grzebano bogatych i znakomitych Egipcjan. Niedaleko też w głębokim dole leżał posąg Ramzesa, obalony niegdyś przez trzęsienie ziemi.
Profesor postanowił wejść na szczyt piramidy, która miała na swych zboczach stopnie.
Zbudowana z cegły, obsypywała się coraz bardziej, dogorywając na odludziu, wśród tysięcy ukrytych pod piaskiem grobowców.
W pewnem miejscu z pod stóp uczonego wyślizgnęła się cegła. Maunier potknął się i upadł, stoczywszy się z wysokości kilku metrów.
Z trudem przywiózł Mohammed potłuczonego i skrwawionego profesora do Kairu, gdzie nie odchodził od jego łóżka, troskliwie opiekując się chorym.
Po tygodniu uczony mógł już chodzić i oznajmił, że nazajutrz wyjeżdża do Aleksandrji, aby wsiąść na statek, odchodzący do Europy.
Łzy stanęły w oczach chłopaka. Spostrzegł to Maunier i, obejmując go, szepnął mu do ucha:
— Nie smuć się! pojedziemy razem! Zabiorę cię do Francji i oddam do szkół, abyś powrócił tu wolnym człowiekiem, przygotowanym do walki o szczęście swego narodu.
Mohammed z okrzykiem radości przycisnął do ust dłoń uczonego.
Mohammed miał zaledwie kilka godzin na obejrzenie Aleksandrji, gdy koleją przybyli do tego portu.
Ras et Tin — letnia rezydencja króla i wybrzeże kanału Machmudie, doprowadzającego do portu wodę z Nilu, otoczone szeregami drzew akacjowych, cytrynowych i pomarańczowych, ozdobione malowniczemi pałacykami i ogrodami, najwięcej się podobały chłopakowi. Przyglądał się z zachwytem błyszczącym samochodom Anglików i bogatych kupców arabskich i cudzoziemskich, usiłując zgadnąć, jak tu będzie wyglądać ten ożywiony port, gdy Egipt stanie się zupełnie niezależnym? Nie mógł sobie tego wyobrazić, zresztą nie miał na to czasu, bo na wieży portowej zegar wybił południe. Za godzinę odpływał statek, na którym czekał go już profesor Maunier.
Pobiegł więc w stronę przystani.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.