Nad Spreą/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nad Spreą |
Podtytuł | obrazki współczesne |
Wydawca | Wydawnictwo „Nowej Reformy“ |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rok od tego czasu upłynął, gdy poczciwy przyjaciel Wolskiego wrócił smutny do Berlina, usiłując zapomnieć o wszystkiem, na nic poradzić już nie mogąc. Przyjaźń swą dla Kajetana opłacił przykrem nader wrażeniem tego wypadku. Wykradzenie panny Wilhelminy, jak to tam nazywano, chociaż najdobrowolniej w świecie na oznaczoną godzinę z torbą podróżną przybyła na kolej, na której dworcu Kajetan czekał na nią — wykradzenie to dało powód do najboleśniejszych narzekań na wszystkich Polaków i potwarzy. Hänschen posądzający garbusa, że pomagał Wolskiemu, chciał go wyzwać i zarąbać — i ledwie mu się złożyć mógł dowodami, że w czasie wypadku w mieście go od dwudziestu czterech godzin nie było. Richterowa potem wpadła nań, wyrzucając mu także, iż zgubił jej faworyta... wiedziała bowiem, że panna była wydziedziczona.
Listy, które do rodziców pisała Wilhelmina, wymogły tylko na nich, że zezwolenie dali potrzebne do ślubu, ale rozporządzeń majątkowych nie odwołali. Hänschen który był tak przywiązany do siostry, wyrzucał jej niewdzięczność i wyznawał ślepe dla rodzica posłuszeństwo.
Napróżno Wojtuś usiłował się dowiedzieć o Wolskim. Spodziewał się listu od niego, ale długo nie było od niego ani słowa. Z Poznania doszła go smutna wiadomość, że biedna Rejentowa umarła w parę tygodni, że syn przybył sam, już po jej zgonie na to tylko, aby pójść za ubogą jej trumną. Sprzedano szczupłą pozostałość, ściągnął mały kapitalik, jaki odziedziczył po niej i zniknął. Nie rychło nareszcie odebrał pismo od niego Wojtuś z jakiejś nieznanej stacyi kolei żelaznej pisane lub na niej do skrzynki wrzucone — smutne, dziwne, niezrozumiałe. Trudno w niem było poznać tego miłego Kaja, którego wszyscy tak kochali...
Od pierwszych słów zapewniał przyjaciela, że był szczęśliwy nad wyraz wszelki, że w niebiosach tylko raj taki mógł marzyć, że Helma była aniołem i ideałem niewiasty — ale list tchnął smutkiem, tęsknicą — bólem — który z każdego wyrazu wytryskał.
Szczegółów list nie dawał żadnych oprócz tego, że Kajo kończył medycynę na jednym z uniwersytetów niemieckich i że spodziewał się otrzymawszy facultatem medendi... i do pełnienia tego wszystkiego, o czem Moliére wspomina — dobić się samoistnego, niezależnego stanowiska. Gdzie? jak? o tem list nie mówił wcale... Wojtuś, który nawykł był ze wszystkiego wnioskować, z papieru, koperty, listu niefrankowanego jakby przez zapomnienie, z samego nawet charakteru i sposobu pisania domyślał się, że państwo Wolscy nie musieli być w najświetniejszem położeniu...
Nieraz przypomniawszy sobie wesołe chłopię — Wojtuś westchnął nad jego losem i powtarzał mimowoli:
— Stracony dla nas!
W tym roku on nareszcie skończył medycynę... patent był napisany, szło tylko o zapłacenie kancelaryjnych kosztów, o pożegnanie się z przyjaciółmi pozostającymi jeszcze w uniwersytecie, o zapakowanie tłumoczków, które ze wszystkiemi elegancyami Wojtusia razem wzięte nie były bardzo ciężkie ani ogromne. Czekał na list rekomendowany od szwagra... z niecierpliwością wielką... potem na kolej, w Poznańskie i czyżby też w całem Księstwie kąta nie znalazł do praktyki??
Pora była letnia, czas piękny, roboty skończone, w mieście skwarno i pusto... Wojtuś wziąwszy na siebie surdut, który był arcydziełem krawca, bo garb jego sprowadzał do niedostrzeżonej prawie ułomności, jakby tylko podwyższenia jednego ramienia — wyszczotkowawszy włosy aż do jedwabnego połysku... włożywszy cylinder na bakier nieco i duńskie rękawiczki, z przyjemnością w zwierciedle się sobie przyglądał.
Bezstronne zastanowienie się nad fizyognomią i postacią widzianą z przodu — przekonywało go, że był prawie przystojnym, że wyrazowi twarzy nie zbywało na dowcipie, który jako gratia status przysługuje wszystkim garbatym — że przyszłość dlań mogła nie być ogołoconą z kwiatów, pączków, wianuszków i słodyczy.
Zatopionym był w tem odgadywaniu własnej przyszłości — gdy w drzwi puknięto.
— A! gdybyś to był ty — z tęsknicą oczekiwany brieftregerze! — zawołał w duchu, zwracając się ku drzwiom twarzą.
Jakież było zdziwienie jego, gdy miast tego posła trosków i pociechy ze skórzaną torbeczką ujrzał w progu kogoś... niezmiernie podobnego do Wolskiego. Na pierwszy rzut oka nie był pewnym, czy to przyjaciel, widmo jego oczy postać przypominająca rysy Kajetana, lecz dziwnie i okrutnie zmienione.
Stał przed nim ktoś blady, zmęczony, z oczyma wpadłemi, z uśmiechem na ustach wymuszonym, z nieco obłąkanym wzrokiem... pomięszany, zdający się wątpić, jak będzie przyjętym.
Wojtuś z okrzykiem rzucił mu się na szyję.
— A! przecież — zawołał — przypomniałeś sobie, że ja żyję i że masz w sercu mem miejsce, którego nikt zająć nie może... Jak się masz? co tu robisz? Źle wyglądasz!
Kajo dłonią białą powlókł po twarzy, jakby z niej co chciał zetrzeć...
Siedli...
— Tyś miał gdzieś wyjść?
— Na przechadzkę — chodźmy razem po staremu do Thiergartenu.
Wolski zerwał się z krzesła. Garbus dopiero teraz postrzegł, że przyjaciel nie bardzo był właściwie do przechadzki ubrany. Chociaż skwar był dojmujący, ciężki wytarty surdut miał na sobie. Reszta stroju dowodziła albo wielkiego zaniedbania lub niedostatku... Wolski, który był dawniej zawsze przy swem ubótwie czysto i ze smakiem przyodziany, miał na sobie jakieś suknie jakby z tandety wzięte — opylone... bieliznę zbrukaną... ręce zaniedbane... włosy strzyżone niezgrabnie. Kapelusz słomkowy pogięty trzymał w ręku... Twarz wydawała się zwiędłą i zestarzałą, czoło parę fałdów przerzynało — w ruchach — w postawie niezmierne czuć było znużenie. Nic nie mogło ujść baczności Wojtusia, postrzegł zaraz, że nie miał nawet zegarka. Buty na nogach stare były i szkaradne...
Podobniejszym był do tych armer Reisender, którzy po miastach zwykli obchodzić domy, niż do przyszłego doktora medycyny i szczęśliwego małżonka ślicznej Wilhelminy.
Litość przejęła Wojtusia.
— Aleś ty może zmęczony podróżą — zawołał — tybyś u mnie tu choć w gorącu spocząć wolał?
— A! nie... wszystko jedno — pójdziemy — rzekł Wolski widocznie się wysilając na żywość i wesołość, której mu brakło. Usta się uśmiechały, ale czoło i oczy okrywał głęboki smutek. — Pójdziemy! chodźmy — jestem stęskniony za tobą, za wami... za mową naszą... za wszystkiem dawnem. Młodość to taka miła, dobra i słodka rzecz...
— Aleś ty jej przecie nie stracił! — podchwycił Wojtuś.
— A! tak — ale — cóż chcesz? — jestem żonaty... jestem ojcem... mam żonę chorą...
Pociągnął znowu ręką po twarzy.
— Chorą? — zawołał Wojtuś.
— Tak jest — nie zdrową — nie ma nic niebezpiecznego... Karmi małego Fryca...
— Jakto Fryca? — krzyknął Wojtuś — twój syn ma imię Fryc!
— A! proszę cię! — imię, to wszystko jedno... fantazya Helmy, której bohaterem jest Fryderyk W...
Wojtuś osłupiał i zamilkł... nie śmiał mówić nic o tem więcej. Zrozumiał, że biedny Kajo był pod pantoflem żony i że wkrótce sam zapewne zacznie się przekonywać o genialności i bohaterstwie wielkiego Fryderyka.
Wyszli więc razem do Thiergartenu.
— A! wiesz — zawołał, biorąc go pod rękę Wolski, jakby zapomniawszy się — zdaje mi się, żem się po długim śnie ciężkim przebudził znowu — jesteśmy razem, mówimy tym językiem, który mi matkę przypomina.
Wspomnienie to zamknęło mu na chwilę usta — spuścił głowę.
— Czy masz co do czynienia w Berlinie? — przerwał garbus.
— Papiery do wyjęcia z kancelaryi uniwersytetu — rzekł Wolski — nareszcie i ja spodziewam się zdać egzamin i nowe rozpocząć życie.
Głos zniżył.
— O! nie będę ćmił przed tobą, przebyliśmy ciężką próbę... Rok... na przemiany w dostatku i o głodzie... Było trochę pieniędzy po matce, chciałem Helmie osłodzić to gorzkie życie, nie na długo starczyło... potem długi...
— Ależ rodzina? nie udawaliście się do niej?
— Ja, nie — Helma pisała do matki i brata...
Zmięszał się nieco...
— Jakto! bez skutku...?
— Tak — bez skutku... ale ja nie mam się na to skarżyć prawa... ona więcej boleje... Matka wspomogła ją w sekrecie małym datkiem, ale tam pieniądze są w ręku ojca, ona nie ma nic. Hänschen sam wiele potrzebuje... — Westchnął znowu. — Ciężkie było życie, choroba żony... przyjście na świat dziecięcia... ja także jakoś byłem nie zdrów... Nauka z takiem gospodarstwem ciężko się godzi!! Jakże się tu uczyć, gdy biedna żona jęczy a dziecię płacze... a mleka nie ma za co kupić a obiad na kredyt prosić trzeba i grubiańskie cierpieć słowa...
Zawszem sobie wyobrażał, że Niemcy dobre serce mają, ale oni nie mają serca, wyjąwszy Helmę...
Helma jest aniołem... Nigdy skargi z ust jej nie usłyszałem, uśmiechała mi się spokojnie. Kocham ją do szaleństwa...
Mówił to gorączkowo, tonem osobliwszym, rzucając obłąkanemi oczyma do koła.
Wojtuś słuchał z zajęciem nadzwyczajnem w milczeniu, nie przerywając mu i usiłując odgadnąć pod tem malowaniem sztucznem kryjącą się prawdę. — Nie widać było i nie czuć w Wolskim tego szczęścia, którem się chlubił.
— Dokądże myślicie się udać potem? — zapytał po chwili — zapewne tam, gdzie ty masz znajomych i stosunki — w Poznańskie?
— A! nie — odpowiedział Wolski. — Helma tyle poświęciła dla mnie, że i ja przecież coś dla niej muszę uczynić. Onaby nie mogła wyżyć wśród obcych w naszym kraju. Znasz nasze towarzystwo... jakby ją tam przyjęto? Nie chciałbym, ażeby, cierpiała osamotniona i lekceważona. — Poświęcę się raczej sam i szukać będę kąta w Niemczech.
— Jest to bardzo pięknem z twej strony — odezwał się Wojtuś — ale i ona i tybyś to zrozumieć powinien, że masz obowiązki względem własnego kraju... Jest nas mało, dezerterować nam nie wolno — nawet dla tak szlachetnych pobudek. Wśród Niemców przy żonie mimowolnie będziesz musiał zapomnieć o sobie i o narodowości, której jesteś jednym ze spadkobierców...
— Wszystko to bardzo piękne — odezwał się Wolski — ale widzisz położenie moje — nasze — nie mogę postąpić inaczej. Ciężko mi, lecz muszę spełnić obowiązek. Ta kobieta wyrzekła się dla mnie dostatków, rodziny, społeczeństwa.
Przytem mam trochę nadziei na jej dalekich krewnych... powinniby nam dopomódz.
— Zdaje mi się, że się łudzisz — odparł Wojtuś — z bliska dosyć przypatrywałem się im — nie są skorzy do pomocy...
Ten węzeł chrześciański, który naszą wiązał społeczność w jedną całość jako braci w Chrystusie tu nie istnieje. Nowa spółka zapisała na swej chorągwi: Help yourself — pomagaj sam sobie, bo ci nikt nie pomoże. Społeczeństwo powróciło do pierwotnego stanu walki o byt... każdy na swoją rękę. Kraj nasiedlony Niemcami jest przeludniony, więcej kandydatów do chleba niż pracy i bochenków. U nas znalazłbyś litościwe serca bratnie choć rzadkie... tam...
Wolski zamyślony patrzał w ziemię, nie odpowiadał nic — a po chwili rzekł jakby chcąc przerwać rozmowę polskie:
— Jakoś to będzie!
Właśnie w tej przerwie rozmowy spotkali Ryszarda, który się do nich przyłączył i ochoczo powitał dawnego towarzysza, dalej nieco nawinął się jeszcze jeden z kolegów. Nie dotykając więc drażliwych przedmiotów, mówiąc o rzeczach dawnych, po młodzieńczemu żartując, poszli zaproszeni przez hrabiego na podwieczorek do restauracyi. Znaleźli ją do zbytku przepełnioną, osób było mnóstwo i w przytykającym do niej ogródku i w skwarnych pokoikach i pod werandą. Przy kuflach piwa hałaśliwe grono Turyngów wykrzykiwało poza niemi:
— Colossal!
— Famos! — Nobel!
Nie oglądając się, po samym głosie poznał Wolski Hänschena, który przewodził u drugiego stolika. Zobaczywszy szwagra, przyłożył lornetkę do oka. — Zmarszczył czoło, popatrzył nań długo, zdawał się wahać nieco, ale ani go przyszedł przywitać, ani okazał chęć zbliżenia się ku niemu. Poszeptał coś z towarzyszami i wkrótce się wyniósł do drugiej knajpy, unikając spotkania. Wolski też nie miał ochoty przypominać się teraz ocalonemu.
Wszystkich towarzyszów uderzyła smutna i wynędzniała postawa Wolskiego; rozweselić go nawet było trudno, a wspomnienia lepszych czasów zdawały się na nim czynić bolesne wrażenie...
Ryszard odciągnął na stronę garbusa.
— Wiesz co — rzekł — jak na szczęśliwego człowieka ten Wolski wygląda bardzo biednie... Czyś ty z nim mówił?
— Trochę!
— Co mu jest? Wszak go rodzice żony opuścili?
— Zupełnie.
— Może jest w wielkiej potrzebie...
— Ja sądzę, żona, dziecię...
— A! a! już — zawołał Ryszard, tybyś powinien jako bliżej znajomy z nim, zmusić go do przyjęcia — pożyczki, żeby głodem nie marli.
— Ale kochany hrabio — cóż ja mu pożyczę, sam nic nie mając?
— A to ja dam! ja dam, ale nie powinien wiedzieć, że to odemnie... Mów mu, że od ciebie. Toby mu nadto ciężyło...
Poczciwy Ryszard oglądając się, wsunął kilka frydrychsdorów w rękę garbusa i zaczął mówić o czem innem, bardzo zręcznie pokrywając cel swej rozmowy.
Wieczorem już późnym wrócili do miasta. U brandeburskich wrót rozeszli się towarzysze i garbus sam z Wolskim zostawszy, zmusił go zręcznie do przyjęcia małej pomocy, którą tamten ze łzami i rozrzewnieniem długo wzbraniał się wziąć a nareszcie nie kryjąc, jak mu to przychodziło w porę — uradowany zgodził się zatrzymać.
Nazajutrz przybył jeszcze raz podziękować i pożegnać się Wolski.
— Mniej więcej — rzekł garbus, zatrzymując jego rękę — gdzie cię szukać, co myślisz? dokąd się chcesz udać?
— Szczerzę ci mówię — nie wiem — odparł Wolski. — Wilhelmina ma rodzinę matki w Saksonii, być może gdzieindziej, pierwsze najbiedniejsze miejsce, jakie mi się trafi, przyjąć jestem zmuszony — jeść potrzeba... Ja przymarłbym i głodem — ale oni... ale ona...
Uśmiechnął się smutnie.
— Cóż? walka o byt! los to zwykły ludzi, którzy węzły z rodziną i społeczeństwem zerwać byli zmuszeni. Idą sami i przebijać się muszą przez tłumy. To los człowieka.
Niepokój mnie dręczy... zostawiłem Helmę samą, z jedną sługą... ja zwykle zastępowałem drugą.
Ona wychodzić nie może... Pieniędzy było mało, kredyt zachwiany... Muszę spieszyć do domu.
Łzami zaszły oczy Wolskiemu, gdy się żegnał. Wojtuś udawał wesołego, ale się wściekał na radcę komercyjnego i jego rodzinę, ścisnęli sobie dłonie.
— Do widzenia!!
Gdzie i kiedy, żaden się z nich nie domyślał...