<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVI.

Na takie zapytanie don Abbondio, który silił się tymczasem na jakąś, o ile możności, najbardziéj ogólnikową, najmniej jasną odpowiedź i któremu już się zdawało, że ją wynalazł, zapomniał nagle o wszystkiém i stał jak wryty, nie mogąc się zdobyć ani na jedno chociażby słóweczko. A mówiąc szczerze i my również, chociaż mamy do czynienia jedynie z rękopismem i piórem, chociaż nas nic nie trwoży i nie zastrasza oprócz stylu naszego autora, z którym walczyć musimy, i krytyki naszych czytelników, i my, powiadam, nie czujemy jednak zbyt wielkiéj ochoty przepisywać daléj téj rozmowy, a raczéj mowy, znajdując coś dziwnego, coś niewłaściwego w tém wystąpieniu (które zresztą tak mało kosztowało kardynała), w tém przytoczeniu tylu pięknych teoryj o mocy ducha, o miłości bliźniego, o nieograniczoném poświęceniu siebie dla innych. Ale zważywszy, że człowiek, który je wygłaszał, postępował zawsze zgodnie z tém, co mówił, wracamy odważnie do przerwanego na chwilę wątku naszéj powieści.
— Nie odpowiadacie? — zaczął dalej kardynał po pewnym przestanku. — Ach! gdybyście ze swéj strony uczynili wówczas to, co miłość, litość, co obowiązek wam nakazywały, teraz, nie zważając na to, jakiby obrót wzięła cała ta sprawa, nie zabrakłoby wam pewno odpowiedzi. Sami widzicie, coście uczynili! Usłuchaliście rozkazów niesprawiedliwego, zapominając o tém, co wam nakazywał obowiązek. Usłuchaliście go w zupełności: on dał się wam poznać, aby wam oświadczyć swą wolę, ale życzył sobie pozostać nieznanym dla tych, których złość jego chciała dosięgnąć, aby nie mogli bronić się i myślić o ratunku; nie chciał rozgłosu, wymagał zachowania tajemnicy, żeby wygodnie obmyślić swe podstępne i zbrodnicze zamiary; nakazał wam odstąpienie od waszych powinności i milczenie i wy odstąpiliście od nich i milczeliście. A teraz pytam was, czyście nie uczynili czegoś więcéj jeszcze: powiedzcie mi, czy to prawda, że dla niewyjawienia istotnéj przyczyny waszéj odmowy ociekliście się do różnych zmyślonych powodów?
I znowu umilkł, wyczekując odpowiedzi.
— I o tém również doniosły mu te paple utrapione — myślał don Abbondio, ale żadnym ruchem nie zdradził chęci zabrania głosu, skutkiem czego kardynał po chwili tak mówił daléj:
— Jeżeli to prawda, żeście istotną przyczynę ukryli przed temi biedakami, aby utrzymać ich w niewiadomości, jak tego wymagał ów występny... Więc to było prawdą, więc mam w to uwierzyć, więc nie pozostaje mi nic innego, jak rumienić się wraz z wami i miéć nadzieję, że razem ze mną ten wasz postępek opłakiwać będziecie. Widzicież, do czego was przywiodła (Boże miłosierny! a przed chwilą przytaczaliście ją na waszę obronę!) troskliwość o to marne, doczesne życie. Przywiodła was... odrzućcie śmiało te moje słowa, jeżeli niesprawiedliwemi wam się wydają; przyjmijcie zaś je w zbawiennéj pokorze, jeżeli uznajecie ich słuszność... ona-to przywiodła was do oszukiwania słabych, do kłamania przed waszemi dziećmi.
— Otóż jak się mają rzeczy — mówił znów w duchu don Abbondio. Dla tego szatana (myślał o Nienazwanym) to ramiona otwarte, a dla mnie za to tylko, żem troszkę skłamał, aby własną skórę ratować, cały ten harmider! tyle ślicznych komplimentów! Ale to zwierzchnicy; oni zawsze i we wszystkiém mają słuszność. Taki już mój los, że od każdego musi mi się coś oberwać, nawet od świętych. — I rzekł: — Zawiniłem; czuję sam, że zawiniłem; ale cóż miałem począć w tak trudnych okolicznościach?
— Jak-to jeszcze mnie o to pytacie? Czyż wam tego nie powiedziałem przed chwilą? A nawet czy potrzebowałem mówić wam o tém? Kochać, mój synu, kochać i modlić się: oto, co powinniście byli uczynić. Wówczas poznalibyście, że złość ludzka może wprawdzie grozić, może nawet groźby wypełniać, lecz że rozkazywać nie jest w jéj mocy; złączylibyście, podług prawa bożego, to, co człowiek chciał rozłączyć; spełnilibyście nad tém dwojgiem niewinnie prześladowanych święty obrządek, którego spełnienia słusznie mogli się od was domagać, i bylibyście czyści przed Panem i wolni od wszelkiéj odpowiedzialności, wyprowadziwszy ich na drogę, na któréj Opatrzność Boska samaby już daléj krokami ich pokierowała, gdy tymczasem teraz, odmówiwszy im tego dobrodziejstwa, na was i tylko na was samych spada odpowiedzialność za wszystkie następstwa takiego czynu, o! i jakże straszne następstwa! Ale może nie mieliście znikąd pomocy? może wszystkie drogi ratunku były dla was zakryte, kiedy chcieliście je wynaléść, kiedy obmyślaliście sposób wyratowania tych dwojga i siebie? Okazało się przecież, że ci nieszczęśliwi, gdybyście ich tylko chcieli ślubem połączyć, samiby się postarali o zabezpieczenie się od prześladowań tego możnego pana, że byli gotowi opuścić te strony i że sobie już zgóry obmyślili miejsce schronienia. Ale pomijając nawet tę okoliczność, jakże wam na myśl nie przyszło, że macie przecie zwierzchnika, zwierzchnika, który oczywiście nie miałby prawa karcić was dzisiaj za to, żeście nie spełnili waszych obowiązków, gdyby nie miał również możności i obowiązku dopomagania wam w ich spełnieniu? Dlaczego nie przyszło wam na myśl zawiadomić waszego biskupa o tmé, że niegodziwość i przemoc ludzka chce wam zabronić spełnienia waszych powinności?
— Słowo w słowo rady Perpetui — myślał ze złością don Abbondio, który wśród tych napomnień kardynała miał ciągle w pamięci owych brawów i samego don Rodriga, który przecie zdrowo i cało dotąd chodził po świecie i lada dzień mógł się tu zjawić hardy, tryumfujący i wściekły z gniewu. A pomimo że powaga, wobec któréj teraz się znajdował, że ta postać, ta mowa przejmowały go wstydem i co więcéj pewnym nawet strachem, strach ten jednak nie był tak wielki, żeby aż całkiem nim zawładnął lub myśli jego zmusił do uległości; bo w głowie jego tkwiło przedewszystkiém to, że kardynał nie miał we zwyczaju używać na swoję lub czyjękolwiek obronę ani strzelby, ani miecza, ani brawów.
— Jakżeście nie pomyśleli o tém — ciągnął daléj kardynał — że skoro tym niewinnym, tym prześladowanym nie pozostało już żadnéj innéj drogi ratunku, toć przecie ja byłem, ja, którybym ich przyjął, przygarnął, obronił, gdybyście ich do mnie przysłali, gdybyście przysłali tych nieszczęśliwych i opuszczonych do biskupa, jako jego własność, jako cząstkę kosztowną, nie powiem tego, co jest powierzone jego pieczy, lecz tego, co stanowi skarb jego najdroższy. A o was ogarnąłby mię wielki niepokój i nie usnąłbym pierwéj, nimbym się nie zapewnił, że wam jeden włos z głowy nie spadnie. Czyż wam się zdaje, że nie potrafiłbym i nie miałbym sposobów do ratowania waszego życia? Czy wam się zdaje, że zuchwałość tego człowieka nie zmniejszyłaby się, a nawet nie znikła, zupełnie, skoroby się dowiedział, że ja wiem o wszystkieém i że postanowiłem użyć na waszę obronę wszystkich środków, któremi mogę rozporządzać? Nie wiedzieliścież o tém, że jeżeli człowiek tak często obiecuje więcej niż może dotrzymać, to nieraz również grozi tém, czegoby się nie ważył dokonać? Nie wiedzieliścież, iż niegodziwość opiera się nietylko na własnéj sile, ale i na łatwowierności i na przestrachu słabych?
— Zdania Perpetui! — pomyślał znowu don Abbondio, nie zastanawiając się jednak nad tém, że właśnie ta dziwna zgodność zdań jego służącéj i Fryderyka Borromeusza co do sposobu, w jaki mógł i powinien był wówczas postąpić, świadczy silnie przeciwko niemu.
— Ale wy — ciągnął daléj i zakończył kardynał — nie widzieliście i nie chcieliście widziéć nic innego nad niebezpieczeństwo, które zagrażało waszemu ciału; cóż więc dziwnego, że wydało wam się tak straszném, iż aby się go ustrzedz, woleliście o wszystkiém inném zapomniéć, woleliście wykroczyć przeciwko najświętszym obowiązkom.
— Ale bo to dlatego, że ja widziałem te okropne twarze — wyrwało się naszemu don Abbondiowi — że słyszałem ich groźby, Wasza, pasterska mość dobrze mówi, ale trzeba było być wówczas w skórze biednego księdza i znaléść się w takich okolicznościach!
Zaledwie to powiedział, a już sobie przygryzł język; spostrzegł, że dał się zanadto opanować rozdrażnieniu i zawołał w duchu: — Masz! teraz dopiéro będziesz się miał zpyszna! — Lecz jakież było Jego zdziwienie, kiedy podnosząc wzrok nieśmiały i trwożny na twarz tego człowieka, którego żadną miarą ani zrozumieć, ani poznać nie mógł, nagle dostrzegł na niéj zmianę, przejście od wyrazu powagi surowéj i napominającéj do innéj powagi, pełnéj żalu i zamyślenia.
— Niestety! — rzekł Fryderyk — jakże nędzném, jak smutném i okropném jest to nasze stanowisko! Musimy ostro wymagać od innych pełnienia tego, co Bóg wie, czy sami moglibyśmy spełnić; musimy sądzić, poprawiać i napominać, a kto wie, cobyśmy zrobili w takim wypadku, i jakiem było już nasze postępowanie w podobnych wypadkach? Lecz biada mi, gdybym słabością moją chciał mierzyć obowiązki innych, gdybym obrał ją za podstawę mojéj nauki! A jednak to pewna, że nietylko nauczać, ale i przykład z siebie dawać ludziom winienem, żeby nie stać się podobnym do owego doktora prawa, co to innych obarcza ciężarami, których sam dźwignąć nie może i do którychby się ani jednym palcem nie dotknął. A więc, synu mój i bracie mój, ponieważ winy tych, którzy władzę piastują, są częstokroć lepiéj widziane przez innych niż przez nich samych, jeżeli jest ci wiadomém, że ja, czy-to przez słabość serca, czy z innych jakich powodów, zaniedbałem w czémkolwiek moje obowiązki, powiedz mi to, powiedz otwarcie; spraw, abym przejrzał, abym każdą z takich chwil, w których nie umiałem dać z siebie przykładu, chociaż szczerą skruchą mógł odkupić. Wyrzucaj mi śmiało moje ułomności, a wówczas słowa napomnienia nabiorą większego znaczenia w moich ustach, bo żywiéj jeszcze uczujesz, że nie są-to moje słowa, lecz Tego, który może dać tobie i mnie siłę potrzebną do spełniania obowiązków.
— O! cóż to za święty człowiek! ale cóż to za męczarnia! — myślał don Abbondio; — nawet i siebie nie szczędzi, byle przetrząsać, szukać, szperać, krytykować, badać, i siebie nie szczędzi. — A potém powiedział: — O! wasza pasterska mość chce chyba ze mnie żartować! Któż nie zna męstwa, wytrwałości i gorliwości niestrudzonéj waszéj pasterskiéj mości! — A w duchu dodał: — Aż nadto dobrze są znane!
— Nie prosiłem cię o pochwałę, która mi każę zadrżéć w głębi serca — rzekł Fryderyk — bo Pan zna moje ułomności, a ta mała ich cząstka, którą i ja poznałem, wystarcza, aby mnie wstydem i żalem napełnić. Lecz chciałbym i życzyłbym, żebyśmy razem ukorzyli się przed Nim, aby razem błagać Go o moc potrzebną do zwalczania siebie. Życzyłbym przez tę miłość, jaką mam dla ciebie, żebyś uczuł, jak dalece twoje postępowanie i mowa twoja była niezgodną z prawem, które ludziom ogłaszasz i podług którego będziesz kiedyś sądzonym.
— Tak, cała wina spada na mnie — powiedział don Abbondio — ale te osoby, które pośpieszyły donieść o tém wszystkiém waszéj pasterskiéj mości, nie powiedziały jednak, że wkradły się do mego domu w nocy, zdradziecko, że mnie zaskoczyły znienacka w zamiarze wzięcia ślubu, który jest zabroniony przepisami!..
— Powiedziały mi o tém, mój synu, lecz to mnie zasmuca, to mnie przeraża, że pragniesz jeszcze się usprawiedliwiać, że chcesz uniewinnić siebie, obwiniając innych, że na swe uniewinnienie obielasz to, co właśnie część twojéj winy stanowi. Bo i któż doprowadził tych ludzi, nie powiem do konieczności, ale do pokusy postąpienia tak, jak postąpili? Czyżby szukali téj nieprawéj drogi, gdyby droga prawa nie została przed niemi zamkniętą? Czyżby pomyśleli o najściu zdradzieckiém na swego pasterza, gdyby ten pasterz przytulił ich w swoje ramiona, wsparł pomocą i radą, o zaskoczeniu go znienacka, gdyby się nie ukrywał? I za to ich obwiniasz? i to oburza, że te dwie biedne kobiety po tylu nieszczęściach, o! co mówię? dotychczas pogrążone w nieszczęściu, szukając ulgi dla siebie, wynurzyły się przed swoim i twoim pasterzem? Skargi i płacz uciśnionych są nienawistne światu, ale czyż i dla nas mają być takiemi? I jakążbyś korzyść osiągnął, mój synu, z ich milczenia? czy lepiéj byłoby, gdyby ich sprawa poszła prosto przed sąd Najwyższego? Nie jest-że to dla ciebie nowym powodem (a tyle już ich masz!) do ukochania tych nieszczęśliwych, które dały ci sposobność usłyszenia słowa prawdy od twego biskupa, że dały ci możność poznania lepiéj i spłacenia choć w części tego wielkiego długu, któryś względem nich zaciągnął? Ach! gdyby cię obraziły, dręczyły, prześladowały, powiedziałbym ci tylko (i czy potrzebowałam nawet to mówić?): synu mój, kochaj je właśnie dlatego. Teraz zaś powiem ci: kochaj je, bo wiele wycierpiały, bo cierpią, bo są twemi owieczkami, bo są słabe, bezbronne, bo potrzebujesz przebaczenia; a pomyśl tylko, jak bardzo do uzyskania tego przebaczeni może się przyczynić ich modlitwa.
Don Abbondio milczał, lecz nie było-to już owo milczenie, pełne przymusu i niecierpliwości: milczał teraz jak człowiek, który ma więcéj do myślenia niż do powiedzenia. Słowa, które słyszał, były wynikiem niespodzianym, zastosowaniem nowém nauki, która jednak oddawna była mu znaną, lecz której umysł jego nigdy nie zgłębiał. Cierpienia bliźnich, nad któremi nie miał dotąd czasu zastanawiać się, gdyż go zaprzątały wieczne obawy o swoję własną osobę, teraz uczyniły na nim jakieś nowe i silne wrażenie. A choć nie mógł czuć całéj téj skruchy, którą kardynał mową swą chciał w nim wzbudzić (bo strach nie opuścił go ani na chwilę, gdy pełnił obowiązki obrońcy), jednak czuł ją chociaż do pewnego stopnia; ogarnęło go niezadowolenie z siebie samego, wielka litość dla innych, jakiś wstyd i jakieś rozrzewnienie. Był on, jeżeli może ujść takie porównanie, jak ów wilgotny i spłaszczony knot świecy, którą zbliżono do płomienia wielkiéj pochodni; zrazu dymi się, pryska, trzaska, nie chce wiedziéć o niczém; lecz w końcu zapala się i czy źle, czy dobrze, musi się palić. Gdyby nie myśl nieodstępna o don Rodrigu, gotów byłby płakać, gotów byłby przyznać się otwarcie do winy; niemniéj jednak wzruszenie jego było tak silne, iż kardynał mógł spostrzedz, że słowa jego pewien skutek odniosły.
— I otóż — ciągnął daléj — do czego dziś przyszło, oto jakim jest los tych dwojga, którzy nie powinni się byli nigdy rozłączyć? On musiał z własnego domu uciekać, ona niedługo uczyni toż samo, bo oboje mają ważne powody dla przebywania jak najdaléj od rodzinnego zakątka, bez nadziei połączenia się tu kiedyś, ufając jedynie, że miłosierdzie boże pozwoli im połączyć się gdzieindziéj; teraz, niestety! już im nie jesteś potrzebny, teraz, niestety! nie możesz nic dla nich uczynić; naszym słabym umysłem przewidziéć nawet nie możemy, czy kiedy sposobność się jaka po temu nadarzy. Lecz kto wie, czy Bóg litościwy zesłać ci jéj nie raczy? Ach! w takim razie, mój synu, nie omieszkaj z niéj skorzystać! Sam raczej jéj szukaj, czuwaj, módl się, proś Boga, aby cię nią obdarzył.
— Nie omieszkam z niéj skorzystać, nie opuszczę jéj, naprawdę tak zrobię — odrzekł don Abbondio głosem, który w téj chwili prosto z serca płynął.
— O, tak, synu mój, tak! — zawołał Fryderyk i z powagą pełną miłości dodał na zakończenie: — Bóg mi świadkiem, że wołałbym prowadzić z wami rozmowę treści wcale odmienéj. Obaj tyle już lat przeżyliśmy na świecie! Bóg jeden widzi, jak mi była ciężką owa konieczność zasmucenia was wymówkami bez względu na wasz wiek sędziwy, i jak byłbym szczęśliwy, gdybyśmy mogli pocieszać się natomiast w naszych trudach i troskach doczesnych rozmową o błogiéj nadziei życia wiekuistego, od którego już tak bliskiemi jesteśmy. Niechże słowa, które musiałem wam powiedziéć, pójdą na wasz i na mój pożytek. Niech w dniu sądu nie będzie mi poczytaném za winę, żem wam pozwolił pełnić nadal wysokie obowiązki, przeciw którym mieliście nieszczęście wykroczyć. Nagrodźmy czas stracony; północ bliska; Oblubieniec się zbliża; lampy nasze niech goreją. Podajmy Bogu nasze nędzne, nasze puste serca, aby raczył napełnić je ową miłością, która naprawia przeszłość i przyszłość zapewnia, która trwoży się i ufa, raduje się i płacze, która jest mądrością i siłą i cnotą naszą w każdej przygodzie.
Po tych słowach wstał i skierował się ku drzwiom; don Abbondio poszedł za nim.
W tém miejscu nieznany autor zawiadamia nas, że rozmowa ta nie była ostatnią pomiędzy temi dwoma ludźmi, a także mówi i o tém, że nietylko Łucya dostarczała im treści do ich dalszych rozmów, lecz powiada, iż dlatego poprzestaje na przytoczeniu téj jednéj rozmowy, że nie chce oddalać się zbytecznie od głównego przedmiotu swéj opowieści. Mówi daléj, iż te same powody zmuszają go do zamilczenia o innych rzeczach, godnych wzmianki, które powiedział Fryderyk w czasie objazdu swéj dyecezyi, również jak i o jego hojności, o waśniach, które uśmierzył, o dawnych nienawiściach pomiędzy osobami, rodami i całemi ziemiami, które wykorzenił, lub (co niestety, zdarzało się częściéj) uśpić tylko potrafił, o browach i pomniejszych tyranach, których przywiódł do poprawy życia jeżeli nie nazawsze, to choć na pewien czas; słowem o wszystkiém tém, co się powtarzało zawsze w każdém miejscu dyecezyi, w ktorém ten czcigodny człowiek bawił przez dni kilka.
Następnego poranku donna Prasseda przybyła do wioski, aby, jak-to już mówiono, zabrać Łucyą i złożyć uszanowanie kardynałowi. Kardynał w rozmowie z dobroczynną panią bardzo chwalił dziewczynę i gorąco polecał ją jéj opiece. Możecie sobie wystawić, jak bolesném było rozstanie się matki z córką, ile-to łez wylać musiały! Łucya opuściła swój domek i po raz drugi pożegnała wioskę z uczuciem téj podwójnéj goryczy, któréj doznajemy, żegnając miejsce dla nas najdroższe, lecz które nadal być już takiém nie może. Z matką jednak nie rozstawała się ostatecznie; donna Prasseda objawiła, że jeszcze kilka dni zabawi w téj swojéj willi, tak blisko położonéj od wioski, i Agnieszka obiecała córce, że ją tam odwiezie, aby pożegnać się z nią na czas dłuższy.
I kardynał także już w dalszą wybierał się drogę, gdy prawie na wyjezdném przybył do wioski, prosząc o pozwolenie widzenia się z nim, proboszcz parafii, do któréj należał zamek Nienazwanego. Stanąwszy przed arcybiskupem, proboszcz ów wręczył mu zwitek pieniędzy i list od Nienazwanego, w którym zawierała się prośba, aby Fryderyk nakłonił matkę Łucyi do przyjęcia stu skudów w złocie, które były w zwitku, na posag dla dziewczyny lub na inny jaki użytek, który może jéj się wydać stosowny; prosił go również, aby im powiedział, że gdyby kiedyś potrzebowały pomocy i od niego chciały zażądać jakiéjś przysługi, byłoby to dla niego szczęściem prawdziwém; gdzie zaś szukać go mają, nie potrzebuje mówić, bo nieszczęśliwéj dziewczynie aż nadto dobrze jest znaną jego siedziba. Kardynał posłał natychmiast po Agnieszkę i opowiedział jéj, jakiego-to rodzaju zlecenie ma dla niej; kobiecina wysłuchała go z wielkiera zdumieniem i niemniejszém zadowoleniem, wzięła odrazu, bez żadnych ceregieli pieniądze i powiedziała: — Niech tam Bóg zapłaci stokrotnie temu panu za jego dobry uczynek, a jaśnie wielmożny pan kardynał niech mu od nas bardzo i bardzo podziękuje. Tylko, z łaski swojéj, proszę nikomu o tém nie mówić, bo ta nasza okolica to niekoniecznie... Przepraszani najpokorniéj, i ja przecież rozumiem, że taka osoba jak jaśnie wielmożny pan kardynał nie będzie tam gadał o takich rzeczach, ale... już jaśnie wielmożny pan kardynał wie, co chcę powiedziéć...
I poszła cichutko do domu; zamknęła się na klucz w swoim pokoju, rozwinęła zwitek, wysypała na stół pieniądze i choć już była przygotowaną do tego widoku, patrzyła z zachwytem na tę kupkę złota tak sporą, a jednak jéj własną, na te błyszczące cekiny, których być może, nigdy dotychczas nie widziała więcéj jak po jednym naraz i to bardzo rzadko. Przeliczyła je raz i drugi, potém zaczęła układać w słupek, co szło jéj jakoś oporem, bo słupek co chwila to na jednę, to na drugą wyginał się stronę i pieniądze wymykały się z pod jéj palców niewprawnych; wreszcie, gdy się jej udało jako-tako zrobić z nich rulon, zawinęła go w starą, dużą szmatę i okręciwszy dobrze i gęsto sznurkiem dokoła, wetknęła głęboko w słomę swego siennika. Reszta dnia zeszła jéj na tworzeniu planów najrozmaitszych i na niecierpliwém oczekiwaniu jutra. Wieczorem, gdy się położyła do łóżka, przez długi czas nie mogła oka zmrużyć, myśląc ciągle o tém złocie, które było w jéj pościeli; kiedy zasnęła, ciągle jéj się śniło. O świcie wstała i zaraz wyszła z domu, udając się do willi, w której była jéj córka.
Tymczasem Łucya, choć się wcale nie zmniejszyła jéj wielka odraza do mówienia o uczynionym ślubie, postanowiła jednak bądź-cobądź przezwyciężyć się i w téj rozmowie, która na czas długi dla obu miała się nazywać ostatnią, zwierzyć się przed matką ze swéj tajemnicy.
Zaledwie pozostały same, Agnieszka z twarzą niezwykle ożywioną i głosem przyciszonym, jak gdyby w pobliżu miał się znajdować ktoś, od kogo nie chciała być słyszaną, rzekła: — Powiem ci rzecz nielada — i opowiedziała jéj o niespodzianém bogactwie, które na nie spadło.
— Niech go za to Bóg błogosławi, tego pana — rzekła Łucya. — Tobie już, matko, na niczem zbywać nie będzie, i sama będziesz mogła żyć wygodnie i innym w potrzebie dopomódz.
— Jak-to? — odpowiedziała Agnieszka — czyż nie widzisz, ile my to rzeczy zrobić możemy, mając tyle pieniędzy? Słuchaj! ja nie mam nikogo na świecie, oprócz ciebie jednéj, oprócz was dwojga, mogę powiedziéć; bo Renza, od czasu, jak zaczął myślić o tobie, za syna uważam. Cała bieda w tém tylko, że kto wie, co się z nim teraz dzieje, kto wie, czy nie spotkało go jakie nieszczęście; bo dlaczego nie daje znać o sobie? Ale czyż to już wszystko ma iść tak źle? Ot, lepiéj cieszmy się nadzieją, że pójdzie dobrze. Co do mnie, chciałabym co prawda złożyć kości na swojéj ziemi, ale teraz, kiedy ty nie możesz tu pozostać z łaski tego łajdaka, to i ja nie zostanę; zresztą kiedy sobie pomyślę, że ten ptaszek siedzi tuż pod bokiem, to już mi i wioska i dom mój niemiły, a z wami wszędzie mi będzie dobrze. I pierwéj już byłam gotowa iść z wami choćby na kraj świata i zawsze byłam tego zdania, że nam stąd wynieść się trzeba, ale bez pieniędzy jakże-to było zrobić? A teraz rozumiesz? Tę trochę grosiwa, którą nasz biedaczek, odmawiając sobie wszystkiego, uciułał z takim mozołem, sąd zabrał; wymiótł czyściutko każdy kąt jego domu i już tam nic nie zostało; ale Pan Bóg za to nam zesłał pieniądze. A więc kiedy potrafi znaléść jakiś sposób zawiadomienia nas o tém, czy żyje i gdzie się obraca i co robić zamierza, zaraz przyjdę po ciebie do Medyolanu i zaraz cię zabiorę. Dawniéj wydałoby mi się to Bóg wie jak trudną rzeczą, ale bieda napędza rozumu do głowy; byłam już przecie aż w Monzy i wiem, co to jest podróżować. Oto wezmę z sobą jakiego sprytnego człowieka, krewniaka, naprzykład Aleksego z Maggianico; bo mówiąc szczerze, w naszéj wiosce człowieka sprytnego co się zowie to chyba nie znajdzie; wezmę go z sobą, powiadam, i za wszystko my płacić będziemy i... teraz rozumiesz?..
Lecz widząc, że zamiast się ożywiać, Łucya staje się coraz smutniejszą i że ją ogarnia jakieś rozrzewnienie, w którem niéma ani cienia radości, nagle umilkła, a po chwili spytała:
— Ale co tobie? czy ci się nie zdaje, że tak będzie dobrze?
— Biedna mama! — zawołała Łucya, otaczając jéj szyję ramieniem i twarz ukrywając na jéj piersiach.
— Co się stało? — spytała znów matka z rosnącym niepokojem.
— Ach! powinnam była pierwéj ci o tém powiedziéć — odrzekła Łucya, podnosząc twarz i ocierając łzy — ale nie miałam odwagi. Przebacz mi, mamo!
— Ale powiedz-że, powiedz, moje dziecko!
— Ja nie mogę już być żoną tego biedaka.
— Co? Jak-to?
Łucya ze spuszczoną głową, oddychając ciężko, ze łzami w głosie, choć się oczy zdobyć na nie nie mogły, z rezygnacyą człowieka, opowiadającego o rzeczy bolesnéj, która wszakże nie da się już odmienić, zawiadomiła matkę o swoim ślubie, i składając dłonie, prosiła ją znowu, aby jéj chciała przebaczyć, że milczała dotychczas i zaklinała, aby o tém nie mówiła nikomu i aby dopomogła jéj do spełnienia tego, co spełnić była powinna.
Agnieszka osłupiała na tak przerażającą wiadomość. Zrazu chciała oburzyć się na córkę za to jéj tak długie milczenie, ale bolesne myśli, które w niéj budziło to postanowienie dziewczyny, stłumiły osobiste niezadowolenie; chciała powiedziéć: „i cóżeś uczyniła najlepszego!“ — ale zdawało się jéj, że to byłoby grzechem, témbardziéj, że Łucya znów opisywać zaczęła ze wszelkiemi szczegółami i owę noc straszną i swoję rozpacz i tak niespodziany ratunek i wszystkie okoliczności, wśród których ślub został uczyniony tak uroczyście, tak dobrowolnie. A tymczasem i jéj saméj zaczęły przychodzić na myśl różne przykłady strasznéj, dziwnéj kary za naruszenie jakiegoś ślubu, o których często słyszała i które następnie opowiadała córce. Stała więc przez czas pewien jakby skamieniała; na ostatku zaś rzekła:
— I cóż teraz będzie?
— Teraz — odpowiedziała Łucya — Pan Bóg już o tém pomyśli, Pan Bóg i Matka Najświętsza, ich opieki wzywałam i nie opuścili mnie dotąd; nie opuszczą mię i teraz, kiedy... Łaska, o którą proszę Boga, jedyna łaska po zbawieniu duszy, jest to, abyśmy mogły być razem, i Bóg mi ją ześle, o! tak, ześle mi ją. W owym dniu... w tym powozie... o, Przenajświętsza Panno!... ci ludzie!... Któżby mi wówczas powiedział, że wiozą mnie do tego, który nazajutrz ma mię oddać matce?
— Ale żeby też zaraz nie powiedziéć o tém matce! — rzekła Agnieszka z pewném rozdrażnieniem, które miłość i litość dla córki nieco łagodziły.
— Daruj mi, mamo; nie miałam odwagi... I cóżby to pomogło, gdybym cię zasmuciła trochę wcześniéj?
— A Renzo? — powiedziała Agnieszka.
Łucya drgnęła i zawołała:
— Ach, mamo! ja nie powinnam już myśléć o tym moim biedaku. Widać, że nie było przeznaczoném... Zdawałoby się, iż Pan Bóg chciał nas rozłączyć. A kto wie?.. ale nie, nie. On go ochroni od niebezpieczeństwa, uczyni szczęśliwym, daleko szczęśliwszym, niż mógłby być ze mną.
— Jednak — powiedziała Agnieszka — żeby nie ten twój ślub, jeżeli Renza nie spotkało niezłego, to jabym już potrafiła wszystkiemu dać radę, dzięki tym pieniądzom.
— Ale te pieniądze — odrzekła Łucya — czyżby się nam dostały, gdybym nie spędziła tam téj strasznéj nocy? Pan Bóg widocznie tak chciał; niech się dzieje Jego święta wola... — I płacz przerwał jéj mowę.
Na tak niespodziany dowód Agnieszka zamyśliła się głęboko, a Łucya, tłumiąc łkania, po niejakiéj chwili tak dalej mówiła:
— Teraz, kiedy już się to stało, trzeba święcie i z ochotą spełniać obietnice, a ty, moja biedna mamo, możesz mi w tém dopomódz, najprzód modląc się za swoję biedną córkę, a powtóre... trzeba przecież, aby się ten biedaczek o tém dowiedział. Mamo, już ty myśl o tém; zrób mi i tę jeszcze łaskę, bo ty możesz o tém myśléć. Kiedy się dowiesz, gdzie on jest, kaź napisać, wynajdź człowieka... Właśnie możesz użyć do tego Aleksego, bo to poczciwy, dobry człowiek, zawsze tyle nam przyjaźni okazywał i nie powie nikomu; każ mu napisać list do mego biedaka o wszystkiém, jak było i gdzie teraz jestem i wiele wycierpiałam, i że Bóg tak chciał, i żeby poddał się woli Jego, i że ja nie mogę nigdy do nikogo należéć. I niech mu rzecz całą przedstawi dobrze, rozumnie i wytłumaczy, że ja przyrzekłam, że ja ślubowałam Matce Najświętszéj. Kiedy się dowie, że ślubowałam Matce Boskiéj... Zawsze był taki nabożny!.. A ty, mamo, kiedy pierwszy list od niego otrzymasz, poproś kogo, aby napisał wszystko, co tam będzie w tym liście i przyślij do mnie, żebym wiedziała, że żyje, a potém... już nigdy, nic wiedziéć nie chcę.
Agnieszka rozżalona, wzruszona do głębi, zapewniła córkę, że we wszystkiém spełni jéj życzenia.
— Mamo — powiedziała Łucya — jeszcze chciałabym ci coś powiedziéć. Gdyby ten biedaczek nie był o mnie pomyślał, toby go nie spotkało to, co go spotkało. Wyszedł na tułacza; zwichnęli mu całą przyszłość, zabrali dobytek i to wszystko, co zaoszczędził z takim trudem, wiesz już, mamo, dlaczego... A my mamy tyle pieniędzy! O, mamo! Pan Bóg obdarzył nas tak hojnie, a jeżeli naprawdę tego biedaka kochasz jak własnego... tak, jak własnego syna, och! mamo, oddaj mu połowę tego, co mamy, a pewnie Pan Bóg się za to nie rozgniewa. Znajdź jaki sposób, jakiegoś pewnego człowieka i poślij mu pieniądze. Kto wie, jak mu teraz mogą być potrzebne?
— A więc i cóż się tobie zdaje? — odpowiedziała Agnieszka. — Oto poślę, poślę mu je koniecznie. Biedny chłopak! Myślisz, że ja już tak bardzo uszczęśliwiona jestem temi pieniędzmi? Ale!... bo to ja i naprawdę przyszłam tu taka uszczęśliwiona... No, dość tego... Poślę mu je koniecznie. Biedny Renzo! Ale i on... już wiem, co chcę powiedziéć; prawda, że pieniądze to rzecz miła dla tego, kto ich potrzebuje, ale te, te to chyba niebardzo mu w smak pójdą.
Łucya zaczęła dziękować matce za to, że tak odrazu i tak chętnie na jéj prośbę przystała, a w podziękowaniach tych było tyle głębokiego uczucia, tyle wdzięczności, że dla każdego, ktoby mógł w téj chwili przyjrzeć się jéj uważnie, byłoby widoczném, że Renzo ma wielką władzę nad jéj biedném sercem, większą nawet, niż ona sama może przypuszczać.
— A bez ciebie cóż ja pocznę biedna kobieta? — powiedziała Agnieszka, płacząc również.
— A ja bez ciebie, biedna moja mamo? i w obcym domu i tam, w tym Medyolanie?.. Ale Bóg będzie czuwał nad nami, a potem pozwoli nam już być razem. Po ośmiu lub dziewięciu miesiącach zobaczymy się, a do tego czasu, a nawet pierwéj, jak mam nadzieję, On wszystko tak urządzi, że będziemy już razem i nie rozstaniemy się nigdy. Zdajmy się na Niego. Zawsze, zawsze będę prosiła Matki Boskiéj o tę łaskę. Gdybym miała jeszcze coś, z czegobym mogła zrobić ofiarę, aby tę łaskę wymodlić, tobym Jéj ofiarowała; ale Matka Boska w swém niezrównaném miłosierdziu i tak mnie wysłucha.
Po tych i wielu innych jeszcze, po kilkakroć powtarzanych, wyrazach żalu i pociechy, ubolewań i otuchy, po wielu prośbach o milczenie z jednéj strony i zapewnieniach dochowania go święcie z drugiéj, po wielu łzach i wielu długich uściskach, kobiety rozstały się wreszcie, przyrzekając sobie wzajemnie, iż zobaczą się najdaléj w przyszłéj jesieni, jak gdyby spełnienie téj obietnicy mogło od nich zależéć, co zresztą zwykle się powtarza w podobnych wypadkach.
Od téj chwili sporo upłynęło czasu, a Agnieszka nie mogła się niczego o Renzu dowiedziéć. Ani listu żadnego, ani ustnego zlecenia nie przysłał; w całéj wiosce, w całéj okolicy wszyscy, których o niego wypytywała, wiedzieli tyleż, co i ona.
I nietylko Agnieszka czyniła te próżne starania: kardynał Fryderyk, który powiedział biednym kobietom, że zasięgnie dokładniejszych wiadomości o nieszczęśliwym tułaczu, natychmiast, bo jeszcze z owéj mieściny napisał do Bergamo, zapytując o niego. Po powrocie do Medyolanu otrzymał odpowiedź, zawiadamiającą go, że miejsce zamieszkania człowieka, o którego zapytuje, w obecnéj chwili nie jest znaném, że wprawdzie przebywał przez czas pewien w domu swego krewnego, w tém a w tém miasteczku, gdzie, podług zebranych świadectw, sprawowanie się jego było bardzo dobre, lecz że pewnego poranku znikł niespodzianie, tak, iż nawet ten jego krewniak nie umie powiedziéć, co się z nim stało, i powtarza tylko niektóre, obiegające tam, niejasne i sprzeczne przypuszczenia, jak to naprzykład, że młodzieniec ten zaciągnął się do wojska i wyruszył do Lewantu; że schronił się do Niemiec, że utonął, przepływając jakąś rzekę. Ta niezadawalająca co prawda odpowiedź kończyła się zapewnieniem, że będą zarządzone nowe poszukiwania i że w razie, gdyby się coś pewniejszego wykryło, jego ekscellencya zostanie o tém zawiadomioną natychmiast.
Po niejakim czasie te pogłoski, z dodatkiem wielu innych jeszcze, doszły do Lecco, a zatem i do uszu naszéj Agnieszki. Napróżno biedna kobieta wszelkich dokładała starań, aby się dowiedziéć, która z nich jest prawdziwą, aby dojść do źródła téj lub owéj; nic nie wskórała; wiedziała tylko, że tak powiadają, a słowo to, jak wiadomo, i za dni naszych samo przez się wystarcza do potwierdzenia wielu rzeczy. Zdarzało się nieraz, iż w chwili, kiedy ją ktoś zapewniał o prawdziwości jednéj z takich pogłosek, nadchodził ktoś inny, co wręcz jéj zaprzeczał i w zamian podawał inną, najpewniej podług jego zdania, choć niemniéj dziwną i niemniej okropną. Słowem, domysłów i gawęd coniemiara, ale pewnego nic a nic.
Gubernator Medyolanu i kapitan generalny we Włoszech, don Gonzalo Fernandez z Kordowy, nielada hałasu narobił i o mało że się nie pokłócił z posłem Rzeczypospolitéj Weneckiej w Medyolanie o to, że taki zbój, taki zbrodniarz, taki podżegacz do rabunku i morudu, że ten słynny Lorenzo Tramaglino, który będąc już w ręku sprawiedliwości, wywołał rozruchy, aby swobodę odzyskać, znalazł schronienie na ziemi Bergamo. Poseł Rzeczypospolitéj oświadczył, że pierwszy raz słyszy o téj całéj sprawie i że napisze do Wenecyi, aby mógł następnie udzielić jego ekscellencyi wyjaśnień, których żąda.
W Wenecyi trzymano się podówczas zasady, iż należy popierać i rozwijać owę skłonność do przesiedlania się na ziemię Bergamo medyołańskich tkaczy i przędzarzy jedwabiu, skłonność, która się od pewnego już czasu objawiać zaczęła i na któréj przemysł krajowy mógł wiele wygrać, i w skutek tego starano się, aby każdemu z takich wychodźców znaczne korzyści zapewnić, a zwłaszcza tę, bez ktôréj wszystkie inne nic nie znaczą, a która się zowie bezpieczeństwem osobistém. Ponieważ jednak, gdy się dwóch kłóci, a zwłaszcza dwóch silnych, trzeci zawsze, choć trochę, musi na tém skorzystać: więc i Bortolo razu pewnego odebrał poufne ostrzeżenie, nie wiem już od kogo, że dla Renza ta miejscowość, w któréj przebywa, niekoniecznie jest dobrą, że lepiéjby zrobił, gdyby się z niej wyniósł i wstąpił do innéj jakiéj przędzalni, nawet na pewien czas pod przybraném nazwiskiem. Bortolo domyślił się reszty; o nic więcéj nie pytał, pobiegł do krewniaka, wsadził go na dwukołowy wózek, zawiózł do inéj przędzalni, o jakie piętnaście mil odległéj od téj pierwszéj i pod imieniem Antoniego Rivolty przedstawił go jéj właścicielowi, który był również rodem z Medyolanu i dobrym jego znajomym w dodatku. Właściciel ów, choć to rok był tak ciężki, nie robił żadnych trudności w przyjęciu robotnika, za którego uczciwość i zręczność ręczył i którego mu polecał taki człowiek, jak Bortolo, a gdy się następnie i sani przekonał, jaki-to dzielny z niego robotnik, nie mógł dość się nacieszyć, że go przyjął; tylko z początku zdawało mu się, że chłopak musi być nieco przygłuchy, bo kiedy na niego wołano: Antonio! — najczęściéj nic nie odpowiadał.
Wkrótce potém do kapitana sprawiedliwości w Bergamo nadszedł z Wenecyi rozkaz, w tonie zresztą bardzo spokojnym, aby się dowiedział i dał znać o tém, czy w obrębie jego juryzdykcyi, a zwłaszcza w téj a téj miejscowości znajduje się ten a ten człowiek. Kapitan zarządziwszy poszukiwania w taki sposób, w jaki zrozumiał, że chciano, aby je zarządził, posłał odpowiedź przeczącą. Odpowiedź ta została odesłaną do posła w Medyolanie, a poseł ze swéj strony odesłał ją do Gonzala Fernandeza z Kordowy.
Nie zabrakło ciekawych, którzy chcieli się dowiedziéć od Bortola, dlaczego jego krewniak opuścił przędzalnią, dokąd się udał, co się z nim stało. Zrazu Bortolo odpowiadał: — Ależ! no, znikł! — A następnie, aby zaspokoić najbardziéj natrętnych i odwieść ich od tworzenia wniosków, mogących być zbliżonemi do prawdy, uznał za najlepsze częstować ich naprzemiany to jedną, to drugą z tych wiadomości, o których mówiliśmy wyżéj, z zastrzeżeniem jednak, że za prawdę żadnéj z nich nie ręczy, bo powtarza to tylko, co słyszał od innych.
Ale kiedy z polecenia kardynała, nie wymieniając go jednak, zapytano Bortola o krewniaka w sposób niezwykle uroczysty i tajemniczy, dając mu tylko do poznania, że zapytują go w imieniu bardzo znakomitéj osoby, zdało mu się to rzeczą wielce podejrzaną i uznał za stosowne odpowiedzieć w zwykły swój sposób, a nawet, ponieważ chodziło o bardzo znakomitą osobę, wyrecytować odrazu cały ów zapas wiadomości, z którego każdemu zwykłemu śmiertelnikowi po jednéj tylko udzielał.
Nie sądźcie jednak, łaskawi czytelnicy, aby tak wielki człowiek jak don Gonzalo Fernandez miał się uwziąć naprawdę na jakiegoś tam nędznego górala, aby dlatego, iż może został zawiadomiony o braku uszanowania, które dla jego herbu wykazał ów biedak, i o nieprzystojnych wyrazach, których użył, mówiąc o osobie maurytańskiego króla, przykutego łańcuchem za szyję, chciał się koniecznie za to na nim pomścić, albo żeby go miał uważać za człowieka, o tyle niebezpiecznego, iż go ścigać należy i na obcéj ziemi i tam nawet jego się śmierci domagać i zgubić go, jak senat rzymski zgubił Hannibala. Głowa don Gonzala Fernandeza była przepełniona tylu i tak wielkiéj doniosłości sprawami, że na sprawy Renza miejsca już tam zabrakło; a jeżeli udał zrazu, że go tak obeszły, stało się to w skutek dziwnego zbiegu okoliczności, dla których nasz nieborak, choć pominiowoli i nie wiedząc nawet o tém, ani wówczas, ani późniéj, został związany nicią cienką i niewidzialną ze wszystkiemi temi, tak wielkiéj doniosłości sprawami jego ekscelencyi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.