<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVII.

Nieraz już zdarzało nam się czynić tu wzmiankę o wojnie, która wrzała podówczas, a do której powodem był spor o księstwo Mantuańskie po śmierci Wincentego Gonzagi, drugiego księcia tego imienia, ale zdarzało się to zawsze w chwilach, kiedy nie było czasu nią się zajmować i skutkiem tego zaledwie parę słów mogliśmy jéj poświęcić. Teraz jednak należyte zrozumienie dalszego ciągu naszéj opowieści wymaga przytoczenia o niéj szczegółów nieco dokładniejszych. Są-to rzeczy, o których musi wiedziéć każdy, kto zna historyą; ale ponieważ i my siebie znamy, a zatém przypuszczamy, że tę naszę pracę czytać będą chyba ludzie nie wielkiéj nauki, nie zaszkodzi więc powiedziéć tu o niej tylko tyle, ile jest koniecznym, aby zapoznać z nią każdego, ktoby mógł tego potrzebować.
Otóż mówiliśmy już kiedyś, że po śmierci księcia Wincentego pierwszym, którego na tron wezwano, jako najbliższego następcę, był Karol Gonzaga, głowa młodszéj gałęzi tego rodu, przeniesionéj do Francyi, gdzie posiadała księstwa Nivernais i Rhétel i że objął w posiadanie Mantuę, a teraz dodamy, że nietylko Mantuę, ale i Monferrat, o czém w skutek wielkiego pośpiechu zapomnieliśmy wówczas powiedziéć. Hiszpania, która bądź-co-bądź chciała wyrugować z tych posiadłości (i o tém jużeśmy mówili; nowego księcia, a do wyrugowania go potrzebowała jakichś powodów (bo wojny bez powodu byłyby wielką niesprawiedliwością), oświadczyła się za temi, którzy utrzymywali, że mają takowe, a któremi byli: inny Gonzaga, Ferrante, książę Guastalla, roszczący prawo do Mantui, tudzież Karol Emanuel I, książę Sabaudyi, i Małgorzata Gonzaga, wdowa po księciu Lotaryngii, pretendenci do Monferratu. Don Gonzalo Fernandez, który pochodził z rodu Wielkiego wodza[1] i nosił jego imię i który poprzednio już prowadził wojnę we Flandryi, a teraz pragnął najgoręcéj miéć ją we Włoszech i stanąć na jéj czele, może bardziéj niż kto inny starał się o to, żeby wybuchła; tłómaczył więc sobie tymczasem, a nawet uprzedzał rozkazy dworu, hiszpańskiego i niby w myśl jego działając, zawarł ugodę z księciem Sabaudyi o zajęcie i podział Monferratu, potwierdzenie zaś téj ugody tém łatwiéj następnie od księcia hrabiego uzyskał, że potrafił go przekonać, iż zdobycie Casale, miejsca najsilniéj bronionego przez sprzysiężonych przeciwko królowi Hiszpanii, nie przedstawia najmniejszych prawie trudności. Oświadczył jednak w imieniu tegoż króla Hiszpanii, że ziemie te obejmie w posiadanie tylko tytułem depozytu aż do wyroku cesarza, który już odmówił inwestytury nowemu księciu, czyniąc to częścią w skutek zabiegów ludzi silnie w tém zainteresowanych, częścią zaś z własnych pobudek, i objawił mu, że powinien ustąpić z ziem spornych i jemu pieczę nad niemi zostawić, a że on, po wysłuchaniu stron prawujących się, odda je temu, komu się słusznie należą. Karol Gonzaga nie chciał na to przystać.
Miał-bo i on również silnych przyjaciół: kardynała Richelieu, Wenecyą i papieża, którym był podówczas, jak-to już mówiliśmy wyżjé, Urban VIII. Ale pierwszy z nich, zajęty oblężeniem Rochelli i wojną z Anglią, skrępowany do pewnego stopnia stronnictwem królowéj matki, Maryi Medicis, która z pobudek osobistych nie sprzyjała Gonzagom, karmił go tylko nadziejami. Wenecya nie chciała się ruszać, ani nawet za nim się oświadczyć, nim wojsko francuskie nie stanie na włoskiéj ziemi, i pokryjomu pomagając księciu, o ile się dało, w stosunkach z Madrytem i gubernatorem Medyolanu ograniczała się do protestacyj, rad, przedstawień, upominań, spokojnych lub groźnych, stosownie do okoliczności i wymagań chwili. Papież polecał Karola przyjaciołom, wstawiał się za nim do jego przeciwników, tworzył różne plany pojednania, lecz o udzieleniu mu zbrojnéj pomocy nie chciał ani słyszéć.
Tak więc dwaj sprzymierzeni z tém większą nadzieją powodzenia mogli rozpocząć dzieło zaboru. Książę Sabaudyi wszedł do Monferratu, don Gonzalo z najlepszą otuchą zaczął oblegać Casale, lecz zawiodły go rachuby, bo nie sądźcie, aby w wojnie były, jak to mówią, same tylko róże. Dwór nie pomagał mu o tyle, o ile mógł był sobie tego życzyć, a nawet pozwalał, aby mu zbywało na rzeczach najbardziéj potrzebnych; sprzymierzeniec zaś pomagał mu zanadto, to jest po zabraniu téj części, która podług umowy jemu dostać się miała, dobrał się do téj, która była przeznaczona dla króla Hiszpanii i sporo już jéj nadszarpnął. Don Gonzalo gryzł się tém niesłychanie, ale z obawy, aby przy najmniejszéj oznace niezadowolenia ów Karol Emanuel, choć tak zwinny w obrotach i niestały w umowach, lecz zarazem tak silny i dzielny w sztuce wojennjé, nie porzucił go i nie zwrócił się do Francyi, udawał, że tego nie widzi; gniew zamknął w sobie i milczał. Oblężenie Casale szło też nie najlepiéj, a nawet bardzo niedobrze, najprzód z powodu wielkiego męstwa, wytrwałości i baczności oblężonych, powtóre dla niedostatecznéj liczby wojska, którém rozporządzał don Gonzalo, potrzecie, jak utrzymują niektórzy dziejopisarze, dla licznych niedorzeczności, które sam popełniał. Nie mamy wcale zamiaru zastanawiać się tu i zgłębiać, o ile może być prawdziwém to ostatnie zdanie naszych dziejopisów; powiemy tylko, że gdyby nawet rzecz ta zgodnie z rzeczywistością przedstawiona przez nich być miała, to niemniéj gotowibyśmy nazwać ją iście piękną i wielką, gdyż z jéj powodu niezawodnie w téj bohaterskiej wyprawie ludzi mniéj trochę zginęło, mniéj było poranionych, pokaleczonych i, ceteris paribus, mniéj chociaż zostało uszkodzonych dachówek Casale.
Wśród tych-to okoliczności gubernator otrzymał wiadomość o rozruchach w Medyolanie i natychmiast na ich miejsce pośpieszył.
W szczegôlowém sprawozdaniu, uczynioném mu o całéj téj sprawie, znajdowała się wzmianka o niesłychanie zuchwałéj i głośnej ucieczce Renza, o prawdziwych i zmyślonych powodach jego uwięzienia i o tém wreszcie (bo już wiedziano napewno), że zbieg schronił się do Bergamo. Ta ostatnia okoliczność zwróciła na siebie uwagę don Gonzala. Wiedział już, choć z całkiem innego źródła, że w Wenecyi wielkie zadowolenie sprawiły medyolańskie rozruchy, że zrazu sądzono tam, iż będzie musiał odstąpić od oblężenia Wasale, że i teraz, choć to się nie sprawdziło, istnieje przekonanie, iż go srodze zaniepokoić i zmieszać musiały, témbardziéj, że zaraz po owych wypadkach nadeszła tak upragniona dla nich, a tak groźna dla niego wiadomość o poddaniu się Rochelli. A ponieważ, raz jako człowieka, powtóre jako polityka, dręczyło go niewymownie to, iż ci panowie z Rady dziesięciu mają o nim takie przekonanie; szukał tylko zręczności, aby czynem im dowieść, że nic nie stracił ze swéj dawniejszéj odwagi i pewności siebie, bo przecież powiedzieli mu prosto: — Ja się was nie boję — byłoby prawie to samo, co nic nie powiedziéć. Wiedział, iż w takich razach najlepiéj jest udawać obrażonego, szukać zaczepki, kłócić się, hałasować; to téż kiedy poseł wenecki przyszedł złożyć mu należne uszanowanie, a jednocześnie wyczytać z jego twarzy, co się wewnątrz niego dzieje (uważajcie dobrze; taką-to bowiem była owa polityka staréj daty), — don Gonzalo, nadmieniwszy coś o rozruchach zlekka tylko i jak człowiek, który już wszystko naprawić potrafił, odrazu wpadając w gniew wielki z powodu naszego Renza, narobił całego tego hałasu, o którym już wiecie i który pociągnął za sobą następstwa, o których równie jesteście zawiadomieni. Od téj chwili nie zajmował się więcéj tą sprawą tak błahą i, jak dla niego, zupełnie ukończoną; a kiedy po dość długim czasie do obozu pod Casale, do którego powrócił i gdzie go całkiem inne zajmowały myśli, poseł wenecki przesłał mu żądaną odpowiedź, podniósł wówczas i potrząsł głową, jak robak-jedwabnik, szukający liścia; pomyślał przez chwilę, chcąc osobie przypomniéć coś, o czém mu ledwie jakiś cień wspomnienia pozostał; wreszcie przypomniał; w głowie przemknęło mu pojęcie o osobie i postępkach Renza; potém przeszedł do innych rzeczy i całkiem już o nim zapomniał.
Lecz Renzo, który w skutek owego tajemniczego ostrzeżenia dalekim był od przypuszczania, że o nim tak łaskawie zapomniéć raczono, przez czas pewien nie miał innéj myśli, albo raczéj innego zadania, jak pozostanie w ukryciu. Możecie sobie wystawić, jak gorąco pragnął przesłać o sobie wiadomość kobietom i od nich takową otrzymać; ale w tym względzie zachodziły dwie wielkie trudności. Najprzód ta, że musiałby w swe sprawy kogoś wtajemniczyć, bo nieborak nie umiał pisać, a nawet czytać w szerokiém znaczeniu tego wyrazu, a jeżeli zapytany o to, jak sobie może przypominacie, przez doktora Gmatwacza-Kręciela, odpowiedział twierdząco, nie było-to przechwałką z jego strony, lecz istotném przekonaniem, bo drukowane umiał czytać, choć bardzo powoli; co zaś do pisanego, to rzecz inna. Musiałby więc zwierzyć się przed kimś jeszcze oprócz Bortola ze swéj niebezpiecznéj tajemnicy, a o człowieka, któryby umiał władać piórem i któremu możnaby było zaufać, nie tak łatwo było podówczas, zwłaszcza w kraju obcym, wśród ludzi mało znanych. Drugą trudnością było wynalezienie kogoś, ktoby mógł list przewieźć, człowieka, któryby właśnie w tamtę udawał się stronę i chciał ów list zabrać, i naprawdę starał się o to, aby go oddać we właściwe ręce, a i to były warunki również niezbyt łatwe do znalezienia w jednéj osobie.
Nareszcie, po długiem szukaniu, znalazł kogoś, co mu list napisał. Ale nie będąc pewnym, czy kobiety dotychczas są w Monzy, czy się gdzieindzijé przeniosły, uznał za najlepsze napisać dwa listy, jeden do Agnieszki, drugi do ojca Krzysztofa i oba odesłać pod adresem tego ostatniego. Odesłanie ich wziął na siebie pisarz: oddał je pewnemu człowiekowi, który miał nieopodal Pescarenica przechodzić. Człowiek ten znalazłszy się w miejscu najbliższém od téj wioski, zostawił je w pewnéj gospodzie, prosząc usilnie, aby takowe wręczono komu należy, a ponieważ listy były adresowane do klasztoru, więc bardzo prędko tam doszły; ale co się z niemi potém stało, nikt się już nigdy nie dowiedział. Napróżno Renzo wyglądał odpowiedzi. Po niejakim czasie znowu udał się do owego pisarza, prosząc o napisanie innych dwóch listów: pierwszy, jak i dawniéj, był pisany do Agnieszki, drugi, z którym tenże miał być wysłany, do pewnego jego przyjaciela, czy też krewniaka w Lecco. Zaczęto znów szukać człowieka, przez którego możnaby je odesłać znaleziono go, i tym razem listy doszły już rąk, dla których były przeznaczone. Agnieszka, po odebraniu swego, pobiegła natychmiast do Maggianico, prosiła kuzyna Aleksego, aby go jéj przeczytał i wytłumaczył, ułożyła z nim razem odpowiedź, którą usłużny krewniak zaraz napisał, znalazła sposób przesiania jéj Antoniemu Rivolta do miejsca jego zamieszkania; wszystko to jednak nie tak prędko, jak to my opowiadamy. Renzo odpowiedź otrzymał i znowu odpisał. Słowem, zawiązała się pomiędzy niemi korespoudencya, a choć wymiana listów nie była ani szybką ani prawidłową, przeciwnie, pełną długich nieraz przerw i przeskoków, niemniéj wszakże nie ustawała.
Wieśniak nieumiejący pisać, a który jednak chce lub musi do kogoś napisać, zwraca się do człowieka piśmiennego, wybierając go zawsze niemal wśród ludzi należących do jednego z nim stanu; bo innych albo się obawia, albo im nie dowierza; najprzód zawiadamia go, z większym lub mniejszym ładem i jasnością o tém, co go do pisania zmusza, i następnie w taki sam sposób przedstawia mu rzecz, którą życzy aby za niego napisał. Piśmienny, słucha, trochę rozumie, trochę się domyśla, parę rad udzieli, przedstawi, iż wartoby zmienić to i owo, nareszcie mówi: już wy się spuśćcie na mnie; bierze pióro i przelewa na papier, jak umie i jak mu się uda, myśli prostaka, poprawia je, przerabia, upiększa, tu doda tam ujmie, a czasem coś i opuści, stosownie do tego jak mu się widzi, że będzie najlepiéj: bo, nie ma już na to rady, kto umie nieco więcéj od innych ludzi, ten nie chce być ślepém ich narzędziem, a kiedy znajdzie się wmieszanym w cudze sprawy, stara się pokierować je nieco po swojemu. Z tém wszystkiém jednak, takiemu piśmiennemu mędrcowi nie zawsze się udaje wyrazić to, coby życzył wyrazić; czasem zdarza mu się powiedziéć wcale coś innego; wprawdzie zdarza się to nieraz i z nami, co piszemy do druku. Kiedy list ułożony tak wspólnemi silami, dochodzi do rąk tego, dla którego był przeznaczony, i który również nie zna się na abecadle, ten ostatni, niesie go do jakiegoś innego wiejskiego mędrca, który czyta mu go i po swojemu tłómaczy. Zwykle, w takich razach rodzą się małe sprzeczki, co do tego jak należy list pojmować; bo człowiek, który go odebrał, na podstawie wypadków uprzednich, utrzymuje, że ten a ten wyraz naprzykład, to a to oznacza; piśmienny zaś, opierając się na głębokiéj znajomości tego, jak się listy piszą, dowodzi, że właśnie ów wyraz należy całkiem inaczéj rozumiéć. W końcu ten, co nie nie umie, musi się poddać temu, co wie nieco więcéj, i jemu poleca napisanie odpowiedzi, a odpowiedź taka, obmyślana podług treści uprzedniego listu i rozumienia tego, który ją pisze, po dojściu na miejsce swego przeznaczenia, staje się powodem innych sprzeczek i innych tłómaczeń. A jeżeli, nadto jeszcze, treść korespondencyi jest nieco drażliwa; jeżeli chodzi o sprawy, o których nie życzonoby sobie, aby ktoś trzeci miał się dowiedziéć w razie nie dojścia listu podług przeznaczenia, jeżeli z tego powodu obie strony postanowiły nie mówić wszystkiego zbyt jasno; wówczas, byle korespondencya czas dłuższy potrwała, to już rozmawiający z sobą za jéj pośrednictwem dochodzą do takiego wzajemnego porozumienia się, jak w one czasy dwaj scholastycy, wiodąc czterogodzinną dysputę o entelechii. Muszę tu dodać, iż po potrzebny nam przykład dlatego aż w tak odległą przeszłość sięgamy, że w razie gdybyśmy go chcieli szukać nieco bliżéj, to jest koło nas, kto wie, czyby się nam za to co nie oberwało.
Otóż, dwoje naszych korespondujących znajdowało się właśnie w takim wypadku, o jakim mówiliśmy przed chwilą. Pierwszy list, pisany w imieniu Renza, był w treść bardzo obfity. Po opisie ucieczki, daleko krótszym co prawda, ale za to jeszcze bardziéj powikłanym niż ten, któryście tu czytali, następowało sprawozdanie z okoliczności chwili obecnéj, sprawozdanie, z którego ani Agnieszce, ani jéj tłómaczowi nie udało się nic jasnego i nic pewnego wywnioskować: jakieś tajemnicze ostrzeżenie, zmiana imienia, bezpieczeństwo zupełne, ale potrzeba ukrywania się; rzeczy same przez się już niezbyt zrozumiałe a do tego jeszcze wypowiedziane w sposób dziwnie zagadkowy. Daléj szły pytania pełne czułości i niepokoju o Łucyę, ciemne i bolesne wzmianki o jéj przygodach, o których coś się już i o uszy Renza odbiło. Na ostatku, była mowa o nadziejach niepewnych i dalekich, o planach na przyszłość, gorące prośby dotrzymania danego słowa, nie tracenia odwagi i cierpliwości i oczekiwania spokojnie lepszych czasów i okoliczności.
Po niejakim czasie Agnieszka zdołała znalśéć zaufanego człowieka, przez którego przesłała Renzowi odpowiedź wraz z pięćdziesięciu skudami, które Łucya przeznaczyła dla niego. Na widok tak wielkiéj ilości złota Renzo osłupiał; i, pełen niepokoju i zdziwienia, które go ogarnęły tak silnie, iż w duszy jego już miejsca na zadowolenie nie było, pobiegł do owego człowieka, który mu jego listy pisywał, aby teraz przeczytał odpowiedź i wyjaśnił tak dziwną tajemnicę.
W liście, sekretarz Agnieszki, wyraziwszy najprzód ubolewania nad niedość jasną treścią pisma odebranego od Renza, przechodził do opisu (z taką samą mniéj więcéj jasnością) strasznéj przygody, która spotkała tę osobę (tak nazywał Łucyę); wślad za tém, zdawał sprawę z pięćdziesięciu skudów, a po tém dopiéro zawiadamiał go o ślubie, niewyraźnie i drogą, omówień, a dodając na ostatku, już w sposób bardziéj prosty i otwarty, że rada na to najlepsza, uspokoić się i nie myśléć już o tém.
Z razu Renzo nie chciał w to uwierzyć i mało już brakowało, nie poturbował biednego tłómacza; drżał, miotał się, od zmysłów niemal odchodził, z powodu tego wszystkiego, co zrozumiał i czego nie mógł zrozumiéć. Ze trzy lub cztery razy kazał sobie odczytywać owo pismo okropne; to mu się zdawało że już je lepiéj pojmuje, to przeciwnie, że nawet takie rzeczy, które niby już pojął, nagle rozumiéć przestawał. W téj gorączce uczuć postanowił odpisać natychmiast, i po chwili jego sekretarz już kreślił odpowiedź. Po wynurzeniu, w sposób najbardziéj silny i wzruszający, na jaki tylko można się było zdobyć, swojéj boleści i przerażenia z powodu nieszczęść Łucyi — napiszcie — mówił daléj chłopak, ów list dyktując — że ja się uspokoić nie chcę i nie uspokoję się nigdy; i że pieniędzy ani się dotknę; że położę je, i będą u mnie leżały jakby w zastawie, na posag dziewczyny, bo dziewczyna musi być moja; powiedźcie, że ja nic wiedziéć nie chcę o ślubie, i że ja przecież słyszałem nieraz, iż Matka Boska opiekuje się strapionemi i pomaga im w osiągnięciu pociech i łask, ale żeby miała komuś smutku przysparzać i wymagać złamania danego słowa, o tém nie słyszałem nigdy; i że to być nie może; i że z temi pieniędzmi potrafimy tu się urządzić; i że choć teraz jestem trochę w kłopocie, to nic nie znaczy, bo to prędko przeminie. Taką mniéj więcéj była treść całego listu.
Agnieszka po otrzymaniu go, znowu odpowiedź posłała; i wymiana listów szła już daléj tak, jak-eśmy to mówili.
Łucya, kiedy ją matka potrafiła zawiadomić, nie wiem już jaki sposób, o tém, że Renzo żyje i jest w miejscu bezpieczném, bo go ostrzeżono, doznała wielkiéj ulgi i nie pragnęła już niczego więcéj, oprócz tego tylko, aby o niej zapomniał, a raczéj, mówiąc dokładnie, aby myślał o tém, że trzeba o niéj zapomniéć. Sama zaś, sto razy na dzień robiła takie same postanowienie względem niego i używała wszelkich środków, aby to postanowienie urzeczywistnić. Siedziała ciągle nad robotą, starała się na nią całą skupiać uwagę; a gdy obraz Renza stawał jéj przed oczy, zaczynała natychmiast odmawiać pacierze lub nucić pieśni nabożne. Ale ten obraz, jakby na przekorę, jakby wiedział, że trzeba tu użyć podstępu; nigdy prawie nie zjawiał się sam jeden, odrazu; wkradał się pokryjomu, cichaczem, po-za innemi obrazami, i umysł wtedy dopiéro spostrzegał jego obecność, kiedy już przez czas dłuższy nim zabawił. Myśli Łucyi były często przy matce: bo, czyż mogło nawet być inaczéj? a ten Renzo urojony, powoli, ostrożnie wychylał się z po-za niéj i stawał przy niéj jak niegdyś Renzo rzeczywisty. Tak samo wciskał się w każde wspomnienie, łączył się z każdą osobą, z każdém miejscem, słowem ze wszystkiém, co miało związek z jéj przeszłością. A kiedy czasami nieboga pozwalała sobie tworzyć jakieś plany na przyszłość, on i tu nawet się zjawiał, choćby dlatego tylko, aby jéj powiedziéć: mnie już tam z tobą nie będzie. Wszakże, choć nie myśléć o nim wcale, było postanowieniem rozpaczliwém, niepodobném do wykonania. Łucyi jednak udało się zmusić siebie do myślenia o nim cokolwiek mnijé, i nie tak uporczywie, jakby jéj serce sobie życzyć mogło; a udałoby się jeszcze lepiéj, gdyby ona sama o to się starała. Lecz pomagała jéj w tém donna Prasseda, która zajęta niezmiernie wyrugowaniem z serca dziewczyny tego ladaco, nie znalazła lepszego na to sposobu jak często mówić jéj o nim. — I cóż? — powtarzała: — nie myślimy już o nim, wszak prawda?
— Ja nie myślę o nikim — odpowiadała Łucya.
Donna Prasseda nie zadawalniała się taką odpowiedzią; mówiła jéj na to, że słów zamało, że czynem tego dowieść potrzeba, rozwodziła się nad uporem pewnych kobiet, które, kiedy pokochają jakiegoś rozpustnika (a do takich mają szczególniejszy pociąg), to już za nie nie chcą go wybić sobie z głowy. Niech naprzykład małżeństwo z jakimś człowiekiem uczciwym, statecznym, ze wszech miar porządnym, dla jakichbądź powodów nie dojdzie do skutku, to się zaraz pocieszą; ale jakiś urwis, jakiś nicpoń, a!... to rzecz inna; to już strata niepowetowana! — Tu, następował panegiryk nieobecnego biedaka, tego łotra, który przybył do Medyolanu aby kraść i mordować, i chciała koniecznie doprowadzić Łucyę do opowiedzenia jéj o tych wszystkich niegodziwościach, których się musiał już uprzednio w swojéj wiosce dopuszczać.
Łucya, głosem drżącym ze wstydu i bólu i z tego oburzenia, na które mogła się zdobyć słodka jej dusza i na które niski jéj stan mógł pozwolić, zapewniała najuroczyściéj, że u nich w wiosce nieborak ten nigdy nic złego nie popełnił, że najlepszą tam po sobie pamięć zostawił, i dodawała, że jéj nagorętszem życzeniem byłoby, aby ktoś z tamtych stron przybył i jej słowa potwierdził. I w to wszystko, czego się miał w Medyolanie dopuścić, także wierzyć nie chciała i starała się bronić go i usprawiedliwiać, na podstawie znajomości jego charakteru i całéj jego przeszłości. Broniła go, lub przynajmniéj usiłowała go bronić z obowiązku jedynie, dlatego tylko, że jéj to nakazywała litość, miłość prawdy, albo, używając wyrazu, który jéj służył do wytłómaczenia sobie téj swojéj gorliwości: miłość bliźniego. Lecz taka obrona stawała się dla donny Prassedy tylko nowym dowodem, że serce Łucyi całkiem jeszcze należy do występnego młodzieńca, o czém też usiłowała ją przekonać. I rzeczywiście, w takich chwilach, trudno byłoby zupełnie temu zaprzeczyć. Bo kiedy stara, w barwach tak ciemnych, tak wstrętnych, przedstawiała jéj biednego chłopaka, wówczas w duszy dziewczyny żywiéj i wyraźniéj niż kiedy zjawiał się jego obraz i widziała go takim, jakim go znała, jakim go kochała; wspomnienia odpędzane z wielkim wysiłkiem woli, cisnęły się tłumnie do głowy i serca; pogarda i obrzydzenie, z którém donna Prasseda o nim mówiła, wywoływały tyle powodów do znajdowania go dobrym i szlachetnym; ślepa i gwałtowna nienawiść rodziła litość tém silniejszą, a któż zgadnie, ile to tam, z temi wszystkiemi uczuciami mogło być i tego innego jeszcze, które zwykle tak łatwo wraz z niemi przenika do duszy? kto zgadnie, co się dziać może zwłaszcza w takiéj duszy, w której uczucie to przywykło panować i z któréj chcą je wyrwać przemocą? Nie robiąc żadnych dalszych przypuszczeń i nie usiłując badać Łucyi, powiemy tylko, że biedna dziewczyna nigdy zbyt długo prowadzić takiéj rozmowy nie mogła; bo płacz przerywał jéj mowę.
Gdyby to bezlitosne postępowanie donny Prassedy wypływało z jakiejś zadawnionéj nienawiści dla Łucyi, możeby ją łzy jéj wzruszyć potrafiły, możeby przestała ją dręczyć; lecz właśnie dlatego że miała jéj dobro na celu, nic ją odwieść od raz powziętego zamiaru nie mogło: boć przecie jęki i zaklęcia zdołają czasami wstrzymać miecz wroga, ale nigdy lancetu chirurga. Każdą rażą jednak po spełnieniu tego, co za swój obowiązek uważała, dobro — czynna pani od napaści i nagan przechodziła do przedstawień i rad osłodzonych nawet jakąś pochwałą, dla zmniejszenia goryczy słów uprzednich i dla otrzymania tém pewniejszego skutku przez takie wszechstronne działanie na duszę. Wprawdzie, te utarczki (które miały zawsze mniéj więcéj ten sam początek, dalszy ciąg i zakończenie) nie pozostawiały w sercu dobréj Łucyi zawziętości do surowéj kaznodziejki, która pod każdym innym względem obchodziła się z nią z wielką łagodnością i któréj surowość nawet wypływała z najlepszych zamiarów; pozostawało jéj tylko jakieś wrzenie, że tak powiem, jakieś podbudzenie myśli i uczuć tak silne, iż aby odzyskać owę odrobinę spokoju, którą posiadała zazwyczaj, musiała użyć niemało czasu i trudu.
Szczęściem dla niéj, że nie była jedyną osobą, której donna Prasseda chciała dobrze czynić; stąd więc kazania nie mogły być tak częste. Oprócz całéj służby, która, bez żadnego wyjątku, składała się z ludzi, potrzebujących w większym lub mniejszym stopniu kierunku i sprostowania: oprócz wyświadczania téj saméj przysługi ludziom obcym, dla których nie miała żadnych obowiązków, czyniąc to jedynie przez dobroć serca i to przy każdéj sposobności; a sposobności tych nawet sama szukała, gdy się jéj nadarzyć nie chciały; oprócz tych wszystkich zajęć miała jeszcze pięć córek, wprawdzie, żadnéj przy sobie, co jednak nie przeszkadzało, aby przyczyniały jéj więcéj nawet kłopotu, niż gdyby wszystkie były w domu. Z tych pięciu, trzy były zakonnicami, dwie zamężnemi, skutkiem czego donna Prasseda musiała oczywiście wziąć na siebie obowiązek nadzoru nad trzema klasztorami i dwu rodzinami; obowiązek ważny i ciężki naprawdę, a tém cięższy, że dwaj mężowie popierani przez ojców, matki, braci i krewnych i trzy przełożone wraz z kilku innemi duchownemi powagami i całym zastępem zakonnic nie chcieli żadną miarą zgodzić się na ten jéj nadzór. Stąd więc wojna, a raczéj pięć wojen na raz, wojen skrytych, delikatnych nawet do pewnego stopnia, ale w gruncie zaciętych i prowadzonych bez przerwy: w każdym z tych pięciu punktów, które opanować pragnęła, miano się ciągle na baczności; starano się unikać jjé troskliwości, zasłaniać się przed jéj wymaganiami, zamknąć przystęp dla jéj rad i przedstawień, działać tak, aby jak najmniéj wiedziéć mogła o tém, co się dzieje i co myślą w obozie. A ileż-to przykrości i przeszkód przyczyniały jéj inne jeszcze powinności, które już nie prosty obowiązek lecz miłość bliźniego pełnić jéj nakazywała: toż wiadomo przecie, że ludziom najczęściéj przemocą tylko, wbrew ich woli, można dobrze czynić. Jedyném miejscem, gdzie gorliwość jéj nie natrafiała na żadne trudności, był jéj dom własny: tu, każda osoba zawsze i we wszystkiém podlegała jéj władzy, z wyjątkiem don Ferranta, o którym tu właśnie nieco obszerniéj pomówić nam wypada.
Don Ferrantowi, człowiekowi uczonemu, nie mogło się podobać ani rozkazywanie, ani ślepe posłuszeństwo. Żeby, we wszystkich sprawach dotyczących domu, jego połowica była wyrocznią, na to zgoda; lecz, żeby on miał być także jej sługą uniżonym; o, bardzo przepraszam! Jeżeli, uproszony przez nią, czasem brał na siebie rolę sekretarza, to dlatego jedynie, że mu się tak podobało; zresztą, nawet i w tém umiał nie raz powiedziéć nie chcę; a zdarzało się to wówczas, kiedy nie mogło mu trafić do przekonania to, co od niego wymagano aby napisał. Niech spróbuje — mówił w takich razach — niech sama pisze, kiedy jéj rzecz ta wydaje się tak dobrą i zrozumiałą. — Donna Prasseda po dość długich, lecz zwykle daremnych usiłowaniach zmuszenia go do napisania tego, co chciała aby napisał, musiała wreszcie dawać za wygraną, i odchodziła powtarzając, że ten jéj mąż to istny leniuch, dziwak, filozof; a w tym ostatnim wyrazie oprócz gniewu było nieco dumy i zadowolenia.
Don Ferrante długie godziny spędzał w swoim gabinecie, w którym znaczny zbiór ksiąg posiadał, z jakie trzysta tomów rzeczy najlepszych, jak najznakomitszych w każdéj gałęzi wiedzy, które wszystkie potrochu uprawiał i na których znał się mniéj lub więcéj. W astrologii większą sławę pozyskał, niż na zwykłego dyletanta przystało; bo nie tylko miał o niéj wiadomości ogólne, nie tylko znał jéj abecadło że tak powiem, objaśniające wpływy, wygląd i połączenie ciał niebieskich; lecz umiał nadto, przy zdarzeniu, tak gładko jak z mównicy opowiedziéć o dwunastu domach słońca, o kołach głównych, o gradusach światła i mroku, o egzaltacyach i konsternacyach, o tranzytach i rewolucyach, słowem o podstawach najbardziéj pewnych i pytaniach najmniéj jasnych téj nauki. Już blisko od lat dwudziestu, w częstych i długich dysputach z innym uczonym mężem, który był żarliwym zwolennikiem domifikacyi Alkabizynsza, bronił gorąco domifikacyi Kardanusa, na którą przeciwnik żadną miarą zgodzić się nie chciał czyniąc to, jak utrzymywał don Ferrante, jedynie przez upór; a tego już nie mógł mu darować, boć przecie i on uznawał chętnie powagę mędrców starożytnych, ale nie mniéj oddawał sprawiedliwość nowym uczonym, zwłaszcza w takich razach, kiedy chodzi o rzeczy tak jasne, że je każdy zrozumiéć potrafi. Znał również więcéj niż miernie, dzieje téj nauki; umiał w potrzebie przytoczyć najsłynniejsze przepowiednie astrologów, które się sprawdziły, i rozprawiać mądrze i uczenie o innych równie słynnych przepowiedniach, które się nie sprawdziły, i dowieść, że stało się to nie z winy nauki, ale z winy tych, którzy nie umieli zastosować jéj należycie.
Filozofia starożytna była mu już dobrze znaną, a przecież ciągle jeszcze ją zgłębiał czytając dzieła Dyogenesa z Laerty. Ponieważ jednak, choć każdy z systematów tych starożytnych mędrców jest bardzo piękny, lecz wszystkie je przyjąć i wszystkim im hołdować zarówno niepodobna, i, chcąc być filozofem, trzeba wybrać z pomiędzy nich jakiś jeden, więc i don Ferrante za wzór i wyrocznię wybrał sobie Arystotelesa, który, jak powiadał, nie jest ani starożytnym ani nowożytnym, ale po prostu filozofem. Miał też sporo dzieł nowszych pisarzy, najbardziéj znanych i uczonych naśladowców Arystotelesa: dzieł jego przeciwników nie chciał nigdy czytać, aby nie marnować czasu, jak mawiał; ani ich kupować, aby nie marnować pieniędzy. Wyjątkowo jednak odstąpił od téj zasady umieszczając w swym księgozbiorze te słynne dwadzieścia cztery księgi De subtilitate i kilka innych dzieł antyperypatetycznych Kardanusa, a to dla wielkijé słabości, którą żywił ku niemu za jego zasługi w astrologii, i często powtarzał, że taki człowiek który potrafił napisać traktat De restitutione temporum et motuum coelestium i księgę Duodecim geniturarum, wart jest tego, aby go słuchano, nawet wówczas gdy mu się zdarza gadać od rzeczy, i że jedyną wadą jego była ta, iż miał za wiele rozumu; i że nikt nie może wiedziéć, dokąd-by zaszedł nawet w filozofii, gdyby się był trzymał prostéj drogi. Zresztą, chociaż w oczach uczonych ludzi don Ferrante uchodził za skończonego perypatetyka, nie mniéj jemu zawsze się zdawało, że umie jeszcze za mało; i nieraz z wielką skromnością powiadał, że esencya, uniwersum, dusza świata i natura rzeczy nie są znów tak jasne, jakby się zdawać mogło.
Filozofia naturalna była dlań raczéj rozrywką niż nauką; dzieła samego nawet Arystotelesa poświęcone temu przedmiotowi i prace Pliniusza czytał tylko, a nie zgłębiał; nie mniéj wszakże dzięki ich czytaniu, dzięki wiadomościom zaczerpniętym przypadkowo z traktatów o filozofii ogólnéj, i tym które czerpał z Magii naturalnéj Porty, z trzech historyj lapidum, animalium, plantarum Kardanusa, z Traktatu o trawach, roślinach i zwierzętach Alberta Wielkiego, i kilku innych dzieł mniéj rozgłośnych, mógł prowadzić rozmowę, a nawet podtrzymać dysputę uczoną o przymiotach najbardziéj cudownych i własnościach najbardziéj ciekawych i zadziwiających wielu ziół i krzewów; opisać dokładnie kształty i obyczaje syren i jedynego feniksa; wytłómaczyć, jakto salamandra może siedziéć w ogniu i nie spalić się; opowiedziéć wiele ciekawych rzeczy o sile i własnościach trzymonawu téj małéj rybki, co to na od krytém morzu potrafi od razu nawet największy statek zatrzymać, o tém jak krople rosy zamieniają się w perły, gdy trafią do muszli, jak kameleon żywi się powietrzem, jak z lodu, który twardnieje powoli, z upływem wieków tworzą się kryształy; i o wielu, bardzo wielu innych jeszcze cudownych tajemnicach przyrody.
W magię, tudzież sztukę guseł i czarów wnikał za to głębiéj, bo jak powiada nasz nieznany autor: — są-to nauki najbardziej uprawiane i potrzebne, w których fakta mają daleko większe niż w innych znaczenie i daleko łatwiéj mogą być sprawdzone. Nie maał potrzeby mówić nawet, że w takiém ich zgłębianiu nie innego celu jak tylko wyrozumienie i zbadanie należyte sprośnéj i nędznéj sztuki czarownic i czarowników, aby tém łatwiej módz się jéj ustrzedz i obronić od niéj w potrzebie. I opierając się głównie na Marcinie Delrio (mężu mądrości), był w stanie rozprawiać ex professo o urokach miłosnych, o urokach sprowadzających sen, nienawiść, chorobę i o tylu innych, które, jak znowu nasz rękopism powiada — niestety, tak często bywają rzucane na ludzi za dni naszych i tak smutne wywierają skutki. Niemniej obszerną i głęboką była jego znajomość historyi, zwłaszcza historyi powszechnéj; w któréj ulubionemi pisarzami don Ferranta byli: Tarcagneta, Dolce, Bugatti, Campana, Guazzo, słowem dziejopisowie najbardziéj znakomici.
Lecz czémże jest historya, mawiał często don Ferrante, bez polityki? Jest przewodnikiem, który idzie i idzie, nie mając nikogo za sobą, któremuby mógł drogę wskazywać, a zatém męcząc tylko siebie niepotrzebnym chodzeniem bez najmniejszéj korzyści dla innych. A czém jest polityka bez historyi? oto człowiekiem nieznającym drogi, który idzie bez przewodnika. Miał więc w swym księgozbiorze osobną policę przeznaczoną wyłącznie dla statystów; i tam, wśród wielu imion mniéj słynnych i podrzędnéj wartości, królowały takie znakomitości jak Bodino, Cavalcanti, Sansovino, Partita, Boccalini. Jednak nad wszystkie dzieła, napisane w tym przedmiocie, Don Ferrante przenosił dwie książki, które od pewnego już czasu zwykł był nazywać najpierwszemi, nie mogąc jakoś nigdy rozstrzygnąć, która z nich właściwie najbardziéj na ten tytuł zasługuje; jedna była; Principe i Discorsi słynnego florenckiego męża stanu: łotra to prawda, mówił don Ferrante, ale za to mądrego!... drugą: Ragion di Stato nie mniéj słynnego Jana Botera; porządnego człowieka, mówił również, ale nie mniéj bystrego. Wreszcie, nie na długo przed czasem, w którym zabieramy tę naszę znajomość z don Ferrantem, ukazała się książka, która od razu zakończyła nierozstrzygnione dotychczas pytanie pierwszeństwa, bo wartością swą przeszła o wiele nawet prace tych dwu matadorów, jak ich don Ferrante nazywał; książka, w której są zawarte i, że tak powiem, jakby destylowane wszelkie fortele, wszelkie wybiegi, aby je można było poznać, i wszystkie cnoty, aby je można było pełnić; owa książka malutka, ale całkiem złota; słowem Statista Ragnante Walerego Castiglione, tego człowieka sławy najwyższéj, o którym rzec można, iż najbardziéj znakomici uczeni wynosili go pod niebiosa, a najbardziéj znakomici ludzie z rąk go sobie wydzierali; tego człowieka, którego papież Urban VIII zaszczycił, jak wiadomo, niezmiernemi pochwałami; którego kardynał Borghese i wicekról Neapolu don Pietro z Toledo starali się nakłonić (choć obaj napróżno), pierwszy do skreślenia dziejów papieża Pawła V, drugi do opisania wojen króla katolickiego we Włoszech; człowieka, którego Ludwik XIII, król Francyi, z namowy kardynała Richelieu mianował swym historyografem; i któremu książę Karol Emanuel sabaudzki nadał ten sam tytuł; na pochwałę którego, pomijając inne szczytne świadectwa, księżniczka Krystyna, córka arcychrześcijańskiego króla Henryka IV w dyplomie jemu wydanym, mogła napisać wraz z innemi świetnemi tytułami i to jeszcze: że sława którą pozyskał we Włoszech, jest dowodem, iż on — pierwszym pisarzem swego czasu.
Ale, jeżeli we wszystkich tych, dotychczas wymienionych naukach don Ferrante mógł słusznie uchodzić za bardzo biegłego i wyćwiczonego, to była jedna, w któréj na nazwę mistrza zasłużył: a mianowicie w nauce rycerskiéj. Nie tylko mówił o niéj z niepospolitą znajomością rzeczy, lecz proszony często o wdanie się w spory honorowe, bywał w nich zawsze rozjemcą i wyrocznią. Miał w swym księgozbiorze i, można rzec, w swéj głowie dzieła pisarzy najbardziéj wsławionych w tym przedmiocie: Parysa dal Pozzo, Fausta z Longiano, Urrea, Muzia, Romei, Albergata, tudzież Forno primo i Forno secondo Torkwata Tassa, z którego to pisarza w potrzebie umiał również przytoczyć z pamięci wszystkie te miejsca z Gerusalemme Liberata i Gerusalemme Conquistata, na które można się było powołać w sporach rycerskich. Wszakże, pisarzem z pisarzy, w jego mniemaniu, był nasz słynny Franciszek Birago, ze zdaniem którego, bardzo często się zgadzał w sprawach honoru, i który ze swéj strony odzywał się o don Ferrancie z wielkim szacunkiem. A gdy wyszły Discorsi Cavallereschi tego znakomitego męża, don Ferrante, bez wahania przepowiedział, że ta książka podkopie powagę Olevana i pozostanie, dla przyszłych pokoleń, wraz z innemi swemi szlachetnemi siostrami, najwyższą wyrocznią; przepowiednia, o któréj mówi nasz nieznany autor, że każdy widziéć może, jak się sprawdziła.
Potém, przechodzi do belletrystyki; lecz tu, zaczynam już wątpić, żeby łaskawy czytelnik miał zbyt wielką ochotę odbywać z nim daléj ten uczony przegląd; a nawet rodzi się we mnie silna obawa, czym już nie zarobił na nazwę służalczego przepisywacza dla siebie wyłącznie, na nazwę nudziarza, którą mam się podzielić z mym autorem; a wszystko to z powodu żem się zapuścił w rzeczy nie mające żadnego bezpośredniego związku z naszą opowieścią i o których mój autor dlatego chyba tak się szeroko rozpisał, że pragnie wykazać swoję uczoność i dowieść, że zacofanym nazwać go nie można. Otóż więc nie chcąc, aby nasza praca marnie przepaść miała, zostawiamy to, co już jest napisano, i kwitując z reszty wracamy na właściwą drogę: tém bardziéj że mamy do przebycia spory jeszcze kawał, nim napotkamy te z nich, które, jak sądzę, najbardziéj powinny zajmować czytelnika, jeżeli w tém wszystkiém jest coś, co go zajmuje.
Aż do jesieni następnego, to jest 1629 roku, wszystkie te osoby znajdowały się, jedne z własnéj woli, inne z konieczności, w tém samém mniéj więcéj położeniu, w którem je pozostawiliśmy, i nic w ich życiu nie zaszło, ani téż nic takiego nie uczynili, coby mogło zasługiwać na wzmiankę. Wreszcie i jesień nadeszła, owa jesień w któréj Łucya i Agnieszka obiecywały sobie zobaczyć się i już nie rozstawać się nigdy: lecz pewien ważny wypadek, który cały kraj dotknął, w niwecz obrócił te ich zamiary: a był-to z pewnością jeden z najmniejszych jego skutków. Potém zaszły inne wydarzenia, które jednak nie wywarły żadnego ważnego wpływu na osoby działające w naszéj opowieści. W końcu jeszcze inne, bardziéj doniosłe, silne, ostateczne i ich wreszcie dosięgły, i to wszystkie bez wyjątku, bo i te nawet, które stały na najniższym szczeblu drabiny społecznéj, wzniesionéj przez ludzi, a były te wypadki, jak ów wicher szalony, który wirując gwałtownie, w szybkim swym biegu miota się na wszystkie strony, wyrywa drzewa z korzeniami, rozrzuca strzechy, zrywa dachy z wież i dzwonnic, obala mury i ciskając naokoło ich obłamki podnosi również drobne pyłki z ziemi i źdźbła słomy w trawie ukryte, i szuka w zagłębieniach i ustronnych zakątkach liści suchych i lekkich, które tam zagnał wiatr mniéj gwałtowny, porywa je, przyłącza do innych zdobyczy i pędzi z niemi coraz daléj a daléj.
A teraz, aby wypadki dotyczące tych osób, które nas obchodzą i których dalsze losy opowiadać zamierzamy, mogły być dla czytelników zupełnie zrozumiałe, musimy najprzód zapoznać ich dokładnie ze sprawami dotyczącemi podówczas całego kraju, całego ogółu a nawet dlatego sięgnąć nieco w przeszłość.





  1. Gran Capitano, Gonzalo z Kordowy





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.