Nad przepaściami (1912)

I.

NAD PRZEPAŚCIAMI.
MIRIAMOWI.

I.
Olbrzymie baszty stromych skał
Spadają w głąb bezdenną,
Gdzie fale mgławic wicher zwiał
W toń nieruchomą, senną.

W słońcu goreje szczytów skroń,
Smug opalowy spada
W mgieł nieruchomą, senną toń,
Gdzie śmierć spoczywa blada.

Lśni się w opalach wiewny puch
Mgły błękitnawo-mlecznéj,
A ponad śmiercią ludzki duch
Zawisł, jak blask słoneczny.

Ciała przytulił ogrom skał,
W przepaściach śmierć pod nami,
A duch, zrzuciwszy brzemię ciał,
Zawisł nad przepaściami.

II.
Na głaźnych stokach drzemie las
W błękitnej mgieł oponie —

W ten południowy, cichy czas,
Co wokół żarem płonie.

Wczoraj tu szalał błysk i grom,
Burza waliła kłody,
Dziś towarzyszy cichym snom
Szept wysrebrzonej wody.

Wczoraj z tych bezdni wyszła śmierć,
Opoki pod nią drżały,
A dziś się skrada na jej perć
Sierpniowy wiew nieśmiały.

Lśni niezmącona jezior toń
Pośród urwistych zboczy,
Gdzie wczoraj śmierci groźna dłoń
Gasiła blask przezroczy.

Jako źrenica szklana lśni
Tej ekstatycznej duszy,
Co pragnie przejrzeć tajnię dni
W przyszłości strasznej głuszy.

Co pragnie przeciąć gruby len,
Rozedrzeć mgieł okrycie,
Otaczające — wieczny sen,
Czy też wieczyste życie?...

III.
Nad przepaściami ludzki duch
Zawisnął nieruchomy,
Wpatrzony w światła ciągły ruch,
W słonecznych nieb ogromy.

Wokół jasności taka moc
Wypełnia widnokręgi,
Jakby świat nie znał, czem jest noc,
Czem skryte jej potęgi.


Na miękką zieleń halnych łąk,
Na kamieniste ławy
Blask z niewidzialnych płynie rąk,
Perłowy lub złotawy.

Skrzy się i pali każdy głaz,
Siklawa ognie ciska,
Bór rozbłękitniał, tęczy pas
Wiesza się na urwiska.

Tonie w światłościach ludzki duch,
Jak nurek w mórz głębinie;
Zlewa się razem wzrok i słuch,
Granica zmysłów ginie.

Co było przedtem mocą barw,
Śród falistego drżenia
Staje się dźwiękiem setnych harf,
W melodyę się przemienia.

Ponad przepaście, ponad żleb,
Gdzie śmierć cierpliwa drzemie,
Rozbrzmiały hymny jasnych nieb
I ogarniają ziemię.

Ponad łańcuchy lśnistych gór
Płynąc falami słońca,
Śpiewa anielski, wieszczy chór,
Że trwaniom niema końca.

Śpiewa — a pieśń ta jako chrzest,
Odradzający wiarą —,
Że tylko życie prawdą jest,
A śmierć jest złudną marą.
 
Śpiewa, akordów dziwny tok
Śląc nad promienne drogi,

Że złudą tylko cień i mrok,
Że płód to ludzkiej trwogi.

Że prawdą światło, pełne łask,
Że nad tych dni zamętem
W spokój swój każdy łączy blask
W Wieczystem, w Niepojętem.

I dalej śpiewa złota pieśń,
Mknąc znikającym łanem,
Że widomego świata cieśń
Rozszerza się w Nieznanem.

W nieznanem oku ziemskich dusz,
Spowitych w ciał osłony,
Ćmiące niezgasłych odblask zórz,
Z bożego tchu zrodzony.

Ale kto starga przędzę ciał,
Ten, pijąc z czar zachwytu,
Będzie świadomość jasną miał
Bezkresowego bytu...

IV.
Mgieł opalowych wiewny len
Otula strome głazy,
A duch nad mgłami zapadł w sen,
W promienny sen ekstazy.

Ponad skalisty wzniósł się loch,
Nad śmierci żlebne cienie,
Stracił z przed oczu ciała proch,
Wieczności ma widzenie.

Kroplą dżdżu wrócił do swych mórz,
Do pierwotnego łona:
Granice czasu znikły już,
Gdzież przestrzeń określona?


W bezmiarze świetlnych tęcz i łun,
W błękitów, w barw bezkresie
Cicho sferycznych nuta strun
W słodkich się szumach niesie.

Przesłodkich szumów żaden zgrzyt
Nie skłóci w tym bezmiarze,
Gdzie bezkresowy twórczy byt
Rozlewa swe miraże.

Gdzie tajemniczy, wielki »On«,
Obcy ziemskiemu oku,
Wysnuwa z siebie plonów plon
W nieustającym toku.

Gdzie »On«, co jeden jest i wraz
Milionem jest milionów,
Wchłania znów w siebie w ciągły czas
Pierwiastki swoich plonów.

I, niby świetlny, wiewny puch,
Wzniósłszy się do tych szczytów
We śnie ekstazy, ludzki duch
Stapia się z bytem bytów.

Ale jak kropla blask ma swój
W blaskach wielkiego morza,
Gdy na nie ogni złoty zdrój
Poranna zleje zorza:

Tak duch swem własnem światłem lśni
W światłości tej bezkresie,
Co jest początkiem ziemskich dni,
Co źródłem życia zwie się.

Dziwnych zespoleń święty chrzest
Natury mu nie zmienia:

On czuje rozkosz, że on jest,
I rozkosz ma tworzenia.

On ma świadomość swoich sił,
On wie, że wnika wszędzie,
Że mu początek obcy był,
Że końca mieć nie będzie.

On w skojarzeniu widzi tem,
Że, jako on, świadomie
Wypełnia ogrom swoim tchem
I mieści się w atomie.

W ten bezgraniczny wszedłszy chram,
On dzisiaj czuje w sobie,
Że żyje dalej w nim, co tam
W ponurym legło grobie:

Słońca i gwiazdy, które już
Zagasły ludzkim oczom,
Ognie rozpierzchłych dawno zórz,
W nim swoje blaski toczą.

Długich pokoleń rojny tłum,
Co zginął w czasu fali,
Zgniłych już dębów zgłuchły szum
W nim ciągle żyje daléj.

Barwy zdeptanych dawno ziół,
Traw pokoszonych wonie,
Wody, po których został muł,
Wciąż żyją w jego łonie.

Myśl, co rozparła ludzki mózg,
I instynkt, co był w płazie,
Wielkie uczucie, co od rózg
Zginęło jak w ekstazie;


Wola i zmarły odruch ciał,
Bytów materya wszystka,
Szept, co go z wargi powiew zwiał,
Przelotne drgnięcie listka:

Cały ten bezmiar, bezlik ten
Życioświadczego ruchu,
Co tam snać w wieczny zapadł sen,
Tu wiecznie żyje w duchu.

I on, zlan z bytów Bytem, on,
On, co w tworzenia niebie
Wysnuwa z siebie plonów plon
I znów go wchłania w siebie —

On, co na słońca wzniósł się perć,
Zrzuciwszy ciał okrycie,
On wie, że złudą li jest śmierć,
A zasię prawdą: życie!

V.
Ponad olbrzymie baszty skał,
Nad śmierci mgławe cienie
Duch się unosi — duch, co miał
Wieczności przywidzenie.

Wzniósł się, jakgdyby w blasku zórz,
Nad przepaść, nad głęboką,
A tam od dołu innych dusz
Ciche się cienie wloką.

Pną się w promienny, stromy szczyt,
Nad żleby, ponad granie —
W górę, gdzie wieczny dzierży Byt
Nad śmiercią panowanie.

Tak się leniwie pną w ten smug,
Z słonecznych skier utkany,

Jakgdyby miały u swych nóg
Ciężary i kajdany.

Tak się czepiają ostrych ścian,
Tak przytem kurczą ręce,
Jak pod pieczeniem krwawych ran,
Jak w boleściwej męce.

Tak odwracają błędny wzrok,
Snać bielmem przysłonięty,
Jakgdyby wrogów czarny tłok
Nastawał im na pięty.

Nieraz się potkną, tak się pnąc
Tą przepaścistą percią,
Opiłe winem szczytnych żądz,
By górę wziąć nad śmiercią...

Nieraz się potkną — wówczas śmiech
Rozlega się w przestworzu
Tysiącem strasznych, dzikich ech,
Jak echa burz na morzu.

Jak przeraźliwe echa burz,
Gdy z nieb padają gromy,
A wielkie statki idą już
Na drzazgi i na złomy.

To śmierć wysłała z swoich nor
Widm rozpętane moce
Nad ten urwisty, skalny tor,
Skąd wieczny byt migoce;

To niepewności straszny ptak
Bije ciemnemi pióry:
Cień jego pada na ten szlak,
Co wiedzie w jasne góry.


Wyrzut się zrywa, niby szał,
Zadaje duszom razy,
Że łamią kwiaty swoich ciał
O te krzemienne głazy.

Że, pnąc się w sfery marnych złud,
Nie pomną w swej podróży,
Iż ten nadludzki, płony trud
Rozkwitom ciał nie służy...

I wraz świadomość w ślad tych mąk,
Niby potworna żmija,
Ten swój oślizły pręży krąg,
W dusze się żądłem wpija.

Wpija się w duszę olbrzym-wąż,
Ze swojej rad zdobyczy,
Wyssysa wszystką siły miąż
I syczy, syczy, syczy...

Syczy, że wieki ziemski lud
Wyprawiał swe wybrańce
Do tych tajemnych życia wrót,
Na te zawrotne krańce.

I że już długich wieków wiek,
Wspinając się daremnie,
Upadał w przepaść słaby człek,
W jej nieprzejrzane ciemnie.

Że do padolnych tylko niw
Przyrosły byt człowieka:
Tu on kwitnący, tu on żyw,
Aż — końca się doczeka...

I syczy, syczy potwór-gad
Na tej przepastnej perci,
Że wszystko: człowiek, zwierz i kwiat
Podlega jednej śmierci.


Że śmierć nad wszystkiem tron ma swój,
Owity w groźne cienie,
Że zmienia wszystko w rozkład, w gnój
I w mrok i w zapomnienie.

Tak syczy... syczy... Na ten syk,
Wijący się u zboczy,
Trwoga wyrzuca z siebie krzyk,
Z ust białą pianę toczy.

Rozpacz, idąca, niby straż,
W ślady błędnego grona,
Wykrzywia z śmiechu bladą twarz,
Wykręca swe ramiona...

VI.
Rozpacz i trwoga i ów płaz —
Straszna świadomość końca —
Zmieniają w zamęt cichy czas
Południowego słońca.

Syk, krzyk, płacz, jęk i szału śmiech
I westchnień szept głęboki
Leją się ciężką falą ech
Na szczyty i na stoki.

Z każdego żlebu ciemnych gór,
Z każdej przepaści mgławéj
Jęk się dobywa: wzdycha bór,
I płacze pas siklawy.

Potok odbrzmiewa jęków tchom,
Cały w łkających pianach;
Szaleje głazów szary złom,
Skacząc po zdartych ścianach.

Z opocznych szczelin, z skrytych jam,
Z wnętrza ponurej puszczy,

Jak długie pasmo mgławych plam,
Snuje się widmo tłuszczy.

Snuje się, wzmaga, gęsty kłąb
Wypełnia przestwór cały;
Szczytów zszarpanych zniknął zrąb,
Znikły urwiste skały.

Świat na nie spłynął, wszystek świat
Po tych przestworach sunie —
Za nim tysiące idą lat
W rozwianym w krąg całunie.

Świat tutaj spłynął... Łzy do stóp
Zlewają się zmroczone:
Ten płacze ojca, a ten w grób
Najdroższą niesie żonę.

Temu już w piersi zbrakło tchnień:
Na wieki żegna dziecię!
Rośnie łez fala... Straszny dzień!...
O świecie! świecie! świecie!

Twojej boleści gdzie jest kres?
Gdzie raju ciche niwy?
O świecie! świecie! ziemio łez,
O świecie nieszczęśliwy!...

Fala łez rośnie... W bezmiar mórz
Ta fala łez wyrosła...
Chwila — a świat pochłonie już...
A gdzież jest łódź? gdzie wiosła?

Bez łodzi, wioseł, w smutku dal
Posępny orszak płynie
Po tym bezmiarze słonych fal,
Po wzdętej łez głębinie.

Trumny porywa gorzki wir,
W bolesną pędzi sferę;

Za niemi żywy płynie kir
I jęczy »Miserere«.

Płynie — ach! dokąd? gdzież jest kres?
Kiedyż się ból twój prześni?
O świecie! świecie! ziemio łez!
Kraju pogrzebnej pieśni!

Płynie — ach! dokąd? tam, gdzie łan
Wielkiego cmentarzyska,
Gdzie myśli ludzkiej kres jest dan,
Gdzie fosfor prawdy błyska.

Gdzie myśl, co biegła w słońca wyż,
Ku niezgłębionej treści,
Płacząc, całuje drogi krzyż
I słania się z boleści.

Gdzie myśl, odziana w czarny len,
W żałoby to okrycie,
Przestaje pytać: wieczny sen,
Czy też wieczyste życie?

VII.
Cisza... Sierpniowy jasny dzień
Otula widma szczytów
Wiewną powłoką ciepłych tchnień,
Idących z nieb błękitów.

Na stromych stokach lśnistych gór,
Wsparty o głaźne ściany,
Śni, marzy, drzemie cichy bór,
W błękitne mgły odziany.

Czasem się ozwie dusza drzew
I z cicha coś poszepce,
Gdy je pogładzi cichy wiew,
Co skalne trawy depce.


Potok, w słonecznych złocie skier,
Szemrze w kamiennem łożu;
Falami cichy idzie szmer,
Rozpływa się w przestworzu.

Między szczątkami zdartych pni,
Między szaremi ławy
W cichej kotlinie szkliwość lśni:
Milczące, ciche stawy.

Znieruchomioną, dziwną krucz
Mają te wód źrenice:
Snać kryje głębia stawnych ócz
Niezgadłą tajemnicę!...

Głaz niewidzialna rzuca dłoń...
I głaz szczytowy spada
W przepaści cichą, mgławą toń,
Gdzie śmierć spoczywa blada.

Ponad przepaścią, której głąb
Pomroka mgieł schowała,
Na skał wirchowych wszedłszy zrąb,
Leżą śmiertelne ciała.

Do ciał powrócił ludzki duch —
Dziwną przebywszy drogę:
Spojrzał w przepastnych mgławic puch
I czuje trwogę — trwogę...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.