Narzeczeni (Manzoni, 1882)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Manzoni.

NARZECZENI.

POWIEŚĆ MEDYOLAŃSKA Z XVII STULECIA,
ze starego rękopismu spisana i przerobiona.
PRZEKŁAD
Maryi z Siemiradzkich Obrąpalskiéj.





WARSZAWA.
NAKŁAD i DRUK S. LEWENTALA.
Nowy-Świat Nr. 39.

1882


Дозволено цензурою.
Варшава, 28 Декабря 1881 г.




Aleksander Manzoni.
———

Z pomiędzy poetów włoskich XIX wieku żaden nie pozyskał tak rozległej i tak trwałej wziętości, jak twórca Narzeczonych, Aleksander Manzoni. Urodził się on w Medyolanie 7 marca 1785 r. Dysharmonia między rodzicami była — jak się zdaje — przyczyną, że sześcioletnie chłopię zostało oddane do kolegium deifrati Somaschi, gdzie odebrało pierwsze nauki, lecz zarazem nabrało i tego wstrętu do życia klasztornego, który później, przy sprzyjających okolicznościach, uczynił z młodzieńca gorliwego zwolennika francuskiego sceptycyzmu i idei liberalnych. Okoliczności nastręczyły się niebawem, skoro legiony francuskie rozbudziły we Włoszech dążności rewolucyjne. Już w kolegium młody Aleksander zaczął objawiać ducha opozycyjnego i nie chciał pisać Re, Imperatore, Papa tylko re, imperatore, papa, ku niemałemu zgorszeniu swoich kierowników. Po skończeniu studyów wyższych w kolegium dei Nobili, słuchał w Pawii wykładów Montiego, który cieszył się podówczas sławą największego poety i ciskał gromy na władzę świecką papieżów. Wiadomo, że Montiemu służył za wzór Dante, którego też znaczenie on pierwszy przypomniał Włochom. Z tych-to czasów pochodzi jeden z pierwszych utworów Manzoniego Il trionfo della libertà, w którym nietylko pod względem formy ale i co do treści wpływ mistrza i Dantego jest aż nadto widoczny. Wkrótce potem przeniósł się z matką do Paryża. Matka jego, jako córka słynnego Cezara Beccaria, chętnie była widziana w kółku ówczesnej inteligencyi francuskiej. Cabanis, ateista Volney, jakobińczyk Crarat, ideolog Destutt de Tracy i inni, składali przeważnie towarzystwo, w którem obracał się młody poeta i przejmował się ich pojęciami. Szczególniej jednak wielki wpływ na niego pozyskał młody Fauriel, żarliwy wyznawca stoicyzmu i wielbiciel średnioecznej poezyi romantycznej. Pod jego to wpływem wyrabiały się w Manzonim inne pojęcia o poezyi i to przekonanie, że forma klasyczna, krępująca swobodny wylew szczerego uczucia, powinna ustąpić miejsca innéj, że poezya powinna wypływać wprost z serca, a poeta powinien czuć i uczucia swoje umiéć wyrażać szczerze. W początkach 1808 r. wrócił Manzoni do Medyolanu; tu połączy! się wkrótce ślubem cywilnym z Luizą Henryką Blondel, zagorzałą protestantką, poczém znów udał się do Paryża. W tym-to czasie powiodło się jednemu ze znajomych nawrócić jego żonę na katolicyzm, poczém i sam Manzoni także się z katolicyzmem pogodził, powrócił do Medyolanu, a Pius VII związek jego pobłogosławił.
Ten gwałtowny przewrót w pojęciach religijnych Manzoniego, nierozjaśniona dotychczas dla biografów poety zagadka psychiczna, nie pozostał bez wpływu na dalszą działalność literacką poety. Dotychczas pisał wprawdzie niewiele, a to, co napisał, niewielką posiadało wartość; w poezyach tych jednak widoczny był duch antykościelny, a nawet antyreligijny. Teraz dojrzalszą już twórczość swoję poświęca przedmiotom religijnym. Osiadłszy w Brusuglio pod Medyolanem, w pięciu „Hymnach świętych“ (Inni sacri, między r. 1812 — 19) wyśpiewał kardynalne tajemnice wiary katolickiéj. Zamiarem jego było stworzyć pieśni, któreby obok wymagań artystycznych, nie uchybiając w niczém doniosłości przedmiotu i prostocie stylu biblijnego, były zarazem dostępne i dla prostaczków. Krytyka osądziła, że pomimo niezmiernych trudności, jakie się przy podobném założeniu nasuwać musiały, poeta wywiązał się z zadania bardzo szczęśliwie, lubo zauważyła, że w wielu razach, nie potrafił nagiąć się w zupełności do poziomu umysłów prostych i niejakiéj erudycyi nie uniknął.
„Hymny święte“ stanowiły pierwszy krok w dziedzinie tej reakcyi religijnéj, która była spadkobierczynią sceptycyzmu francuskiego w wieku osiemnastym. Reakcya ta przecież, któréj Manzoni był pierwszym i najwybitniejszym przedstawicielem w literaturze włoskiéj, przybrała tu właściwe sobie znamiona. Łączyła się ona z dążnością do odzyskania niepodległości politycznéj, a w przywróceniu podkopanéj wiary widziała środek podźwignięcia moralnego i zachowania narodowości. Nowe to hasło, wygłoszone już nie dla drobnéj garstki wybrańców, lecz dla mas całych, innym musiało przemawiać językiem: dawna forma klasyczna, sztywna, pełna erudycyi i pogańskich reminiscencyj, mniéj tu była właściwa. Manzoni, który już poprzednio wraz z Faurielem marzył o reformie poetyckiéj, poszedł teraz za duchem czasu i temi drogami, które zostały wytknięte w Niemczech i w Anglii już w drugiéj połowie zeszłego stulecia.
Dwie tragedye: Hrabia Carmagnola (1820) i Adelchi (1822) miały sprowadzić na nowe tory i poezyą dramatyczną. Przyjęto je rozmaicie: jedni potępiali, drudzy pochwalali w nich te nowatorstwa, które widocznie zrywały z dawną szkołą, lecz nowéj nie ustaliły.
Wypadki 1821 roku, a mianowicie powstanie marcowe w Piemoncie, skierowały uwagę poety ku teraźniejszości i odsłoniły całkowicie jego przekonania. Ruch powstańczy rozbudził w nim nadzieje patryoty, dla którego zjednoczenie Włoch było życzeniem najgorętszém. Oda Marzo 1821, dedykowana pamięci Teodora Koernera, dzielnego śpiewaka walki o niepodległość niemiecką z czasów Napoleona, okazuje w Manzonim wielbiciela swobody politycznéj i równouprawnienia narodowego, oraz nieprzyjaciela wszelkiego pogwałcenia praw boskich i ludzkich. Oda „Piąty Maja“ (Cinque Maggio), wywołana wiadomością o śmierci Napoleona, zalicza się do najwspanialszych płodów muzy lirycznéj włoskiéj. I tutaj poeta stoi na gruncie humanitarno-katolickim. Katolicyzm ten jednak nie przeszkadza Manzoniemu potępiać władzy świeckiéj papieży i pragnąć zjednoczenia Włoch całych, nie wyjmując samego Rzymu. Pozwala mu natomiast pocieszać się po każdym zawodzie, po każdéj chybionéj próbie. Manzoni był poetą religijnéj rezygnacyi i niczém niezachwianéj nadziei. Łącząc religijność z patryotyzmem umiał niezłomnie stać przy swoim sztandarze i godność swoję w każdym wypadku zachować. Szczególniéj w drugiéj połowie swojego żywota, kiedy imię jego jako poety pozyskało już wielką powagę nietylko w kraju, ale i za granicą, wielokrotne złożył tego dowody. W roku 1833 Akademia turyńska wybrała Manzoniego na członka zagranicznego; tytuł ten nadawano wszystkim Włochom, którzy nie byli poddanemi Sardynii. Manzoni, szczery wyznawca zjednoczenia, uważał to za uchybienie idei narodowéj i przyjęcia zaszczytu odmówił, przyczém dał wyraźnie do poznania Akademii, że się za cudzoziemca wcale nie uważa.
Podobnież postąpił późniéj, kiedy w roku 1857 złożyła go ciężka choroba i Medyolańczycy o życie jego obawiali się wielce. Arcyksiążę Maksymilian, powodowany względami politycznemi, chciał osobiście odwiedzić chorego. Poeta, widząc w nim wroga narodowości swojéj, wizyty nie przyjął, a kiedy późniéj ten sam arcyksiążę przysłał mu dyplom komandora korony żelaznéj, poeta okazał się również niewzruszonym. Zasadom tym pozostał wierny aż do śmierci (22 maja 1873).
Zawód literacki Manzoniego skończył się właściwie znacznie wcześniéj, bo już w roku 1827, kiedy ogłosił „Narzeczonych“ (I promessi sposi).
Jest-to największy i najgłośniejszy zarazem utwór Manzoniego. Zewnętrzną podnietą do napisania tego pierwszego romansu historycznego we Włoszech, były niewątpliwie romanse Walterseotta; sam nawet Manzoni otwarcie przyznał się do tego, kiedy go Walterscott odwiedził, chcąc poznać autora Narzeczonych. Z tém wszystkiém inne sobie Manzoni założył cele. Chodziło mu o to, aby w barwnych kolorach odmalować smutną epokę rządów hiszpańskich w Lombardyi i upadek moralny pod wpływem okrutnego rządu, oraz wskazać środki do łatwiejszego znoszenia niedoli. Z tym celem patryotycznym łączył się drugi — moralno-wychowawczy. Manzoni zamierzał stworzyć książkę popularną, którąby czytać mógł każdy, nawet młode pokolenie; a tym sposobem obudzić zamiłowanie uczuć szlachetnych i cnót chrześcijańskich. Jak dotychczas jest-to jedyna we Włoszech powieść historyczna, której wziętość nie zagraża żadne współzawodnictwo. Już roku 1875 Bibliografia Manzoniana Vismary naliczyła 118 wydań téj powieści osobnych i 26 w zbiorowych edycyach pism Manzoniego; nadto 17 wydań w przekładzie niemieckim, 19 we francuskim, 10 w angielskim. U nas przekładali ten utwór: Placyd Jankowski („Narzeczeni“, Petersburg, 1846, tylko tom 1-szy) i Wojciech Szymanowski („Oblubieńcy medyolańscy, historya z XVII wieku, znaleziona i przerobiona“, Warszawa, tomów 5, r. 1848). Obecny przekład jest zatem trzecim z kolei.
Dzieło tak popularne nie mogło pozostać bez wpływu na samę literaturę ojczystą. Jakoż stało się ono niebawem hasłem do uprawy powieści historycznéj, stworzyło nawet osobną szkołę, do któréj należeli najznakomitsi w swoim czasie pisarze, jak np. Cezar Cantu (Margherita Pusterla), Maksym Azeglio (Hektor Fieramosca, Niccolò de’Lapi), Grrossi (Marco Visconti) i wielu innych.
Sądzimy, że nowy a staranny i piękny przekład téj tak sławnéj i tak wpływowéj powieści nie może być dla czytelników naszych obojętnym i że obok już drukowanego utworu Maksyma Azeglio („Niccolò de’Lapi“) w naszéj „Bibliotece“ właściwe i stosowne znajdzie pomieszczenie.




NARZECZENI.


WSTĘP.

Słusznie rzec można, iż Historya jest świetną wojną prowadzoną z Czasem, bo ona to wydzierając mu z rąk lata, tych więźniów, których już uśmiercił, wskrzesza je, przygląda się im i na nowo do boju szykuje. Wszelako cni rycerze pióra, którzy na tém polu zbierają mnogie wawrzyny i palmy, unoszą stąd same tylko świetne i bogate łupy, balsamem swego atramentu namaszczają dzieje Królów, Książąt i Możnych, a zawlókłszy złote i srebrne nici do cienkiéj igły mądrości haftują misterny kobierzec z samych świetnych i rozgłośnych czynów. Nie memu to wszakże słabemu rozumowi pozwolono wznieść się do takich argumentów ani do takich niebezpiecznych świetności; nie mnie dano krążyć w labiryntach przemądréj Polityki, ani słuchać potężnego głosu surm wojowniczych; ja człowiek prosty i w mądrość ubogi, mając tylko wiadomość o wielce ciekawych i godnych pamięci dziejach, postanowiłem, ku pożytkowi i nauce potomnych, spisać je w téj oto opowieści czyli relacyi, w któréj jak na żałobnym Teatrze każdy zobaczy Tragedye okropne i sceny wielkiéj niegodziwości, a podobnież i czyny najszlachetniejsze i dobroć anielskich serc, które walczyć tu będą z czartowską przemocą. Zważywszy jednak, że te nasze Klimata są pod panowaniem Arcykatolickiéj Osoby Najmiłościwszego Króla naszego Pana, który jest owém Słońcem, co nigdy nie zachodzi, i że odbijając w sobie Jego świetność w tych naszych Klimatach jest także i Księżyc nigdy nie zachodzący, Bohater szlachetnego rodu, który pro tempore sprawia tu rządy, i że są tu cni Senatorowie, jako gwiazdy stałe i inni wielmożni Dostojnicy, jako planety pomniejsze, które wszędzie światło sieją, i że wszyscy razem stanowią tu Firmament najszlachetniejszy, innéj zatém racyi nie można wynaleść widząc te kraje nasze tak zmienione w piekło ciemnych czynów złości i niesprawiedliwości, które ludzie zuchwali mnożą, tylko, że to się dzieje przez sprośny podstęp i moc dyabelską, gdyż sama złość człowiecza nie mogłaby się ostać tylu Bohaterom, którzy oczami Argusa i rękami Byareusa czuwają nad szczęśliwością tych naszych Krajów. Dlatego więc w opisie tej Historyi, która działa się w latach mojéj młodości i chociaż wszystkie prawie osoby w niej występujące już znikły ze sceny tego świata, bo im Parki nić żywota przecięły, jednak dla przyczyn mnogich i godnych uwagi nie będą tu wymienione ich imiona, to jest ich parentela, a toż samo uczyni się i z miejscowościami, gdyż będą wymienione tylko territoria generaliter. Powie zatém niejeden, że to jest kalectwo téj oto opowieści i wielka w niej szpetność, ale ten, co to powie, nie uprawiał nigdy pola Filozofii, bo ludzie mądrzy, takową posiadający, nie znajdą, aby coś przez to miało ubyć substancyi téj mojéj relacyi, ponieważ rzecz to widoczna i przez mądrych uznana, że imiona ludzkie są prostym trafem czyli przypadkiem, więc...................
— Lecz gdybym nawet podołał bohaterskiej pracy przepisania tego ciężkiego, nadętego, wyblakłego rękopismu, i gdybym następnie, jak to mówią, na świat go wydał, to i któż mi zaręczy, że się znajdą ludzie dość cierpliwi, aby go odczytać?
Myśl ta, zrodzona przy męczącem wyczytywaniu stosu starych gryzmołów, które trafiły do mnie po wielu i wielu nieszczęśliwych przygodach, kazała mi zaniechać ich przepisywania i zmusiła do głębszego zastanowienia się nad tem, co z niemi uczynić wypada. — To prawda — powtarzałem w duchu przerzucając dalej pożółkłe karty — to prawda, że rękopism nie wszędzie jest tak iepospolicie kwiecisty i wzniosły. Szanowny pisarz z XVII stulecia, głównie na początku chciał cały zasób swej mądrości wykazać, w dalszym ciągu opowieści, nieraz przez czas dość długi, styl jest o wiele gładszy i naturalniejszy. Ale ztemwszystkiem, jakże mu wiele jeszcze brakuje! Jest tak tuzinkowy, tak nudny, tak nieprawidłowy! Język stary, pokaleczony, całe okresy śmieszne i niewiadomo po co wstawione! Oprócz tego, hiszpańskie wyrazy tu i ówdzie wyrastają, jak kwiatki na niwie, a co jeszcze gorzej, to to, iż w niektórych najbardziej strasznych, lub rozczulających miejscach, tam, gdzie się nadarza sposobność wzbudzenia podziwu lub jakiéjś głębszej myśli, słowem wszędzie, gdzie niezbędnem jest użycie retoryki, ale retoryki umiarkowanej, bystrej, delikatnej, dobrze zrozumianej, nasz autor wraca zawsze do stylu swój znakomitej przedmowy, i przy tej zręczności gromadząc w jednę całość najbardziej z sobą sprzeczne przymiotniki, porównania i zdania, znajduje możność stania się jednocześnie niezgrabnym, nieznośnym, nadętym i śmiesznym. Oto tu naprzykład: deklamacya szumna, pisownia haniebna, styl niepojęty, a do tego jeszcze owa niesłychana zarozumiałość cechująca wszystkich prawie pisarzy z tej samej epoki i z tego kraju.
Nie, w żadnym razie niepodobna uraczyć dziś czytającą publiczność tak niepospolitą książką; to nie dla niej; tylko odrazę i śmiechby wzbudziła.

Jakież-to szczęście, że to mi na myśl przyszło zaraz na początku téj nieznośnéj pracy! A więc umywam ręce, chowam rękopism i nic już o nim wiedziéć nie chcę.
A jednak, zamykając tę starą księgę, aby ją gdzieś w kącie biblioteki zagrzebać, niezmiernie przykro mi było, iż nikt oprócz mnie nie dowie się nigdy o téj cudnéj powieści; gdyż treść rękopismu, nie wiem wprawdzie, jak się wyda moim czytelnikom, lecz mnie zdawała się naprawdę piękną i bardzo piękną. Mógłbym ją wszakże sam opracować podług starego wzoru, przerobić i podać do druku! Uchwyciłem się chciwie téj nowéj myśli, a ponieważ nie natrafiła już na żadne trudności, których-by zwalczyć było niepodobna, wziąłem się odrazu do dzieła.
Wszakże, niektóre wypadki, pewne obyczaje i prawa, które rękopism przytacza, wydały mi się tak niezwyczajne, tak dziwne a nawet haniebne, że przed uwierzeniem w nie chciałem jeszcze innych świadectw zasięgnąć i zacząłem szperać i grzebać w pamiętnikach spółczesnych memu autorowi, szukając w nich potwierdzenia tego, czy istotnie, świat w owe czasy szedł tak niecnym torem. Te badania rozwiały wszelkie wątpliwości: co krok natrafiałem na gorsze jeszcze rzeczy, i odnalazłem nawet wzmianki o niektórych osobach występujących w starym rękopiśmie. Kilka wyjątków z tych pamiętników przytoczę w ciągu mego opowiadania, aby świadczyły o prawdziwości faktów, które bez tego mogłyby się wydać całkiem zmyślonemi.
Powiedziałem przed chwilą, iż niepodobna zachować w opowiadaniu nadętego stylu jego autora z XVII stulecia. Lecz czém że ja go zastąpię i jak ta praca będzie przyjęta przez czytającą publiczność? Oto nowe trudne pytanie...
Każdy, kto nie będąc do tego upoważnionym, wtrąca się do spraw cudzych, musi już przez to samo zdać ścisły rachunek ze swojej czynności i zaciąga w tym razie pewien rodzaj moralnego zobowiązania. Z pod tego prawa, wypływającego z saméj już natury rzeczy, nie myślę téż się wcale usuwać. Przeciwnie, chcąc zupełnie zadość jemu uczynić, miałem zamiar w szczegółowém sprawozdaniu wyjaśnić wszystkie przyczyny, dla których tak a nie inaczéj pisałem i w tym celu, w ciągu całéj prący starałem się odgadnąć i przewidziéć zgóry zarzuty i krytyki, na jakie mogę być narażony. Dla miłości prawdy muszę to wyznać, iż robota sama zbyt wiele mię kosztowała, gdyż szukając zarzutów, nie zdarzyło mi się nigdy wynaleść takiego, z którym-by jednocześnie w umyśle moim nie zjawiła zwycięska odpowiedź, jedna z tych odpowiedzi, które nie rozwiązując stanowczo pytania, zupełnie je wszakże zmieniają. Często też, biorąc dwa jakieś zarzuty, kazałem im ścierać się i walczyć ze sobą, aż w końcu udało mi się odkryć, że choć tak różne z pozoru, w gruncie jednak były téj samej natury i że oba wypływały z niedostatecznego zbadania przyczyn, które muszą być podstawą sądu. Zdaje mi się, iż nie znalazłoby się chyba pisarza, któryby lepiej dowiódł, że we wszystkiem miał słuszność i że postąpił doskonale. Lecz cóż się dzieje! Oto kiedy już byłem u kresu zbierania wszystkich możliwych i niemożliwych krytyk, i kiedy odpowiedzi na nie równie już były gotowe, okazało się niestety, że utworzyły razem całą wielką księgę! Widząc to musiałem zaniechać myśli wydawania krytyk i niewłaściwej oceny, dla dwu powodów, które czytelnik uzna niewątpliwie za dobre: po pierwsze, iż książka przeznaczona do usprawiedliwienia innej książki mogłaby się wydać rzeczą co najmniej śmieszną; powtóre, że i jednej książki dosyć, jeżeli nawet nie zawiele na raz.

Aleksander Manzoni.

ROZDZIAŁ I.

Owo ramię jeziora Como, które zwracając się ku południowi, całe w zatokach i odnogach przechodzi pomiędzy dwoma nieprzerwanemi pasmami gór, to oddalających się nieco od siebie, to znów wybiegających nad samę wodę, na raz, pomiędzy przylądkiem z prawej, a szerokim brzegiem z lewéj strony, zwęża się i przybiera kształt i bieg rzeki. Most, łączący tu oba wybrzeża, zdaje się jeszcze silniéj uwydatniać tę nagłą zmianę i zaznaczać miejsce, w którém na nowo rozpoczyna się Adda, a jezioro znika na czas pewien, aby następnie tam, gdzie brzegi znów się szeroko rozchodzą, pozwalając wodzie rozlać się wspaniale po licznych zatokach i odnogach, odzyskać swoję uprzednią nazwę i swój kształt dawniejszy. Szerokie wybrzeże, utworzone z warstw napływowych, które tu osadzają trzy wielkie potoki, schodzi pochyło ku wodzie opierając się w głębi o dwie góry z sobą złączone; jednę z tych gór zowią San Martino, drugą z lombardzka Resegone czyli piłą, od szeregu wieńczących ją ostrych wierzchołków, które naprawdę nadają jéj tak wielkie podobieństwo do piły, iż każdy, kto ją po raz pierwszy widzi, byle tylko patrzył na nią z przodu, jak naprzykład z murów Medyolanu od strony północnéj, zaraz ją dzięki téj odrębności odnajdzie w owém długiém i szerokiem pasmie innych gór, mających bardziej pospolite nazwy i mniéj wybitne zarysy. Z razu wybrzeże podnosi się w górę, równą i śpokojną linią, daléj, w skutek nieustannéj pracy podmywających je potoków i nierówności wyżyn, na tóre zaczyna wstępować, łamie się, miejscami przerywa, tworzy parowy, wzgórki, doliny. Ostatni jego kraniec, poprzerzynany ujściami owych trzech potoków, składa się wyłącznie prawie z kamyków i żwiru; wyżéj pokrywają go winnice i pola uprawne, wśród i bieleją miasteczka, wsie, wille i domki, a gaje zielone tu ówdzie rozsiane daleko nieraz wybiegają na góry. Lecco, najgłówniejsze z tych miasteczek, nadające nazwę całéj okolicy, leży w pobliżu mostu na brzegu jeziora, a nawet częścią w samém jeziorze, wówczas gdy w niém woda przybywa, i za dni naszych jest już miastem sporém, które wzrastając szybko obiecuje w niedalekiéj przyszłości jeszcze się w większe zamienić. W czasie gdy zaszły wypadki, które opowiedziéć zamierzam, osada ta, już znaczna podówczas, była zarazem warownią, w skutek czego, miała zaszczyt i przyjemność posiadania w swych murach komendanta i stałéj załogi żołnierzy hiszpańskich, którzy uczyli moralności okoliczne dziewczęta i młode mężatki, od czasu do, czasu głaskali po plecach jakiego zuchwałego małżonka lub ojca, a przy końcu lata nie omieszkiwali nigdy rozbiedz się po winnicach, aby przerzedzić winogrona i ulżyć w ten sposób wieśniakom ciężkiej pracy winobrania. Z wioski do wioski, z wyżyn do brzegu, ze wzgórka na wzgórek wiodły wówczas jak i dziś prowadzą większe i mniejsze drogi i ścieżyny, które wijąc się, pnąc się stromo pod górę, lub wydłużając na równinie, to giną pomiędzy dwu wysokiemi murami, tak iż przechodzień dostrzega tylko kawał błękitu nad głową i ostatnie szczyty najwyższych gór, to wybiegają na miejsca odkryte, z których oko ogarnia przestrzenie większe, lub mniejsze, zawsze jednak równie wspaniałe i pełne co raz nowych piękności, stosownie do tego, jakie części uroczego krajobrazu występują, zbliżają się, ukrywają lub oddalają od widza. Tu, naprzykład, ukazuje się jedno małe wody pasemko; tam większe; daléj ogromne, jakby zwierciadlana szyba; stąd roztacza się widok na całe jezioro zamknięte w głębi, albo raczéj ginące w jakiéjś masie, w jakimś nierozwikłanym natłoku gór, które rozszerzając się stopniowo, oddzielając jedna od drugiéj, tworzą mu ramy wspaniałe i w jego gładkiej powierzchni odbijają swe groźne szczyty, swe boki spadziste i podnóża zielone, usiane białemi wioskami; stąd na dole widać ujście potoku, i znów jezioro, a dalej znów potok, który połyskując i wijąc się co raz węższą wstęgą ginie wreszcie gdzieś między górami. Samo nawet miejsce, z którego przyglądamy się tym cudnym widokom, obfituje w tyle ślicznych, choć pomniejszych, obrazków: góra, u podnóża któréj idziemy, roztacza przed nami swe wierzchołki, skały, parowy, urwiska, tak jasne, tak wyraźne, lecz zarazem co krok tak dalece zmieniające swe kształty, iż to, co z rana wzięliśmy za jednę masę, teraz się na kilka części rozpada, a to, co przed chwilą widniało u szczytu, nad samę krawędź wybiega. Jakiś spokój, jakiś urok nieujęty po tych wyżynach rozlany, łagodząc ich surową powagę, uzupełnia wdzięk ich i dziwnie ku nim pociąga.
Jedną-to z takich drożyn, pod wieczór 7 listopada 1628 roku, szedł, wracając ze zwykłéj przechadzki, don Abbondio, proboszcz jednéj z okolicznych wiosek, któréj nazwy wszakże, również jak i nazwiska proboszcza, rękopism ani tu, ani w dalszym ciągu nie podaje. Odmawiał on spokojnie wieczorne pacierze i od czasu do czasu, pomiędzy jednym a drugim psalmem, zamykał brewiarz, zostawiając w nim jako skazówkę wielki palec swojéj prawicy, ściskał ją lewą dłonią, obie ręce wraz z książką w tył zakładał i szedł dalej, patrząc w ziemię i odrzucając nogą do muru kamyki, kóre na ścieżce dostrzegał; następnie podnosił głowę, spoglądał roztargnionym wzrokiem dokoła i zatrzymywał go na pewnéj części góry, na którą światło zachodzącego słońca, przedarłszy się przez rozpadliny przeciwległych szczytów, rzucało miejscami szerokie, purpurowe pasy. Po chwili otworzył brewiarz nanowo, odczytał jeszcze parę modlitw i doszedł wreszcie do pewnego zakrętu uliczki, gdzie zwykł był zawsze podnosić oczy i spoglądać przed siebie. Daléj, za zakrętem, droga biegła prosto na przestrzeni mniéj więcéj sześćdziesięciu kroków, potém rozdzielała się na dwie uliczki, z których pierwsza na prawo, wiodła pod górę, druga spuszczała się w dół na dolinę, aż nad samo łożysko potoku, i z téj strony murek, opasujący drogę, był tak niski, iż dosięgał zaledwie do pasa przechodniów. Murki dwu uliczek zamiast dobiegać do samego rogu, tworzyły tam, gdzie się schodzą trzy drogi, małą kapliczkę, na któréj, na szarym, miejscami oblatującym już tynku, ukazywało się malowidło ceglastéj barwy, wyobrażające długie, powykręcane, ostrozakończone pasy, a wpośród nich jakieś niedające się żadnem imieniem określić postacie; w przekonaniu jednak okolicznych mieszkańców, a zapewne także w przekonaniu ich twórcy, miały one przedstawiać ogień wieczysty i dusze w czyscu cierpiące. Proboszcz minąwszy róg uliczki i podnosząc, jak zwykle, oczy na kaplicę, naraz spostrzegł tu coś, czego się najmniéj spodziewał i czego wołałby nigdy i nigdzie nie widziéć. Na rozdrożu znajdowało się dwoje ludzi: pierwszy z nich siedział konno na niskim murku, drugi stał oparty o kapliczkę z założonemi na piersiach rękami. Strój, postawa, cała powierzchowność, słowem wszystko, co w téj chwili bystrem okiem dostrzegł don Abbondio nie pozostawiały mu żadnéj wątpliwości co do stanu, do którego należeli ci ludzie. Obaj mieli dokoła głowy siatkę zieloną, zwisającą na lewe ramię i zakończoną tu wielkim kutasem, z pod któréj na czoło spadał czub olbrzymi; duże, ostro zakręcone wąsy; błyszczący pas skórzany z przytwierdzoną do niego parą pistoletów; rożek z prochem zawieszony na piersiach jak order; potężny nóż wyglądający z kieszeni szerokich, wydętych spodeń; przy boku koncerz z rękojeścią, ozdobioną mosiężnemi, błyszczącemi i gładkiemi blaszkami, które u góry jaby cyfrę jakąś tworzyły. Tak wyglądali, a każdy, przy szem spojrzeniu, mógł poznać z łatwością, że należą do gatunku brawów.
Ciekawy ten gatunek, dziś już zaginiony do szczętu, kwitł i w całéj swéj sile rozwijał się wówczas w Lombardyi, gdzie już oddawna był znany. Chcąc dać pojęcie o tém, czém byli brawi, do jak gwałtownych środków uciekano się, aby ich wytępić i jak niepospolitą siłę żywotną posiadali, przytoczę tu kilka autentycznych świadectw.
Już 8 kwietnia 1583 r. Jaśnie Oświecony i Wielmożny don Karlos Aragoński Książę Castelvetrano, Hrabia Terranuova, Markiz D’Avola, Wielki Admirał i Wielki Konetabl Sycylii, Gubernator Medyolanu i Generalny Kapitan Jego Arcykatolickiej Królewskiéj Mości we Włoszech, będąc dokładnie powiadomiony o niesłychanym ucisku, w którym żyło i żyje dotąd miasto Medyolan, z powodu brawów i włóczęgów, taki na nich wyrok wydaje: Objawia i zapowiada, ze wszyscy ci brawi i włóczęgi mają być z kraju, wygnani, a pod tém imieniem rozumie tych, którzy, czy to miejscowi, czy téż z obczyzny przybyli, nie mają żadnego stałego zajęcia lub rzemiosła, albo mając takowe nie wypełniają... a natomiast nie biorąc zapłaty, lub téż nawet i biorąc, idą na służbę do jakiego rycerza, szlachcica, urzędnika lub kupca, aby go zasłaniać i bronić, albo raczéj aby wykonywać wszelkiego rodzaju złe czyny, a nawet zbrodnie... Wszystkim tym rozkazuje, aby w ciągu dni sześciu kraj opuścili, upartym grozi zesłaniem na galery i daje, nigdy dotąd niesłychaną, swobodę działania urzędnikom prawa, wykonawcom sprawiedliwości, po to, aby jego rozkazy co do brawów wypełniać mogli. Lecz już w roku następnym 12 kwietnia, ten sam Jaśnie Oświecony i Wielmożny don Karlos, widząc iż Medyolan jest i dotąd pełny owych brawów, którzy żyją tu, jak żyli dawniéj, nie zmieniając w niczém swych obyczajów ani téż zmniejszając się w liczbie, wydaje nowy dekret banicyi, jeszcze bardziéj groźny i surowy, w którym pomiędzy innemi rozkazami powiada:
Że, każdy człowiek, czy to z miasta, czy z okolicy, czy z obczyzny przybyły, który w przekonaniu dwu świadków należy do brawów i tak się nazywa, w takim nawet razie, gdyby nie ciężył na nim żaden jawny zarzut zbrodni, w skutek tego zeznania świadków i opinii ogółu, oddany w ręce sprawiedliwości i wzięty na męki... a gdyby nawet i teraz nie przyznał się do żadnéj niegodziwości, pomimo to jednak musi być zesłany na galery, gdzie ma przebyć trzy lata, jedynie z powodu tego, iż należał do brawów. Wszystkie te rozporządzenia i inne, o których tu nie wspominamy, zostały wydane dlatego, że Jego Ekscelencya wymaga, aby Jéj wszyscy byli posłuszni.
Czytając tak groźne, tak stanowcze rozkazy człowieka obdarzonego najwyższą władzą, możnaby mniemać, iż na sam odgłos tych strasznych wyroków plemię brawów zniknie na zawsze. A jednak, świadectwo innej osoby, posiadającej takąż samę nieograniczoną władzę i również w tytuły bogatéj, zupełnie czego innego dowodzi. Jest nią Jaśnie Wielmożny i Oświecony Juan Fernandez de Velasco, Hrabia miasta Frias, Książe Haro i Castelnuovo, Pan ze słynnego rodu Velasco i siedmiu Infantów Lara, Gubernator całego Medyolanu i t. d., który 5 czerwca 1593 r. będąc równie świadomy, ilu to nieszczęść i gwałtów są przyczyną owi brawi i włóczęgi i wiedząc o złych skutkach, jakie ten rodzaj ludzi wywiera na dobro publiczne i na prawodawstwo, nakazuje im znowu, aby w ciągu dni sześciu kraj opuścili, powtarzając mniej więcéj też same rozkazy i pogróżki, które już jego poprzednik ogłosił. Następnie 23 maja 1598 roku, dowiaduje się z niemałą przykrością swéj duszy, iż z dniem każdym w Medyolanie i w całéj prowincyi wzrasta liczba tych brawów i włóczęgów, i ze o nich we dnie i w nocy nic innego nie słychać jak tylko, że rany zadają, okradają i inne podobne pełnią występki, których dopuszczają się zuchwałe, ufni w opiekę swych naczelników i panów, przepisuje znowu toż samo lekarstwo zwiększając tylko dozę, jak to się zwykle czyni w uporczywych i niebezpiecznych chorobach. A więc każdy, dodaje przy końcu, niech się strzeże sprzeciwiać lub przeszkadzać w jakibądż sposób spełnieniu tego wyroku, gdyż zamiast doznać łaskawości Jego Ekscelencyi, pozna Jego surowość i gniew Jego... bo Jego Ekscelencya zapowiada stanowczo w Swéj niezłomnéj woli, że to już jest ostatnie napomnienie.
Jednak w tej sprawie musiał być zapewne odmiennego nieco zdania Jaśnie Wielmożny i Oświecony don Pedro Enriquez de Acevedo, Hrabia Fuentes, Kapitan i Gubernator Medyolanu, gdyż i on 5 grudnia 1600 r. świadom niesłychanego ucisku, w którém żyje miasto i cała prowincya jego pieczy powierzona, z przyczyny wielkiego Mnóstwa brawów tu zamieszkałych postanawia do szczętu wygubić ciemię, tak szkodliwe i ogłasza na nich nowy, jeszcze sroższy wyrok, chce, aby był wykonany we wszystkich szczegółach bez żadnéj litości i pobłażania.
Wszakże wnosić należy, iż do tego dzieła nie zabrał się z całą ową gorliwością i zręcznością, której tak liczne dawał dowody knowaniu intryg i mnożeniu nieprzyjaciół swemu śmiertelnemu wrogowi Henrykowi IV; wiadomo bowiem, iż potrafił uzbroić przeciw temu, królowi księcia Sabaudyi, który przez to kilka miast stracił, iż wciągnął do spisku i popchnął do zdrady księcia Birona, który w skutek tego głowę pod miecz katowski położył, lecz w sprawie niszczenia szkodliwego siemienia brawów nic a nic nie wiemy, chyba to tylko, że aż do 22 września 1612 r. rozrastało się swobodnie po całéj prowincyi. W tym czasie jednak Jaśnie Wielmożny i Oświecony Oświecony don Juan de Mendoza, Markiz de la Hynojosa, Książę, Gubernator i t. d., pomyślał na seryo o ich wytępieniu i w tym celu posiał zwykły dekret banicyi, rozszerzony i poprawiony do Pandolfa i Marka Tulliusza, braci Malatesta, rządowych drukarzy, aby go drukiem ogłosili na zagładę brawów. Lecz tym samym drukarzom sądzono było doczekać się jeszcze 24 grudnia 1618 r. nowych rozkazów, tyczących się brawów, które w licznych egzemplarzach wydali i które pochodziły od Jaśnie Wielmożnego i Oświeconego don Gomeza de Figueroa, Hrabiego de Feria, i t. d., Gubernatora i t. d. A ponieważ owi brawi i od tego nie wymarli, zatem Jaśnie Wielmożny, Oświecony i t. d., don Gonzalez Fernandez z Kordowy, został zmuszony jeszcze raz przejrzeć, poprawić i drukiem ogłosić wyroki swych poprzedników, co nastąpiło 5 października 1627 r., a zatem na rok jeden, miesiąc i dwa dni przed pamiętną przechadzką naszego don Abbondia.
Chociaż i ten wyrok nie był jeszcze ostatnim, sądzę wszakże, iż byłoby zbyteczném zajmować się późniejszemi, gdyż one nie wchodzą już w zakres naszéj powieści. Wspomnę tu jeszcze o jednym tylko wyroku ogłoszonym przez Hrabiego de Feria, po raz wtóry gubernatora Medyolanu, w którym Jego Ekscelencya powiada, iż najgorsze niegodziwości i bezprawia popełniają tak zwani brawi. Sądzę, że to już wystarczy, aby przekonać czytelników, iż w czasach, do których się teraz przenosim, brawów wszędzie było podostatkiem.
A teraz wracajmy do proboszcza.
Że dwa draby musiały tu czekać na kogoś, było rzeczą aż nadto widoczną, a co gorsza jeszcze, don Abbondio przekonał się wkrótce, że właśnie na niego czekają. Skoro się tylko ukazał, znacząco spojrzeli po sobie, kiwnęli jednocześnie głowami, jakby chcieli powiedziéć: to on; ten, co siedział na murku, oparł się na rękach, przerzucił nogę na tę stronę uliczki, wstał, zbliżył się do towarzysza i obaj udali się na jego spotkanie. Proboszcz, trzymając ciągle przed sobą brewiarz otwarty, jakby w nim czytał, nieznacznie cokolwiek wyżéj nad karty wzrokiem wybiegał śledząc pilnie za każdém poruszeniem brawów, a po chwili, gdy spostrzegł, że wprost ku niemu zmierzają, uczuł w swéj głowie jakiś szybki wir najprzykrzejszych myśli. Zaraz z wielkim pośpiechem zadał sobie pytanie, czy na przestrzeni, która go jeszcze dzieliła od brawów nie było jakiejś ścieżyny w bok, jakiegoś wyjścia na prawo lub na lewo i zaraz również musiał odpowiedziéć, iż nie było żadnego. Naprędce starał się przypomniéć sobie, czyniąc jakby rachunek sumienia, czy nie zgrzeszył kiedy przeciw jakiéj możnéj osobie, przeciw mściwemu szlachcicowi, ale nawet i w tak wielkiéj biedzie wewnętrzne przekonanie o swéj niewinności uspakajało go nieco; a jednak brawi zbliżali się coraz bardziéj i pilnie się weń wpatrywali! Założył dwa palce lewéj ręki za kołnierz, jakby go chciał doprawić, a następnie wodząc niemi dokoła szyi wykrzywiał usta, zwracał w tył głowę i z ukosa spoglądał na drogę w nadziei, iż na niéj kogoś choć zdaleka dostrzeże. Niestety, była pustą! Rzucił bystre spojrzenie na lewo, za murek, na pola: nikogo; na drogę przed siebie: i tu nikogo oprócz brawów. Co tu począć? wrócić nazad? już za późno; uciekać? byłoby to samo, co powiedziéć tym łotrom: ścigajcie mnie, albo jeszcze gorzéj. Wreszcie, czując, że nie potrafi niebezpieczeństwa uniknąć, postanowił rzucić się na jego spotkanie, gdyż wołał znieść wszystko niż pozostać dłużéj w tak męczącéj niepewności, która już zaczynała jego siły przechodzić. Przyśpieszył kroku, zaczął czytać półgłosem z brewiarza, przybrał najbardziéj wesoły i spokojny wyraz, na jaki tylko mógł się zdobyć w téj chwili, usta nawet złożył do uśmiechu. Po chwili znalazł się naprzeciwko brawów a teraz co będzie? — powiedział w duchu i stanął jak wryty.
— Księże proboszczu! — przemówił jeden z nich, patrząc na niego zuchwale.
— Czém mogę służyć? — odpowiedział szybko don Abbondio podnosząc głowę i odrywając wzrok od książki, która pozostała otwartą na jego rękach, jakby na pulpicie.
— Ksiądz proboszcz ma zamiar — mówił daléj drugi brawo, głosem tak gniewnym i groźnym jak ów zwierzchnik, który podwładnemu czyni wyrzuty za niecne postępowanie — ksiądz proboszcz ma zamiar połączyć jutro ślubem małżeńskim Renza Tramaglino z Łucyą Mondella!
— To jest... głosem drżącym odrzekł don Abbondio — to jest... łaskawi panowie wiedzą przecie dobrze, jak się rzecz cała w tych razach odbywa. Biedny proboszcz wcale w to nie wchodzi... narzeczeni sami załatwiają wszystko... potém przychodzą do nas i każą sobie ślub dawać... a my, my przecie jesteśmy tylko sługami gminy.
— Otóż — powiedział brawo, nachylając się do ucha don Abbondia, lecz zawsze tym samym rozkazującym głosem — otóż ksiądz proboszcz ma wiedziéć, iż to małżeństwo, nie powinno dojść do skutku ani jutro ani nigdy.
— Ależ, moi panowie — odrzekł proboszcz tonem słodkim i łagodnym człowieka, starającego się przekonać zniecierpliwionego złośnika — ależ, moi mili panowie, raczcie wejść tylko w moje położenie. Gdyby to ode mnie miało zależeć... przecież widzicie dobrze, że mnie z tego nic nie przybędzie, ja...
— E! dość już tego — przerwał mu brawo — gdyby rzecz miała się na paplaninie skończyć, to pewno że proboszcz-by nas za pas zatknął. My tam nic nie wiemy i nie chcemy wiedziéć o wszystkich tych sprawach, uprzedzamy tylko, ostrzegamy... a człowiek ostrzeżony w porę... Słowem ksiądz proboszcz rozumie już, o co chodzi.
— Ależ panowie są przecie tak sprawiedliwi, tak mądrzy, że pojmą z łatwością...
— To nie należy do rzeczy — przerwał mu teraz pierwszy z dwu brawów, który dotychczas zachowywał milczenie — albo Łucya i Renzo nie pobiorą się nigdy, albo — tu zaklął potężnie — albo ten, co im ślub da, nie pożałuje tego z pewnością, bo... bo już na to czasu nie znajdzie... i zaklął jeszcze okropniéj.
— Cicho, cicho, nie klnij tak strasznie — powiedział uspakajając go towarzysz — przecież mówisz do księdza; my jesteśmy ludzie porządni, nie zrobimy proboszczowi nic złego, byle tylko sam zechciał miéć rozum. Szanowny księże dobrodzieju — ciągnął daléj głosem uroczystym — oto, Jaśnie Wielmożny nasz pan don Rodrigo przesyła mu przez nas swoje najniższe uszanowanie.
To imię, dla umysłu don Abbondia, było jakby błyskawicą, która wśród nocnéj burzy blaskiem swym oświeca na chwilę przedmioty i trwogę przerażonych ludzi podwaja. Bezwiednie prawie ukłonił się bardzo nisko i rzekł:
— Możebyście panowie potrafili mnie coś w tym razie doradzić...
— Co! mielibyśmy dawać rady księdzu, księdzu, który umie po łacinie! — zawołał brawo śmiejąc się jakoś okropnie. To już do proboszcza należy sposób obmyślić. Ale, ale, przedewszystkiém, dla własnego dobra, nikomu, ani słówka o całéj téj sprawie... gdyż... chm!... byłoby to prawie to samo, co dać ślub tym hołyszom. A więc, cóż mamy, powiedzieć naszemu Panu?
— Powiecie, że mu najniższe uszanowanie zasyłam...
— E! proszę się jaśniéj tłomaczyć!
— Że chciałbym... że jestem zawsze na jego rozkazy.
A wymawiając te wyrazy sam nawet nie wiedział, czy mówi zwykłą grzeczność, czy przyrzeka spełnić wolę don Rodriga. Brawi pojęli je, a może tylko udali, że je w tém ostatniém znaczeniu pojmują.
— A więc bardzo dobrze i dobranoc — powiedział jeden z nich, odchodząc ze swym towarzyszem. Don Abbondio, który jeszcze przed paru minutami oddałby wszystko na świecie, byle tylko módz uniknąć spotkania z brawami, teraz chciałby ich zatrzymać jeszcze, mówić, prosić, jeszcze się z niemi układać. — Panowie... zaczął, zamykając książkę, lecz nie obejrzeli się nawet i poszli daléj drogą, którą przed chwilą przebył don Abbondio. Biedny proboszcz stał przez czas pewien osłupiały, z otwartemi szeroko ustami; potém spuścił głowę, skręcił na uliczkę, która wiodła do plebanii i z trudnością przestawiając nogi, które jakoś zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa, powlókł się ku domowi.
Aby dobrze zrozumiéć, co się z nim dziać musiało w téj chwili, powiemy najprzód słów kilka o jego charakterze i o czasach, w których los żyć mu przeznaczył.
Don Abbondio (jak to już zapewne spostrzegł czytelnik) nie odznaczał się zbyteczną odwagą i, jak to mówią, nie posiadał lwiego serca, do tego, w latach jeszcze dziecinnych zmuszony był zrozumiéć, iż w czasach, w których żył, najgorzéj się działo stworzeniom, pozbawionym kłów i szponów, czuł, że do nich należy i, że nie ma najmniejszéj ochoty być przez kogoś pożartym. Prawo nie rozciągało żadnéj opieki nad człowiekiem cichym, potulnym i nie posiadającym innych środków obrony. Nie wypływało to bynajmniéj z braku kar i wyroków, które miały ścigać występnych, przeciwnie nawet za wiele ich było. Każda zbrodnia była przewidzianą, każde nadużycie oddzielnéj podlegało karze, kary te były straszne, a każdy sędzia mógł jeszcze je zwiększać dowolnie; procedura kryminalna zdawała się odgadywać naprzód wszelkie przeszkody, któreby mogły sędziemu utrudniać wydanie wyroku i starannie usuwała takowe; zresztą dość przypomnieć urywki z dekretów banicyi na brawóu, ktoreśmy przytoczyli powyżéj, i które są małą, lecz wierną próbką surowości prawa w owych czasach, aby w tym względzie nie miéć już żadnéj wątpliwości. Jednak z tém wszystkiém, a raczéj może właśnie dla tego wszystkiego, owe prawa, które mnożyły się i rosły z każdém pokoleniem, służyły tylko do wykazania bezsilności ich twórców; a jeżeli i wywierały jakiś skutek widoczny, to chyba ułatwiając i podając nowe sposoby silnym i możnym do gnębienia i uciskania bezbronnych i słabych. Bezprawie miało również swe prawa i krzewiło się na gruncie, z którego nie mogły go wyrwać żadne wyroki sądowe. Gruntem tym były przywileje pewnych klas, częścią uznane przez prawo, częścią tylko cierpiane, lub niby całkiem zniesione, które wszakże istniały w całéj swéj sile, bronione gorliwie przez owe posiadające je klasy.
Nic dziwnego, że ta bezkarność, którą gromiły, a któréj jednak zniszczyć nie mogły wyroki, przy każdéj nowéj pogróżce uciekała się do nowych sposobów, aby sobie nadal istnienie spokojne zapewnić. To też skoro się tylko pojawił wyrok ograniczający nadużycia możnych, ci, korzystając ze swego znaczenia i siły, obmyślali natychmiast środki, za pomocą których mogliby obejść prawo i robić właśnie to, czego im wyrok zabraniał. Wyroki mogły ciężyć na bezsilnych, bezcennych, pozbawionych opieki biedakach, gdyż prawo, pod pozorem iż musi miéć wszystkich pod ręką, aby uprzedzać spełnienie zbrodni, lub karać występnych, nadawało rozmaitym swoim wykonawcom nieograniczoną swobodę wtrącania się w sprawy ubogiego ludu, wyzyskiwania go, dręczenia, krępowania we wszystkiém jego woli. Lecz ten, kto po spełnieniu zbrodni ukrył się natychmiast w jakim klasztorze, lub pałacu, którego progu nigdy-by się nie ośmielili przestąpić siepacze; ten wreszcie, kto nie miał potrzeby myśléć o schronieniu, bo go okrywała liberya jakiejś znakomitéj rodziny, któréj honor i interes nakazywał go bronić; mógł śmiało robić, co mu się podoba, i kpić sobie ze wszystkich wyroków na świecie. Sami nawet prawnicy, których znaczna połowa należała do uprzywilejowanéj klasy, inna zaś miała w niéj klientelę obszerną, przez samo już wychowanie, przez chęć naśladownictwa, przez ciągłe z nią stosunki, a wreszcie przez samo przywyknienie przejęli się jéj zasadami i nie odważyliby się nigdy narażać się jéj dla miłości jakiegoś tam wyroku, rozlepionego na rogach ulic. Wreszcie ludzie, pełniący władzę wykonawczą, gdyby nawet byli przedsiębierczy, jak bohaterowie, posłuszni, jak zakonnicy, jak męczennicy pełni poświęcenia, to i wówczas nawet nie potrafiliby swych obowiązków wypełnić, będąc w tak małéj liczbie i mając do walczenia z tak potężnym wrogiem, któregoby zgnieść wypadało, a po którego stronie stanęliby niezawodnie ich właśni zwierzchnicy. Jednak, owym wykonawcom władzy nigdy zapewne myśl podobnéj walki nie postała w głowie, gdyż wogóle należeli do najgorszych łotrów swego czasu; urząd ich mieli w pogardzie ci nawet, którzy się ich obawiać musieli, a najbardziéj obelżywą łajanką było ich imię. Nic więc dziwnego, że ci ludzie, zamiast narażać swe życie w przedsięwzięciu, którego pomyślny skutek był niemożliwy, woleli za pieniądze służyć silnym, a tylko słabych i bezbronnych ciemiężyć.
Kto krzywdzi innych, boi się sam być skrzywdzonym i dla obrony szuka sobie sprzymierzeńców i towarzyszy. Stąd więc, w owych czasach ludzie czuli potrzebę należenia do pewnych kół, tworzenia nowych, przyczyniania się do ich potęgi i świetności. Duchowieństwo pracowało usilnie nad rozszerzeniem swych swobód, szlachta — swych przywilejów, wojsko — swych praw. Kupcy i rzemieślnicy mieli swe cechy, prawnicy tworzyli stowarzyszenia, nawet lekarze połączyli się w korporacye. Każdy taki związek miał swoję, sobie tylko właściwą siłę, w każdym z nich oddzielna jednostka znajdowała obronę i poparcie w potrzebie. Najbardziéj uczciwi nie używali na zło tego przywileju; lecz źli i przebiegli korzystali zeń, aby popełniać niegodziwości, na wykonanie których nie wystarczały ich własne siły, a po ich spełnieniu zapewnić sobie bezpieczne schronienie i ujść zasłużonéj kary. Siły jednak tych różnych zawiązków były bardzo nierówne; a po wsiach szczególnie, dumny i bogaty szlachcic, otoczony zgrają brawów i ludnością wiejską, która już albo przywykła w ciągu kilku pokoleń, albo była zmuszona uważać go za pana i w milczeniu znosić swe ciężkie poddaństwo, rządził tak nieograniczenie, iż żadne inne prawo nie mogło znaleść tu miejsca dla siebie.
Nasz don Abbondio, ani szlachcic, ani bogaty, ani nawet odważny, w bardzo młodym już wieku przyszedł do przekonania, iż jest jak ów garnek gliniany, któremu sądzono odbywać podróż na Wodzie w towarzystwie innych garnków żelaznych. W skutek więc tego zastosował się chętnie do woli rodziców, którzy go chcieli na księdza kierować. Mówiąc szczerze, nie bardzo się zastanawiał nad obowiązkami i wzniosłym celem obranego zawodu; myślał więcéj o tém, iż przywdziewając sutanę zapewnia sobie skromne, lecz wygodne utrzymanie i że wchodzi do klasy poważanéj i silnéj. Lecz każda klasa do pewnego tylko stopnia zajmuje się należącą do niéj jednostką i pozostawia jéj wielką swobodę działania. Don Abbondio, zaprzątnięty ustawicznie myślą o bezpieczeństwie swéj własnéj osoby, nie wiele dbał o takie korzyści, które za pomocą pracy, zabiegów, a nawet pewnéj odwagi dałyby się na jego stanowisku osiągnąć. Nigdy o żadnym odznaczeniu się nie marzył. W całém swém życiu trzymał się zasady obchodzenia zdaleka wszelkich niebezpieczeństw i ustępowania z drogi każdemu. Zachowywał bierność neutralną we wszystkich wojnach, które wybuchały dokoła, zacząwszy od bardzo częstych podówczas zatargów pomiędzy duchowieństwem a władzą świecką, pomiędzy wojskowemi, a stanem cywilnym, pomiędzy rozmaitemi stronnictwami szlachty, żyjącemi w nieustannéj kłótni, a kończąc na sporach pomiędzy wieśniakami, których powodem było zwykle jakieś nieostrożne lub obraźliwe słowo i które kończyły się najczęściej na pięściach, lub nożach. W rzadkich wypadkach, kiedy już był koniecznie zmuszony do wzięcia udziału w jakimś sporze, stawał zawsze po stronie silniejszego, jednak trzymając się o ile możności na uboczu, starał się dać poznać słabszemu, że nie z własnéj chęci to czyni; zdawało się, iż mówi: dlaczegoś ty nie potrafił być silniejszym; stanąłbym wówczas po twojéj stronie. Unikając zbliżenia się z możnemi, lecz ukrywając ich pomniejsze wykroczenia, wypływające z przelotnéj fantazyi, lub zachowując uporczywe milczenie co do ich gorszych, bardziéj szkodliwych, bo stałych nadużyć, nasz don Abbondio zaskarbiał jeszcze ich łaskę przez swą pokorną postawę i pełne szacunku tony, i zmuszał najbardziéj nawet dumnych i nieprzystępnych do darzenia go przy spotkaniu życzliwym uśmiechem. W taki-to sposób udało mu się przeżyć na świecie lat przeszło sześćdziesiąt nie zaznawszy nigdy, co to są silne burze żywota.
Z tego jednak, cośmy powiedzieli wyżéj, nie wynika jeszcze, aby i on nie miał posiadać swéj odrobiny żółci; a to bezustanne ćwiczenie się w cierpliwości, to częste zgadzanie się ze zdaniami innych, ten ciągły przymus, to przełykanie w milczeniu gorzkich, nieraz bardzo nawet gorzkich kęsów, jątrzyły go do tego stopnia, iż gdyby nie miał od czasu do czasu sposobności wylania na kogoś swojéj żółci, biedak na końcu niezawodnie-by się rozchorował. Ale ponieważ na świecie, a nawet dokoła niego były osoby, o których wiedział doskonale, iż nie potrafią mu szkodzić; na nie więc wylewał zasób długo nieraz tłumionego złego humoru, czując przytém niemałą ulgę i uspokojenie na myśl, że i on przecież może się z kimś obejść niegrzecznie, kogoś wykrzyczéć i wyłajać bez żadnéj przyczyny. Oprócz tego był sędzią niezmiernie surowym dla tych wszystkich, którzy z powodu odmiennego usposobienia nie potrafili tak jak on się urządzać. Skrzywdzony, w jego oczach, był zawsze co najmniéj nierozsądnym zuchwalcem, zamordowany — człowiekiem podejrzanym. Tego, kto, chcąc się sprzeciwiać przemocy, wychodził pobity z walki nierównéj, don Abbondio potrafił zawsze obwinić; co zresztą nie było zbyt trudną rzeczą, gdyż słuszność od niesłuszności nie dzieli nigdy mur tak nieprzebyty, aby się już na drugą jego stronę przedostać nie można. Głownie zaś napadał na tych swoich spółbraci, którzy z narażeniem własnéj osoby stawali po stronie skrzywdzonego biedaka, broniąc go przed przemocą zuchwałego bogacza. To już nazywał kupowaniem sobie kłopotów za własne pieniądze, prostowaniem nóg kulawym psom, rzucaniem się dobrowolném do studni, i potępiał ich za to, że mieszają się do spraw świeckich, ubliżających godności duchownego stanu. Lecz i w tym razie najczęściéj i najsilniéj napadał na tych, o których wiedział, iż są niezdolni do zemsty za osobistą obrazę, i to mając jednego słuchacza, lub w bardzo małém, zaufaném kółku. Rozmowy tego rodzaju kończył zwykle przytaczając ulubione swe zdanie; kto siedzi cicho i nie wtrąca się do rzeczy, które do niego nie należą, może być pewnym, że go nigdy żadna nieprzyjemność nie spotka.
Niechże sobie teraz czytelnik wystawi, jakie to wrażenie musiało sprawić na don Abbondiu owo spotkanie z brawami. Szkaradne ich twarze, zuchwała mowa, groźba takiej osoby, jak don Rodrigo, o którym wiedziano dobrze, że pogróżki swe umie wypełniać, zniszczony od razu spokój, zdobycie którego kosztowało tyle lat cierpliwości i pracy, wreszcie owo straszne, okropne położenie bez wyjścia; wszystko to razem cisnęło się tłumnie do pochylonéj głowy proboszcza. Gdybyż, myślał sobie, tego Renza można się było pozbyć mówiąc mu po prostu: nie chcę i kwita, ale gdzież tam! Zechce zaraz objaśnień co, jak, dlaczego? A na miłość boską, cóż ja mu odpowiem! Bo i on przecież to także ptaszek... niby to baranek, potulny, cichy; lecz niech tylko kto spróbuje mu się sprzeciwić... Ho, ho! źle z nim będzie! Zresztą zakochany tak w téj swojéj Łucyi, zakochany mówię jak.. O! dzieciuchy, o! błazny, nie mają nic lepszego do roboty, więc się bawią w kochanie, chcą się pola, a co ich to może obchodzić, że poczciwy człowiek takie teraz znosi za nich męki! O, biednyż ja, biedny! Trzebaż było tym drabom znaleść się na mojéj drodze, czemu do kogo innego nie poszli! Czyż-to ja temu winien? Czyż-to ja chcę się żenić? Dlaczegóż nie udali się raczéj do... Otóż masz! Myśl trafna zawsze musi mi przyjść po niewczasie. Gdybym im był doradził, aby sobie poszli z tém swojém zleceniem... Lecz w téj chwili uczuł, ze ubolewanie nad tém iż nie został doradcą i wspólnikiem czynu tak niecnego, było rzeczą bardzo brzydką, i cały swój gniew zwrócił na tego, który tak odrazu zakłócił mu spokój. Don Rodrigo był mu znany tylko z widzenia; nigdy nie miał z nim żadnych stosunków, a przy spotkaniu jedynie oddawał mu ukłon głęboki, przykładając rękę do piersi. Nieraz zdarzało mu się bronić tego człowieka przed ludźmi, którzy pół głosem, wzdychając i podnosząc oczy do nieba uskarżali się na jego niegodziwe postępki; utrzymywał zawsze, ze to jest pan ze wszech miar godny szacunku i poważania. W téj chwili jednak nazwał go w duchu wszystkiemi temi imionami, które uprzednio, gdy je słyszał wymawiane przez innych, natychmiast starał się przerwać.
W natłoku czarnych tych myśli doszedł wreszcie do plebanii znajdującéj się na końcu wioski, z pospiechem włożył klucz, który trzymał już w ręku, otworzy drzwi, zamknął je starannie za sobą i chcąc jak najprędzej znaleść się w towarzystwie jakiejś zaufanéj osoby zawołał zaraz: Perpetua! Perpetua! — zmierzając w stronę jadalnego pokoju, gdzie nie wątpił, ze ją znajdzie, gdyż zwykle o téj porze nakrywała stół do wieczerzy. Owa Perpetua, jak to już każdy zgadł niezawodnie, była służącą proboszcza; służącą przywiązaną i wierną, która umiała być posłuszną i rozkazywać stosownie do okoliczności, znosić gderania i zły humor swego pana, a nieraz mu tém samém odpłacać, nawet, dla historycznej ścisłości musimy nadmienić, iż wybuchy jéj złego humoru o wiele przewyższały pańskie i stawały się coraz częstszemi od czasu, gdy ukończyła lat czterdzieści, pozostając dotąd w stanie panieństwa, z powodu, jak mówiła sama, że wszystkim swym starającym się dała odkosza, czy téż, jak mówiły jej przyjaciółki, że jéj i pies nawet nie chciał.
— Idę — odpowiedziała, stawiając na stole, na zwykłem miejscu, butelkę z ulubioném winkiem don Abbondia i nie śpiesząc się zbytecznie postąpiła ku drzwiom, lecz właśnie w téj chwili jéj pan wszedł do pokoju. Chód jego był tak dziwny, wzrok jego tak ponury, cała twarz tak zmieniona, iż nawet mniéj bystre, niż Perpetuy, oko mogłoby dostrzedz odrazu, że mu się coś nadzwyczajnego musiało przytrafić.
— Jezus Marya! A cóż to się księdzu proboszczowi stało?
— Nic, nic — odrzekł don Abbondio, padając na fotel najbliższy.
— Jak to nic? Widzę przecież, jak ksiądz proboszcz wygląda. Musiało go spotkać jakieś nieszczęście?
— A, na miłość boską! Kiedy mówię żenić, to i nic; albo coś takiego, czego nie mogę powiedziéć.
— Czego mnie nawet nie można powiedziéć, mnie? A któż-to inny będzie dbał o zdrowie proboszcza? Kto mu rady udzieli?
— Cicho już, cicho! Ot lepiéj daj mi szklaneczkę wina; nic jeść nie będę.
— I proboszcz chce mi wmówić, że mu nic nie jest! — powiedziała Perpetua napełniając szklankę i trzymając ją w ręku, jakby miała zamiar dać mu ją dopiero w nagrodę owéj tajemnicy, która na siebie tak długo czekać kazała.
— Daj tu, daj — zawołał don Abbondio, biorąc szklankę ręką niepewną, i wychylił ją duszkiem jakby gorzkie lekarstwo.
— Czyż ksiądz proboszcz chce mnie zmusić, abym poszła do obcych ludzi wypytywać, co się memu panu stało? — mówiła daléj Perpetua, stojąc przed nim, biorąc się pod boki i patrząc na niego tak, jakby mu z oczu chciała wyssać ów sekret.
— A, na rany boskie, ani mi się waż robić żadnych plotek! Tu każde słówko może zaszkodzić, tu... tu chodzi o życie!
— O życie!
— Tak, o życie!
— Ksiądz proboszcz wie dobrze, iż każdą rażą gdy mi coś powiedział pod wielką, ale to pod wielką tajemnicą, ja nigdy...
— Dobraś! A wówczas kiedy...
Perpetua spostrzegła zaraz, że na złéj jest drodze i nadając inny kierunek rozmowie rzekła głosem wzruszonym i zdolnym wzruszyć:
— Szanowny proboszczu dobrodzieju, byłam zawsze dla proboszcza wierną i pokorną sługą; a jeżeli dziś chcę wiedziéć, co mu się przytrafiło, to jedynie z przywiązania, gdyż chciałabym mu dopomódz, dać dobrą radę, pocieszyć.
Szczerze mówiąc, nasz don Abbondio miał tak wielką chęć powierzenia komuś swej bolesnéj tajemnicy, jak Perpetua dowiedzenia się o niéj. W skutek więc tego, po pewnym czasie, zrazu odpierając coraz słabiéj natarczywe zapytania swéj służebnicy, a następnie zgadzając się z tém, że ma zupełną słuszność, życząc sobie wiedziéć o smutku trapiącym jéj pana, opowiedział, ciężko wzdychając, całą nieszczęśliwą przygodę, która go na przechadzce spotkała. Gdy przyszło do wymienienia nazwiska strasznego członka, który posłał brawów, Perpetua musiała powtórzyć uroczystą Przysięgę, a don Abbondio wymawiając imię to z wielkiém westchnieniem, oparł się plecami o poręcz fotelu, podniósł do góry ręce, jakby jednocześnie prosił i rozkazywał i rzekł cichym głosem:
— Perpetua, na miłość boską!
— No! proszę! — zawołała Perpetua — to ci dopiero łotr! to ciemiężca! to bezbożnik!
— Bodziesz ty cicho? Czy chcesz mię zgubić ostatecznie?
— E! któż nas tu słyszy, przecież jesteśmy sami! Lecz cóż teraz ksiądz proboszcz pocznie?
— Co pocznę, co pocznę — głosem rozgniewanym zawołał don Abbondio. A! to wybornie, ona mię pyta, co pocznę, jak gdyby to ona była w biedzie, a ja musiałbym ją z niéj wyciągać. Śliczne rady umiesz mi dawać!
— Co do rad, to mam jednę, wyborną, nie wiem tylko...
— A więc mów, słucham.
— Oto, widzi ksiądz proboszcz, moja rada byłaby taką: wiadomo przecież, że nasz arcybiskup jest świętym człowiekiem i, że zawsze, kiedy tylko nadarza mu się zręczność obronienia jakiegoś księdza nadużyciami tych-tam wielmożnych, wszelkich starań do tego dokłada i zawsze mu się to udaje i każdą razą upokarza zuchwalców sadziłabym więc, że proboszcz powinien napisać piękny list i w nim przedstawić rzecz całą i...
— A nie zmilkniesz mi zaraz? A nie przestaniesz ty pleść? Czy to są rady dla takiego, jak ja biedaka? A jeżeli, broń Boże, kula mi w karku grzęźnie, czy to ją arcybiskup wyjąć potrafi?
— E... cóż znowu! Przecie kule nie rozdają się jak cukierki, ho, ho! gdyby te psy miały gryźć każda razą, gdy szczekają! A ja zawsze widziałem, że kto umie im także zęby pokazać i i nakazać uszanowanie dla siebie, tego i szanują; a ksiądz proboszcz zawsze milczy, zawsze się zgadza na wszystko, to téż i doszliśmy już do tego, że każdy, z przeproszeniem, ma prawo...
— Będziesz ty milczeć!
— Dobrze już, dobrze; ale co prawda, to prawda. Świat nie głupi; zaraz spostrzeże, kto przy lada zręczności gotów spuścić...
— Nie stulisz ty gęby? Właśnie to pora na podobne brednie, na podobne głupstwa!
— A więc milczę już, milczę; ksiądz proboszcz sam dzisiejszej nocy nad tém wszystkiém pomyśli, sam jakiś sposób wynajdzie; ale tymczasem nie trzeba brać tego tak bardzo do serca, nie trzeba przedewszystkiém psuć sobie zdrowia; ot, należałoby raczéj zjeść choć kawałek...
— Ja nad tém pomyślę, ja sposób wynajdę, z wielkiém rozdrażnieniem mruczał don Abbondio — pewno że ja, nie kto inny. I wstając z fotelu dodał: — Jeść nie chcę, nie będę; co innego mam do roboty. Pomyśleć, wynaleść, wiem dobrze, że to do mnie należy, tylko do mnie. I trzebaż było, aby takie nieszczęście, mnie właśnie, mnie, a nie kogo innego spotkało!
— Niechże ksiądz proboszcz, przynajmniéj jeszcze choć tę kropelkę wina wypije — powiedziała Perpetua, napełniając szklankę. — Przecież to mu zawsze służy na zdrowie.
— E, daj mi tam pokój! daj pokój! nie tego mi trzeba!
Wziął świecę ze stołu i mrucząc ciągle pod nosem: bagatela! Musiało to się właśnie przytrafić takiemu biedakowi, jak ja! Miła rzecz, nie ma co mówić! A co będzie jutro? Skierował się ku sypialnemu pokojowi. Doszedłszy do progu, zatrzymał się na chwilę, obejrzał się na Perpetuę i przykładając palec do ust, rzekł uroczystym głosem: Tylko na miłość boską!


ROZDZIAŁ II.

Powiadają, iż książę Kondeusz, w nocy poprzedzająéj bitwę pod Rocroi, spal bardzo spokojnie; lecz, po pierwsze był niezmiernie zmęczony, a po drugie wydał już zwieczora wszelkie rozkazy i wiedział dobrze, co ma robić nazajutrz. Don Abbondio przeciwnie, nie wiedział i czuł tylko, że dzień jutrzejszy będzie dniem bitwy; z tego więc powodu znaczną część nocy przepędził na rozmyślaniu męczącém. Nie dbać o ostrzeżenie, ani téż o pogróżki tych łotrów, połączyć ślubem kochanków, było dla niego rzeczą tak okropną, iż nie chciał nawet zastanawiać się nad nią. Wtajemniczyć Renza w całą tę sprawę, wynaleść razem jakiś sposób... Broń Boże! „Nikomu ani słówka... gdyż...“ chm chm! powiedział przecie jeden z brawów, a na samo wspomnienie tego chm! które mu na raz zadźwięczało w uszach, don Abbondio, nie tylko nie odważył się już myśléć o przekroczeniu rozkazu, ale nawet z całéj duszy żałował, że się przed Perpetuą wygadał. Uciekać? Lecz dokąd? Ileżby to pociągało za sobą kłopotów i trwogi. Za każdym razem gdy jakiś projekt odrzucał, biedny nasz proboszcz przewracał się w łóżku z jednego boku na drugi. To, co po długiéj rozwadze uznał wreszcie za najlepsze, albo najmniéj złe w jego położeniu obecném, było odkładanie z dnia na dzień ślubu pod rożnemi pozorami. W ten sposób wygrywał przynajmniéj na czasie. Właśnie w sarnę porę przypomniał sobie, iż za dni kilka rozpoczyna się adwent, w ciągu którego kościół zabrania zawierać związki małżeńskie.
— O — wyszeptał, odetchnąwszy swobodniéj, — o! gdybyż mi się tylko udało na ten czas Renza obałamucić, wmówić w niego, że zaszły jakieś nieprzewidziane przeszkody! Miałżebym potém całe dwa miesiące spokoju, a w ciągu dwu miesięcy może się przecież tyle rzeczy wydarzyć! — I zaraz wziął się gorliwie do wynajdywania tych przeszkód, a pomimo, iż każda, co się w jego głowie rodziła nawet jemu wydawała się bardzo i bardzo błahą, nabierał jednak coraz większéj otuchy, wyobrażając sobie, że je w takiém świetle przedstawić potrafi, iż odrazu doniosłości nabiorą i że dzięki swemu tyluletniemu doświadczeniu, tudzież ufności i szacunkowi, którą zwykle ludzie otaczają osobę duchownego stanu, uda mu się wmówić wszystko, co zechce w prostego, wiejskiego chłopaka. — Zobaczymy — mówił do siebie — zobaczymy: on myśli o swojéj kochance, a ja o swojéj skórze; osobą więc, którą ta sprawa najbliżéj obchodzi, jestem ja oczywiście, że już nie wspomnę nawet o tém, żem również sprytniejszy o wiele od niego. Ol mój miły chłopcze, jeżeli ci plecy świerzbią, to sobie szukaj guza, nie mam nic przeciw temu, ale ja dziękuję za tę przyjemność. — I tak, obmyśliwszy już plan swego działania, don Abbondio mógł wreszcie zamknąć powieki. Lecz cóż to był za sen! jakie sny! Brawi, don Rodrigo, Renzo, głuche zaułki, przepaści, ucieczki, pogoń, wystrzały!
Pierwsze przebudzenie się po doznaném nieszczęściu, lub po wielkiéj przykrości jest chwilą niezmiernie gorzką. Umysł, wychodząc z odrętwienia odrazu zwraca się instynktownie do zwykłego spokojnego życia; lecz pamięć stawiać nam przed oczy nowy stan rzeczy, tém nieznośniejszym go czyni, iż możemy go do uprzedniego porównać. Don Abbondio, po przebyciu téj okropnéj chwili, zebrał natychmiast wszystkie owe plany, które w nocy niożył, przejrzał je raz jeszcze, uporządkował w swej głowie, wstał, ubrał się i czekał na Renza z wielkim straciłem, a jednocześnie z wielką też niecierpliwością.
Lorenzo, lub, jak go wszyscy nazywali, Renzo, nie kazał zbyt długo czekać na siebie. Zaledwie wybiła godzina, w któréj, jak sądził, proboszcz był już ubrany i w któréj bez popełnienia niedyskrecji można się z nim widziéć, udał się do plebanii a szedł tak spiesznie, jak tylko iść może dwudziestoletni młodzian, mający w dniu tym poślubić ukochaną kobietę. Był on sierotą, w dzieciństwie jeszcze odumarli go rodzice, rzemiosłem jego było przędzenie jedwabiu, dziedziczne, że tak powiem, w całéj jego rodzinie rzemiosło, które przed laty zapewniało pracownikom świetne zyski, lecz w ostatnich czasach tak upadło, iż najzdolniejszy robotnik nie mógł już się z niego przyzwoicie utrzymać. Z dniem każdym ubywało roboty, lecz nieustanna emigracya robotników, których liczne obietnice, znaczna płaca i przywileje zwabiały do państw sąsiednich, wywołało ten skutek, iż pozostający w kraju nie byli jéj pozbawieni zupełnie. Oprócz rzemiosła Renzo posiadał jeszcze mały kawał ziemi, który kazał uprawiać i sam uprawiał wówczas, gdy kołowrotek musiał stać bezczynnie, tak, iż stosunkowo do innych mógł się jeszcze nazwać człowiekiem dostatnim. A chociaż rok obecny był nawet mniéj urodzajny, niż lata poprzednie, i choć już w kraju prawdziwy głód uczuwać się dawał, nasz chłopak jednak, który od czasu jak się w Łucyi zakochał, stał się nadzwyczaj gospodarny i skrzętny, miał w domu wszystkiego podostatkiem i nie potrzebował obawiać się głodu. Stanął przed proboszczem w stroju odświętnym, z różnobarwnemi piórami na kapeluszu, z puginałem o pięknéj rękojeści, wyglądającym z kieszeni spodeń, z twarzą uroczystą, rozpromienioną, w któréj jednak dostrzegać się dawał jakiś zuchwały i junacki wyraz, co zresztą w owe czasy było rzeczą zwyczajną, nawet w najbardziej cichych i porządnych ludziach. Niepewne i pełne tajemniczości zachowywanie się don Abbondia dziwnie odbijało od dobrodusznéj, wesołéj, choć nieco rubasznéj, postawy młodzieńca.
— Musi miéć jakiś frasunek — pomyślał Renzo, spojrzawszy na księdza, a potém rzekł:
— Szanowny proboszczu dobrodzieju, przyszedłem, aby się dowiedziéć, o któréj mamy się stawić w kościele?
— O jakim-że to dniu chcesz mówić?
— Jak-to o jakim? Czyż ksiądz dobrodziéj zapomniał, że ślub na dziś naznaczony?
— Na dziś? — odpowiedział don Abbondio, z takiém zdziwieniem, jakby dopiéro pierwszy raz o tém słyszał. — Dziś, dziś... ale przepraszam, ja dziś ślubu dać nie mogę!
— Dlaczego? A cóż się to stało?
— Najprzód, widzisz, mój chłopcze, jestem trochę niezdrów.
— Bardzo to mię. smuci, ale przecież danie ślubu tak mało czasu, tak mało utrudzenia wymaga, że...
— A oprócz tego, oprócz tego, oprócz tego...
— Oprócz tego, cóż jeszcze?
— A to jeszcze, że w sprawie ślubu zaszły pewne przeszkody, gmatwanina...
— Jakie przeszkody, jaka gmatwanina, a to skąd się wziąć mogło?
— Trzeba być w naszéj skórze, aby zrozumiéć, ile-to z powodu ślubów mamy kłopotów, ile formalności dopełnić musimy, ile zdać ścisłych sprawozdań. Ja zanadto dobre mam serce, myślę tylko o usuwaniu przeszkód, o ułatwianiu wszystkiego, o dogadzaniu każdemu i przez to zaniedbuję swoje obowiązki, a potém muszę znosić wymówki, napomnienia i gorsze jeszcze rzeczy.
— Ale, na miłość boską, niechże mię ksiądz proboszcz nie trzyma tak w niepewności, niech mi już powie jasno i wyraźnie, co to wszystko ma znaczyć.
— A wiesz-że ty, mój chłopcze, ile to formalności potrzeba do zawarcia małżeństwa podług wszystkich świeckich i duchownych przepisów?
— Muszę przecież coś o tém wiedziéć — powiedział Renzo, zaczynając już tracić cierpliwość, — skoro proboszcz w ciągu tych dni ostatnich nie dał mi z ich powodu ani chwilki spokoju. Lecz teraz, czyż się nie zrobiło tego, co powinno było być zrobioném? Czyż się nie załatwiło wszystkiego?
— Wszystkiego, wszystkiego, tak się tobie zdaje, a wiesz ty, że to ja popełniłem owo głupstwo, które rzecz całą popsuło, bo śpieszyłem się i nie chciałem wam robić przykrości. Ale teraz... teraz... no, dość już, wiem przecie, co mówię. My biedni proboszcze, jesteśmy zawsze między młotem a kowadłem. Niecierpliwisz się, jak widzę, mój ty biedny chłopcze? Żal mi ciebie serdecznie, lecz cóż mam począć?... nasi zwierzchnicy... słowem, niepodobna wszystkiego powiedziéć. Do nas to należy, my też za to i pokutujemy.
— Ale, niechże ksiądz proboszcz raczy już raz powiedziéć, co to jest ta formalność, któréj się jeszcze nie załatwiło, a będzie załatwioną natychmiast.
— Wiesz-że ty, ile jest przeszkód nie dopuszczających do zawarcia ślubu
— A cóż ja mam wiedziéć o takich przeszkodach!
— Otóż słuchaj: error, conditio, votum, cognatio, crimen, cults disparitas, vis, ordo, ligamen, honestas, si sis afjinis... — mówił don Abbondio licząc wyrazy na palcach.
— Cóż to proboszcz widocznie żarty sobie ze mnie stroi? — przerwał Renzo. — A mnie na co się zdało całe to latinorum?
— A więc, skoro czego nie rozumiesz, to się i nie pytaj, bądź cierpliwy, a rzecz całą zdaj na ludzi, którzy na niéj się znają.
— E! co mi tam proboszcz będzie dowodził!
— Mój kochany, uspokój się, krwi sobie nie psuj napróżno, przecież jestem gotów zrobić wszystko, wszystko... co ode mnie zależy. Ja, ja chciałbym widziéć cię zadowolonym, bo cię bardzo kocham, mój ty poczciwy chłopcze. Ach!... kiedy sobie pomyślę, jak ci dobrze było na świecie! Bo i czegóż tobie mógło brakować? I raptem, ni stąd ni zowąd strzeliło ci do głowy ożenić się...
— Księże dobrodzieju, a toż co ma znaczyć? — przerwał mu Renzo zdziwiony i oburzony zarazem.
— Nic, nic, to tak sobie, gadam, byle gadać. Chciałbym widziéć cię zadowolonym.
— Więc, ostatecznie...
— Ostatecznie, mój drogi, nie moja w tém wina, nie ja przecież prawa pisałem. A przedtem, nim ślub damy, jest naszym obowiązkiem dobrze się przekonać, czy nie istnieją jakie przeszkody.
— Niechże mi raz już ksiądz dobrodziej powie, cóż to za przeszkoda, która się tak raptem znalazła?
— Bądź cierpliwym, bądź cierpliwym, to przecież rzecz ważna, niepodobna jéj tak odrazu załatwić. Mówię ci jednak... to jest mam nadzieję, że z czasem wszystko jak najpomyślniéj da się ułożyć; ale, ale musimy przedtem jeszcze pewne poszukiwania zarządzić. Prawo powiada jasno i wyraźnie: antequam matrimonium denunciet...
— Mówiłem już przecie, że nie chce łaciny.
— Trzeba jednak, abym ci wytłomaczył...
— Czy ksiądz proboszcz nie przystąpił jeszcze do tych poszukiwań, do usunięcia tych przeszkód?
— Otóż powtarzam ci raz jeszcze, że nie wszystkie formalności dopełniłem, nie wszystkie te, które do mnie należą.
— Dlaczegóż proboszcz tego wszystkiego w porę nie załatwił? Dlaczegóż mówił mi, że już wszystko skończone? Dlaczego czekał aż do dnia dzisiejszego?
— Otóż masz! on mi teraz będzie robił wymówki za to, że mam dobre serce! Dokładałem wszelkich starań, aby was jak najprędzej pożenić, usuwałem przeszkody... a kiedy dziś... nieprzewidziane okoliczności... słowem długo o tem gadać.
— Więc cóż ja mam robić?
— A nic, proszę cię tylko, abyś kilka dni czekał cierpliwie. Przecież kilka dni to nie wieczność, zobaczysz, jak prędko przeminą, bądź tylko cierpliwy, mój chłopcze.

— Jak długo mam czekać?

— Teraz źle będzie — pomyślał don Abbondio i głosem jeszcze czulszym, jeszcze bardziéj słodkim, niż dotąd, rzekł: — otóż, za dni piętnaście, sądzę... będę się starał aby już...
— Piętnaście dni! a to mi dopiéro nowina! Zrobiliśmy wszystko, czego ksiądz proboszcz wymagał; dzień ślubu naznaczony, wreszcie dzień ów nadchodzi, a teraz ksiądz każesz mi piętnaście dni czekać! Piętnaście... — powtórzył głosem podniesionym i gniewnym, wyciągając ramię i trzęsąc pięścią w powietrzu; a kto wie, jak dobitny wyraz mógłby po téj liczbie z ust jego wyleciéć, gdyby w samę porę nie przerwał mu don Abbondio, chwytając go za drugą rękę.
— Uspokój-że się, uspokój! — mówił nieśmiało i pieszczotliwie, — zobaczę, pomyślę, będę się starał... może za tydzień... Renzo, na miłość boską...
— A co mam Łucyi powiedziéć?
— Że zaszła pewna pomyłka, że to ja winien jestem.
— A świat co na to powie?
— Możesz wszystkim objawić, że ja się pomyliłem przez pośpiech, przez zbytek dobrego serca, już na mnie złóż całą winę. Cóż, zgoda? Na tydzień?
— A potém już żadnych przeszkód nie będzie?
— Skoro ci mówię, skoro ci powiadam...
— Dobrze więc, cały tydzień będę czekał cierpliwie, lecz proszę pamiętać, iż po upływie tygodnia nie tak łatwo dam się czczą paplaniną zaspokoić. A tymczasem: uniżony sługa. — I domawiając tych słów pożegnał proboszcza o wiele głębszym, niż zwykle, ukłonem i spojrzeniem, w którém wprawdzie było wiele wyrazu, lecz bardzo mało uszanowania.
Po wyjściu z plebanii, Renzo, zgryziony i smutny pierwszy raz w życiu niechętnie szedł ku domowi swéj narzeczonéj, myśląc ciągle o rozmowie z proboszczem, a im dłużéj zastanawiał się nad nią, tém mu się wydawała dziwniejszą. Pomieszanie i oziębłe przyjęcie don Abbondia, jego pełna wysiłku a jednocześnie niecierpliwa mowa, jego szare oczki biegające w czasie rozmowy tak niespokojnie, jakby się obawiały spotkać z wyrazami, które mu z ust wychodziły, to udawanie, że niby o dniu ślubu zapomniał, o którym wczoraj jeszcze pamiętał wybornie; owe niejasne odpowiedzi, owo przebąkiwanie tylko o jakichś ważnych, bardzo ważnych przeszkodach; wszystko to razem doprowadziło naszego Renza do wniosku, iż w głębi całéj téj sprawy musi się ukrywać jakaś inna tajemnica, niż te przeszkody, o których don Abbondio zlekka napomknął. Chciał już wracać do plebanii, aby zmusić proboszcza do jaśniejszego wypowiedzenia swych myśli, gdy, podnosząc oczy, spostrzegł Perpetuę, idącą przed nim i zmierzającą właśnie do warzywnego ogródka, który się nieopodal od domu proboszcza znajdował. Zawołał ją po imieniu, w chwili, gdy odmykała furtkę; przyśpieszył kroku, dopędził ją, zatrzymał na progu, i w zamiarze dowiedzenia się czegoś bardziej stanowczego, niż od don Abbondia, rozpoczął z nią następującą rozmowę:
— Dzień dobry pannie Perpetui, miałem nadzieję, że dziś wszyscy razem wesoło bawić się będziemy.
— Cóż, kiedy Pan Bóg widocznie inaczej się rozporządził, mój biedny Renzo.
— Niech mi panna Perpetua jednę łaskę wyświadczy; oto nasz szanowny proboszcz wiele mi takich rzeczy nagadał, których żadną miarą zrozumiéć nie mogę: możeby pani potrafiła mi wytłomaczyć, dlaczego nie chce, czy téż nie może dać nam ślubu?
— A cóż chcesz żebym wiedziała o tajemnicach mego pana?
— Mówiłem przecież, że musi być w tém jakaś tajemnica — pomyślał Renzo i w celu jej wykrycia rzekł słodkim głosem: — Moja złota panno Perpetuo, wszak jesteśmy przyjaciółmi, nieprawdaż? powiedz mi proszę wszystko, co wiesz o téj sprawie, dopomóż strapionemu biedakowi.
— Brzydka to rzecz urodzić się biedakiem, kochany mój Renzo.
— To prawda — odrzekł młodzieniec, nabierając coraz silniejszéj wiary w swoje domysły; a usiłując zbliżyć się do ucha, dodał po chwili: — to prawda, ale czyż to do księży należy biedaków krzywdzić?
— Słuchaj Renzo, ja nie mogę powiedziéć, bo... bo nic nie wiem; jedno tylko wiem, to to, iż proboszcz nie chciałby skrzywdzić ani ciebie, ani nikogo, i że nie jego w tém wina.
— Więc czyjaż-by być mogła? — spytał Renzo, niby od niechcenia, choć mu serce uderzyło w piersi gwałtownie.
— Skoro ci powiadam, że nic o tém nie wiem... W obronie mego pana mogę mówić, to prawda, ciężko mi słuchać, jak go posądzają o chęć skrzywdzenia biedaka. Taki godny człowiek! jeżeli grzeszy, to przez zbytek dobroci. Są przecież na świecie łotry, ciemięzcy, ludzie bezbożni...
— Ciemięzcy! łotry! — pomyślał Renzo — to wcale co innego, niż jakieś tam formalności. — Panno Perpetuo, — rzekł, ukrywając z trudnością co chwila wzrastające wzruszenie — powiedz mi, powiedz, kto to taki.
— A, chciałbyś mię za język wyciągnąć, ale ja nie mogę powiedziéć, bo... nic nie wiem: a skoro nic nie wiem, to tak, jakbym milczeć przysięgła. Choćbyś mnie wziął na męki i wówczas-bym nawet milczała. Bywaj zdrów, gdyż oboje tylko niepotrzebnie czas tracimy. — I z temi słowy weszła spiesznie do sadu i drzwi za sobą zamknęła. Renzo, pożegnawszy ją ukłonem, ostrożnie, po cichu, z obawy, aby nie postrzegła, w którą zmierza stronę, poszedł napowrót ku plebanii; a po chwili, wiedząc, że już go z tego miejsca zobaczyć nie może, przyśpieszył kroku i w parę minut stanął przed drzwiami proboszcza, otworzył je, wszedł, skierował się prosto do pokoju, w którym go don Abbondio przyjmował, zobaczył, iż siedzi jeszcze w tym samym fotelu, i podbiegł do niego z miną zuchwałą i z zaiskrzonemi oczyma.
— O! o! a to co znowu? — zawołał proboszcz.
— Kto jest ten ciemięzca — rzeki Renzo głosem człowieka, który postanowił jasną odebrać odpowiedź, — kto jest ten łotr, który nie chce, abym się z Lucyą ożenił?
— Co? co? — wybełkotał don Abbondio, a twarz jego stała się nagle tak białą jak chusta świeżo wyprana i nie namyślając się długo zerwał się z fotelu i do drzwi poskoczył. Ale już go Renzo uprzedził, zatarasował mu drogę, drzwi zamknął i schowal klucz do kieszeni.
— A..., teraz będziesz mi gadał, księże proboszczu? Wszyscy mogą znać sprawy, które mnie obchodzą, a ja tylko o nich nic nie mam wiedziéć! O, że nie, to nie, na to nie pozwolę! Jak się ten nędznik nazywa?
— Renzo! Renzo! na Boga! zastanów się tylko, co robisz; pomyśl o swojéj duszy.
— Myślę, że zaraz chcę wiedzieć o wszystkiém! — zawołał Renzo, i może nawet bezwiednie, uchwycił za rękojeść puginału, który mu z kieszeni wyglądał.
— Litości! — słabym głosem jęknął don Abbondio.
— Chcę wiedziéć.
— Któż tobie powiedział...?
— Nie, nie, żadnych wykrętów. Niech proboszcz mówi jasno i wyraźnie.
— Chcesz mojej śmierci?
— Ja chcę wiedzieć o tém, com wiedziéć powinien.
— Lecz, jeśli powiem, już po mnie! Przecież każdemu życie jest drogie.
— A więc, niech proboszcz mówi.
To więc było wypowiedziane tak energicznie, twarz Renza nabrała wyrazu takéj groźby, iż don Abbondio nie mógł już nawet dopuścić myśli o nieposłuszeństwie.
— Przyrzeknij mi, przysięgnij — wyszeptał — że z nikim mówić nie będziesz, że nikomu nie powiesz...
— Przyrzekam, że zrobię jakieś głupstwo, któregobym może i żałował po niewczasie, jeżeli mi ksiądz zaraz nie powie, jak się ten człowiek nazywa.
Na to nowe zaklęcie don Abbondio, z twarzą i oczyma człowieka, który w ustach swych czuje kleszcze dentysty wybełkotał: — Don...
— Don? — powtórzył Renzo, aby dopomódz ofierze do wypowiedzenia reszty; i pochylił się, przybliżając ucho do ust proboszcza i zakładając w tył ręce z zaciśniętemi pięściami.
— Don Rodrigo! — zawołał nieborak z pośpiechem, starając się jeszcze bardziéj skrócić i bez tego już krótkie sylaby i połykając znajdujące się w nich spółgłoski; a czynił to najprzód z wielkiego pomieszania, powtóre zaś dlatego, iż owa mała cząstka rozwagi, która mu jeszcze pozostawała w téj chwili, zestawiając oba niebezpieczeństwa: bliższe i dalsze, nakazywała cofnąć to straszne imię, które mu z ust wybiegało.
— Ha! pies nikczemny! — krzyknął Renzo. — I cóż zrobił, w jaki sposób księdzu powiedział o tém...
— W jaki sposób, w jaki sposób! — rzekł niemal oburzonym głosem proboszcz, który po tak ciężkiéj ofierze czuł, iż wiele mu się za nią należy. — Ot! chciałbym, żeby to tobie coś się podobnego zdarzyło, a nie mnie, człowiekowi poczciwemu, który w tém nic nie zawinił. O, nie byłby z ciebie taki zuch! — I tu, w barwach najstraszniejszych zaczął malować swe spotkanie z brawami; a w ciągu tego opowiadania, czując rosnące coraz bardziej rozdrażnienie wewnętrzne i złość, którą dotychczas zmuszony był tłumić, widząc przytém, iż Renzo z głową zwieszoną, gniewny i pomieszany słucha go w milczeniu, w coraz większy wpadał zapał i głosem prawie wesołym tak swe sprawozdanie zakończył: — Piękną mi wyświadczyłeś przysługę! Napadać na bezbronnego! na człowieka takiego jak ja! na swego proboszcza! w jego własnym domu! w miejscu świętem! Dałeś dowód nielada waleczności, aby mi wydrzeć moję tajemnicę, na moję zgubę, na twoję zgubę! aby się dowiedziéć o tém, com ukrywał dla twego dobra! A teraz, kiedy już wiesz o wszystkiém, chciałbym wiedziéć, co z tém wszystkiém poczniesz?... Na miłość boską! Tu nie ma żartów. Tu nie chodzi o słuszność; tu chodzi o siłę! A kiedy dziś, zrana dawałem ci dobrą radę, abyś się wyrzekł, abyś dał pokój... ho, ho! zaraz w złość wpadałeś. A widzisz? Chciałem ciebie i siebie ratować; lecz na cóż się to przydało? Zepsułeś wszystko, a teraz się ciesz... Ślicznie, pięknie, chwalebnie! Otwórz przynajmniéj, oddaj mi mój klucz zaraz.
— Możem zbłądził, możem źle postąpił — powiedział Renzo głosem, w którym, choć już nie czuć było rozdrażnienia na proboszcza, dźwięczała jednak straszna nienawiść dla nowo odkrytego wroga: — lecz, księże dobrodzieju, połóż rękę na sercu i tak szczerze powiedz mi, czy na mojém miejscu...
I mówiąc to wyjął klucz z kieszeni i zbliżył się do drzwi. Don Abbondio poszedł za nim, a w chwili gdy Renzo wkładał klucz do zamku, stanął obok niego, z twarzą uroczystą, choć pełną niepokoju, zbliżył mu do oczu trzy palce prawéj ręki i rzekł: — Przysięgnij mi, że...
— Mogłem zawinić, to téż przepraszam pokornie — mówił Renzo, otwierając drzwi i zabierając się do wyjścia.
— Przysięgnij! — zawołał proboszcz drżącą ręką chwytając go za ramię.
— Mogłem zawinie — powtórzył Renzo, i oswobadzając ramię z pod ręki proboszcza, wybiegł spiesznie, przecinając w ten sposób spór, który, podobnie do tylu sporów w filozofii lub piśmiennictwie, mógłby trwać całe wieki, gdyż obie strony powtarzały tylko swoje własne dowody.
— Perpetua! Perpetua! — zawołał don Abbondio. — Potém, gdy się już przekonał o bezskuteczności wołania za uciekającym, a Perpetua nie odpowiedziała: Don Abbondio stracił głowę do reszty.
Nieraz zdarzało się osobom, daleko bardziéj znakomitym, niż nasz biedny proboszcz, znaleźć się w tak trudnych, w tak nieznośnych okolicznościach, iż najlepszym, jedynym na nie środkiem była choroba i położenie się do łóżka. Don Abbondio nie potrzebował nawet szukać tego środka, gdyż sam mu się pod rękę nawinął. Przestrach, którego doznał wczoraj, nie mniejszy przestrach, w którym się i dziś znajdował, trwoga o jutro, wszystko to razem musiało wywrzéć swój skutek. Odurzony, zrozpaczony, niespokojny, rzucił się na fotel i po chwili uczuł, że go jakieś dreszcze zaczynają przechodzić; z westchnieniem poglądał na swoje paznogcie i od czasu do czasu głosem drżącym i rozgniewanym wołał: — Perpetua! Perpetua! — Zjawiła się wreszcie Perpetua z ogromną głową kapusty pod ręką i z miną tak bezczelną, jakby nic nigdy nie zaszło. Nie chcę nudzić czytelnika opisem skarg, ubolewań, wymówek, obwinień i obrony; przytaczaniem owych: — toś ty mogła mu tylko powiedziéć, i — ja nic nie mówiłam, — słowem wszystkich szczegółów smutnej téj sceny, powiem tylko, iż w ostatku don Abbondio rozkazał Perpetui drzwi zaryglować, nie otwierać nikomu pod żadnym pozorem, a gdyby kto chciał się widziéć z proboszczem, objawić mu przez okno, że proboszcz ma gorączkę i że położył się do łóżka. Następnie udał się do swego pokoju, który był na górze, zatrzymując się na każdym stopniu schodów i powtarzając: — ślicznie ci się przysłużyli, — i na prawdę położył się do łóżka, gdzie go też — zostawimy.
Tymczasem Renzo spiesznie szedł ku domowi, a choć żadnego jeszcze planu działania nie ułożył w głowie, czuł jednak, że to, co zrobi, będzie jakieś dziwne i straszne. Każdy ciemięzca, każdy zły człowiek, który w jakibądż sposób krzywdzi bliźniego, staje się winny, nie tylko popełnionego przez siebie występku, lecz i owych niedobrych uczuć, które wywołuje w duszy skrzywdzonego. Renzo był dobry i spokojny chłopak, brzydził się obłudą i podstępem, nigdy nikomu nie chciał zaszkodzić; a jednak teraz całą jego duszą owładła chęć zemsty, chęć mordu i myślał tylko nad tém, w jaki sposób najlepiéj byłoby napaść na nienawistnego wroga. Chciałby był biedź do domu don Rodriga, tam go schwycić za gardło i... lecz przypomniał sobie, że dom ten był istną twierdzą z powodu brawów, którzy go strzegli w dzień i w nocy; że tylko przyjaciele pana i dobrze znani już słudzy mogli swobodnie doń wchodzić; że jakiś tam niewiadomy prostak nie mógłby progu przestąpić, nie poddawszy się wprzód ścisłemu badaniu, i że on, szczególniéj on, jest tam niezawodnie zanadto już znany. Wyobrażał więc sobie, iż bierze swą strzelbę, zaczaja się za jakimś żywopłotem i czeka, czeka cierpliwie, aż don Rodrigo bez brawów będzie tędy przechodził, i zatrzymując się z dziką rozkoszą na tych obrazach, wystawiał sobie, że już słyszy kroki, właśnie jego kroki, że ostrożnie podnosi głowę, że poznaje nędznika, że odwodzi kurek, przycela się, strzela, że wróg pada, ugodzony śmiertelnie, a on, cisnąwszy mu przekleństwo, ucieka w tę stronę, gdzie najbliższa granica sąsiedniego państwa. — A Łucyą? — Zaledwie imię to zadźwięczało mu w duszy, zaraz pierzchły straszliwe mary, a ich miejsce zajęły lepsze, szlachetniejsze uczucia, do których już przywykł oddawna. Przyszły mu na myśl ostatnie napomnienia umierających rodziców, przypomniał sobie o Bogu, o Madonnie, o świętych, o tych wielkich pociechach, których doznał nieraz w modlitwie, o tém, iż tyle razy czuł się szczęśliwym na myśl, że na sumieniu jego żadna zbrodnia nie cięży, o zgrozie, która go przejmowała zawsze, gdy się o jakiem morderstwie dowiedział, i zbudził się z tego snu krwawego przestraszony, upokorzony, a jednocześnie szczęśliwy, iż w marzeniach tylko tyle niegodziwości popełnił. Lecz myśl o Łucyi ileż-to innych myśli ciągnęła za sobą! Tyle nadziei, tyle szczęścia, taka rozkoszna przyszłość, ten dzień tak upragniony! wszystko, wszystko przepadło! I cóż teraz począć? Jak ją uczynić swoją pomimo przeszkód, które mu zgotował pan wielmożny i silny? Ów niegodziwy postępek don Rodriga nie mógł z czego innego wypływać, jak tylko z brzydkiéj namiętności dla Łucyi. A Łucyą? Nawet i cień podejrzenia, ani na chwilę, nie padł na czystą postać jego narzeczonéj; czuł, że jest niewinną. Ale, czy nie wie o niczém? Czy don Rodrigo mógł zapałać ku niéj tak niecną namiętnością, bez tego, aby ona ją spostrzegła? Czyżby się tak dalece posunął, nie starając się uprzednio zbliżyć się do niéj w jakibądź sposób? A jednak, Łucya nigdy ani słówka mu o tém nie powiedziała! Jemu, który miał zostać jéj mężem!
Pogrążony w ciężkich tych myślach minął swój dom znajdujący się w środku wioski i szedł daléj ku domowi, Łucyi, który był jeden z ostatnich, to jest graniczył już z polem. Ów domek miał niewielkie podwórko od strony ulicy i niski mur dokoła. Renzo wszedł na podwórze i usłyszał jakiś ciągły i niewyraźny gwar, który dolatywał z pokojów na piętrze. Domyślił się zaraz, że tam musiały się zejść sąsiadki i przyjaciółki Łucyi, które miały do weselnego orszaku należéć; a nie chcąc im się pokazać z twarzą tak zmienioną i objawić w ich przytomności tak smutną nowinę, zatrzymał się, myśląc nad sposobem wywołania Łucyi. W téj chwili, mała dziewczynka, która się na podwórzu bawiła, spostrzegła go i, biegnąc na jego spotkanie, zawołała wesoło: — pan młody! pan młody!
— Cicho, cicho, Bettna! — powiedział Renzo półgłosem — chodź tu, bliżéj. Oto masz pójść zaraz na górę, do Łucyi, rozumiesz? Weź ją na stronę, i powiedz jéj do ucha... ale uważasz tak, aby się nikt nie domyślił niczego, ponieważ... że ja... chcę się z nią widziéć, że czekam na dole i żeby zaraz przyszła. — Dziewczynka, dumna z tego, iż jéj kazano spełnić tajemnicze zlecenie, pobiegła szybko na schody.
Właśnie w téj chwili matka skończyła Łucyę ubierać. Przyjaciółki, niemal z rąk sobie wydzierały pannę młodą, aby jéj się lepiéj przypatrzyć, a ona, wyswabadzając się z ich objęć z tą nieco rubaszną wstydliwością, którą się odznaczają wieśniaczki, zasłaniała sobie twarz łokciem, głowę pochylała na piersi i ściągała niby gniewnie swe czarne, równe brewki w czasie, gdy usta składały się do uśmiechu. Czarne, bujne jéj włosy, gładko rozdzielone nad czołem, tworzyły z tylu głowy sploty grubych warkoczy, w które powpinane były (jak to i dziś widzimy u włościan medyolańskiéj pro — wincyi) długie, srebrne szpilki, tak gęsto, iż rozchodząc się dokoła, wyglądały jak promienie aureoli na świętym obrazku. Na sobie miała gorset ze złotogłowiu w kwiaty, którego otwarte rękawy sznurowane były pięknemi wstążkami; krótką spódniczkę jedwabną w drobne i gęste fałdy; czerwone pończochy; trzewiki haftowane, również jedwabne, a na szyi sznur dużych granatów, pomieszanych ze złotemi paciorkami filigranowéj roboty. Ów strój panny młodéj, podnosił jeszcze skromną piękność Łucyi, w twarzy jéj malowały się jasno uczucia, które w téj chwili musiały jéj duszę napełniać radość, lekki niepokój, rozrzewnienie, przelotny smutek, zamyślenia jakaś uroczysta powaga, słowem wszystko to, co zwykle w dzień ślubu tyle wdzięku kobiecie dodaje. Bettina przedarła się przez gromadkę zebranych dokoła Łucyi kumoszek i towarzyszek, dała jéj zręcznie do poznania, iż ma jéj coś powiedziéć, i szepnęła jéj parę słówek do ucha.
— Zaraz wrócę — powiedziała Łucya do otaczających i zbiegła ze schodów. Na widok zmienionéj twarzy Renza, ogarnął ją silny niepokój i z jakiemś trwożném przeczuciem spytała:
— Co się stało?
— Łucyo! — odrzekł Renzo — nic dzisiaj z naszego ślubu nie będzie; i Bóg raczy wiedziéć, kiedy już będziemy mogli nazwać si mężem i żoną.
— Jakto? — spytała przestraszona Łucya. Renzo w krótkich słowach opowiedział jéj wszystko, co go dzisiejszego poranku spotkało: słuchała z wielkim niepokojem, a gdy wymienił imię don Rodriga: — ach! — zawołała, drżąc na całém ciele i rumieniąc się mocno — aż do tego stopnia!
— Wiedziałaś więc?... — spytał Renzo!
— Niestety, nadto dobrze wiedziałam — odrzekła Łucya — ale, żeby aż do tego stopnia!
— Cóż więc wiedziałaś?
— Ach, nie mogę teraz mówić, nie mogę, zarazbym się rozpłakała! Zawołam matkę, zawiadomię przyjaciółki, że dziś ślubu ni będzie, niech się rozejdą do domów, musimy być sami.
W czasie gdy to mówiła, Renzo wyszeptał: — Nigdyś mi nic nie powiedziała o tém!
— Ach, Renzo! — zawołała Łucya, która już biegła ku drzwiom i nie zatrzymała się nawet, a tylko spojrzała nań z jakimś lagodnym wyrzutem. Renzo zrozumiał dobrze, iż jego imię wymówione w takiéj chwili i takim głosem miało znaczyć: czyż możesz przypuszczać, aby powody, dla których milczałam, nie miały być słuszne i czyste?
Tymczasem Agnieszka (tak się nazywała matka Łucyi), zaciekawiona owém szeptaniem do ucha i zniknięciem córki, zeszła na doł, aby dowiedziéć się, co się stało. Łucya pozostawiła ją z rzeczonym, wróciła do zebranych kobiet i, przybierając najbardziej spokojny wyraz, na jaki w téj chwili mogła się zdobyć, powiedziała Proboszcz zachorował, i ślubu dziś nie będzie. Potém pożegnała się spiesznie ze wszystkiemi i znów na dół wróciła.
Kobiety rozeszły się jedna po drugiéj, aby roznieść po wsi niespodzianą nowinę. Niektóre udały się aż do plebanii, chcąc spawdzić, czy istotnie proboszcz zachorował.
— Okropna febra — odpowiadała na ich zapytania Perpetuap rzez okno; a ten wyraz, przechodząc z ust do ust, przerwał odrazu wszystkie domysły i przypuszczenia, które zaczynały już kiążrć po głowach poczciwych kumoszek, a nawet objawiać się w ich tajemniczych i urywanych rozmowach.


ROZDZIAŁ III.

Łucyą weszła do pokoju na dole w chwili, gdy Renzo opowiadał Agnieszce całą tę sprawę, a ta słuchała go w milczeniu z wiekim smutkiem i trwogą.
Oboje zwrócili się jednocześnie do téj która o tém więcéj wiedziała i od której oczekiwali wyjaśnień, choć już przeczuwali naprzód, iż będą bolesne i wcale niepocieszające oboje też, wali naprzód, iż będą bolesne i wcale niepocieszające, oboje téż, pomimo miłości, którą mieli dla Łucyi, czuli w téj chwili żal do niéj za to, iż mogła przed nimi cośkolwiek zataić, tembardziéj, że zataiła rzecz takiej wagi. Agnieszka, pomimo iż pragnęła jak najprędzej dowiedzieć się czegoś od córki, nie mogła się wszakże powstrzymać od zrobienia jej wymówki:
— Żeby téż matce rodzonéj nic nie powiedzieć!
— Zaraz wszystko wam powiem — rzekła Łucja, wycierając oczy fartuszkiem.
— Mów, mów już prędzej! Słuchamy, słuchamy — zawołali jednocześnie matka i narzeczony.
— O, Matko najświętsza! — rzekła Lucja — któżbv się mógł spodziewać, że aż do tego już przyjdzie! — I, głosem przerywanym od płaczu, opowiedziała, jak przed kilku dniami, jak wracała z przędzalni, gdy pozostała nieco w tyle od swoich towarzyszek, przeszedł koło niej don Rodrigo z jakimś innym pan, jak najprzód chciał ją zatrzymać, mówiąc jéj różne rzeczy wcale nie piękne, którychby za nic nie mogła powtórzyć; jak ona, nie odpowiadając ani słowa, przyśpieszyła kroku i dopędziła swe towarzyszy i jak usłyszała, że ten nieznajomy pan roześmiał się na głos, a don Rodrigo powiedział, załóżmy się. Następnego dnia obaj panów znowu się na téj drodze znaleźli; lecz Łucyą szła w środku gromadki ze spuszczonemi oczami; a ten pan nieznajomy znów się śmiał, a don Rodrigo powtarzał, zobaczym, zobaczym. Na szczęście był-to już dzień ostatni roboty w przędzalni — ciągnęła dalej Łucya — a ja opowiedziałam zaraz...
— Komu opowiedziałaś? — przerwała Agnieszka z odcieniem lekkiéj zazdrości dla wybranego powiernika.
— Ojcu Krzysztofowi, na spowiedzi, mamo — odpowiedziała Łucya tak słodko, jakby się chciała usprawiedliwiać z zarzutu. Opowiedziałam mu wszystko wówczas, gdyśmy ostatnim razem chodziły do klasztoru na mszę; i jeżeli mama pamięta, właśnie owego poranku przed wyjściem z domu, starałam się wynajdywać różne zajęcia, aby zwlekać jak najdłużéj i doczekać się, aż inni ludzie z wioski będą szli w tamtę stronę; ponieważ po tém spotkaniu, tak się bałam znaléść na drodze bez licznego grona, i...
Usłyszawszy imię ojca Krzysztofa, Agnieszka złagodniała:
— Dobrześ zrobiła, mówiąc o tém ojcu Krzysztofowi, ale i matce przecie mogłaś też powiedziéć.
Łucya nie uczyniła tego dla kilku ważnych powodów: najprzód sądziła, iż jéj ślub przerwie w samym początku niecne knowania don Rodriga; powtóre nie chciała smucić i niepokoić matki, wiedząc dobrze, iż poczciwa kobieta nie jest wstanie złemu zaradzić; po trzecie bała się, aby cała ta sprawa, którą wypadało trzymać w jaknajglębszéj tajemnicy, nie zaczęła z ust do ust przechodzić. Ze wszystkich tych jednak powodów, do drugiego się tylko przyznała.
— A teraz — powiedziała zwracając się do Renza — a teraz osądź sam, czy mogłam mówić z tobą o podobnych rzeczach? Mój Boże! i bez tego wiesz już dziś o wszystkiém!
— A cóż ci powiedział ojciec Krzysztof? — spytała Agnieszka.
— Powiedział mi, abym się starała o ile możności dzień ślubu przyśpieszyć; a do tego czasu abym nie pokazywała się nigdzie; i abym się szczerze modliła, a on ma nadzieję, iż don Rodrigo nie widząc mnie, wkrótce o mnie zapomni. I wówczas to — mówiła daléj, znowu się do Renza zwracając, lecz nie podnosząc oczu i oblewając się mocnym rumieńcem — wówczas to, uzbroiłam się w odwagę i sama prosiłam ciebie o jak najprędsze załatwienie wszelkich formalności i przyśpieszenie ślubu. Kto wie, co mogłeś o mnie pomyśléć! Ale ja to robiłam dla naszego dobra, mnie przecie doradził... ja sądziłam... a przed godziną jeszcze czyż mogłam przypuszczać... — Tu gwałtowny wybuch płaczu przerwał jéj mowę.
— A! łotr! a! nikczemnik! a! morderca! — wołał Renzo chodząc po pokoju wielkiemi krokami i od czasu do czasu ściskając rękojeść swego puginału.
— O! mój Boże, mój Boże! Cóż teraz pczniemy! — powtarzała Agnieszka. Renzo zatrzymał się nagle przed płaczącą Łucyą; popatrzył na nią z niewymowna czułością i rzekł głosem drżącym od gniewu: — To już ostatnia sprawka tego łotra.
— Ach nie, Renzo, na Boga! — zawołała Łucya. — Nie, nie, co ty mówisz! Przecież Pan Bóg i o biedakach pamięta; a jakże chcesz, aby nam dopomógł, jeżeli staniem się niegodni jego opieki? — Nie, nie, na Boga! — powtarzała Agnieszka.
— Renzo — rzekła po chwili Łucya, głosem nieco spokojniejszym, w którym czuć było mocne postanowienie.
— Renzo, masz przecie rzemiosło, a ja umiem pracować: opuścim wioskę i pójdziem tak daleko, tak daleko, aby już stamtąd żadna o nas wiadomość dojść do tego człowieka nie mogła.
— Ach Łucyo! i cóż-to pomoże? Przecie nie jesteśmy jeszcze mężem i żoną. Czyż proboszcz zechce nam wydać świadectwo wolnego stanu? Taki człowiek jak on? O, gdyby to już było po ślubie, wówczas!
Łucya znów płakać zaczęła: wszystko troje milczeli, a przygnębienie i boleść, które wyrażały się w całéj ich postawie, dziwnie odbijały od świątecznego ich stroju.
— Moje wy dzieci kochane, posłuchajcie tylko, co ja wam powiem — rzekła po pewnym czasie Agnieszka.
— Jestem już stara, i dobrze świat poznałam. Nie trzeba tak zaraz tracić odwagi, dyabeł nie taki straszny, jak go malują. Nam biedakom wszystko się dlatego gorszém wydaje, iż nie umiemy w niczém sobie poradzić; lecz bardzo często jakieś jedno słówko, rada, zdanie człowieka uczonego... słowem, rozumiecie już, co chcę powiedziéć. Otóż Renzo, zrób tylko tak, jak ja ci mówię: idź do Lecco, dowiedz się, gdzie mieszka doktór Gmatwacz-kręciel, opowiedz mu... Tylko na miłość boską, tak go czasem nie nazwij, bo to jest przydomek. Trzeba mówić do niego: szanowny panie doktorze... Ach, jak się nazywa? Otóż masz! nie znam nawet jego prawdziwego nazwiska, wszyscy go zowią zawsze... Ale mniejsza z tém, dość abyś znalazł doktora wysokiego, chudego, z długiemi włosami, z czerwonym nosem i z malinową plamką na policzku.
— Znam go z widzenia — powiedział Renzo.
— Tém lepiéj — mówiła dalej Agnieszka: — to jest dopiéro człowiek! Ja sama nieraz widziałam ludzi, którzy w gorszą jeszcze wpadali matnię i którzy żadnego już znikąd nie mieli ratunku, widziałam, powiadam, jak ciż sami ludzie po godzinnéj rozmowie na cztery oczy z doktorem Gmatwaczem-kręcielem (pamiętaj tylko, abyś go tak nie nazwał przypadkiem!) wychodzili od niego jakby odrodzeni i drwili sobie z całego świata. Weź oto, te cztery kapłony; biedaki, chciałam im głowy ukręcić na ucztę niedzielną! weź i zanieś je doktorowi; bo widzisz do takich panów nie trzeba nigdy przychodzić z próżnemi rękami. Opowiedz mu wszystko; a zobaczysz, że potrafi ci odrazu dać tak piękną radę, iż nam nie przyszłaby na myśl nawet, choćbyśmy cały rok sobie głowy suszyli.
Renzo z ochotą przystał na ten projekt, Łucyi podobał się również; a Agnieszka dumna z tego, iż powstał w jéj głowie, wyciągnęła jeden po drugim wszystkie cztery kapłony z kojca, zebrała razem osiem ich nóg, robiąc z nich jakby pęczek kwiatów, następnie związała je sznurkiem i wręczyła biedne stworzenia narzeczonemu, który zamieniwszy jeszcze z kobietami kilka wyrazów otuchy i nadziei, wymknął się w pole przez ogród, z obawy aby go nie spostrzegły wiejskie dzieciaki, bo wiedział dobrze, iż biegłyby za nim wołając: pan młody! pan młody! Tak więc trzymając się zdaleka od wielkiéj drogi, szedł ścieżynami przez pola, trzęsąc się z gniewu, myśląc o swém nieszczęściu i o tém, w jaki sposób rzecz całą szanownemu doktorowi ma przedstawić. Łatwo sobie może czytelnik wyobrazić, jak miłą podróż musiały odbywać owe cztery ofiary związane razem w jeden pęczek, wiszące na dół głowami i znajdujące się do tego w ręku człowieka, który będąc miotany przez tyle uczuć gwałtownych, bezwiednie ruchami wyrażał myśli, co chwila zmieniające się w jego głowie. To gniewnie rękę podnosił, to zrozpaczony opuszczał ją nagłe, to znów trząsł nią w powietrzu, jakby komuś groził i kazał co chwila podskakiwać owym czterem główkom kapłonim, które tymczasem starały się jedna drugą dziobać, jak to, niestety, zbyt często się zdarza pomiędzy towarzyszami niedoli.
Przyszedłszy do miasteczka, spytał o mieszkanie doktora; wskazano mu je i zaraz się tam udał. Wchodząc czuł owo zakłopotanie, które zwykle ogarnia niepiśmiennych biedaków, wówczas gdy mają stanąć przed jakim wielkim panem, lub uczonym człowiekiem, i zapomniał odrazu całéj mowy, którą w drodze ułożył i w któréj gładko i wyraźnie miał swoję sprawę doktorowi przedstawić; lecz, rzuciwszy okiem na kapłony, odzyskał nieco odwagi. Wszedł do kuchni i spytał sługę, czy może się widziéć z panem doktorem. Służąca, spostrzegłszy kapłony, zaraz po nie sięgnęła; lecz Renzo nie chciał ich z rąk wypuścić, bo uważał za stosowne, aby pan doktór widział i wiedział, że przyniósł mu coś w upominku. Właśnie w téj chwili, gdy kobieta mówiła — oddaj i idź do pana — pan w swéj własnéj osobie zjawił się na progu. Renzo ukłonił się bardzo nisko: doktór powitał go łaskawie, i powiedziawszy: — chodź tu, mój chłopcze — wprowadził go do swéj pracowni, w któréj zwykł był zasięgających jego rady przyjmować. Była-to duża izba: na trzech jéj ścianach wisiały wizerunki dwunastu cezarów, czwartą zajmowała ogromna szafa otwarta z półkami, pełna starych, zakurzonych książek; w środku znajdował się stół, zawalony dokumentami, prośbami, sądowemi rozporządzeniami i wyrokami, a dokoła stołu stały trzy czy cztery krzesła z poręczami o wysokich czworokątnych grzbietach, zakończonych po rogach dwu ozdobami z drzewa, wznoszącemi się w kształcie rogów, i wybite skórą, przytwierdzoną mosiężnemi ćwiekami, z których wiele oddawna już powypadało, tak iż po rogach szczególniéj skóra wisiała lub zwijała się w trąbkę. Pan doktór był ubrany po domowemu, to jest, miał na sobie bardzo już zniszczoną togę, którą przed laty nakładał w chwilach uroczystych, wówczas, gdy się udawał do Medyolanu, aby głos zabrać w jakiéj ważnéj sprawie.
Gdy się już obaj w pokoju znaleźli, doktór drzwi zamknął i, dodając odwagi młodzieńcowi, rzekł:
— A więc, mój chłopcze, opowiedz mi swoję sprawę.
— Ja-bym chciał, proszę szanownego doktora dobrodzieja, parę słów powiedziéć mu pod sekretem.
— Bardzo dobrze — odrzekł uczony doktór — słucham. — I usiadł na krześle. Renzo, stojąc przed stołem, kapelusz swój wsadził na jednę rękę, a drugą obracał go w kółko i zaczął po chwili: — Obciąłbym się dowiedziéć od szanownego doktora, który jest taki uczony...
— Masz mi prosto powiedziéć, o co ci chodzi — przerwał mu doktór.
— Przepraszam najpokorniéj, ale bo to my, ludzie prości, nie umiemy mówić tak, jakby się należało. Otóż chciałbym wiedziéć...
— A toż mi nudziarz! wszyscy wy tacy: zamiast jasno i wyraźnie opowiedziéć rzecz całą, zaczynacie od zapytań, bo już ułożyliście jakiś plan w waszéj głowie!
— Ależ przepraszam, szanowny doktorze dobrodzieju. Ja chcę tylko wiedziéć, czy jest jaka kara za to; jeżeli ktoś używa gróźb i postrachu na proboszcza w celu niedopuszczenia go do dania ślubu.
— Teraz rozumiem — powiedział w duchu pan doktór, który na prawdę, nie zrozumiał nic zgoła. — Rozumiem. — I przybrał wyraz niezmiernie poważny, w którym jednak przebijało się współczucie i chęć przyjścia z pomocą bliźniemu w potrzebie; przy tém mocno usta zacisnął, wydając jakiś dźwięk nieokreślony, który wszakże, w jego przekonaniu miał oznaczać to, co następnie słowami wyraził:
— To, mój chłopcze, rzecz ważna, rzecz przewidziana prawem! Dobrześ zrobił przychodząc do mnie po radę. Rzecz ważna, powiadam, kilka wyroków o niéj wspomina... właśnie jeden z wyroków, wydanych w roku zeszłym przez teraźniejszego gubernatora. Zaraz ci go pokażę, abyś się mógł naocznie przekonać.
I wstał z krzesła, pochylił się nad stołem, a wsunąwszy obie ręce w stosy rozrzuconych papierów, począł w nich grzebać i przewracać je tak, jakby przesypywał zboże z miarki do miarki.
— No proszę, gdzieżem go podział? Ech! bo to tyle tych szpargałów! a jednak wszystkie potrzebne. Wiem, że tu był; musi być tu; przecie to wyrok niezmiernie ważny. A, nareszcie; otóż go mam!... Wziął papier do ręki, rozłożył go, spojrzał na datę i z miną jeszcze bardziéj uroczystą zawołał: — Wydany w dniu 15 października r. 1627! Tak, jest-to wyrok świeży, wyrok z roku zeszłego, jeden z tych, co to najwięcéj strachu napędzają. Umiesz ty czytać, mój chłopcze?
— Tak, niby trochę, szanowny panie doktorze.
— A więc dobrze, stań tu za mną, abyś mógł widzieć to, co ci przeczytam.
I, trzymając wyrok oburącz przed sobą, zaczął czytać, to mrucząc niewyraźnie i przelatując spiesznie po miejscach mniéj ważnych, to znów zatrzymując się na innych, większéj doniosłości, podnosząc głos i podkreślając dobitnie każdy wyraz:
Chociaż, przez wydanie wyroku, ogłoszonego z rozkazu Jaśnie Wielmożnego Hrabiego Feria w dniu 14 grudnia 1620 r. i potwierdzonego przez Jaśnie Oświeconego i Wielmożnego Księcia Gonzalesa Fernandeza z Kordowy, i t. d., i t. d., zapobiegło się już środkami nadzwyczajnemi i wielce surowemi owym uciskom, bezprawiom, zdzierstwu i innym występkom, których się. dopuszczają niektórzy na osobach najpoddanniejszych Wasalów jego Królewskiéj Mości... w każdym jednak razie liczne wypadki nadużyć i złośliwości rozmyśléj i t. d., i t. d., powtarzają się tak często i wzrosły do tego stopnia, iż Jego Ekscelencya, i t. d... postanowiła niniejszy wyrok ogłosić.
Zaczynając od owych niesprawiedliwości i od owego ucisku, ponieważ nam doświadczenie pokazuje, że wielu ludzi możnych, tak po miastach jako téż i będąc na wsi w swoich dobrach, w téj prowincyi nam powierzonéj są prawdziwemi tyranami popełniającemi gwałty i bezprawia.. słyszysz? — ciemiężą na różne sposoby słabszych, jako to naprzyklad zmuszając ich do podpisywania niesprawiedliwych kontraktów na kupno sprzedaż, lub odnajmowanie... i t. d., mniejsza z tém, o, masz tu, czytaj — co do zawierania lub nie zawierania małżeństw. Co?
— Właśnie to się do mnie stosuje — powiedział Renzo.
— Słuchaj więc, słuchaj; jeszcze się wielu innych rzeczy ciekawych dowiesz; a potém zobaczmy karę.
Czy będzie dowiedzioném, czy nie będzie dowiedzionym, że opuścił miejsce swego zamieszkania i t. d., i t. d., że dług był spłacony, lub że nie został spłacony: wszystko to nam niepotrzebne. A, otóż jest: ksiądz, który nic spełnia tego, co mu nakazuje jego obowiązek, albo robi to, co do niego nie należy. A co?
— To tak zupełnie, jakby dla mnie ten wyrok był pisany.
— A widzisz? słuchaj, słuchaj tylko: i inne podobne nadużycia, których się dopuszczają ludzie, posiadający grunta lenne, szlachta, mieszczanie, włościanie. Nikt się nie wykręcił, są tak wszyscy jak na dolinie Józafata. A teraz przejdźmy do kary: Wszystkie te i wiele innych podobnych przewinień, chociaż już były surowo zabronione, niemniéj wymagają jeszcze większéj surowości i dlatego Jego Ekscelencya i t. d., i t. d., postanawia i nakazuje, aby na wszystkich tych, którzy dopuszczą się wyżéj wymienionych, przewinień, każdy sędzia zwyczajny mógł nakładać kary pieniężne i cielesne, skazywać ich na więzienie i galery, a nawet na śmierć... bagatela, nawet na śmierć! zawiadamiając o swym wyroku Jego Ekscelencyą, lub Senat, stosownie do stanowiska osoby podlegającéj karze i do okoliczności procesu. I to ma wypełniać ko-nie-cznie i bez żadnego po-bła-żania, i t. d. A co, piękne rzeczy, nieprawdaż? A widzisz tu podpis: Gonzalo Fernandez de Gordona; a tu niżéj: Platonus, a tu jeszcze: Vidit Ferrer — nic nie brakuje, wszak prawda?
W czasie czytania, Renzo starał się nie stracić z oka żadnego wyrazu, usiłując zgadnąć ich znaczenie i wrazić, sobie dobrze w pamięć te słowa, od których, jak sądził, zależało jego zbawienie. Uczony mąż widząc tymczasem, iż jego nowy klient okazuje więcej uwagi niż przestrachu, nie mógł się temu wydziwić. — To mi zuch! to mi ptaszek! — pomyślał i powiedział po chwili: — Ho! ho a jednak kazałeś sobie czub ostrzydz? To dobrze, ostrożność nigdy nie zawadzi, ale udając się pod moję opiekę, mogłeś się obejść bez tego. Prawda, że to sprawa nie-lada, jednak spuść się tylko na mnie, jeszcze nie wiesz, co to ze mnie za człowiek!
Aby dobrze zrozumiéć te ostatnie wyrazy szanownego doktora, trzeba najprzód wiedziéć, albo raczéj sobie przypomniéć, iż w owe czasy brawi z rzemiosła i wogóle łotry wszelkiego rodzaju nosili długie czuby, któremi, jak przyłbicą, zwykli byli zakrywać twarz wówczas, gdy mieli napaść na kogoś, lub wykonać jakiś czyn wymagający jednocześnie wielkiej siły i ostrożności. Wyroki nie pominęły milczeniem téj niepospolitéj mody. Rozkazuje jego Ekscelencyą (markiz de la Hynojosa), — iż każdy, ktoby nosił włosy tak długie, że nimi zakryć może całe czoło aż do brwi, lub każdy, kto ma warkocz czy to przodu głowy, czy za uszami, winien zapłacić trzysta skudów kary, a w razie gdyby téj kary nie był w stanie zapłacić, ma być skazany na trzy lata do galer, to na pierwszy raz: jeżeli powtórnie dopuści się tego samego, będzie postąpiono z nim z większą surowością, zwiększoną zostatnie kara pieniężna i cielesna, według uznania Jego Ekscelencyi.
Wszakże Jego Eksoelencya. pozwala na to, aby ludzie, którzy mają Wielką łysinę, lub szramy od ran na głowie, lub inne podobne braki nosili włosy tak długie, iżby niemi mogli przykryć takowe braki; uprzedza jednak, aby się strzegli nadużywać tego przywileju, gdyż na równi z innemi będą pociągnięci do odpowiedzialności.
A również rozkazuje balwierzom, pod karą zapłacenia stu skudów i otrzymania trzech pociągnień powrozem, które mają być im dane w miejscu publicznym, aby strzygąc ludzi nie zostawiali żadnych warkoczy, czubów, kosmyków, ani wogóle włosów dłuższych nad te, które prawo nosić pozwala, tak nad czołem jako téż i za uszami, gdyż włosy te powinny być wszędzie ostrzyżone równo, a odstąpić od tego przepisu pozwala się im tylko w razie, gdyby strzygli łysych mocno, lub téż ludzi mających inne braki na głowie, przewidziane już prawem. Czub więc stanowił jakby część uzbrojenia, był cechą wybitną wszystkich brawów i łotrów, których z tego powodu zaczęto nazywać czubami. Wyraz ten, choć w nieco złagodzoném znaczeniu, przetrwał po dziś dzień we Włoszech, tak iż każdy z moich czytelników, który się w Medyolanie urodził, pamięta niezawodnie, jak w latach dziecinnych jego rodzice, nauczyciel, lub ktoś z dobrych znajomych nazywali go nieraz: ciuffo albo ciuffetto (to jest czubem lub czubkiem).
— Jak mi Bo=óg miły — odrzekł Renzo — nigdy w życiu nie nosiłem czuba.
— Nie masz do mnie ufności — powiedział doktór, potrząsając głową z jakimś niby ironicznym, niby niecierpliwym uśmiechem. — A skoro nie masz ufności, nic téż nie potrafimy zrobić. Kto kłamie przed doktorem, mój chłopcze, ten jest głupcem, który będzie musiał wyznać prawdę przed sądem. Adwokatowi trzeba wszystko, jasno, szczerze powiedziéć; a do nas już należy rzecz całą zagmatwać. Jeżeli chcesz. abym cię ratował, musisz mi całą sprawę od a do z opowiedziéć, tak, z ręką na sercu, jak na spowiedzi. Musisz wymienić osobę, która cię do mnie przysłała: nie wątpię, iż jest nią jakiś pan szanowny i znakomity, a w takim razie pójdę złożyć mu osobiście najgłębszy szacunek. Nie powiem mu jednak, tego możesz być pewny, iż wiem od ciebie, że to on cię posiał. Powiem tylko, że przychodzę prosić go o opiekę i pomoc dla spotwarzonego biednego młodzieńca. Razem z nim ułożymy się, w jaki sposób działać wypada i całą tę sprawę załatwimy chwalebnie; dobrze przecie rozumiesz, iż ratując siebie i ciebie będzie musiał ratować. W razie jednak, gdybyś działał tylko na własną rękę i sam tego piwa nawarzył, to i wówczas ciebie nie opuszczę: tylu już ludzi z gorszéj jeszcze wyciągnąłem biedy... Byłeś tylko nie obraził jakiej znakomitéj, wielmożnéj osoby, o tém ciebie z góry uprzedzam, i byleś chciał ponieść pewne drobne wydatki, których powodzenie sprawy wymaga, obiecuję wydobyć cię z matni. Musisz mi powiedziéć nazwisko obrażonego, jak to u nas mówią, i wówczas stosownie do stanu, tytułu i humoru tego człowieka zobaczymy już, czy lepiéj wziąć go pod opiekę, czy też wynaleźć jaki sposób, aby go do kryminału zaskarżyć i tym sposobem zabić mu ćwieka do głowy; bo widzisz, mój chłopcze, trzeba się tylko umiéć dobrze z temi wyrokami obchodzić, to się zaraz okaże, iż nie ma na świecie ani winnych, ani zupełnie niewinnych. Co zaś do proboszcza, jeżeli ma olej w głowie, to będzie milczał; jeżeli nie zechce siedziéć cicho, i na niego sposób znajdziemy. Z każdéj gmatwaniny można się wyplątać, ale do tego potrzeba człowieka. Twoja sprawa jest sprawą nie-lada! trudna, powiadam ci, bardzo niedobra; wyrok mówi jasno i wyraźnie; a jeżeliby rzecz cała miała się tylko tak na cztery oczy, między tobą a sądem, rozstrzygnąć, no, to winszuję, miałbym się z pyszna! Ja, mówię z tobą jak z przyjacielem: za każde głupstwo trzeba pokutować; jeżeli chcesz, aby ci to uszło na sucho, nie żałuj pieniędzy i zaufaj temu, kto ci dobrze życzy, powiedz mu wszystko, słuchaj go we wszystkiém i rób tak, jak on ci poradzi.
W czasie téj całéj przemowy Renzo patrzył na doktora z takim zachwytem i z takiém zdumieniem, jak patrzy wieśniak na jarmarku na kuglarza, który nakładłszy sobie do ust kłaków, kłaków i jeszcze kłaków następnie wyciąga z nich wstęgi, wstęgi i wstęgi. Wszakże, skoro tylko spostrzegł, jaka tu zaszła pomyłka, i skoro zmiarkował, co przez to chce pan doktor powiedziéć, przeciął mu wstążkę w ustach mówiąc: — O! jakże szanowny pan doktor całą tę sprawę zrozumiał? To przecie było zupełnie inaczéj. To nie ja groziłem proboszczowi, to nie ja go straszyłem; ja nigdy nie skrzywdziłem nikogo; niech pan doktor całą wioskę zapyta, wszyscy mu powiedzą, że nigdy nie miałem do czynienia z sądem. To mnie skrzywdzili, i właśnie przyszedłem do szanownego doktora, aby się poradzić, co mam począć; i cieszę się mocno, żem na własne oczy zobaczył te wyroki.
— A, do licha! — zawołał doktor szeroko otwierając oczy. Cóż-to za brednie? A nie mógłżeś mi jasno całéj sprawy opowiedziéć?
— Ależ przepraszam; bo to mnie szanowny pan doktor nie dał czasu opowiedziéć wszystkiego; moja sprawa taka: dziś, właśnie dziś, miałem wziąć ślub — tu głos Renza zadrżał — miałem wziąć ślub z dziewczyną, z którą już od lata byłem po słowie; proboszcz sam dzień dzisiejszy na nasz ślub naznaczył, wszystko już było gotowe. Tymczasem, kiedym z rana przyszedł do proboszcza, ten mi objawił, że ślubu dać nie może, że zaszły pewne przeszkody... Słowem, nie chcąc nudzić szanownego doktora, powiem krótko, żem go zmusił do wyjawienia mi całéj prawdy, a miałem przecież prawo to uczynić, i że mi się przyznał, iż mu zabroniono, pod groźbą utraty życia nas ślubem połączyć. Ten don Rodrigo, ten ciemięzca, ten...
— A toż co? — przerwał mu w téj chwili doktor, ściągając brwi, marszcząc swój nos wiśniowy i wykręcając usta. A toż co ma znaczyć? Jakież to mi głupstwa będziesz tu gadał? Czy to miejsce na takie brednie? W domu możesz mówić o podobnych rzeczach, między takiemiż, jak ty, ludźmi, którzy nie umieją w słowach miary zachować, ale nie tu, nie przed porządnym człowiekiem. Idź sobie, idź, sam nie wiesz, co pleciesz, ja tam nie chcę się wdawać z błaznami, nie chcę słuchać, jak ktoś gada takie rzeczy, takie głupstwa!
— Ale przysięgam...
— Mówię: idź sobie, na nic się nie zdadzą twoje przysięgi, cóż chcesz, żebym z niemi zrobił? Ja się tam do niczego nie wtrącam, ja od wszystkiego ręce umywam. (I pocierał ręce, jakby je naprawdę umywał.) Naucz się pierwéj mówić po ludzku; bo porządnego człowieka nie wolno tak podchodzić znienacka, nie wolno takich figlów mu płatać!
— Ale, niech tylko pan doktór posłucha, — powtarzał Renzo, — niech pan doktór pozwoli... — Lecz doktór nic słuchać nie chciał, krzyczał coraz głośniéj i oburącz Renza do drzwi popychał; a gdy już w tak miły sposób biedaka aż do progu odprowadził, otworzył drzwi z hałasem, zawołał na sługę i rzekł: — Proszę mi zaraz oddać temu człowiekowi wszystko, co przyniósł: ja nie nie chcę, nic nie przyjmę od niego.
Od czasu, jak była na służbie u doktora, kobieta ta nigdy jeszcze nie wypełniała podobnego rozkazu, lecz dziś glos pana był tak stanowczy, iż nie mogła nie usłuchać odrazu. Wzięła cztery nieszczęśliwe ofiary i oddała je Renzowi, patrząc nań z jakąś pogardliwą litością, jakby chciała powiedziéć: musiałeś coś już bardzo przeskrobać, biedaku! Renzo robił jeszcze pewne ceregiele, nie chcąc brać napowrót przyniesionych kapłonów, lecz nic nie pomogło, doktór był niewzruszony, tak, iż w końcu nasz chłopak zdziwiony i rozdrażniony do najwyższego stopnia musiał zabrać swój dar wzgardzony i wracać do domu, aby zawiadomić czekające nań kobiety o pięknym skutku swéj wyprawy.
Tymczasem, po wyjściu Renza, obie kobiety przebrały się w suknie codzienne i Łucya płacząc ciągle, a Agnieszka wzdychając zaczęły się znowu naradzać. Kiedy już Agnieszka nagadała się do woli o owych świetnych skutkach, których należało się spodziewać po odwiedzinach u doktora, Lucya powiedziała, iż trzeba było innych jeszcze środków próbować; że ojciec Krzysztof jest człowiekiem zdolnym przyjść biedakom w potrzebie nietylko z dobrą radą, lecz i z pomocą, i że trzeba byłoby o wszystkiém go zawiadomić. — A, koniecznie, — odpowiedziała Agnieszka — i obie zaczęły obmyślać sposób, w jaki to najlepiéj zrobićby się dało, gdyż po tém, co zaszło, iść do klasztoru, o dwie mile blisko oddalonego od wioski, nie miały odwagi, a pewno, iż żaden rozsądny człowiek nawet-by im tego nie doradził. Lecz, właśnie w tej chwili dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi i ktoś cicho, lecz wyraźnie powiedział: Deo gratias.
Lucya, wiedząc już naprzód, kto to być może, pobiegła drzwi otworzyć i do pokoju, ukłoniwszy się poufale jak stary znajomy, wszedł laik, kwestarz z klasztoru kapucynów, niosąc na plecach duży worek, który skręciwszy mocno przy końcu, oburącz do piersi przyciskał.
— A, brat Galdino! — zawołały obie kobiety.
— Pan Bóg niech będzie z wami, powiedział zakonnik. — Przyszedłem po orzechy[1].
— Idź-no, przynieś orzechy, przeznaczone na kwestę — rzekła Agnieszka do córki. Łucya wstała, zmierzając do sąsiedniego pokoju; lecz w chwili, gdy się już znalazła za plecami brata Galdina, który stał nieruchomie w téj saméj postawie, obejrzała się szybko na matkę i, przykładając palec do ust, przesłała jéj spojrzenie, w którém malowała się i prośba o zachowanie tajemnicy i wielka czułość i pewien rodzaj łagodnego, lecz stanowczego rozkazu. Potém cichutko wyszła z pokoju.
Kwestarz tymczasem, przyglądając się Agnieszce zukosa, powiedział po chwili:
— A ów ślub? To dziś przecież miał się odbyć? uważałem we wsi jakiś ruch niezwykły, jak gdyby zaszło coś nadzwyczajnego. Cóż to Się stało?
— Nic się une stało, tylko proboszcz zachorował i dlatego dziś ślubu nie będzie — odpowiedziała prędko Agnieszka. Gdyby nie ów znak dany przez Łucyą, odpowiedź zapewne brzmiałaby inaczéj. — A jakże tam idzie z kwestą? — dodała zaraz, aby nadać rozmowie inny kierunek.
— Nie dobrze, nie dobrze, moja poczciwa kobieto, oto tu wszystko, com uzbierał. — I z temi słowy zdjął worek z pleców i zaczął nim w ręku potrząsać. — Prawda, że niewiele? a jednak aby zebrać i tę odrobinę, musiałem co najmniéj do dziesięciu drzwi kołatać.
— Ach, bo téż lata coraz mniéj urodzajne! bieda, bracie Galdino, a kto musi liczyć się z każdym chleba kawałkiem, ten przecież nie może być hojny.
— Ażeby urodzaj u Boga uprosić, jakiż jest sposób najlepszy? Tylko jałmużna, moja dobra kobieto, tylko jałmużna. Słyszeliście zapewne o tym cudzie z orzechami, który się wydarzył w naszym klasztorze w Romanii?
— Nic o nim nie wiem, niech mi go brat Galdino opowie.
— O! choćby to przecież wiedziéć musicie, iż w tym klasztorze mieszkał pewien zakonnik, który był świętym i który nazywał się ojciec Makary. Otóż, pewnego dnia (a było-to w zimie) przechodząc ścieżyną przez pole jednego z dobrodziejów naszego zakonu, człowieka także wielkiéj zacności, ojciec Makary zobaczył tego dobrodzieja i czterech wieśniaków z łopatami, zebranych dokoła wielkiego orzecha i zaczynających już podkopywać korzenie, aby drzewo wywrócić. — Co wy chcecie robić z tém biedném drzewem? — spytał ojciec Makary. — E! ojcze, już od tylu lat nie chce rodzić orzechów, to téż go na opał użyję, — odpowiedział gospodarz. — Dajcie mu pokój, zostawcie w ziemi — odrzekł ojciec Makary, — a ja wam powiadam, że w tym roku więcéj będzie na niém orzechów, niż liści. — Dobrodziéj naszego zakonu, który wiedział dobrze, kim jest ów człowiek, co mu to przyrzeka, kazał natychmiast wieśniakom, aby napowrót korzenie ziemią przykryli, i dopędzając ojca Makarego, który nie zatrzymując się szedł daléj swoją drogą, rzekł do niego: — Ojcze Makary, połowę zbioru oddam na klasztor. — Wieść o przepowiedni rozeszła się szybko, i wszyscy śpieszyli przyjrzéć się drzewu. I w rzeczy saméj, na wiosnę całe się kwiatami pokryło, a w lecie było na nim orzechów coniemiara. Zacny nasz dobrodziéj nie doczekał się wszakże téj pociechy, aby je sam mógł otrząsać, bo przedtem już poszedł do nieba po zapłatę za miłosierne czyny, które pełnił za swego żywota. Pozostawił on syna, który jednak wcale nie był podobny do ojca. Otóż więc, gdy nadeszła pora zbierania orzechów, kwestarz poszedł do syna zmarłego dobrodzieja, aby odebrać orzechy przyrzeczone klasztorowi; lecz ten udał, że nic o tém nie wié i posunął swą zuchwałość aż do tego stopnia, że żartując sobie z zakonników powiedział, że, nigdy nie słyszał, aby kapucyni umieli stwarzać orzechy. I wiecież co się stało? Pewnego dnia (słuchajcie tylko uważnie) ten bezbożnik zaprosił do siebie kilku, również godnych towarzyszów, i wśród wesołéj hulanki zaczął im opowiadać o orzechach, o kwestarzu, i śmiał się z zakonu. Zebrani goście chcieli koniecznie zobaczyć ów olbrzymi stos orzechów i gospodarz zaprowadził ich do spichrza. Ale, słuchajcie tylko, cóż się dzieje: otwiera drzwi, idzie do kąta, w którym były zsypane orzechy, i w czasie, gdy mówi: — patrzcie, patrzcie, i sam téż patrzy, aż tam zamiast stosu orzechów, wielki stos suchych liści! A co, dobrą odebrał zapłatę za chciwość? A klasztor nic na tém nie stracił, przeciwnie, wiele zyskał, ponieważ, po tak cudowném zdarzeniu, kwesta orzechów tak była obfitą, iż pewien dobrodziéj ulitowawszy się nad biednym kwestarzem, podarował klasztorowi osiołka, aby dźwigał na sobie zebrane orzechy. A z tych orzechów zrobiono następnie tak wiele oleju, iż każdy mógł iść do klasztoru i brać go sobie tyle, ile potrzębował; bo my jesteśmy jak morze, które odbiera ze wszechstron wodę i znów ją wszystkim rzekom oddaje.
W téj chwili weszła Łucya, niosąc orzechy, któremi wypełniła cały fartuch po brzegi tak, iż z wielkim tylko wysiłkiem mogła go utrzymać za oba koniuszczki. wyciągając przy tém ręce daleko przed siebie. W czasie, gdy brat Galdino zdjąwszy z pleców worek rozwiązywał go, aby weń wsypać obfitą jałmużnę, twarz matki zwróciła się na córkę z wyrazem zdziwienia i wymówki za tak niezwykła rozrzutność; ale Łucya odpowiedziała jéj spojrzeniem, które zdawało się mówić: powiem zaraz, dlaczegom to uczyniła. Kwestarz, obsypując kobiety błogosławieństwy, podziękowaniami, życzeniami obietnicami i pochwałami, zarzucił znów worek na plecy i już się do wyjścia zabierał, lecz w téj chwili Łucya zatrzymała go mówiąc:
— Bracie Galdino, chciałabym, abyście mi wyświadczyli pewną przysługę; abyście powiedzieli ojcu Krzysztofowi, że mam do niego bardzo pilny interes, i prosili go, aby nam tę łaskę wyświadczył i sam do nas przyszedł, bo my biedaki nie możemy pójść do niego.
— Tylko tyle? Nie daléj jak za godzinę ojciec Krzysztof będzie zawiadomiony o waszém życzeniu.
— Napewno?
— Spuśćcie się już na mnie. — I poszedł wprawdzie daleko bardziéj zgarbiony, ale także nierównie weselszy, niż tu przyszedł.
Widząc, iż uboga dziewczyna każę prosić do siebie ojca Krzysztofa i że kwestarz bez najmniejszego zdziwienia i tak chętnie przyrzeka spełnić jéj zlecenie, mogłoby się zdawać niejednemu, iż ów ojciec Krzysztof jest sobie bardzo pospolitym, tuzinkowym mnichem. A jednak, wcale tak nie było. Człowiek ten miał wielkie znaczenie w zakonie i w całéj okolicy; lecz sam już stan kapucynów był takim, iż dla tych ludzi nie mogło być nic zanadto niskiego, ani też zanadto wysokiego. Służyć ubogim i nędznym i odbierać usługi od możnych, wchodzić do pałaców i pod skromne strzechy z tą samą pokorą i pewnością siebie; być nieraz przedmiotem żartów, a jednocześnie osobą, bez któréj obejść się było niepodobna: prosić o jałmużnę wszędzie i następnie rozdawać ją wszystkim, którzy po nią do klasztoru przychodzili; do wszystkiego tego przywykł kapucyn. Gdy szedł drogą, mógł również spotkać księcia, który z uszanowaniem całował koniec sznura jego habitu, jak też i zgraję uliczników, którzy udając, że się bija między sobą, błotem obrzucali mu brodę. Wyraz mnich w owe czasy był wymawiany z najwyższą czcią i z największą pogardą; a kupucyni może silniéj niż każdy inny zakon wzbudzali dla siebie te dwa tak różne uczucia dlatego, iż nie mając nic swego, nosząc habit, który się tak wyróżniał od ubrania innych ludzi, i pełniąc otwarcie cnotę pokory, przez to samo stawali się przedmiotem szacunku lub pogardy, stosownie do usposobienia i sposobu myślenia tych, tak rozmaitych osób, o które się ocierali.
Gdy już odszedł brat Galdino, Agnieszka zawołała: — Oddać wszystkie te orzechy, i to w roku tak ciężkim! — Mamo, daruj mi — odrzekła Łucya — ale gdybym dała ich mniéj, tak jak lat zeszłych, biedny kwestarz musiałby chodzić jeszcze od domu do domu Bóg wié jak długo; a nawet, gawędząc z każdym po drodze o rzeczach najrozmaitszych, Bóg wić, czy nie zapomniałby o mojém zleceniu.
— Masz słuszność; zresztą, przecież to jałmużna, a jałmużna zawsze dobre przynosi owoce, — powiedziała Agnieszka, która pomimo maleńkich swych wad była w gruncie bardzo poczciwą kobietą i która, jak to mówią, w ogień-by skoczyła za tę swoję ukochaną jedynaczkę.
W téj chwili drzwi się otwarły i Renzo, wchodząc z twarzą, wyrażającą silne rozdrażnienie, gniew i boleść, rzucił na stół nieszczęśliwe kapłony, dla których była-to już ostatnia smutna przygoda w owym dniu fatalnym.
— Piękną mi matka dała, radę! — powiedział do Agnieszki. — To mi dopiéro zacny człowiek, który tak umie biedakom pomagać w potrzebie! — I tu opowiedział całą swą rozmowę z doktorem. Agnieszka zdziwiona niepomału smutnym skutkiem wyprawy, usiłowała dowieść, iż jéj rada była dobrą i że Renzo tylko nie potrafił wziąć się do rzeczy tak, jakby się należało; lecz Łucya przerwała ten spór, mówiąc, iż skądinąd lepszéj się spodziewa pomocy. Renzo i tych nowych planów wysłuchał uważnie, jak każdy człowiek, który się w nieszczęściu lub w wielkim kłopocie znajduje. — Lecz, jeżeli ojciec Krzysztof — powiedział po chwili — nie potrafi żadnej rady wynaleźć, to ja sam ją wynajdę.
Kobiety prosiły go aby się uspokoiłaby był cierpliwy, ostrożny, aby we wszystkiém spuścił na Boga. — Jutro — rzekła Łucja — ojciec Krzysztof tu będzie na pewno i zobaczysz, że wynajdzie sposób tak święty, tak piękny, iż nawet przejdzie wszelkie nasze oczekiwania.
— Daj Boże — powiedział Renzo — lecz w każdym razie i ja potrafię dowieść, że mam słuszność kazać sobie sprawiedliwość wymierzyć! Ostatecznie, musiż być jakaś sprawiedliwość na tym świecie!
Na tak bolesnej rozmowie zeszła im reszta owego dnia nieszczęsnego i mrok już począł zapadać.
— Dobranoc — rzekła smutnie Łucya do Renza, który nie mógł się jakoś zdobyć na pożegnanie z narzeczoną.
— Dobranoc! — odpowiedział z większym jeszcze smutkiem.
— Ktoś przecie nam dopomoże, jakoś to będzie! — dodała Łucja — trzeba tylko być rozważnym, ostrożnym, a nadewszystko cierpliwym.
Matka na pożegnanie dała mu jeszcze kilka rad téj saméj mniéj-więcéj treści i narzeczony odszedł z ciężkiém sercem i wzburzonym umysłem, powtarzając co chwila te dziwne wyrazy: — ostatecznie, musi być jakaś sprawiedliwość na świecie! — Wielka-to prawda, iż człowiek przygnębiony nieszczęściem nie wié sam nieraz, co mówi!


ROZDZIAŁ IV.

Słońce nie całkiem jeszcze ukazało się na widnokręgu, a już ojciec Krzysztof opuścił klasztor i szedł do domku, w którym, jak wiedział, czekano nań z upragnieniem.
Pescarenico jest-to mała wioseczka na lewym brzegu Addy, albo raczej jeziora, położona nieopodal od mostu; składa ją kilkanaście domów zamieszkałych wyłącznie prawie przez rybaków i przybranych miejscami w wielkie siecie, , które się suszą na słońcu. Klasztor kapucynów (mury jego po dziś dzień istnieją) znajdował się tuż za wioską przy samém wejściu do niéj, na drodze, która z Lecco do Bergamo prowadzi. Dzień zapowiadał się ślicznie, niebo było pogodne, a w miarę jak słońce coraz wyżej wznosiło się z poza góry, blaski jego różowe, zrazu na szczytach przeciwległych wyżyn zawieszone, coraz większéj nabierały siły i, spuszczając się szybko na boki gór, jasném światłem zalały wreszcie całą dolinę. Wietrzyk jesienny, przelatując po gałązkach drzew morwowych, otrząsał z nich suche listki i rzucał je na ziemię. Na prawo i na lewo w winnicach błyszczały czerwone już wielkie liście winogron; a pasy ziemi świeżo zoranéj odbijały ciemną swą barwą od żółtawych ściernisk, połyskujących kroplami rosy. Był-to obraz wesoły, lecz każda ludzka postać, która się na tém uroczém tle pojawiała, budziła litość i smutek. Od czasu do czasu ojciec Krzysztof spotykał obdartych, wynędzniałych żebraków, którzy, albo się już zestarzeli w tém rzemiośle, albo teraz dopiéro zostali przez nędzę zmuszeni do wyciągania ręki po jałmużnę. Przechodzili w milczeniu obok zakonnika, patrzyli nań z czułością, a chociaż wiedzieli dobrze, iż nic im dać w téj chwili nie może, bo żaden kapucyn nigdy się nawet nie dotknął pieniędzy, oddawali mu ukłon głęboki, dziękując za owę jałmużnę, po którą szli do klasztoru. Widok ludzi pracujących na polach był jeszcze bardziéj bolesny. Niektórzy siejbą zajęci rzucali ziarno z rzadka, skąpo, niechętnie, jak ktoś, co stawi na kartę rzecz niezmiernie mu drogą; inni kopiąc ziemię czynili to z pewnym wysiłkiem i leniwie przewracali skopaną glebę. Na łące, blada i wynędzniała dziewczyna, trzymając na sznurku przerażająco chudą krowę, patrzyła uważnie przed siebie i pochylała się śpiesznie, aby krówkę uprzedzić i zerwać tu i owdzie jakiś listek, który miał służyć za pożywienie dla jéj rodziny, gdyż głód nauczył już ludzi, że i trawą żyć można. Te sceny coraz bardziéj zwiększały smutek zakonnika, który szedł z tém bolesném przeczuciem, iż u celu podroży dowie się o jakimś nieszczęściu.
— Dlaczego jednak Lucya obchodziła go tak dalece? I dlaczegóż, zaraz na pierwsze wezwanie ruszył w drogę z takim pośpiechem, jakby go, co najmniéj, wzywał sam ojciec prowincjał? — I kim był ów ojciec Krzysztof? Musimy odpowiedzieć czytelnikom na wszystkie te pytania.
Ojciec Krzysztof Z*** mógł mieć lat blisko sześćdziesiąt. Jego ogolona głowa, na któréj, według przepisów, obowiązujących dla wszystkich kapucynów, pozostał tylko dokoła wąski krążek z włosów, od czasu do czasu podnosiła się na chwilę jakimś szybkim ruchem, w którym czuć było coś dumnego i niespokojnego, aby natychmiast znów opaść na piersi z wyrazem niewymownéj pokory. Długa, biała broda, zakrywając całkiem dolną część twarzy, podnosiła jeszcze bardziéj wybitne rysy górnéj części oblicza, którym surowy żywot zakonnika i umartwienia wszelkiego rodzaju, nadały wiele powagi, nic nie ujmując z ich wyrazistości. Dwoje oczu zapadłych najczęściéj w ziemię patrzyły, lecz czasem, gdy się do góry podniosły, błyszczał w nich niepospolity, młodzieńczy jakiś ogień; oczy te były jak owe rącze konie, kierowane silną i wprawną dłonią, które choć już wiedzą z doświadczenia, iż nie zdołają wyrwać się na swobodę, niemniéj wszakże od czasu do czasu próbują wierzgać i brykać, za co natychmiast muszą odpokutować, bo woźnica silniéj wędzidło zaciąga.
Ojciec Krzysztof, ani zawsze był takim, ani zawsze był ojcem Krzysztofem: na chrzcie dano mu imię Ludwik. Był on synem pewnego kupca Z*** (wszystkie te gwiazdki mają swe źródło w nazbyt wielkiéj przezorności autora rękopismu), kupca, który na starość, posiadając już piękną fortunkę i tego jedynego syna, wyrzekł się handlu i zaczął żyć, jak wielki pan.
W nowém tém, próżniaczém życiu, poznał iż przeszłość jego godną była pogardy i zaczął mocno się wstydzić tego, że kiedyś coś robił na świecie. To téż od téj chwili zadaniem jego jedyném stało się usiłowanie, aby wszyscy zapomnieli, iż był niegdyś kupcem; wszelkich starań do tego dokładał; samby nawet chciał o tém zapomniéć. Ale sklep, paki, wory, wagi i łokieć stały mu ciągle w myśli, jak ów cień Banka przed oczyma Makbeta, i truły tak, iż nie mógł o nich zapomnićé, nawet wśród uczt wspaniałych i uśmiechów pochlebców i pieczeniarzy, którzy go liczném otaczali gronem. Niepodobna sobie wystawić, z jak wielką ostrożnością biedacy ci musieli omijać każdy wyraz, który mógłby się wydać przymówką do dawnego stanu ich chlebodawcy. I tak, naprzyklad, pewnego dnia, pod koniec wesołéj biesiady, w chwili największego ożywienia, kiedy już trudno było wyrzec, kto tu jest bardziéj zadowolony, czy goście, sprzątający dzielnie wszystko, co się na półmiskach znajdowało, czy gospodarz, który ich częstował; jeden z obecnych, człowiek znany z obżarstwa, do którego pan domu zwracał się ciągle żartując zeń z odcieniem pewnéj dobrodusznéj wyższości, chcąc żartem na żart odpowiedziéć, rzekł nie namyślając się długo, bez cienia nawet złośliwości: — jestem na to głuchy jak kupiec. Lecz w téjże chwili przestraszył się sam tego, co powiedział; ów wyraz kupiec zadźwięczał mu w uszach złowrogo, umilkł z pomieszaniem, spojrzał na twarz gospodarza, która zachmurzyła się nagle, i obaj stracili humor odrazu. Zebrani goście uczuli także pewien rodzaj pomieszania i każdy z nich zaczął przemyśliwać nad sposobem zaradzenia złemu i zatarcia przykrego wrażenia; lecz myśląc tak milczeli, a cisza podwajała jeszcze draźliwość owéj chwili. Reszta dnia zeszła bardzo niewesoło, wszyscy byli jak powarzeni, a nierozsądny, albo raczéj nieszczęśliwy żartowniś nie otrzymał już więcéj zaproszenia. W taki-to sposób trawiony ciągłym niepokojem ojciec Ludwika ostatnie swe lata przepędził, obawiając się ustawicznie, aby zeń nie szydzono i nie zastanawiając się nigdy nad tą wielką prawdą, iż sprzedawanie nie jest bynajmniéj rzeczą gorszą od kupowania, i że nie zawsze przecież wstydził się owego rzemiosła, które pełnił przez czas tak długi. Synowi swemu, choć sam nie szlachcic, dał wychowanie czysto szlacheckie, zgodne z pojęciami czasu, o ile tylko mogły mu na to pozwolić zwyczaje i prawa; kazał go kształcić w naukach i w sztuce rycerskiéj i umarł pozostawiając go jedynym właścicielem dużego majątku.
Ludwik miał nawyknienia wielkiego pana; od dziecka przywykł do rozkazywania, gdyż wszyscy domownicy otaczali go pochlebstwami i starali się uprzedzać każde, najmniejsze nawet jego życzenie. Lecz, kiedy zapragnął zbliżyć się do ludzi posiadających w mieście największe znaczenie, spostrzegł odrazu, iż pójdzie mu to oporem, i że chcąc należéć do ich wybranego grona, wypadnie mu uzbroić się w wielką cierpliwość i pokorę, być poniżanym co chwila i na każdym kroku doznawać upokorzeń. To się nie zgadzało bynajmniéj ani z usposobieniem Ludwika, ani z wychowaniem, które odebrał. Urażony więc usunął się od kółka, do którego czuł tak wielki pociąg i żal zarazem, do którego, jak sądził, miał wszelkie prawo należéć, a które obeszło się z nim jednak tak niesprawiedliwie. Żywiąc w duszy te dwa tak różne uczucia i nie mogąc się zbliżyć do ludzi, którzy w jego przekonaniu byli jedyném odpowiedniém dlań towarzystwem, starał się przynajmniéj dorównać im przepychem i zbytkiem, a nieraz ich nawet prześcignąć, przez co okrywał się w ich oczach śmiesznością i stwarzał sobie nieprzyjaciół i zawistnych. Charakter jego gwałtowny, lecz i szlachetny zarazem, popchnął go z czasem do bardziéj wzniosłego spółzawodnictwa. Czuł wstręt i odrazę do wszelkiego rodzaju nadużyć i niesprawiedliwości; a uczucie to wzrosło w nim jeszcze w skutek osobistego żalu do szlachty, która-to, jak wiemy, największe wówczas popełniała bezprawia. I znowu więc, chcąc jednocześnie dwu tym tak różnym uczuciom zadość uczynić stawał chętnie w obronie słabego i pokrzywdzonego, starał się upokorzyć silnego, a dopuszczającego się bezprawia, wdawał się w rozmaite kłótnie i spory, ściągał na siebie tysiące nieprzyjemności; wkrótce zasłynął szeroko jako obrońca i mściciel uciśnionych biedaków. Ciężki-to był obowiązek co prawda; a łatwo sobie każdy wystawi, ile-to biedny Ludwik musiał miéć nieprzyjaciół, kłopotów, przykrości. Oprócz tego, walcząc za dobrą sprawę, cierpiał jednak niezmiernie z powodu, że i on nieraz, dla dopięcia celu, zmuszony był dopuszczać się podstępu, gwałtów, bezprawia, słowem tego wszystkiego, na co nie mogło zgodzić się jego sumienie i czém tak dalece się brzydził. A ileż to razy najszlachetniejsze jego zamiary spełzły na niczém! Ileż razy upokorzony i pobity wychodził z walki nierównéj! Musiał otoczyć się zgrają brawów, a dla własnego bezpieczeństwa, jak téż i dlatego, aby z nich dzielną miéć pomoc, przyjmował na służbę największych zuchów słynnych z siły i zręczności, a przez to samo największych łotrów i właśnie z powodu, iż sprawiedliwość umiłował, zmuszony był z łajdakami przestawać. To téż nieraz albo zniechęcony niepomyślnym skutkiem jakiejś sprawy, albo zaniepokojony grożącemi mu niebezpieczeństwami, lub wreszcie znudzony towarzystwem brawów i tém, że ciągle musiał się miéć na baczności, zastanawiając się nad przyszłością i nad swoim majątkiem, który się szybko zmniejszał, gdyż co dzień szafował nim hojnie na rożne tak dogadzające jego próżności, jako téż i dobroczynne cele, przychodziła mu myśl wstąpienia do zakonu; bo w owe czasy, klasztor i habit były najpospolitszym ratunkiem dla ludzi, którzy się z jakiego kłopotu chcieli wydobyć. Myśl ta, która, jak tyle innych planów, mogłaby nigdy nie być urzeczywistnioną, zmieniła się jednak w niezłomne postanowienie, w skutek nieszczęśliwego wypadku, najbardziej pamiętnego w całem życiu Ludwika.
Pewnego dnia, szedł po ulicy swego rodzinnego miasta w towarzystwie niejakiego Krzysztofa, niegdyś pomocnika w sklepie jego ojca, a obecnie rządcy w jego domu; dwu tylko brawów postępowało za nim w odległości kilku kroków. Ów Krzysztof, człowiek blisko pięćdziesięcioletni, był niezmiernie przywiązany do swego młodego pana, którego znał jeszcze niemowlęciem i który, wywdzięczając mu się hojnie za jego wierną służbę, dawał mu nietylko sposób do życia, lecz i możność utrzymania przyzwoicie licznéj rodziny. Gdy tak szli, rozmawiając o różnych sprawach domowych, Ludwik spostrzegł naraz, na przeciwległym końcu ulicy pewnego magnata, człowieka niezmiernéj dumy i słynącego szeroko po kraju z nadużyć, których się dopuszczał. Chociaż nie znali się osobiście, Ludwik wiedział, że go ów szlachcic nie cierpi i sam żywił dlań nie mniejszą nienawiść, co zresztą bardzo często zdarza się na święcie, gdyż nie koniecznie trzeba się znać, aby się nienawidzić. Ów pan, za którym postępowało czterech brawów, szedł krokiem pewnym, z głową podniesioną, z wyrazem pogardy i szyderstwa na twarzy. Obaj, zbliżając się ku sobie, szli koło muru, ale Ludwik miał ów mur po prawéj stronie, a to, wedle ogólnie przyjętego zwyczaju, nadawało mu prawo (wszędzie i na wszystko musiało być prawo!) nie oddalać się od niego i nie ustępować z drogi nikomu. Była-to rzecz, któréj podówczas nadawano wielkie znaczenie i o któréj każdy dobrze pamiętał. Lecz, jednocześnie z tém istniało inne jeszcze prawo, albo raczéj zwyczaj, nakazujący każdemu nieszlachcicowi ustępować z drogi przed szlachcicem. Ponieważ w tym razie, jak i w tylu innych wypadkach na świecie, zjawiały się dwa prawa, oba również dobre, z których wszakże jedno zaprzeczało drugiemu, niepodobna było rozstrzygnąć, które z nich jest lepsze, tak, iż nieraz, gdy się spotykało dwoje ludzi upartych i zawziętych, wynikały z tego powodu zajścia gwałtowne. Dwaj wrogowie tymczasem, idąc tuż koło muru, coraz się bardziéj ku sobie zbliżali. W chwili, gdy już ich zaledwie kilka kroków od siebie dzieliło, dumny magnat zatrzymał się, zmierzył pogardliwém spojrzeniem Ludwika, jeszcze wyżéj podniósł głowę i rzekł głosem rozkazującym:
— Proszę mi z drogi ustąpić.
— To pan niech ustąpi, ja stoję z prawéj strony — odpowiedział Ludwik.
— Czy z prawéj czy z lewéj, tacy ludzie jak ty muszą mi zawsze ustępować z drogi.
— Tak zapewne, gdyby tylko zuchwałość takich ludzi, jak pan, była dla nas prawem.
Tymczasem brawi stanęli tuż za plecami swych panów, rzucając na siebie pełne nienawiści spojrzenia i trzymając ręce na mieczach, gdyż czuli, że lada chwila walka wybuchnie. Lud zaczął się gromadzić i zdaleka przypatrywał się całéj téj scenie; a obecność tylu widzów rozdrażniała jeszcze bardziéj zwaśnionych.
— Z drogi mi zaraz, ty podły kupcze, albo cię nauczę uszanowania dla szlachty!
— To kłamstwo, nigdy podłym nie byłem.
— Sam kłamiesz mówiąc, że ja kłamię! A gdybyś był szlachcicem, dowiódłbym ci zaraz ot tym moim mieczem, że ty kłamcą jesteś, ty!
— Bardzo to wygodna wymówka dla tchórzów, którzy się boją czynem poprzéć obelżywe wyrazy!
— Chłopcy, zaraz mi do błota wrzucić tego łotra! — zawołał szlachcie, zwracając się do swoich brawów.
— Ho, ho! zobaczymy! — odrzekł Ludwik, cofając się o jeden krok i kładąc rękę na szabli.
— Zuchwalcze! — krzyknął wyciekły z gniewu szlachcic, dobywając miecza: — zuchwalcze, zabiję cię tym mieczem, a potém go złamię, gdy już krwią twoją podłą się splami!
I rzucili się na siebie, a brawi pośpieszyli na pomoc swym panom. Walka była nierówną, najprzód dlatego, że po jednéj stronie więcéj było ludzi, a powtóre, iż Ludwik nie chcąc nastawać na życie przeciwnika starał się tylko razy odbijać i broń mu z ręki wytrącić; napastnik zaś przeciwnie chciał jego śmierci za jakąbądź cenę. Już Ludwik został silnie w lewą rękę raniony przez brawa i policzek miał także draśnięty, a główny napastnik coraz wściekléj nacierał i zdawało się, że lada chwila położy go trupem, gdy Krzysztof, widząc pana w tak straszném niebezpieczeństwie, nagle z podniesionym sztyletem rzucił się na szlachcica. Ten, zwracając cały swój gniew na Krzysztofa, odraza przeszył go na wylot. Na tak okropny widok, Ludwik, nie wiedząc już prawie, co czyni, cały swój miecz utopił w brzuchu przeciwnika, który w téjże chwili z jękiem padł na ziemię, tuż obok wiernego sługi. Brawi szlachcica, widząc, że już wszystko skończone, z przestrachem, w rożne rozbiegli się strony; brawi Ludwika, pokiereszowani i zbici porządnie nie mając tu nic więcéj do roboty i nie chcąc w tak pięknym stanie znaleźć się wśród tłumu, aby nie ściągnąć jakiejś przykrości na siebie, również z placu umknęli. Ludwik pozostał sam, mając u nóg dwu konających ludzi, a dokoła tłum ciekawych, którzy zewsząd zaczęli nadbiegać.
— Co to jest, co się stało? — Jeden, drugi! — Toż go poczęstował! — Kto został zabity? — Ten, ten, wielmożny. — O! Matko Boska, to ci sprawa nielada! — Sam sobie winien. — Kto szuka, ten znajdzie. — Choć raz dostał za swoje, dobrze mu tak! — Teraz już dokazywać nie będzie! — Ależ go pchnął! W sam środek brzucha! — Będzie z tego nielada historya! — A tenże drugi biedak? — Mój Boże, mój Boże, cóż za straszny widok! — Patrzcie, ale i ten, ten co stoi, także ledwie się trzyma na nogach. — Ratujcie go, ratujcie! Cały we krwi, cały w ranach.
— Niech pan ucieka, niech pan ucieka! — Prędzej, prędzej, Póki czas jeszcze!
Te ostatnie wyrazy coraz częściéj, coraz głośniéj dawały się słyszéć w tłumie, świadcząc jasno o życzeniu ogółu; a z radą przyszła téż i pomoc. Nieopodal znajdował się klasztor kapucynów, schronienie, jak to już wie każdy, niedostępne dla siepaczy, ani dla tego wszystkiego, co wówczas nazywało się prawem i sprawiedliwością. Ranionego zabójcę, nawpół zemdlonego, lud na rękach prawie tam zaniósł, oddał go zakonnikom, prosząc dlań o troskliwą opiekę i mówiąc: — to dobry, miłosierny człowiek, zabił przed chwilą dumnego łotra, ale nie jego w tém wina, został napadnięty, musiał się bronić, zmuszono go niemal do tego.
Ludwik nigdy jeszcze dotąd krwi nie przelał, a chociaż zabójstwa tak się często w owe czasy zdarzały, iż każdy patrzył na nie, jak na rzecz bardzo zwyczajną; jednak widok człowieka, który padł z jego ręki, przeraził go strasznie i wywołał w nim cały tłum dziwnych, nowych, nieznanych mu uczuć. Gdy nieprzyjaciel runął na ziemię, a na jego twarzy, przed chwilą jeszcze pełnéj nienawiści i gniewu, rozlał się nagle głęboki, poważny spokój śmierci, w duszy zabójcy dokonał się odrazu przewrót olbrzymi. Bez czucia prawie dostał się do klasztoru, nie pojmując, co się z nim dzieje, a gdy po pewnym czasie powrócił do zmysłów, znalazł się w szpitalu, na łóżku, w rękach zakonnika chirurga, który mu opatrywał ranę (kapucyni zwykle w każdym klasztorze mieli jednego chirurga). Inny zakonnik, którego obowiązkiem było spowiadać konających i który nieraz już oddawał tę ostatnią posługę ludziom na środku ulicy, został natychmiast wysłany na miejsce walki. Gdy po upływie kilku minut stamtąd powrócił, udał się zaraz do szpitala i zbliżając się do łóżka, na którém leżał Ludwik: — pociesz się, synu, — rzekł — człowiek ten umarł przynajmniéj jak dobry chrześcijanin, kazał powiedziéć, że ci z całego serca przebacza i że prosi, abyś i ty mu przebaczył. — Wyrazy te do reszty wróciły Ludwikowi przytomność, jasno i żywo wszystko sobie przypomniał; uczuł żal niezmierny z powodu straty przyjaciela, zgryzotę i przestrach na myśl, iż zabił człowieka, iż nie zdołał się pohamować, i litość, litość pełną boleści dla tego, który poległ z jego ręki.
— A ów drugi biedak? — spytał z niepokojeni zakonnika.
— Ów drugi nie żył już, kiedy przyszedłem.
Tymczasem dokoła klasztoru i w jego pobliżu roiły się krocie ciekawego ludu; lecz nadszedł oddział siepaczy, tłum rozpędził i stanął w pewnéj odległości od drzwi klasztornych, tak jednak, aby módz widziéć każdego, kto w nich się ukaże. Wkrótce potém zjawili się też, wuj zabitego, dwaj jego kuzyni, jego brat w wielkim orszaku brawów, wszyscy uzbrojeni od stóp do głów i zaczęli krążyć dokoła klasztoru, poglądając z wyrazem groźby i pogardy na resztki owych ciekawych, którzy jeszcze się tu znajdowali i, chociaż nie odważali się powiedziéć: — dobrze mu tak, dawno już mu się to należało: — mieli jednak owę myśl jasno wypisaną na twarzach.
Skoro tylko Ludwik zdołał się nieco uspokoić, zaraz wezwał do siebie spowiednika i w gorących wyrazach błagał go, aby zechciał się udać do żony Krzysztofa, wyjednał u niéj przebaczenie dla niego za to, iż, choć nie z własnéj winy, stał się jednak przyczyną śmierci jéj męża i powiedział jéj, że on bierze na siebie zapewnienie losu całéj rodziny nieboszczyka. Potém zaczął myśléć nad swém położeniem, uczuł, że w duszy jego z nową silą budzi się pragnieniu wstąpienia do zakonu; zdało mu się, iż sam Bóg tę mu drogę wskazuje, pozwalając mu znaleźć przytułek w klasztorze w tak strasznéj chwili jego życia, chciał odpokutować za swą zbrodnię; i po godzinie namysłu postanowił spełnić swój zamiar bezzwłocznie. Kazał prosić do siebie ojca gwardyana i objawił mu swoje życzenie. Ojciec gwardyan odpowiedział na to, że nie należy iść za pierwszym popędem, że trzeba strzedz się tak prędkich postanowień, że wstąpienie do zakonu jest rzeczą tak ważną, iż potrzebuje głębokiego zastanowienia, lecz, że ostatecznie, jeżeli przez czas dłuższy wytrwa w swych zamiarach, zostanie z pewnością przyjęty. Wówczas, przywoławszy rejenta, sporządził akt darowizny całego swego majątku (a był-to jeszcze piękny majątek) na korzyść rodziny Krzysztofa, rozporządzając nim w ten sposób, iż wdowie znaczną kwotę pieniężną wyznaczył, a resztę podzielił między ośmioro dzieci nieboszczyka.
Postanowienie Ludwika niezmiernie było na rękę zakonnikom, którzy z jego powodu znaleźli się w bardzo draźliwém położeniu. Odmówić mu gościnności, przez to narazić go na prześladowanie ze strony sprawiedliwości, to jest na zemstę jego wrogów; o tém nawet myśléć nie chcieli. Znaczyłoby to zrzec się dobrowolnie swoich przywilejów, stracić wiarę u ludu, ściągnąć na siebie naganę kapucynów całego świata za to, iż naruszają przynależne im prawo, narazić sobie wszystkie władze duchowne, które uważały siebie za opiekunów tego prawa. Z innéj zaś strony wiedzieli dobrze, że rodzina zabitego, mająca wielkie znaczenie i licznych stronników w kraju, postanowiła się zemścić i objawiła, że każdego, kto przed jéj słusznym gniewem zechce zasłaniać zabójcę, będzie uważała za osobistego wroga. Wprawdzie, historya nic o tém nie mówi, czy bardzo cierpieli nad śmiercią zabitego i czy choć jedna łezka wylaną została z tego powodu: powiada tylko, iż wszyscy zapłonęli straszną nienawiścią do zabójcy i chcieli, bądź co bądź, dostać go w swoje ręce. Otóż Ludwik, przywdziewając habit, odrazu całéj téj przykréj sprawie nadawał inny kierunek, odrazu załagadzał wszystko. Spełniał pewien rodzaj zadośćuczynienia, nakładał na siebie pokutę, przyznawał się poniekąd do winy, nie usiłował się bronić, słowem stawał się nieprzyjacielem, który broń składa. Rodzina zmarłego mogła nawet, jeżeli tylko miała ochotę, wierzyć w to sama i rozgłaszać po świecie, że Ludwik wstąpił do zakonu z obawy jéj gniewu. W każdym razie doprowadzenie człowieka do wyzucia się ze swego mienia, do ogolenia sobie głowy, do chodzenia boso, do sypiania na sienniku i do życia z jałmużny, mogło wydać się karą dość wielką, nawet dla najbardziéj zaciętego wroga.
Ojciec gwardyan udał się do brata zabitego magnata i z pokorą nie pozbawioną jednak godności, po zapewnieniu go o wielkim szacunku — który cały jego klasztor żywi dla tak godnej i wielmożnej rodziny, również jak i o gotowości do służenia jéj we wszystkiém, co tylko od nich zależy, opowiedział mu o postanowieniu Ludwika, o jego szczerym żalu, dając zręcznie do poznania, iż, jak sądził, wszyscy powinni być z tego zadowoleni, że w ten sposób sprawiedliwości już się stało zadość i jeszcze zgrabniéj, i jeszcze z większą pokorą dowiódł czarno na białém, że czy się to mu podoba, czy nie podoba, rzecz już jest skończona i wypada z nią się pogodzić. Brat zmarłego wpadł w gniew okropny, który kapucyn wziął niby za objaw rozpaczy, tak iż co chwila powtarzał: — słuszna, bardzo słuszna, bardzo słuszna boleść, pojmuję ją doskonale. Potém objawił, iż jego rodzina i teraz nawet potrafi ukarać winnego, na co już kapucyn nic nie odpowiedział; w ostatku zażądał, aby zabójca jego brata natychmiast się z miasta wydalił. Ojciec gwardyan, który już naprzód to postanowił, powiedział, iż rzecz ta da się zrobić, pozwalając w ten sposób, aby pan wielmożny wyobrażał sobie, że zakon czyni to na jego życzenie. Wszystko więc składało się wybornie: zadowolona była rodzina zmarłego, bo z téj sprawy wychodziła z honorem; zadowoleni zakonnicy, bo ratując człowieka i swe przywileje, nie narazili się jednak nikomu; zadowolona szlachta, bo widziała sprawę takiéj wagi zakończoną chwalebnie; zadowolony lud, bo mu się udało wyciągnąć z biedy człowieka, którego kochał, i podziwiać i zachwycać się jednocześnie tak cudowném jego nawróceniem się do Boga; i wreszcie, zadowolony najbardziéj ze wszystkich sam Ludwik, rozpoczynający nowy żywot pełen pokuty i umartwienia, który, jeżeli nie mógł już naprawić, to przynajmniéj zmniejszał jego przestępstwo i łagodził, choć w części, gorzkie wyrzuty sumienia. Myśl, że jego postanowienie będą przypisywać tchórzostwu, smuciła go z razu, lecz wkrótce pocieszył się tém, że i ów sąd niesprawiedliwy powinien znieść cierpliwie, jako karę za swą straszną winę. Tak więc, w trzydziestym roku życia, przywdział habit, a ponieważ, stosownie do przepisów zakonu, musiał się wyrzec imienia, pod ktorém dotąd znany był w świecie, i zamienić go na inne, wybrał sobie imię Krzysztofa, aby mu co chwila przypominało czyn, za który miał pokutować.
Po dopełnieniu obrzędu obłóczyn, ojciec gwardyan oświadczył mu, że czas nowicyatu spędzi w ***, miejscowości odległej o mil sześćdziesiąt, i że jutro wyruszy już w drogę. Nowicyusz z pokorą czoło pochylił i rzekł: — Wielebny ojcze, niech mi wolno będzie prosić o pewną łaskę dla siebie. Oto, przed opuszczeniem tego miasta, w ktorém krew ludzką przelałem, w ktorém pozostawiam rodzinę obrażoną śmiertelnie, chciałbym przynajmniéj ją przeprosić, wykazać jéj całą boleść, którą czaję z powodu, iż nie mogę winy méj naprawić, i błagać brata zabitego przeze mnie człowieka, aby się ulitował, aby mi z całego serca przebaczył. Może Bóg w nieograniczonéj dobroci zechce mi swą łaską dopomodz, może przebaczenie wyżebrzę. — Ojciec gwardyan zaraz sobie pomyślał, iż krok ten, już sam przez się chwalebny, mógł jeszcze posłużyć do zupełnego pojednania możnéj rodziny z zakonem; to też nie tracąc czasu poszedł natychmiast do brata zmarłego, aby mu prośbę Krzysztofa przedstawić. Na tak niespodzianą wiadomość, krew zawrzała w dumnym, magnacie, a jednak uczuł pewien rodzaj zadowolenia. Po chwilowym namyśle rzeki: — niech przyjdzie jutro — i naznaczył godzinę. Gwardyan wrócił niosąc nowicyuszowi tak pożądaną nowinę.
Magnat zrozumiał odrazu, że takie zadosyćuczynienie, im głośniéj i éuroczyściej się odbędzie, tém więcéj zyska na tém jego osobiste znaczenie wśród krewnych i całej okolicznéj szlachty, i że pod pewnym względem będzie ono stanowić świetną kartę w dziejach jego rodu. Rozesłał natychmiast gońców do wszystkich krewnych, zapraszając ich na dzień następny do siebie, w celu wysłuchania uroczystych przeprosin zabójcy jego brata. Nazajutrz, w południe, w całym pałacu roiło się od szlachty różnéj płci i wieku; pełno tu było szerokich płaszczów rycerskich, wspaniałych pióropuszów, bogatych łańcuchów, wielkich krez i szumiących, powłóczystych sukien. Przedpokoje, dziedziniec, a nawet znaczną część ulicy zalegał tłum paziów, brawów i ciekawych mieszczan. Brat Krzysztof, zbliżając się do pałacu, spostrzegł te przygotowania, odgadł ich znaczenie i doznał przykrego uczucia; ale na chwilę tylko, gdyż zaraz sobie powiedział: — tak być powinno: zabiłem go publicznie, wobec tylu jego wrogów; to była zbrodnia, teraz nastąpi pokuta. I tak, ze spuszczoną głową, w towarzystwie kapucyna, który kroczył przy jego boku, przestąpił próg owego pałacu, przeszedł przez dziedziniec wpośród tłumu, przyglądającego mu się z niezbyt grzeczną ciekawością, potém przebył schody, potém inny tłum z saméj szlachty złożony, który ustępując mu z drogi z niemniejszą ciekawością przypatrywał się jego osobie i wreszcie znalazł się przed bratem zamordowanego. Dumny pan oczekiwał nań w środku sali w gronie najbliższéj rodziny; stał z głową podniesioną do góry, choć oczy jego w ziemię patrzyły, lewą rękę oparł na szabli, a prawą przytrzymywał na piersiach koniec płaszcza, który na ramię zarzucił.
Zdarza się czasem, iż nie tylko twarz, ale cała postać człowieka jest takiém potężném odbiciem, takiém objawieniem się jego duszy, że nawet wielki tłum widzów jednomyślnie zgadnie uczucie, które go w téj chwili ożywia. Oblicze i postawa brata Krzysztofa mówiła jasno otaczającym, iż nie z obawy gniewu ludzkiego przywdział sukienkę zakonną i poddał się temu upokorzeniu: wszyscy to nagle uczuli. Gdy spostrzegł gospodarza domu, przyśpieszył kroku, ukląkł przed nim, ręce skrzyżował na piersiach i pochylając ogoloną głowę rzekł: — panie, jestem zabójcą twego brata. Bóg mi świadkiem, iż oddałbym życie za to, aby go tobie powrócić, lecz nie mogąc tego uczynić, pozostaje mi tylko żałować gorzko za popełnioną zbrodnię i błagać ciebie, abyś mi dla miłości Chrystusa przebaczył. — Oczy wszystkich były zwrócone na nowicyusza i na człowieka, do którego mówił; w sali panowała cisza głęboka. Gdy umilkł brat Krzysztof, między obecnemi powstał szmer wyrażający uwielbienie i litość. Szlachcic, w którego całéj postawie znać było dotąd przymus i gniew z trudnością tłumiony, po téj przemowie nagle się zmieszał i pochylając się nad klęczącym rzekł głosem zmienionym; — proszę wstać... doprawdy... obrażony... rzecz ta na prawdę... lecz już ta suknia duchowna... i nie tylko dlatego, ale także ze względu na osobę... bracie... ojcze, proszę, bardzo proszę, abyś powstał... Mój brat... nie mogę temu zaprzeczyć... był człowiekiem... trochę... trochę zanadto żywym. Lecz wszystko, co się dzieje, z woli boskiéj pochodzi. Niech to pójdzie w zapomnienie... Ależ ojcze, osoba duchowna nie powinna tak na klęczkach pozostawać przed... — I ujął go za obie ręce i zmusił do powstania. Brat Krzysztof stojąc przed nim, lecz zawsze ze spuszczoną głową odpowiedział: — Więc mogę mieć nadzieję, iż przebaczenie otrzymam! A skoro pan mi przebaczysz, może mi i inni, może mi i sam Bóg przebaczy. O, gdybym z ust twoich mógł usłyszéć ten wyraz!
— Przebaczyć? — powiedział szlachcic. — Ależ ojcze, nie potrzebujesz już tego. Zresztą, jeżeli takiém jest twoje życzenie, to powiem, iż przebaczam ci z całéj duszy, z całego serca i że wszyscy...
— Tak, wszyscy, wszyscy! — zawołali zgodnie obecni. Twarz zakonnika zajaśniała niewymowną radością, lecz i ta radość nie zdołała zatrzeć wyrazu pokory, boleści i żalu za owę winę, któréj już żadne ludzkie przebaczenie zagładzić nie mogło. Szlachcic dostrzegł ten wyraz i nie mogąc już dłużéj zapanować nad wzruszeniem, które w téj chwili ogarnęło wszystkich, zarzucił ręce na szyję nowicyusza i obaj zamienili z sobą pocałunek zgody.
— Dobrze! ślicznie! — ozwały się glosy ze wszystkich stron sali; powstał ruch między zebranemi, wszyscy cisnęli się do zakonnika, otaczając go kołem. Tymczasem weszła służba, niosąc na tacach przysmaki i różne napoje. Gospodarz domu zbliżył się do Krzysztofa, który już się do wyjścia zabierał, i rzekł: — Ojcze, nie czyń mi téj krzywdy, przekąś choć cokolwiek; daj mi ten dowód przyjaźni. — I sam, pomijając innych gości, chciał go najpierwszego częstować; lecz zakonnik cofnął się o krok jeden i powiedział stanowczo, choć z uśmiechem: — te rzeczy już nie dla mnie. Jednak, skoro mi wolno z twoich darów korzystać, to będę cię prosił, panie, o inną łaskę. Puszczam się w drogę; każ mi przynieść bochen chleba, abym mógł powiedziéć, że zaznałem twego miłosierdzia, że jadłem twój chléb; abym mógł unieść z sobą ten dowód twego przebaczenia. — Szlachcic wzruszony do głębi rozkazał spełnić to życzenie; i po chwili zjawił się służący w stroju galowym, niosąc na srebrnéj tacy bochenek chleba, który podał zakonnikowi; zakonnik wziął chleb, podziękował i włożył go do swojéj koszałki, poczém raz jeszcze uścisnąwszy gospodarza i wszystkich tych, którzy choć na chwilkę mogli się do niego docisnąć, z niemałym trudem wydostał się z sali. W przedpokoju i na schodach musiał sobie drogę torować wśród służby a nawet brawów, którzy całowali kraj jego szaty, sznurek i kaptur habitu, i wreszcie znalazł się na ulicy w tłumie rozrzewnionego ludu, który niosąc go w tryumfie odprowadził aż do jednéj z bram miejskich. Stąd już rozpoczął swą pieszą pielgrzymkę do miejsca, w którém, z rozkazu ojca gwardyana, miał nowicyat odbywać.
Brat zabitego i wszyscy jego krewni, którzy spodziewali się w dniu tym zaznać niemałéj uciechy z powodu upokorzenia bliźniego, zostali natomiast napełnieni czystą radością, mającą swe źródło jedynie w miłości i przebaczeniu. Po odejściu zakonnika, goście jeszcze przez czas pewien pozostawali w pałacu, rozmawiając z niezwykłą serdecznością i zgodą o rzeczach, o których zrana ani im się nawet śniło. Zamiast mówić, jak zwykle, o zatargach z innemi magnackiemi domami, o pomszczonych obrazach, o wygranych zakładach, o sprawach honoru, mówili teraz o szlachetności i pokorze nowicyusza, o zgodzie, braterstwie, o darowywaniu uraz. A niejeden, który w zwykłych warunkach opowiedziałby zebranym po raz już pięćdziesiąty o tém naprzyklad, jak książę Mucyusz, jego ojciec, potrafił zalać za skórę markizowi Stanisławowi, w czasie téj tak pamiętnéj kłótni, która między niemi wybuchła z powodu i t. d., i t. d., teraz przeciwnie, opowiadał o pokorze i anielskiéj cierpliwości pewnego zakonnika, imieniem Szymon, który nie żył już od lat wielu. Gdy już się goście rozeszli, gospodarz, który nie zdołał jeszcze ochłonąć całkowicie ze wzruszenia, zaczął zastanawiać się nad tém, co mówił zakonnik i przypominać sobie własne swe wyrazy, a zdziwiony niepomału całym obrotem téj sprawy mruczał od czasu do czasu pod nosem; — no proszę, to dyabeł z tego mnicha! — (jesteśmy zmuszeni powtórzyć tu jego słowa bez żadnéj zmiany) — to dyabeł, dopiéro! Gdyby tak jeszcze przez czas pewien na klęczkach przede mną pozostał, gotów byłbym sam go przepraszać, przepraszać za to, że mi zabił brata! — Nasz rękopism czyni jeszcze wzmiankę o tém, iż w dalszém swém życiu wielmożny pan okazywał już nieco więcéj rozwagi, nie tak licznych jak przedtem dopuszczał się nadużyć i wogóle stał się bardziéj ludzkim.
Tymczasem brat Krzysztof opuściwszy miasto szedł na miejsce swego przeznaczenia, czując w duszy taki spokój, jakiego jeszcze nie zaznał od chwili spełnienia strasznéj zbrodni, na odpokutowanie któréj całe swe życie poświęcał. Zatopiony w myślach o owych trudach, umartwieniach i upokorzeniach, które go w nowym zawodzie czekały i które miały przynieść ulgę jego sumieniu, bezwiednie niemal stosował się do przepisu, nakazującego milczenie nowicyuszom. Gdy już uczuł głód i potrzebę wypoczynku, zatrzymał się u pewnego dobrodzieja zakonu, wyjął ów chleb zgody, z jakąś niewymowną rozkoszą spożył zeń kawałek, a resztę odłożył do koszałki, aby ją zachować na wieczną pamiątkę.
Nie jest moim zamiarem opisywać tu cały przebieg jego życia w zakonie, powiem tylko, że pełniąc z największą gorliwością i z całém oddaniem się te obowiązki, które mu powierzano zazwyczaj, to jest: kazanie po kościołach, doglądanie chorych i spowiadanie umierających, nie zaniedbywał nigdy skorzystać z każdéj nadarzającéj się sposobności, aby pełnić dwie inne jeszcze powinności, które sam na siebie nałożył: godzić zwaśnionych i opiekować się uciśnionemi. Niemało się przyczyniły do tego, choć sam nawet o tém nie wiedział, owe resztki usposobień rycerskich, których ani umartwienia, ani pokora nie mogły całkowicie wytępić. Wyrażał się zwykle z wielką skromnością, prostotą i powagą, lecz wówczas, gdy chodziło o bronienie praw pokrzywdzonego, lub o wykazanie czyjéjś niewinności, stawał się nagle innym człowiekiem, odzyskiwał całą swą dawniejszą energię, a mowa jego, która nabrała dziwnéj siły i wyrazistości przez to, iż kazał tak często, brzmiała uroczystém natchnieniem. Jego twarz, jego cała postać świadczyły jasno o długiéj walce, która się w nim staczać musiała pomiędzy ognistym, silnym, wrażliwym temperamentem a wolą niezłomną, zawsze zwycięską, zawsze czujną i posłuszną wzniosłym, szlachetnym pobudkom. Pewien kapucyn, jego wielki przyjaciel, powiedział o nim kiedyś, iż jest jak owe wyrazy zanadto dosadne w zwykłéj swéj formie, które wymykają się jednak ludziom, nawet dobrze wychowanym, w chwilach silnego rozdrażnienia i które, choć są wymawiane półgębkiem, przez zęby i ze zmianą niektórych głosek, zawsze jednak muszą wiele zachować ze swéj dobitności pierwotnéj. Gdyby jakaś biedaczka, o któréj istnieniu nawet dotychczas nie wiedział, zażądała jego pomocy, ojciec Krzysztof natychmiast-by do niéj pośpieszył. A cóż dopiéro skoro chodziło o Łucyę. któréj był spowiednikiem, któréj niewinność i skromność uwielbiał, dla któréj już od dni kilku obawiał się groźnych niebezpieczeństw z powodu owego niecnego prześladowania jej przez don Rodriga. Obawiał się również, aby jego rada co do zachowywania milczenia w wiadoméj sprawie teraz na złe Łucyi nie wyszła; tak, iż do zwykłéj litości, którą w nim każde nieszczęście, dotykające bliźniego, budziło, przyłączyły się jeszcze w tym razie owe skrupuły, które tak często dręczą zacnych i sumiennych ludzi.
Jednakże w przeciągu tego czasu, który poświęciliśmy na zabranie z nim bliższéj znajomości, ojciec Krzysztof znalazł się u celu podróży, otworzył drzwi, a kobiety, wypuszczając z rąk kłąbki jedwabiu, który w téj chwili zwijały, zawołały razem: — Ach, ojcze Krzysztofie, niech cię Bóg błogosławi za to, żeś do nas pośpieszył!


ROZDZIAŁ V.

Ojciec Krzysztof zatrzymał się na progu, a spojrzawszy na obie kobiety, odgadł zaraz, że go nie zawiodły przeczucia. A więc? — powiedział, zwolna głowę podnosząc, głosem w którym czuć było, iż nie spodziewa się usłyszéć nic pomyślnego. Łucya, za całą odpowiedź, tylko płaczem wybuchła. Matka zaczęła przepraszać, iż się odważyły... lecz zakonnik wszedł do pokoju i, siadając na stołku o trzech nogach, przerwał jéj mowę, zwracając się z temi słowy do Łucyi; — uspokój się, biedne dziecię. A wy — rzekł do Agnieszki — powiedzcie mi, co się stało. — W czasie, gdy poczciwa kobieta, jak mogła najlepiéj i ze wszelkiemi szczegółami, opowiadała bolesną przygodę, zakonnik to nogą tupał zlekka, to wargę przygryzał, to oczy wznosił do nieba, przyczém twarz jego ciągle się mieniła. Gdy Agnieszka już mówić przestała, ukrył twarz w dłoniach i zawołał: — O wielki Boże! I dopokiż to!... — Ale nie skończył swej myśli i zwracając się do kobiet: — biedne wy, biedne — powiedział — Bóg was ciężko nawiedził. Biedna Lucya!
— Nie opuścisz nas, ojcze? — łkając rzekła dziewczyna.
— Ja, miałbym was opuścić? — odpowiedział zakonnik — A jakiémże czołem śmiałbym prosić Boga o jakąś łaskę dla siebie, gdybym was opuścił w tak wielkiéj potrzebie i w takiém nieszczęściu! Was, których On mojéj pieczy powierzył! Nie traćcie odwagi; On Wam dopomoże: On wszystko widzi; On może wybrać za narzędzie swéj sprawiedliwości nawet tak nędznego robaka, jakim ja jestem, aby upokorzyć takiego... Zaraz, trzeba zobaczyć, pomyśléć, zastanowić się nad tém, jakby tu sobie najlepiéj poradzić.
I wsparł łokieć lewéj ręki na kolanie, twarz na dłoń pochylił, prawą ręką ujął białą brodę, jakby po to, aby lepiéj zebrać i zjednoczyć wszystkie siły swéj duszy. Ale i najbardziéj głęboka rozwaga do tego jedynie wyniku mogła go doprowadzić, iż owa sprawa była nad wszelki wyraz zawikłaną i trudną, że trzeba było jaknajśpieszniéj na nią radę wynaleść i że wszystkie środki, któremi mógł rozporządzać, były niezmiernie błahe, słabe, niebezpieczne i niepewne. Zawstydzić don Abbondia i starać mu się dowieść, jak dalece wykroczył przeciwko swym obowiązkom? Lecz cóż znaczą dla niego wstyd i obowiązek, wówczas, gdy się lęka o życie? Zastraszyć go również? Lecz czém? Co może dorównać obawie zostania zabitym? Zawiadomić o wszystkiém kardynała arcybiskupa i od niego żądać pomocy? Na to wiele czasu potrzeba: a tu tymczasem? a zresztą?... Gdyby nawet ta nieszczęśliwa dziewczyna i wyszła za mąż, czyżby człowiek, który ją dziś prześladuje, dlatego o niej myśléć zaprzestał? Kto wie jak daleko może się posunąć... A opór mu stawić? W jaki sposób? O! gdybym mógł — myślał biedny zakonnik — gdybym mógł zapewnić sobie pomoc kapucynów tutejszych, kapucynów z Medyolanu, całego zakonu! Lecz nie jest-to sprawa zwyczajna; w tym razie nie pomogliby mi zakonnicy; brawi don Rodriga tak często doznawali przytułku w klasztorze. Zostałbym sam, bez żadnéj pomocy; jeszcze-by mię posądzono... powiedzianoby, żem intrygant, że wichrzę w okolicy, że w niepotrzebne sprawy się wdaję! A co jeszcze gorsza, jakimś krokiem nierozważnym, jakiemś przedsięwzięciem, któreby się nie udało, mógłbym przyśpieszyć nieszczęście, zgubić ostatecznie tę biedaczkę. W końcu, zważywszy wszystkie okoliczności téj tak trudnéj sprawy, uznał za najlepsze udać się do don Rodriga i błagać go o to, aby swych niecnych zamiarów zaniechał, a nawet, gdyby nie pomogły prośby, zagrozić mu karą bożą w życiu przyszłém.
W czasie, gdy zakonnik był pogrążony w głębokiéj zadumie, Renzo, którego tak liczne i tak łatwe do odgadnięcia powody do tego domu ciągnęły, zjawił się we drzwiach; lecz widząc zamyślonego ojca Krzysztofa i kobiety, które dawały mu znaki, aby nie przeszkadzał, zatrzymał się w progu. Ojciec Krzysztof, podnosząc głowę w celach zawiadomienia kobiet o swém postanowieniu, spostrzegł go i powitał ze zwykłą życzliwością, którą jeszcze litość w téj chwili zwiększała.
— Ojcze... czy już ci mówiła? — spytał Renzo głosem wzruszonym.
— Ach, wiem o wszystkiém: i dlatego tu jestem.
— I cóż ojciec powie o tym łotrze?
— A cóż chcesz, żebym o nim powiedział? Jego tu niema, tego, coby powiedział usłyszéć nie może, a więc na cóżby się to zdało? Powiem tobie, mój Renzo, abyś w Bogu zaufał, a On cię nie opuści.
— Ach, ojcze! — zawołał Renzo — święte twoje słowa. Nie jesteś z tych, którzy chcą, aby zawsze i we wszystkiém biedak był winien. Ale nasz ksiądz proboszcz i ten, ten doktór, adwokat szanowny....
— Nie powinieneś mówić o rzeczach, które cię niepotrzebnie tylko mogą rozdrażniać. Ja jestem ubogim zakonnikiem; lecz, powtarzam ci to, com już poprzednio tym kobietom powiedział, iż zrobię wszystko, co ode mnie zależy, aby wam dopomódz. Wprawdzie....
— O, bo téż ojciec Krzysztof nie jest takim, jak zwykli niby przyjaciele na świecie! Moi naprzykład! Tak mnie kochali! Trzeba było ich słyszéć, jak nieraz oświadczali się z gotowością służenia mi w potrzebie! Zdawało się, że samegoby się czarta nie zlękli. Gdybym przypadkiem miał miéć kiedy jakiego nieprzyjaciela... ho, ho!... dość, abym im o tém powiedział; a pewnie, niedługo jużby chodził po świecie!... A dziś, a teraz, żeby ojciec widziął, jak się wszyscy odstrychnęli... — Domawiając tych wyrazów spojrzał na zakonnika i dostrzegł nagle, iż twarz jego dziwnie się zachmurzyła; a czując, iż powiedział to, o czém-by należało zamilczéć starał się błąd swój naprawić, i plącząc się coraz bardziéj powtarzał: to jest chciałem powiedziéć, nie chcę przez to powiedziéć... to jest chciałem tylko powiedzieć...
— Co chciałeś powiedziéć? Co? Zacząłeś psuć całą sprawę i wszystkie moje plany, przedtem jeszcze, nim je zdołałem wykonać! Zawiodłeś się na przyjaciołach! To dobrze, że w porę. Co za przyjaciele? Jacy przyjaciele?... A mogliżby oni tobie dopomódz nawet wówczas, gdyby ci dopomagać chcieli! W jaki sposób? A ty chcesz stracić Tego Jedynego, który chce i może to zrobić. Nie wiesz-że, iż Bóg jest przyjacielem nieszczęśliwych, którzy pokładają w nim ufność? Nie wiesz, że słabemu na nic się nie zdało nastawiać pazury? A gdyby nawet... (W téj chwili, chwycił silnie Renza za ramię; cała jego postać nie tracąc powagi nabrała wyrazu wielkiéj boleści, oczy się na dół spuściły, głos stał się wolny, cichy jakiś, głuchy) a gdyby nawet... o, to rzecz straszna!... Renzo! chcesz mi zaufać?... co mówię, mnie, robakowi, nędznemu słudze bożemu... Chcesz ty zaufać Bogu, w Nim całą swą nadzieję położyć?
— Ach, tak! — rzekł Renzo — ten jest Pan nad Pany.
— A więc dobrze; przyrzeknij mi, że nie będziesz się starał o pomszczenie swej krzywdy, przyrzeknij, że zachowasz się spokojnie, że mnie będziesz słuchał we wszystkiém.
— Przyrzekam.
Łucya odetchnęła głęboko, jak gdyby z piersi jéj spad! jakiś ciężar; a Agnieszka powiedziała: — ot tak, to dobrze, mój synu.
— A teraz, słuchajcie mię, dzieci — rzekł ojciec Krzysztof — dziś pójdę do tego człowieka, aby z nim pomówić. Jeżeli Bóg wzruszy jego serce i da siłę moim wyrazom, to dobrze; jeżeli nie, to także dobrze, będzie to znak, że w inny jakiś sposób chce nas ratować. Wy tymczasem pozostańcie w domu, unikajcie niepotrzebnych gawęd, najlepijé byłoby, aby was nikt dziś nie widział. Wieczorem, lub najdaléj jutro zrana zobaczymy się, a teraz bywajcie zdrowi. — I nie chcąc nawet słuchać wszystkich błogosławieństw i podziękowań, któremi go obsypywano, wyszedł spiesznie. Poszedł prosto do klasztoru, dokąd zdążył jeszcze w samę porę dla odśpiewania sexty w chórze, potém zjadł obiad i znów puścił się w drogę, zmierzając ku legowisku owego dzikiego zwierza, którego miał zamiar ugłaskać.
Zamek don Rodriga wznosił się samotnie, jakby mała twierdza, na wierzchołku jednego z pagórków, któremi usiane jest to wybrzeże. Do tych niewielu szczegółów i ten jeszcze nasz rękopism dodaje (choć byłoby na prawdę rzeczą daleko lepszą, gdyby wprost nazwę wymienił), iż zameczek znajdował się nieco w głębi, górując nad wioską, w któréj mieszkali narzeczeni, i że był od niéj oddalony o jakie trzy mile drogi, a od klasztoru o cztery. U stóp pagórka, od strony południa, a zatem naprost jeziora, leżało kilkanaście chałup, jakby tulących się jedna do drugiéj, w których mieszkali kmiecie don Rodriga; była-to stolica jego państwa.. Chcąc poznać obyczaje i tryb życia tego państewka, dość było, chociaż raz jeden, przejść przez wioskę. W domach, w których przypadkiem drzwi stały otworem, co zresztą bardzo się rzadko zdarzało, w dolnéj izbie były porozwieszane na ścianach strzelby, trąby, motyki, grabie, słomiane kapelusze, siatki i rożki do prochu, wszystko razem pomieszane w największym nieładzie. Ludzie, którzy ukazywali się na ulicy, były-to chłopy krępe, silne, o ponurem wejrzeniu, z wielkim czubem zadartym do góry i w siatkę ujętym; starcy, którzy, pomimo, iż oddawna już potracili zęby, wyglądali tak, jakby przy lada zaczepce gotowi byli z wyszczerzonymi dziąsłami rzucić się na przechodnia; kobiety o męskich twarzach i ruchach, o silnych, dużych rękach, które dzielnie mogły przyjść w pomoc językowi, aby poprzéć jego wymowę; nawet w układzie i w twarzach dzieci, które się na drodze bawiły, znać było coś zuchwałego, wyzywającego, dzikiego.
Ojciec Krzysztof przeszedł przez wioskę, następnie stromą i krętą uliczką, która miała dwa murki po bokach, dostał się na wierzch pagórka i stanął na małéj płaszczyźnie znajdującéj się przed zameczkiem. Drzwi były zamknięte, co oznaczało, iż gospodarz zasiadł do obiadu i nie życzy sobie, aby mu kto przeszkadzał. Wąskie i małe okienka z rzadka na frontowym murze rozsiane, zawsze zamknięte staremi, znacznie przez czas uszkodzonemi, okiennicami, były jednak zaopatrzone w grube żelazne kraty; a te, które się znajdowały w dolném piętrze, tak wysoko zaczynały się od ziemi, iż gdyby człowiek stanął innemu człowiekowi na ramionach, to wówczas dopiero mógłby do nich dosięgnąć! Dokoła panowała cisza głęboka, i przechodzeń mógłby mniemać, że to jakiś dom opuszczony, gdyby nie cztery stworzenia, dwa żywe, a dwa martwe, które obecnością swą w tém miejscu dowodziły jasno, iż zamek był zamieszkały. Dwa wielkie sępy, z których jednemu czas i wicher wszystkie prawie już piórka wyskubał, a drugi jak widać świeżo zabity, wisiały przygwożdżone do podwojów drzwi wchodowych ze zwieszonemi głowami i rozpostartemi skrzydłami; a dwaj brawi, leżąc na dwu ławkach na prawo i na lewo od wejścia, byli umieszczeni na warcie i oczekiwali z niecierpliwością, aż ich zawołają dla spożycia resztek z pańskiego stołu. Zakonnik zatrzymał się w postawie człowieka, który jest przygotowany na długie czekanie, lecz jeden z brawów, podnosząc się z ławki, rzekł: — ojcze, proszę, bardzo proszę do zamku; tu u nas nie ma zwyczaju, aby kapucyni czekali; jesteśmy przecież przyjaciółmi zakonu; ja sam nieraz bywałem w klasztorze w pewnych chwilach, kiedy gdzieindziéj niezdrowe było dla mnie powietrze, a gdyby wówczas zakonnicy drzwi mi przed nosem zamknęli... ho, ho!... źle byłoby ze mną! — I z temi słowy ujął grube koło żelazne do drzwi przytwierdzone i silnie niém dwa razy w podwoje uderzył. Na ten odgłos ze środka odpowiedziało natychmiast zajadle szczekanie kundlów, a w kilka chwil potém nadszedł, mrucząc coś pod nosem, stary służący, który wszakże, spostrzegłszy zakonnika, odraza twarz wypogodził, nisko mu się ukłonił, ręką i głosem psy uspokoił, wprowadził gościa na ciasny dziedziniec i drzwi zamknął za sobą. Następnie, wiodąc go do pokoi na dole, zaraz w pierwszym zatrzymał się na chwilę, i patrząc nań z wielkim uszanowaniem, a jednocześnie z pewném zdziwieniem, rzekł:
— Czy szanowny ojciec dobrodziéj nie byłby przypadkiem... tak mi się zdaje przynajmniéj... czy nie jest ojcem Krzysztofem?
— A tak, właśnie nim jestem.
— Jakto, ojciec Krzysztof tu?
— Jak widzicie, mój dobry człowiecze.
— No, no! To już pewnie dlatego, aby komuś coś dobrego wyświadczyć. Dobrze czynić — mruczał daléj stary sługa, wiodąc zakonnika do sal przyległych, — to prawda, iż dobrze czynić można wszędzie, nawet u nas.
Przeszli jeszcze kilka ciasnych pokojów i znaleźli się przede drzwiami sali jadalnéj, z któréj, przez zamknięte podwoje, słychać było głośny brzęk nożów, widelców, talerzy i szklanek, co jednak nie mogło dorównać strasznéj wrzawie ludzkich głosów. Głosy te, z każdą chwilą stawały się silniejsze, wrzawa rosła, widać, iż musiała toczyć się jakaś ważna sprzeczka, w któréj każdy z obecnych starał się wszystkich innych przekrzyczeć. Zakonnik chciał się cofnąć, i właśnie prosił służącego, który za nic na to nie chciał się zgodzić, aby mu pozwolił gdzieś, w jakimś kątku doczekać się końca biesiady, gdy lokaj, śpieszący do kuchni nagle drzwi otworzył. Niejaki hrabia Attilio, który siedział naprzeciw wejścia (był-to krewny gospodarza; nie wymieniając go po imieniu, już tu raz mówiliśmy o nim), spostrzegłszy ogoloną głowę i habit i domyślając się z postawy zakonnika, że chce uciekać, — ej, ej! — zawołał, — nie unikniesz już, ojcze wielebny, prosimy, bardzo prosimy! — Don Rodrigo, nie odgadując jeszcze właściwego powodu tak niespodzianych odwiedzin, doznał jednak jakiegoś przykrego wrażenia i wołałby wcale zakonnika nie widzéć w téj chwili. Ale, ponieważ nierozważny hrabia Attilio tak go głośno zapraszał, więc i gospodarz był zmuszony uczynić toż samo, zwrócił się do drzwi i powtórzył: — prosimy, bardzo prosimy. — Ojciec Krzysztof wszedł, ukłonił się gospodarzowi i również ukłonem odpowiedział na powitania wszystkich obecnych.
Większość ludzi (nie mówię o wszystkich), gdy sobie chce w myśli wystawić, jak może wyglądać człowiek zacny, który ma stanąć przed nędznikiem, wyobraża go zwykle z podniesioną głową, z wejrzeniem pewném, ze śmiałą i dobitną mową; jednak, w rzeczywistości na to, aby zacny człowiek, mógł przybrać taką postawę, wielu i wielu warunków potrzeba, o które, co prawda, dość trudno na świecie. Upraszam więc czytelników, aby się niezbyt dziwili temu, iż ojciec Krzysztof, pomimo, iż miał czyste sumienie, pomimo iż był przekonany o świętości owéj sprawy, której tu bronić zamierzał, pomimo wreszcie, iż czuł wielką litość i mimowolną odrazę do osoby don Rodriga, doznał jednak pewnego zakłopotania, pomieszania, a nawet uszanowania na widok tego samego don Rodriga, który tu, w swoim domu, w swojém państwie, otoczony gronem przyjaciół i sług, doznając wszelkich oznak uszanowania, pewny swój siły i swego znaczenia, zasiadał na pierwszém miejscu u stołu z wyrazem takiéj dumy i wyniosłości na twarzy, iż spojrzawszy na nią, niejednemu mogła zamrzéć na ustach nie tylko rada, ale i prośba, nie tylko groźne napomnienie, ale nawet najlżejsza chociażby wymówka. Po prawéj stronie od gospodarza, siedział hrabia Attilio, jego krewny i, dodajmy jeszcze, nieodstępny jego towarzysz w rozpuście i we wszelkich bezprawiach, których się tenże dopuszczał. Przybył on przed kilkoma dniami z Medyolanu, aby czas pewien w zameczku zabawić. Na lewo, z twarzą napiętnowaną głębokim szacunkiem dla gospodarza, lecz w któréj wyrażało się również przeświadczenie o swéj własnéj godności, zasiadał pan sędzia, człowiek, do którego właśnie należeć musiało (gdyby tylko teorya i praktyka były jedną i tąż samą rzeczą) bronienie praw pokrzywdzonego Renza i ukaranie don Rodriga. Naprzeciw sędziego znajdował się znany już nam doktór prawa Gmatwacz-kręciel, jak go zwano powszechnie, w czarnéj todze i z nosem jeszcze bardziéj czerwonym, niż zwykle; daléj dwie jakieś, mniéj wybitne, podrzędniejsze figury, które zajadając smacznie, uśmiechając się, gdy gospodarz, lub który z wyżéj wymienionych gości, coś dowcipnego powiedział, żadnego udziału nie brały w rozmowie.
— Krzesło dla wielebnego ojca! — rzekł don Rodrigo.
Służący natychmiast podał krzesło i zakonnik usiadł, przepraszając obecnych, że tak nie w porę przychodzi.
— Życzyłbym — dodał po chwili, zwracając się do gospodarza i głosem tak cichym, że go nikt z gości nie mógł usłyszeć, — życzyłbym sobie pomówić z wielmożnym panem o pewnéj sprawie, ale na cztery oczy, bez świadków.
— Dobrze, dobrze, pogadamy — odrzekł don Rodrigo — a tym czasem podajcie tu wina dla wielebnego ojca.
Zakonnik wypraszał się od wina, ale gospodarz podnosząc głos, aby zapanować nad wrzawą, która znów powstała: — nie, nie — zawołał — do kroćset... nie czyń mi téj krzywdy, ojcze; na to nie pozwolę, aby kapucyn w moim domu nie miał mego wina skosztować! Musisz pić, ojcze, musisz! — Te wyrazy ogólny śmiech wywołały i przerwały na chwilę spór, który się toczył z taktem ożywieniem. Służący, niosąc na tacy flaszę z winem i wielki puhar, zbliżył się do zakonnika, który nie chcąc dłużéj opierać się tak natarczywym naleganiom, i sądząc, że pozyska przez to względy człowieka tak mu potrzebnego w téj chwili, napełnił puhar i powoli zaczął wino popijać.
— Ów sąd Tassa, któryś, szanowny panie sędzio, na poparcie swych twierdzeń przytoczył, na nic się tu nie zdał, przeciwnie, świadczy tylko przeciwko panu — wrzeszczał hrabia Attilio, rozpoczynając spór na nowo; — a tak bez wątpienia. Przecież ten człowiek mądry, ten człowiek wielki, który umiał na pamięć wszystkie prawa rycerskie, powiada sam, iż poseł Argantego, mający wręczyć chrześcijańskim rycerzom wyzwanie, prosił jednakże poprzednio u pobożnego księcia de Bouillon o pozwolenie...
— Ależ to — nieco mniéj krzycząc odpowiadał sędzia — to jest tylko ozdoba, dodatek poetyczny, który może być usunięty zupełnie, bez którego można się obejść wybornie, gdyż poseł z powodu swéj godności, z powodu prawa narodów, jure gentium, jest osobą nietykalną; a zresztą nie szukając daleko, toż nawet i przysłowie powiada; — posła nie ścinają, ani wieszają. A przysłowia, mój panie hrabio, to mądrość narodów. Ponieważ zaś poseł nic nie powiedział w swojém własném imieniu, lecz przedstawił wyzwanie na piśmie...
— Ale kiedyż już pan zechce nareszcie zrozumiéć, że ów poseł był osłem ostatnim, zuchwalcem, który nie znał nawet najpierwszych prawideł...
— Za pozwoleniem, łaskawi panowie — przerwał don Rodrigo, który wcale sobie nie życzył, aby sprzeczka zaszła za daleko: — oto, niech ojciec Krzysztof te sprawę rozstrzygnie, a my wszyscy poddamy się jego sądowi.
— Dobrze, wybornie! — zawołał hrabia Attilio, któremu wydało się rzeczą niezmiernie zabawną, kazać kapucynowi rozstrzygać kwestye rycerskie.
Sędzia, który najmocniéj brał do serca tę sprawę, choć nie chętnie, przystał również na wniosek gospodarza i umilkł z taką miną, jakby chciał powiedziéć; — głupstwo, dzieciństwo!
— Ale z tego, com słyszał dotąd, zdaje mi się — powiedział zakonnik — iż chodzi tu o rzeczy, w których ja, żadną miarą, nie potrafię być sędzią.
— Znamy się na tém; zwykle wymówki ojców kapucynów, to tylko zbytek skromności — powiedział don Rodrigo — ale nic nie pomoże, nie wykręcisz się, ojcze dobrodzieju. E, co tam! wiemy przecież, żeś się nie urodził w kapturze i że świat dobrze cię znał kiedyś. otóż więc sprawa taka.
— Rzecz tak się ma... — zawołał hrabia Attilio.
— Pozwól niech ja ją opowiem, kuzynie, ja opowiem lepiéj, bo jest dla mnie rzeczą bardziéj obojętną — przerwał mu don Rodrigo. — Zaczynam. Pewien hiszpan, szlachcic, ma się rozumieć, śle wyzwanie na pojedynek innemu szlachcicowi medyolańczykowi; poseł, nie znalazłszy go w domu, oddaje pismo jednemu z braci wyzwanego, który odczytuje pismo, dowiaduje się z niego, o co chodzi hiszpanowi i za całą odpowiedź każę posła obić kijami. Idzie więc o to...
— A, tęgo go obito! dobrze go oporządzono! co się zowie wziął w skórę! — zawołał znowu hrabia Attilio. — Było-to prawdziwe natchnienie.
— Natchnienie czartowskie... — przerwał sędzia.
— Obić posła! Osobę nietykalną! Niechże ojciec dobrodziéj powie, gdzie to słyszano o takiém prawie w przepisach rycerskich?
— Tak, panie, tak! — krzyczał hrabia — to już ja powiem, ja, który się trochę muszę znać na tém. Gdyby go zbito pięściami, a, to co innego, lecz kij nie plami niczyich rąk. Nie mogę tylko zrozumiéć, dlaczego szanownego sędziego tak dalece obchodzi skóra tego łotra.
— A któż tu mówi o skórze, mój panie hrabio? Hrabia przypisujesz mi takie głupstwa, o których ani mi się nawet śniło. Skóra, skóra! Ja mówię o zasadzie, nie o skórze, o prawie, o prawie narodów, jus gentium; o to mi chodzi. Bo proszę mi naprzykład z łaski swojéj powiedziéć, czy owi fecyalowie, których starożytni Rzymianie posyłali do sąsiednich narodów, aby im wojnę wypowiedziéć, czy owi ludzie potrzebowali prosić o pozwolenie spełnienia swego poselstwa? Alboż proszę mi choć jednego pisarza wynaleźć, któryby czynił wzmiankę o tém, iż takiego fecyala obito? — Co nas mogą obchodzić jacyś tam fecyalowie starożytnych Rzymian! To rzecz inna; Rzymianie byli narodem strasznie zacofanym pod tym względem; powiadam narodem zacofanym, z którego nie można brać przykładu. Lecz to wiem tylko, utrzymuję i będę utrzymywał zawsze, że podług przepisów obowiązujących dla dzisiejszego, prawdziwego, jedynego rycerstwa, każdy poseł, który szlachcicowi wręcza pismo wyzwania, nie prosząc go najprzód o pozwolenie uczynienia tego, jest zuchwalcem, łotrem, którego nie tylko można, ale nawet trzeba, trzeba obić koniecznie.
— Za pozwoleniem, niech mi pan hrabia najprzód na ten syllogizm zechce odpowiedziéć: obić bezbronnego...
— Nic nie chcę wiedziéć, nic, nic, nic.
— Ależ przepraszam, ależ proszę wysłuchać. Obić bezbronnego jest czynem zdradzieckim; atqui poseł, de quo był bez broni; ergo...
— Dosyć już, dosyć, panie sędzio.
— Jak to dosyć?
— A tak, dosyć, powiadam: co mi pan sędzia będzie tu gada!? Czynem zdradzieckim to się nazywa, jeżeli kto rani kogoś mieczem i to w plecy, albo wystrzeli doń także w plecy: a nawet i w takich razach zachodzą czasem okoliczności... ale, mniejsza już z tém! Otóż przyznają, iż taki czyn powszechnie może się nazywać zdeadzieckim; lecz obić kijami jakiegoś tam hultaja! Piękna rzecz, gdyby mu jeszcze trzeba było mówić: oto widzisz te kije, tak jak się mówi do porządnego człowieka: dobywaj miecza. — A pan, szanowny doktorze, zamiast uśmiechać się i pokazywać mi oczyma tylko, że ze mną się zgadzasz, lepiéj-byś zrobił, gdybyś swoim, tak wprawnym w gadaniu językiem, dopomógł mi do przekonania pana sędziego.
— Ja... — odrzekł zmieszany doktór — ja słucham tylko z zachwytem téj uczonéj dysputy i cieszę się z całego serca, że mi losy łaskawe pozwoliły być świadkiem walki szlachetnéj, która się tu toczy pomiędzy dwu tak niepospolitemi umysłami. A zresztą mnie nie przystoi wypowiadać zdania w téj sprawie: nasz czcigodny gospodarz już sędzię wyznaczył, oto wielebny ojciec miał...
— Prawda — rzekł don Rodrigo — ale jakże chcecie, aby sędzia głos zabrał, kiedy ci, których ma sądzić, krzyczą tak okropnie.
— Już milczę — powiedział hrabia Attilio. — Sędzia usta zacisnął i podniósł rękę, wyrażając przez to, iż się poddaje woli gospodarza i że będzie cierpliwy.
— No, chwała Bogu! A teraz, ojcze, na ciebie koléj — rzekł don Rodrigo z jakąś żartobliwą powagą.
— Żałuję mocno, iż nie mogę spełnić życzenia szanownych panów, ale powiedziałem już, że się nie znam na podobnych rzeczach — odpowiedział zakonnik, oddając puhar służącemu.
— To nic nie znaczy — zawołali jednocześnie obaj krewniacy — nic nie pomoże, czekamy wyroku.
— A więc, skoro panowie życzą sobie tego koniecznie — odrzekł zakonnik — to powiem, iż mojém zdaniem byłoby najlepiéj, aby nie istnieli ani wyzywający, ani posłowie, ani kije.
Obecni ze zdumieniem spojrzeli po sobie.
— Oho, to mi zdanie! — zawołał hrabia Attilio — bardzo przepraszam ojca dobrodzieja, ale żeby palnąć coś podobnego, trzeba chyba zupełnie, ale to zupełnie, nie znać świata.
— On nie zna świata! — rzekł don Rodrigo — co się tobie zdaje, kochany kuzynie. Zna go lepiéj, niż my nawet: wszak prawda, ojcze Krzysztofie? Opowiedz, opowiedz nam, jak to tam było z tą słynną awanturą.
Zamiast odpowiedziéć na tak przyjemne zapytanie, ojciec Krzysztof w duchu tylko sobie samemu te powiedział wyrazy: — to dla ciebie, ale pamiętaj, że nie dla siebie tu jesteś, i że wszystko, co ciebie osobiście dotyka, nie należy do rzeczy.
— Być może — rzekł hrabia — być może, ale ojciec... ojciec... jakże się nazywa?
— Ojciec Krzysztof — odpowiedziało kilka głosów razem.
— Ale ojciec Krzysztof, mój szanowny kuzynie, z tą swoją Maksymą chciałby chyba cały świat do góry nogami przewrócić. Bez wyzwań! Bez kijów! A więc bywaj mi zdrów, honorze; niech dokuczają bezkarnie wszyscy hultaje! To nie zasada! Chwała Bogu jeszcze do tego nie przyszło, o, i nigdy nie przyjdzie!
— Doktorze! — zawołał don Rodrigo, który wszelkich starań dokładał, aby sprzeczce inny nadać kierunek: — doktorze, koléj na ciebie! Tak wybornie umiesz się zgadzać ze zdaniem każdego i każdemu słuszność przyznawać; ciekawym, czy potrafisz również się zgodzić ze zdaniem ojca Krzysztofa?
— Prawdziwie — odrzekł doktór, zwracając się do zakonnika i trzymając widelec podniesiony w górę, — prawdziwie trudno mi pojąć, dlaczego ojciec Krzysztof, który jednocześnie jest i zakonnikiem wzorowym i człowiekiem znającym tak dobrze świeckie zwyczaje, dlaczego, powiadam, nie zastanowił się nad tém, iż jego zasada dobra, wyborna, słuszna, gdy wygłaszaną bywa z kazalnicy, tu, przytoczona w dyspucie rycerskiéj, z przeproszeniem, nic a nic nie warta. Wielebny ojciec musi przecież wiedziéć to lepiój ode mnie, iż każda rzecz jest dobrą na swojém miejscu; i sądzę, że w obecnym wypadku, był-to tylko żart z jego strony, w celu nie wypowiedzenia tego, co myślał na prawdę.
I jakąż można było dać odpowiedź na rozumowania, oparte na tak odwiecznéj, a jednak zawsze nowéj prawdzie? Żadnéj: i tak też uczynił nasz zakonnik.
Tymczasem don Rodrigo, starając się o umorzenie sprzeczki, najniespodzianiej inną wywołał: — Ale, ale, — powiedział, jakby nagle coś sobie przypominając, — mówiono mi, iż w Medyolanie chodzą pogłoski o pewnych pokojowych układach.
Wiadomo, iż w owym roku toczyła się wojna o księstwo Mantui, w którém, po śmierci Wincentego Gonzagi, zgasłego bez pozostawienia prawych potomków, objął rządy książę Nevers, jego najbliższy krewny. Ludwik XIII, albo raczej kardynał Richelieu popierał tego księcia, naturalizowanego Francuza, człowieka całą duszą oddanego Francyi: Filip IV, albo raczéj książę Oliyares, którego zazwyczaj zwano księciem hrabią, nie cierpiał go już dla tych samych powodów i wydał mu wojnę. Ponieważ ów książę Nevers był lennikiem cesarstwa, zatem obie strony za pomocą próśb, groźb i najrozmaitszych zabiegów. starały się zjednać sobie cesarza Ferdynanda II i zmusić go: jedna do nadania inwestytury nowemu gięciu, druga do odmówienia mu jéj, a nawet do wzięcia czynnego działu w wypędzeniu go z Mantui.
— Sądzę — powiedział hrabia Attilio — iż układy pokojowe są rzeczą niemożliwą. Przeciwnie, mam pewne wskazówki...
— Nie wierz temu, panie hrabio, nie wierz temu — przerwał mu sędzia. — Ja, choć w takim zakątku, mogę miéć jednak cokolwiek pewniejsze wiadomości, gdyż nasz pan kasztelan z Lecco, który jest przecie Hiszpanem i który w swéj dobroci raczy mnie swemi względami zaszczycać, mówił mi, a wie to od swego ojca, osoby, mającej wielkie znaczenie na dworze księcia-hrabiego, iż...
— A ja panu powiadam, że codzień w Medyolanie zdarza mi się rozmawiać o téj sprawie z ludźmi, do których ani się umysł pański kasztelan; i że wiem z dobrego źródła, iż papież, który jest za pokojem, zażądał już...
— Tak, to być może; wcale temu nie przeczę; Jego Świątobliwość spełnia w’ tym razie swój obowiązek; papież powinien zawsze starać się o zgodę między chrześcijańskiemi mocarzami; ale i nasz książę-hrabia ma także swoję politykę i...
— I, i, i cóż z tego? A wiesz-że naprzykład, mój panie sędzio, co myśli w téj chwili cesarz Ferdynand? Czy ci się zdaje, że oprócz Mantui już nic innego niema na świecie? Ho, ho! Jest wiele i wiele innych rzeczy, które warto wziąć pod rozwagę. A wiesz-że i to jeszcze, mój szanowny panie, czy cesarz w obecnéj chwili może tak bardzo polegać na tym swoim księciu Valdistano, czy Vallistai, czy zresztą Bóg go tam wie, jak się nazywa i czy?...
— Jego prawdziwe nazwisko, tak, jak się po niemiecku wymawia — przerwał znowu sędzia — jest Wallenstein, Wallenstein, tyle razy słyszałem, jak je nasz kasztelan powtarzał. Ale, gdyby nawet Wallenstein i nie był osobą...
— Co to, pan będziesz mię uczył?... — zawołał hrabia; lecz don Rodrigo przesłał mu spojrzenie, w ktorém malowała się jasno prośba, aby kłótni dał pokój. Hrabia umilkł, a sędzia, jak owa łódź, którą z mielizny na głębokie morze zepchnięto, rozpiął żagle swojéj wymowy. — Wallenstein — mówił daléj — nie zbyt mnie zastrasza, gdyż książę-hrabia na wszystko czujne ma oko; a gdyby nawet Wallenstein i chciał mu figla wyplatać, to ręczę, iż umiałby mu oddać piękne za nadobne. Ma oko na wszystko, powiadam, a ręce jego także daleko sięgają; a skoro już raz postanowił w swéj mądréj polityce, iż ten pan książę Nevers nie powinien w Mantui gospodarować, to i nie będzie tam długo popasał; a pan kardynał Richelieu wygra dudka na kościele; tak, nie inaczéj. Śmiech mię nieraz porywa, gdy sobie pomyślę, iż taki kardynał Richelieu chce się zrównać z księciem-hrabią, z Olivaresem! Doprawdy, chciałbym za jakie lat dwieście znowu się na świat narodzić, aby posłuchać, co téż wówczas będą mówili ludzie o tak śmiesznéj zarozumiałości. Tu nie dość być zazdrosnym, tu nie dość nienawidzić, tu trzeba miéć głowę: a z taką głową, jak księcia-hrabiego żadna się głowa na święcie nie zrówna. Nasz książę-hrabia, moi mili panowie — prawił daléj sędzia, ożywiając się coraz bardziéj i dziwiąc się tylko w duchu, iż dotąd łódź jego krasomówstwa na żadną podwodną nie trafia skalę: — nasz książę-hrabia, mówiąc z całém uszanowaniem, przynależném jego osobie, jest-to lis szczwany, który potrafi zmylić każdą pogoń; kiedy zmierza w prawo, znak najpewniejszy, iż umknie na lewo; i nikt nigdy nie może się pochwalić tém, iż jego plany przeniknął; a ci nawet, którym powierza ich wykonanie, ci którzy piszą jego wyroki i rozporządzenia, nic a nic nie wiedzą i nie mogą wiedziéć, dlaczego kazano im działać tak, a nie inaczéj. A wszystko to, co mówię, ma swoje podstawy, bo nasz szanowny kasztelan, jak-to już powiedziałem, raczy mnie swą łaską zaszczycać i nieraz rozmawia ze mną o rzeczach wielkiéj wagi. Tak, moi panowie. Nasz książę-hrabia zatém, choć nikt nie może powiedziéć, co on myśli, wié jednak doskonale, co myślą na wszystkich dworach Europy, i widzi, co się tam święci, a wszyscy owi niby politycy (jest ich dosyć, co prawda) zaledwie zdołają jakiś plan ułożyć, aż on w swéj mądréj głowie już go odgadł, już w niwecz obrócił. Ma on swoje drogi, ma nici niewidzialne, które mu służą do wiedzenia o wszystkiém. To biedaczysko kardynał Richelieu, szuka, szpera, dochodzi, mozoli się, poci: i cóż z tego? oto, kiedy mu się udało jakąś minę podłożyć, zaraz spostrzega z gniewem, że książę-hrabia już tam przeciwminę umieścił i...
Bóg-to raczy wiedziéć, jak długo jeszcze mogłaby trwać ta polityczna przemowa pana sędziego, gdyby don Rodrigo, który dostrzegał na twarzy kuzyna coraz groźniejsze objawy niecierpliwości, nie przerwał mu jéj niespodzianie, zwracając się do służącego i każąc przynieść pewną buteleczkę z piwnicy. Gdy przyniesiono butelkę, gospodarz przemówił uroczyście: — Szanowny sędzio i szanowni panowie! Toast na cześć księcia-hrabiego; a — wino, którém jego zdrowie spełnimy, niezawodnie okaże się godne tak wzniosłego toastu.
Sędzia, pełnym wdzięczności ukłonem odpowiedział na wniosek gospodarza; trzeba wiedziéć bowiem, iż wszelkie oznaki szacunku i uwielbienia dla księcia-hrabiego przyjmował tak, jakby się stosowały do jego własnéj osoby.
— Niech żyje don Gaspar Guzman, książę Olivares, hrabia San Lucar, ulubieniec wielkiego króla Filipa, naszego najmiłościwszego pana! — zawołał, podnosząc w górę puhar.
— Niech żyje! — powtórzyli wszyscy.
— Wina dla ojca Krzysztofa — powiedział don Rodrigo.
— Przepraszam najmocniéj, i tak już piłem za wiele — odrzekł zaknnik.
— Jakto! — zawołał gospodarz — ojciec Krzysztof nie chce pić za zdrowie księcia Olivares? Miałożby to znaczyć, że jest za Nawarryjczykami?
Nawarryjczykowie był-to obelżywy przydomek nadawany Francuzom, od książąt Nawarry, których Henryk IV na tron Francyi wprowadził.
Po takiém przemówieniu niepodobna było nie pić; ojciec Krzysztof przyjął ofiarowany mu puhar. Wszyscy zaczęli unosić się nad winem, nie brakło pochwał i wykrzykników; tylko doktór zachowywał głębokie milczenie, lecz ruch jego głowy, pochylonéj nad winem, podniesione oczy i zaciśnięte usta jaśniéj, niż wszelkie wyrazy, świadczyły o tém, co musiał uczuwać w téj chwili.
— A co, doktorze, niezłe winko? — spytał don Rodrigo.
Podnosząc swój nos, zwieszony dotychczas nad kieliszkiem, a jeszcze bardziéj purpurowy i błyszczący, niż ów nektar, który wciągał w siebie tak chciwie, doktor głosem pełnym namaszczenia dał następną odpowiedź:
— Mówię, twierdzę i utrzymuję, że to jest prawdziwy Olivares wszystkich win pod słońcem: censui, et in cam ivi sententiam, że podobnego nektaru naprożnobyśmy szukali we wszystkich dwudziestu dwu królestwach naszego najjaśniejszego pana, którego Bóg w swéj łasce niech nam przez najdłuższe lata zachowa; objawiam i dowodzę, że uczty jaśnie wielmożnego don Rodriga u którego stołu mamy szczęście zasiadać w téj chwili, są świetniejsze nad wszelkie bankiety Heliogabala; i że głód i bieda na zawsze są wygnane z tych progów gościnnych, w których rządy sprawuje wspaniałość i świetność.
— Dobrze powiedziano! Dobrze określono! — zawołali wszyscy; lecz ów wyraz głód, który tak przypadkowo wymknął się doktorowi, odrazu zwrócił wszystkie umysły do tego smutnego przedmiotu; i całe towarzystwo zaczęło mówić o głodzie. Teraz, choć już nie było powodu do sprzeczki i wszyscy się w zasadzie przynajmniéj na jedno i toż samo zgadzali, wrzawa stała się wszakże taką, iż o wiele jeszcze przeszła hałas uprzedni, z powodu kłótni powstały. Wszyscy razem mówili. — Nie ma głodu — krzyczał jeden z gości: — to tylko handlarze całe zboże skupują...
— I piekarze — wołał inny — to oni chowają zboże. Powiesić ich trzeba.
— Tak, powiesić tych łotrów, bez żadnego miłosierdzia.
— Piękna rzecz! — wołał sędzia.
— A piękna, jedyna — głośniéj jeszcze krzyczał hrabia — trzeba doraźną sprawiedliwość wymierzyć. Wybrać trzech, czterech, pięciu, sześciu takich hultajów, i tych mianowicie, którzy, podług zdania ogółu, są najbogatszemi i największemi złodziejami i, na szubienicę z niemi!
— Tak, przykład, przykład potrzebny, powiesić, powiesić!
— Na szubienicę z niemi, a zaraz zboże się znajdzie.
Jeżeli ktoś na jarmarku słyszał kiedy przyjemną melodyę strojenia instrumentów przez grajków z jakiejś szopy kuglarskiéj i pamięta owe dźwięki, które każdy z nich starał się wydobyć, aby innych zagłuszyć i słyszeć tylko głos własnego instrumentu, ten zdoła sobie utworzyć jakie-takie pojęcie o harmonii i zgodzie rozmów, toczących się u stołu don Rodriga. Wino wszystkim niezmiernie do smaku przypadłe, coraz częściéj napełniano nim kielichy, a pochwały, których mu nie szczędzono, przeplatały owe prawno-ekonomiczne pytania, które rozstrzygano tak dzielnie. Wyrazami dającemi się słyszéć najczęściéj były tu: nektar, ambrozya i powiesić.
Tymczasem don Rodrigo często spoglądał zukosa na jedynego człowieka, który nic nie mówił; i widział, iż on siedzi spokojnie, bez najmniejszéj oznaki zniecierpliwienia, nie czyniąc żadnych usiłowań, aby przypomniéć gospodarzowi o tém, że czeka już od tak dawna; lecz z wyrazem niezłomnego postanowienia, który świadczył jasno, iż nie odejdzie, póki nie zostanie wysłuchany. Chętnie byłby się go pozbył don Rodrigo i z kwitkiem odprawił, ale wypędzić kapucyna, nie udzieliwszy mu nawet posłuchania, było rzeczą, na którą rozsądek nie mógł mu pozwolić. Czując więc, iż nie potrafi przykréj rozmowy uniknąć, postanowił ją przyśpieszyć, aby czém prędzéj uwolnić się od natręta, i wstał od stołu. Za jego przykładem poszli wszyscy obecni, co jednak ani na chwilę nie przerwało piekielnéj wrzawy. Następnie przeprosił gości, iż na chwilę musi ich opuścić, zbliżył się do zakonnika, który wstał wraz z innemi, z pewnym przymusem powiedział doń: — jestem na rozkazy wielebnego ojca — i poprowadził go do innego pokoju.


ROZDZIAŁ VI.

— Czém mogę służyć? — rzekł don Rodrigo, zatrzymując się w środku wielkiej sali. Tak brzmiały wyrazy, lecz sposób, w jaki je wypowiedział, znaczył jasno pamiętaj, do kogo mówisz, dobrze zważaj na każdy wyraz i śpiesz się. Dla dodania odwagi naszemu ojcu Krzysztofowi nie mogło być nic lepszego, jak takie obejście się pełne pogardy i wyniosłości. Zakonnik, który przed chwilą jeszcze w postawie zakłopotanéj przebierał w palcach paciorki swego różańca, jakby w nich szukał natchnienia, nagle, po tém przemówieniu don Rodriga uczuł, że mu na usta ciśnie się wyrazów więcéj nawet niż potrzeba. Lecz przypomniawszy sobie zaraz, jak wiele na tém zależy, aby sprawy w samym początku nie zepsuć, rzekł z pokorą i wielkim spokojem: — Przychodzę prosić jaśnie wielmożnego pana o spełnienie dobrego uczynku i o wymierzenie sprawiedliwości. Oto ludzie złéj woli użyli jego imienia, aby zastraszyć pewnego proboszcza, nie dopuścić go do spełnienia obowiązku i wyrządzić krzywdę dwu niewinnym biedakom. Jaśnie wielmożny pan jedném słówkiem może zniweczyć ich niecne knowania, może okazać swą władzę i znaczenie, może poratować tych, z któremi postąpiono tak niesprawiedliwie. Jaśnie wielmożny pan może to uczynić; a sumienie... honor...
— Ojciec będzie mi mówił o mojém sumieniu wówczas, gdy zechcę się u niego spowiadać. Co zaś do mego honoru, to proszę wiedziéć, iż ja tylko, ja jeden jestem jego stróżem i że każdego, kto nieproszony staje w jego obronie, uważam za zuchwalca, który mnie obraża.
Ojciec Krzysztof, którego te wyrazy zdawały się ostrzegać, iż pan wielmożny stara się każde jego słowo jak najgorzéj tłómaczyć, uzbroił się w większą jeszcze cierpliwość, postanowił wysłuchać w pokorze wszystko, co mu tylko usłyszéć sądzono, i chcąc zwrócić z niebezpiecznéj drogi rozmowę i zapobiedz jakiemuś gwałtownemu wybuchowi, natychmiast odrzekł cichym głosem: — Jeżeli powiedziałem coś, co się jaśnie wielmożnemu panu mogło nie podobać, stało się to chyba bezwiednie. Niech jaśnie wielmożny pan przestrzega mię, gromi każdą rażą, gdy powiem coś nie tak, jakbym powinien był powiedziéć, ale niech mię raczy wysłuchać. Dla miłości Zbawiciela, dla miłości tego Boga, przed którego sądem wszyscy kiedyś stanąć musimy (i przy tych słowach zbliżył do oczu swego ponurego słuchacza owę trupią główkę z drzewa, która była przyczepiona do jego różańca) — nie wzbraniaj się od spełnienia sprawiedliwego, zacnego czynu, napraw krzywdę, wyrządzoną tym nieszczęśliwym, pomyśl, że Bóg na nich patrzy, że słyszy ich skargi i łzy. Niewinność ma wielką łaskę u Niego, On...
— E, ojcze! — przerwał mu nagle don Rodrigo — szacunek, jaki mam dla sukienki duchownéj, jest wielki; lecz jeżeliby coś mogło mi kazać o nim zapomniéć, to chyba ta okoliczność, gdybym ją zobaczył na człowieku, wciskającym się w roli szpiega do mojego domu.
Gdy usłyszał te ostatnie wyrazy, cała krew zawrzała w naszym zakonniku, lecz i teraz zdołał się pohamować i z twarzą człowieka, który przełyka gorzkie, strasznie gorzkie lekarstwo powiedział: — Jaśnie wielmożny pan wie dobrze, iż ten tytuł nie dla mnie, że nie zasłużyłem na niego, i czuję w swém sercu, iż powód, dla którego tu jestem, nie jest ani podły, ani nikczemny. Wysłuchaj mnie, don Rodrigo, bo może przyjść dzień, w którym będziesz żałować tego, żeś mnie nie chciał słuchać. Nie pokładaj swéj chwały... i jakiéjże to chwały!... Don Rodrigo! Chcesz, by cię ludzie czcili, by ludzie ciebie się bali; tu na ziemi wielką jest twa siła, to prawda, lecz wobec Boga, Boga Najwyższego!...
— Czy wie ojciec — przerwał don Rodrigo głosem gniewnym, w którym jednak czuć było jakiś mimowolny przestrach — czy wie ojciec, że w razie gdybym chciał usłyszéć kazanie, tobym, jak i inni ludzie umiał znaleść drogę do kościoła? Ale we własnym domu! O! — dodał z szyderczym uśmiechem — to na prawdę za wiele honoru! Kaznodzieja nadworny! Mają go tylko książęta.
— A ten Bóg, co wymaga od książąt ścisłego rachunku ze słowa swego, którego pozwala im słuchać w ich własnych pałacach, ten Sędzia Najwyższy, który w nieograniczoném swém miłosierdziu posyła do ciebie, panie, jednego z niegodnych sług swoich, aby cię błagał o litość dla niewinnéj istoty, aby ci...
— Słowem — rzekł don Rodrigo, postępując kilka kroków ku drzwiom, jakby chciał salę opuścić — słowem nie pojmuję, czego ojciec chce ode mnie; to tylko mogłem zrozumieć, iż chodzi tu o jakaś dziewczynę, która go bardzo i bardzo musi obchodzić. Niech ojciec do kogo innego idzie sobie ze swemi skargami; ja dłużéj już nie pozwolę nudzić siebie w ten sposób. Proszę pamiętać, kim jestem i jaki szacunek należy się mojéj osobie. I tak za wiele słuchałem.
Chciał odejść, lecz zakonnik, choć zawsze w pokornéj postawie, zastąpił mu drogę i, podnosząc ręce do góry, jakby jednocześnie chciał zatrzymywać i błagać, powiedział: — To prawda, iż bardzo mię ta dziewczyna obchodzi, lecz i ty, panie, obchodzisz mnie nie mniéj; te dwie dusze: jéj i twoja, są mi droższe nad życie. Don Rodrigo! Nic innego nie mogę uczynić dla ciebie jak tylko błagać Boga, aby wzruszył twe serce. Wysłuchaj mię. zaklinam, wróć spokój i szczęście niewinnej istocie, ulituj się nad jéj niedolą. Twoje jedno słowo wszystko naprawi.
— A więc — rzekł don Rodrigo — skoro ojciec sądzi, że tak wiele dla niéj mogę uczynić; skoro ojciec bierze tak bardzo do serca jéj sprawę...
— Więc? — powtórzył z niepokojem zakonnik, gdyż wyraz twarzy don Rodriga i cała jego postawa nie pozwalały oddawać się téj błogiéj nadziei, którą jego słowa zdawały się zapowiadać.
— Więc, poradź jéj ojcze, aby się udała pod moję opiekę. Na niczém jéj zbywać nie będzie, nikt się nie poważy jéj skrzywdzić, przyrzekam ci to, jak-em szlachcic.
Na tak piękną propozycyą ojciec Krzysztof nie mógł już dłużéj zapanować nad oburzeniem, które tak starannie tłumił dotychczas. W niwecz poszły wszystkie plany rozwagi i cierpliwości, zbudził się w nim dawny człowiek, złączył się z nowym, czując, że w tym razie oba mogą działać zgodnie; ojciec Krzysztof zupełnie się przeistoczył.
— Pod twoję opiekę! — zawołał i cofnął się o parę kroków, prawą rękę opierając na biodrze, lewą wyciągając ku szlachcicowi i patrząc nań płomienistym wzrokiem — pod twoję opiekę!?... Dobrze, żeś mi to powiedział, że mnie uczyniłeś podobną propozycyę. Przebrałeś miarę, don Rodrigo: już się ciebie nie lękam.
— Mnichu, co to za sposób mówienia?...
— Sposób, w jaki mogę przemawiać do człowieka, którego Pan Bóg opuścił, który nie jest w stanie mnie zastraszyć. Pod twoję opiekę! Wiedziałem i przedtem, że Bóg nie opuści téj niewinnéj dziewczyny, lecz teraz, ty sam jeszcze bardziéj utwierdziłeś mię w téj wierze. Łucya, powiadam: widzisz, jak to imię wymawiam śmiało, z podniesioném czołem, Łucya...
— Jak śmiesz tak mówić tu, w moim domu!
— Lituję się nad tym domem; przekleństwo nad nim zawisło. Kara boża dosięgnie cię i za temi murami, nie obroni cię od nijé zgraja twojéj służby. Zdawało ci się, iż Pan Bóg po to stworzył tę istotę na obraz swój i podobieństwo, abyś mógł ją dręczyć bezkarnie? Sądziłeś, iż Bóg nie stanie w jéj obronie! Pogardziłeś jego przestrogą! Sam na siebie wyrok potępienia wydałeś! Serce Faraona było tak zatwardziałe, jak twoje, a Bóg potrafił je skruszyć. Łucya nie ma potrzeby obawiać się ciebie, ja ci to mówię, ja, zakonnik ubogi, a co do ciebie, to pamiętaj, iż przyjdzie dzień...
Don Rodrigo stał dotąd nieruchomie, pełen wściekłości i zdumienia, nie mogąc słowa wymówić; lecz kiedy usłyszał początek tak groźnego proroctwa wzdrygnął się cały, a strach tajemniczy, niepojęty ogarnął go nagle.
Chwycił owę rękę, która mu groziła, i podnosząc głos, aby przerwać tę złowrogą przepowiednię, zawołał: — Precz mi stąd, nędzniku, ty żmijo w kapturze!
Te wyrazy w jednéj chwili uspokoiły ojca Krzysztofa. W jego umyśle pojęcie o wszelkiego rodzaju osobistych zniewagach tak ściśle było splecione z duchem pokory i cierpliwości, że i teraz pierzchł jego gniew sprawiedliwy i zapał proroczy, a miejsce ich skrucha zajęła; uczuł, że obowiązany jest wysłuchać wszystkiego, co tylko don Rodrigo uzna za stosowne powiedziéć. Zwolna rękę ze szponów szlachcica wysunął, zwiesił głowę i stanął spokojnie, nieruchomie, jak ów dąb potężny, który wśród burzy, gdy wicher na chwilę ucichnie, wyciąga szeroko swe wielkie ramiona i w pokorze przyjmuje grad, którym go niebo chłoszcze.
— Chłopie nikczemny! — ciągnął daléj don Rodrigo: — do kogo przemawiasz? Dziękuj Bogu, że ci ten habit twoje podłe plecy okrywa i że cię broni od kijów, któremi podobnych tobie hultajów uczę rozumu. Wynoś się mi zaraz! Precz mi z oczu!
I, ruchem pełnym pogardy, wskazał na drzwi przeciwległe do tych, przez które weszli. Ojciec Krzysztof jeszcze niżéj głowę pochylił i wyszedł, a don Rodrigo wielkiemi krokami zaczął chodzić po sali.
Kiedy już zakonnik drzwi zamknął za sobą, ujrzał, iż w pokoju, w którym się znalazł obecnie, jakiś człowiek szybko, lecz ostrożnie przycisnął się do muru, jakby z obawy, aby go szlachcic z sali nie spostrzegł; poznał w nim starego sługę, który go do zamku wprowadził. Człowiek ten, od lat przeszło czterdziestu, był już w tym domu, gdyż przed przyjściem jeszcze na świat don Rodriga, przybył na służbę do jego ojca, który należał do najbardziéj zacnych ludzi pod słońcem. Po jego śmierci nowy pan zamku zaraz rozpędził całą służbę dawniejszą i otoczył się nową, odpowiedniejszą jego usposobieniom. Tego jednego tylko zostawił, raz ze względu na jego lata podeszłe, a powtore i głównie dla téj przyczyny, że choć tak odmiennych zdań i usposobień, człowiek ten wynagradzał sowicie te wady dwoma nieoszacowanemi przymiotami: miał niezmiernie wysokie przekonanie o świetności i szlachetności rodu don Rodriga i posiadał ogromną świadomość etykiety, tak, iż w znajomości tradycyi i najdrobniejszych szczegółów ceremoniału nikt mu nie mógł dorównać. W obecności pana, biedny starzec nigdyby się nie poważył nie tylko wypowiedziéć, ale najlżejszą chociażby wskazówką dać do poznania, jak dalece gorszyło go to, co w jego oczach codziennie działo się na zamku; czasem tylko jakimś wykrzyknikiem, lub mruczeniem pod nosem, wyrażał swe niezadowolnienie przed służbą, która śmiała się zeń, a nieraz umyślnie dla rozrywki starała się, jak to mówią za język go pociągnąć, zmusić do powiedzenia tego, o czém powinien był zamilczéć i do rozwodzenia się nad staremi, dobremi czasami. Wszystko to, choć dochodziło czasem do uszu gospodarza, było wypowiadane ze śmiechem; tak, iż nie mogło wzbudzać gniewu, a czyniło tylko starego sługę przedmiotem uciechy i żartów. Tylko w dnie wielkich uroczystości i przyjęcia w zamku człowiek ten odraził nabierał niepospolitego znaczenia, a wówczas wszyscy słuchali go, jak wyroczni.
Ojciec Krzysztof spojrzał nań przechodząc, ukłonił mu się i skierował ku wyjściu, lecz starzec zbliżył się do niego, z pełnym tajemniczości wyrazem palec do ust przyłożył i zrobił mu znak zapraszający, aby wraz z nim wszedł do ciemnego kurytarza, który się obok znajdował. Gdy się już tam znaleźli, sługa powiedział półgłosem: — ojcze wielebny, słyszałem wszystko i potrzebuję ci słów kilka powiedziéć.
— Mówcie, a prędko, mój dobry człowiecze.
— Tylko nie tu, nie teraz, nie daj Boże, pan-by się domyślił!... Ale ja wiem dużo rzeczy; i jutro przyjdę do klasztoru.
— Czy istnieje jakiś plan?
— Cóś musi być, to pewna, mogłem to spostrzedz, lecz teraz pilniéj jeszcze będę śledził. Już niech ojciec wielebny spuści się na mnie. Ach, na cóż to ja muszę patrzyć, co muszę tu słuchać!... straszne, straszne rzeczy!... Jest-to dom!... ale chciałbym coś uczynić dla zbawienia méj duszy.
— Niech was Bóg błogosławi! — powiedział zakonnik, kładąc rękę na głowie sługi, który chociaż starszy wiekiem, stał przed nim w postawie pochylonéj, jakby syn przed ojcem. — Niech Bóg wam stokrotnie nagrodzi wasze dobre chęci a jutro będę czekał na was w klasztorze.
— Przyjdę, koniecznie — odrzekł służący — ale, niech ojciec wielebny teraz co najprędzéj stąd wychodzi... i na miłość boską... niech nie mówi nikomu, że ja... Z temi słowy zbliżył się ostrożnie na palcach do przeciwległego końca kurytarza, który prowadził do pokoju, wychodzącego na dziedziniec; obejrzał się uważnie dokoła, przywołał zakonnika na migi i ucałowawszy jego rękę wskazał mu drzwi, przez które miał się oddalić.
Ten człowiek słuchał pode drzwiami swego pana: czy dobrze postąpił? I czy ojciec Krzysztof powinien był pochwalić go za to? Według ogólnie przyjętych i najmniéj zaprzeczonych zasad, podsłuchiwanie jest bardzo brzydką rzeczą, ale czyż obecny wypadek nie mógłby stanowić wyjątku? Przecież jest tyle i tyle wyjątków w innych, daleko nawet ważniejszych prawidłach. Ale, dajmy już temu pokój, nie jest naszym zamiarem poruszać tak ważne pytania; czytelnik, skoro ma ochotę, sam potrafi nad niemi głębiéj się zastanowić; do nas należy jedynie opisywać wypadki.
Po wyjściu z tego domu, ojciec Krzysztof odetchnął swobodniej i szybkim krokiem zaczął schodzić z pagórka z twarzą zaognioną, wzburzony i drżący, z powodu tego, co słyszał i co sam powiedział przed chwilą. Jednak owo wdanie się służącego stało się dla naszego zakonnika niemałą pociechą: zdawało mu się, że Bóg przez to chciał mu dać oczywisty dowód swéj łaski. Oto nić — myślał — nić, którą Opatrzność do rąk mi podaje. I to w domu tego człowieka! I w chwili kiedy najmniéj mogłem się spodziewać pomocy! kiedy jéj nawet wcale nie szukałem! — Podniósł oczy, spojrzał na zachód, spostrzegł, że słońce już się za wierzchołkiem góry chować zaczyna i przypomniał sobie, że mu niewiele pozostaje czasu, a droga do klasztoru daleka. Jeszcze więc kroku przyśpieszył, pomimo, iż w całém ciele uczuwał straszne zmęczenie, wypływające z wrażeń dnia tego i długiéj pieszéj pielgrzymki. Postanowił jednak, chociaż na chwilkę, wstąpić do Łucyi i zawiadomić swych protegowanych o tém, co zaszło, następnie co tchu zdążać do domu, gdyż jednym z najbardziéj przestrzeganych przepisów zakonu było, aby kapucyni wszyscy przed nocą znajdowali się w klasztorze.
Tymczasem, w mieszkaniu Łucyi roztrząsano i tworzono nowe plany, o których wypada mi zawiadomić moich czytelników. Po odejściu zakonnika troje pozostałych przez pewien czas zachowywało milczenie. Łucya nakrywała stół do obiadu; Renzo myślał co chwila o opuszczeniu tego domu, gdyż widok smutku Łucyi rozdzierał mu serce, a jednak nie mógł się jakoś na to zdobyć; Agnieszka, na pozór cała zatopiona w zwijaniu jedwabiu, siedziała téż cicho lecz w rzeczywistości nie motowidło-to pochłaniało tak dalece jéj uwagę; w jéj głowie powstawał plan nowy i gdy już uznała, że dojrzał zupełnie, przerwała milczenie temi słowy:
— Słuchajcie mię, dzieci! Jeżeli wam nie braknie odwagi i zręczności, jeżeli chcecie waszéj matce zaufać (na ów wyraz waszéj Łucya drgnęła), ja biorę na siebie wybawienie was z kłopotu, a ręczę że zrobię to lepiéj i prędzéj niż nawet sam ojciec Krzysztof pomimo to, iż jest tak mądrym człowiekiem. — Łucya zatrzymała się pośrodku pokoju i spojrzała na matkę wzrokiem, w którym więcej było zdziwienia, niż ufności w tak świetną obietnicę, a Renzo powiedział natychmiast: — odwagi? zręczności? mów matko, mów prędzéj, co trzeba zrobić.
— Wszak prawda — rzekła Agnieszka — iż, gdybyście już byli po ślubie, to mielibyśmy daleko mniej kłopotu z cala tą sprawą; i że na wszystko dałoby się łatwiéj sposób wynaleść?
— Bez wątpienia — odpowiedział Renzo — gdybyśmy już byli mężem i żoną... świat szeroki, a przecie stąd o dwa kroki, w prowincyi Bergamo, każdy, kto umie tkać jedwab, jest przyjęty z otwartemi rękami. Wie matka, ile to razy Bortolo, mój krewniak, zapraszał mnie do siebie do Bergamo, obiecując, iż niezawodnie zrobię majątek, i będzie mi się tam tak dobrze powodzić, jak jemu, a jeżeli nie mogłem i nie chciałem pójść za jego radą, to dlatego... że mię serce stąd nie puszczało. Gdyby-to już było po ślubie, wszyscy razem moglibyśmy się tam udać i żyć szczęśliwie i dom własny urządzić i nie dbać już o tego łotra i nie obawiać się o to, że się w końcu może jakie głupstwo popełnić. Łucyo, wszak prawda?
— Tak — rzekła Łucya — lecz w jakiż-to sposób?...
— W jaki sposób — odpowiedziała matka — już przecie mówiłam wam: odwagi i zręczności, a rzecz sama przez się bardzo jest łatwa.
— Łatwa! — zawołali jednocześnie narzeczeni, dla których sprawa ratunku wydawała się tak strasznie, tak okropnie trudną.
— Łatwa, powiadam wam, trzeba tylko umiéć zabrać się do niéj, jak się należy. Słyszałam to od ludzi, którzy na wiatr nie mówią, a nawet sama na własne oczy widziałam, że, aby wziąć ślub, nie można się wprawdzie obejść bez proboszcza, lecz bez jego zgody, wybornie. Dość, aby był obecny tylko; choćby ślubu dać nie chciał, to mu na nic się nie zda.
— A toż w jaki sposób? nie rozumiem téj sprawy — powiedział Renzo.
— Otóż słuchajcie. Trzeba mieć dwóch świadków, sprytnych i zręcznych ludzi. Z niemi ci, którzy chcą się pobrać, idą do proboszcza: cała sztuka na tém polega, aby go zejść niespodzianie. Mężczyzna mówi: księże proboszczu, to jest moja żona, a kobieta: księże proboszczu, to jest mój mąż. Trzeba tylko, aby proboszcz słyszał te wyrazy, aby świadkowie także je słyszeli; i rzecz skończona i małżeństwo zawarte, tak święte i prawdziwe, jakby sam papież je pobłogosławił. Skoro raz owe wyrazy się rzekły i proboszcz je słyszał, to już nic nie pomoże; choćby krzyczał i wrzeszczał i Bóg wie co wyrabiał, pozostaniecie prawnie i na zawsze mężem i żoną.
— Czyż-to być może! — zawołała Łucya.
— Jakto, czy być może! — odpowiedziała Agnieszka: — a cóż się tobie zdaje, że ja przez lat trzydzieści żyjąc na świecie, nim się ty jeszcze urodziłaś, nic ciekawego nie widziałam, niczego się nauczyć nie mogłam? Rzecz tak się ma zupełnie, jak ją opowiedziałam, a nawet pewna moja przyjaciółka, chcąc wyjść za mąż za człowieka, na którego jéj rodzice nie chcieli się zgodzić, wzięła ślub w ten sposób. Proboszcz, który powziął już był niejakie podejrzenie w tym względzie i którego rodzice uprosili, aby ślubu nie dawał, miał się ciągle na baczności, ale kochankowie tak doskonale potrafili wszystko urządzić, iż go zeszli najniespodzianiéj, powiedzieli przed nim to, co powinni byli powiedzieć, i stali się mężem i żoną. Wprawdzie bardzo prędko, bo nie daléj jak na trzeci dzień po tym ślubie, biedaczka pożałowała gorzko swego nierozważnego kroku i tego, że nie słuchała rad rodzicielskich, bo jéj mąż... ale to już nie należy do rzeczy.
Agnieszka powiedziała prawdę: ślub taki nie był niemożebnym, lecz wymagał wielkiéj zręczności, gdyż ludzie, którzy uciekali się do tak ostatecznego środka, najprzód już na zwykłéj drodze musieli natrafiać na nieprzezwyciężone trudności; proboszcz każdy, w takich wypadkach, zachowywał wszelkie ostrożności, aby nie dać się podejść, a nawet wówczas, gdy jednéj z takich par udało się zejść go niespodzianie, tak się bronił, tak uciekał, jak ów biedny Proteusz, któremu gwałtem kazano wygłaszać wyroki bogów.
— Łucyo, a gdyby-to było prawdą? — spytał Renzo patrząc na nią błagalnie.
— Jakto! gdyby było prawdą! — zawołała Agnieszka. — Więc i tobie się zdaje, że sama nie wiem, co plotę. No proszę, ja się staram, ja obmyślam, ja im radę najlepszą podaję, a oni nie wierzą. Dobrze więc, dobrze, możecie sobie nie wierzyć, możecie mię o nic nie pytać — radźcie, jak umiecie najlepiéj, ja od wszystkiego ręce umywam.
— Ależ nie! Ależ gdzież tam! ja wierzę; nie opuszczaj nas, matko! — rzekł Renzo. — Tak tylko, tak sobie mówię, bo na prawdę rzecz ta zanadto mi się piękną wydaje. Przecież ja matce tak wierzę, jakbyś była moją rodzoną, prawdziwą mateczką — zakończył pieszczotliwie.
Te wyrazy złagodziły od razu zły humor Agnieszki i kazały jéj zapomniéć o postanowieniu, wypowiedzianém przed chwilą, które i bez tego sama nawet, nie uważała za możliwe do wypełnienia.
— Ale dlaczegóż, mamo — rzekła Łucya swoim zwykłym cichym, łagodnym głosem — dlaczegóż ten środek tak dobry nie przyszedł na myśl Krzysztofowi?
— Nie przyszedł na myśl? — odpowiedziała Agnieszka — o! że przyszedł za to ręczę; ale tylko mówić nam o nim nie chciał.
— Dlaczego? — zapytali się jednocześnie narzeczeni.
— Dlaczego... a dlatego, jeżeli już tak koniecznie chcecie o tém wiedziéć, iż zakonnicy powiadają, jakoby ta rzecz była niedobrą.
— Jakto można mówić, że nie jest dobrą, kiedy jest dobrą — rzekł Renzo — wówczas zwłaszcza kiedy się uda szczęśliwie.
— A cóż chcecie, abym wam na to powiedziała? — odrzekła Agnieszka. Oni przecież prawa pisali tak, jak się im podobało; a my, biedni ludziska, nie możemy wszystkiego zrozumiéć. A zresztą ileż-to rzeczy... — Ot naprzykład: wszak-to niedobrze uderzyć człowieka, porządnego katolika; a jednak skoro już raz dostał po karku, toć i sam papież mu tego nie odejmie.
— Jeżeli mówią ludzie duchowni, że to źle — powiedziała Łucya — to i robić tego nie trzeba.
— A cóż-to! — zawołała Agnieszka — czyż-to ja miałabym ci dawać jakieś grzeszne rady? Czyż-to ja nie mam bojaźni bożéj? Gdyby-to było bez zgody twoich rodziców, gdybyś chciała wyjść za jakiegoś wisusa, a, to co innego. Ale tu, matka sama tego życzy; chłopak porządny, a kto nas zmusza do tego kroku: łotr, a nasz ksiądz proboszcz...
— Tak, to rzecz jasna, każdy to zrozumie — rzekł Renzo.
— Nie trzeba mówić o tém ojcu Krzysztofowi; powiemy wówczas, gdy już rzecz będzie skończona — ciągnęła daléj Agnieszka: — a gdy już będzie skończona i gdy nam się uda; jak sądzisz, co na to powie ojciec Krzysztof? Powie niezawodnie: o! moje dziecko, nigdybym się tego nie spodziewał po tobie; nie powinnaś była tak postąpić. Bo zakonnik nie może mówić inaczéj. Ale wierz mi, że w głębi duszy będzie niezmiernie zadowolony z tego, co się stało, i że tak dobrze się stało.
Łueya nie mogła znaleść odpowiedzi na tak przekonywające dowody, widać jednak było, że niezupełnie je podziela. Renzo przeciwnie, nabierając coraz większej otuchy zawołał: — skoro tak, to już rzecz skończona!
— Powoli — rzekła Agnieszka — powoli. A świadkowie? Znajdź mi takich dwu zuchów, którzyby umieli i chcieli trzymać język za zębami! A zejść niespodzianie proboszcza, który już od dwu dni zamknął się na cztery zamki? A zmusić go do wysłuchania tego, co przed nim chcecie powiedziéć? Wprawdzie proboszcz jest wogóle dość nieobrotny i ciężki; ale pamiętajcie, skoro was zobaczy, stanie się zwinny i lekki, jak kot, i będzie uciekał jak dyabeł od święconéj wody. Widzisz więc, jaka to sprawa.
— Już wiem, co zrobię, już mam sposób wyborny! — zawołał Renzo, i z wielkiéj radości tak silnie pięścią w stół uderzył, że zabrzęczały szklanki i talerze. Potém opowiedział cały swój plan, który Agnieszka pochwaliła i uznała za wyborny pod każdym względem.
— Zawsze to podstęp, sprawa zawiła — powiedziała Łucya: — dotąd szliśmy prostą drogą: oddajmy się całą duszą Bogu, ufajmy w Jego świętą opiekę, a on nam dopomoże; ojciec Krzysztof to nam powiedział. I teraz, mojém zdaniem, trzeba byłoby jego rady zasięgnąć.
— Już pozwól, aby tobą kierował ktoś, kto trochę jest doświadczeńszy od ciebie — rzekła z powagą Agnieszka. — Na co nam rady ojca Krzysztofa? Poco? Dlaczego? Pan Bóg powiada: sam sobie dopomagaj, a i ja ci pomogę. Ojcu Krzysztofowi powiemy wówczas, gdy już rzecz będzie skończona.
— Łucyo — powiedział Kenzo — czyżbyś miała nie zgodzić się na to? Czyżbyś chciała odstąpić mnie w tak stanowczéj chwili? Czyż nie postępowaliśmy dotąd, jak ludzie uczciwi, jak dobrzy chrześcijanie? Czyż teraz już nie powinniśmy byli być mężem i żoną? Czyż nam proboszcz sam nie wyznaczył dnia ślubu? Czy nasza w tém wina, że dla własnego ratunku musimy uciekać się do podstępu? Nie, ty mnie nie opuścisz, ty się zgodzisz, Łucyo; wszak prawda? Pójdę zaraz do Tonia, pomówię z nim i odpowiedź przyniosę. — I pożegnawszy Łucyą blagalnêm spojrzeniem, a Agnieszkę pełnym porozumienia uśmiechem, wyszedł spiesznie.
Przeciwności i niepowodzenia zaostrzają rozum; to też Renzo choć dotychczas, na gładkiéj ścieżce żywota, nie napotkał nigdy jeszcze przeszkód, których zwalczenie wymagałoby natężenia wszystkich sił umysłowych, teraz jednak wpadł na tak świetny pomysł, iż nawet i najbieglejszy prawnik mógłby mu go pozazdrościć. Poszedł prosto do owego Tonia, o którym mówił kobietom i którego domek w niewielkiéj był odległości. Znalazł przyjaciela w kuchni, właśnie w chwili gdy postawiwszy prawą nogę na stopniu ogniska, jedną ręką trzymał za brzeg kociołka, stojącego na żurze, a drugą rozcierał za pomocą wałka małą szarą polentę[2] z hreczanéj mąki. Jego matka, brat i żona siedzieli u stołu; a czworo dzieci, otaczając ojca, stało nieruchomie z oczami utkwionemi w polentę, wyczekując niecierpliwie, aż już będzie gotową. Lecz nie znać tu było owéj wesołości, która poprzedza zwykle zasiadanie do stołu w domu pracowitego, zamożnego wieśniaka. Rozmiar polenty zastosowany był do ciężkiego, nieurodzajnego roku, u nie do apetytu i liczby tych, którzy mieli ją spożyć, i każdy z obecnych, poglądając na nią wzrokiem łakomym, zdawał się myśléć o tém, jak mała z niéj cząstka jemu się dostanie. Tonio wyrzucił polentę na misę drewnianą, na któréj wyglądała tak, jak malutki księżyc w wielkiém kole mgły i pary. Pomimo to jednak kobiety ze szczerą uprzejmością powiedziały do Renza: — czy możemy prosić do stołu? — grzeczność, o któréj nigdy nie zapomni włościanin Lombardyi, wówczas gdy go ktoś zastaje w czasie jedzenia.
— Dziękuję — odrzekł Renzo — przyszedłem tu na chwileczkę tylko, bo mam interes do Tonia, a jeżeli zechcesz się na to zgodzie Tonio, aby nie przeszkadzać nikomu, pójdziemy do gospody na obiad i tam pogadamy. — Te zaprosiny tém milsze były dla Tonią, iż się ich nie spodziewał bynajmniéj; a kobiety, ba! nawet dzieci (gdyż w rzeczach tego rodzaju i one bardzo wcześnie zaczynają rozumować) z niemałém zadowoleniem pomyślały o tém, że polenta straci jednego pretendenta i to bardzo groźnego. Zaproszony nie namyślał się długo i wyszedł wraz z Renzem.
Przyszedłszy do gospody znaleźli ją pustą, gdyż niedostatek oduczył już dawno wszystkich niemal mieszkańców wioski od zaglądania do tego miejsca rozkoszy; zasiedli wygodnie u stołu, Renzo kazał podać flaszkę wina i owe skromne potrawy, których w téj chwili można było tu dostać, a następnie, gdy się już obaj nieco posilili, nasz narzeczony, z miną pełną tajemniczości, rzekł do przyjaciela:
— Tonio, jeżeli chcesz mi wyświadczyć małą przysługę, to ja ci wielką wyświadczę.
— Mów, mów, a nawet rozkazuj! — powiedział Tonio napełniając szklankę. — Dziś, gotówbym w ogień skoczyć za ciebie.
— Nie oddałeś jeszcze proboszczowi tych dwudziestu pięciu lirów, któreś mu winien za jego pole, owo pole, coś je wynajmował od niego w zeszłym roku.
— Ach, Renzo, Renzo! I trzebaż ci było o tém przypomniéć! Ot, już i po mojéj wesołości! I na co to mówić teraz o podobnych rzeczach!
— Jeżeli ci mówię o długu — rzekł Renzo — to dlatego, że skoro tylko zechcesz, dam ci możność spłacenia go zaraz.
— Doprawdy, nie żartujesz?
— Bynajmniéj. A czy bardzobyś z tego był zadowolony?
— Czy bardzo! A to mi pytanie! Gdybyś ty widział owe miny, owe pokręcania głową, owe spojrzenia, na które muszę patrzyć za każdym razem, gdy proboszcza spotykam! A toż ciągłe: — Tonio, proszę pamiętać, Tonio, kiedy przyjdziesz do mnie w wiadomym interesie? — Tonio, widzisz, jaki ja cierpliwy. Wszystko to już tak strasznie mię dręczy, że nieraz... A wiesz naprzykład Renzo, że nawet w kościele, w czasie kazania, kiedy proboszcz zwróci na mnie te swoje oczy, to aż mi się ckliwo robi, i chciałbym schować się pod ziemię, bo mi się zdaje, że gotów powiedziéć przy wszystkich: Tonio! a owe dwadzieścia pięć lirów, coś mi ich dotąd nie oddał? O przeklęty dług! A zresztą, gdybym już mógł raz go spłacić, proboszcz oddałby mi również złoty naszyjnik mojéj żony, który ma w zastawie i którybym zaraz sprzedał, aby mąki jak najwięcéj nakupić. Ale...
— Ale, ale, mówię ci, jeżeli chcesz mi wyświadczyć przyjacielską przysługę, to dwadzieścia pięć franków już czekają na ciebie.
— Słucham.
— Tylko przedewszystkiém... — powiedział Renzo, palec do ust przykładając: — rozumiesz?
— Zbytek ostrożności! — zawołał Tonio — wszak mnie znasz i bez tego!
— Otóż więc, nasz szanowny proboszcz zaczyna wymyślać różne powody, rożne jakieś przeszkody, nie mające najmniejszego sensu, aby mój ślub Bóg wie na jak długo odłożyć, ja zaś, przeciwnie, chciałbym go o ile możności przyśpieszyć. Mówili mi ludzie starzy, doświadczeni, że, gdybym tylko stanął z narzeczoną i ze świadkami przed proboszczem i gdybym powiedział: to jest moja żona, a Łucya powiedziała: to jest mój mąż, małżeństwo już byłoby zawarte. Rozumiesz, o co chodzi?
— Rozumiem, rozumiem, chciałbyś, abym ci służył za świadka?
— Tak.
— I zapłaciłbyś za mnie dwadzieścia pięć franków?
— A tak.
— Niech że mię wszyscy... jeżeli ci nie dopomogę!
— Ale, trzeba jeszcze znaleźć drugiego świadka.
— I, Już go mam! Mój miły braciszek, ten mazgaj Gierwazy zrobi wszystko, co mu każę. Poczęstujesz go winem?
— I nie tylko winem, obiadem go uraczę — odpowiedział Renzo. — Tu go przyprowadzim, będzie bal, co się zowie. Ale czy on potrafi?...
— E, ja go nauczę: wiesz przecież, żę ta część rozumu, która bym przeznaczoną dla niego, mnie się jakimś cudem dostała. Umiem myśléć za dwu w potrzebie.
— Więc jutro.
— Zgoda.
— Pod wieczór.
— Dobrze, bardzo dobrze!
— Ale!... powiedział Renzo, kładąc znowu palce na ustach.
— Et! — zawołał Tonio, przechylając głowę na prawe ramię i podnosząc lewą rękę do góry z taką miną, jakby chciał powiedziéć: krzywdzisz mię, bracie.
— Lecz, jeżeli twoja żona zechce się dowiedziéć... już wiem nawet napewno, że cię spyta, co to był za interes?
— E, mój drogi! Albo to dla mnie nowina skłamać przed żoną? Co się tobie zdaje? I zliczyćbym nie potrafił, ile już razy przed nią kłamałem! O te niéma obawy; znajdzie się i teraz sposób na zaspokojenie babskiéj ciekawości.
— Jutro z rana — rzekł Renzo — raz jeszcze obszerniej o tém wszystkiém pogadamy, aby cały plan należycie ułożyć.
I wyszli z gospody; Tonio zwolna poszedł ku domowi, obmyślając w swéj głowie jakąś niepospolitą historyę, którą miał zaspokoić ciekawość swojéj połowicy, a Renzo co tchu podążył do narzeczonéj, aby ją i Agnieszkę zawiadomić o pomyślnym skutku narady.
Tymczasem Agnieszka wszelkich dokładała starań, aby zwalczyć owę niechęć, którą córka jéj okazywała dla całéj téj sprawy. Łucya na wszystkie dowody matki cicho, lecz stanowczo odpowiadała: albo rzecz ta jest nie dobrą i nie trzeba jjé robić: albo, jest dobrą i dlaczegóż w takim razie ojcu Krzysztofowi nie powiedzieć o niej?
Renzo wszedł z twarzą rozpromienioną, zaraz zdał sprawę z wycieczki do Tonia i zakończył tryumfującym: a co? — wykrzyknikiem, czy téż zapytaniem, które miało wyrażać: widzicie jaki to ze mnie człowiek? czy można było coś lepszego wymyśléć? czyby wam to kiedy przyszło do głowy? i tysiąc innych jeszcze równie pięknych rzeczy.
Łucya zlekka potrząsała główką; lecz matka i narzeczony zaprzątnięci całkowicie owym wielkim planem, który jutro już mieli wykonać, prawie żadnéj na nią nie zwracali uwagi, jak to się zwykle czyni z upartemi dziećmi, gdy już starsi spostrzegą, że na nic się nie zdadzą wszelkie namowy i przekonywania, i że wypadnie następnie użyć gróźb i władzy, aby je zmusić do uczynienia tego, czego się od nich wymaga.
— Dobrze — powiedziała Agnieszka — bardzo dobrze, ale... nie o wszystkiém jednak pomyślałeś.
— Jakto, cóż jeszcze miałoby brakować?
— A Perpetua? zapomniałeś o Perpetui. Że Tonia z bratem wpuści, to pewno; ale was! ciebie i Łucyę razem! zastanów się tylko. O, o! wam do plebanii będzie trudniéj się dostać, niż ulicznikowi do ogrodu z dojrzałemi gruszkami. Pewnie już jéj proboszcz szeroko o tém gadał.
— Więc jakże to będzie? — spytał Renzo trochę zakłopotany.
— A ot jak będzie: ty zapomniałeś, ale ja za to dobrze pamiętałam; pójdę z wami, mam jeden sposób doświadczony, aby ją przywabić; odprowadzę ją na stronę i tak zająć potrafię, że już nic słyszéć, ani nic widziéć nie będzie, a wy tymczasem idźcie śmiało, prosto do proboszcza. Już ja Perpetuę biorę na siebie; wywołam ją... poruszę pewną czułą strunę... słowem, zobaczycie.
— O, matko droga! — zawołał Renzo — i któż to lepiéj mógłby wszystko obmyślić! Przecież mówiłem, że we wszystkiém i zawsze jesteś naszą jedyną pocieszycielką i naszym najlepszym doradcą.
— Ale, to na nic się nie zda — powiedziała Agnieszka — jeżeli się Łucya nie da namówić; przecież dotąd utrzymuje, żę to jest grzechem.
Renzo użył całéj swojéj wymowy, aby Łucyę przekonać, lecz nie na wiele mu się przydało: dziewczyna była niewzruszoną.
— Ja nie potrafię odpowiedziéć na te wasze dowody — mówiła — ale widzę, iż wykonanie tego planu wymaga podstępu, kłamstwa, wybiegów. Ach Renzo! nie tak przecież zaczynaliśmy. Ja chcę być twoją żoną — i wymawiając te wyrazy, pomimo usiłowania, jakie czyniła nad sobą, aby je wypowiedziéć spokojnie, oblała się gorącym rumieńcem; — ja chcę być twoją żoną, lecz ślub nasz powinien się odbyć przed ołtarzem, tak, jak Bóg przykazał. Pozostawmy wszystko Jego świętéj woli; niech On nami rządzi i kieruje. On potrafi lepiej nas poratować, niż my sami za pomocą wszystkich tych wybiegów. I dlaczegóż nie mielibyśmy powiedziéć o tém ojcu Krzysztofowi?
Sprzeczka trwała jeszcze i nie zdawała się wcale zbliżać ku końcowi, kiedy stuk sandałów na bruku podwórka i szelest habitu, podobny do owego szmeru, który sprawia wiatr, przelatując po żaglach, przerwał ją nagłe, zwiastując, że ojciec Krzysztof nadchodzi. Wszyscy umilkli odrazu, a matka zaledwie miała tyle czasu, aby córce szepnąć do ucha: — pamiętaj, ani słowa! — gdy już drzwi się otwarły.


ROZDZIAŁ VII.

Ojca Krzysztofa w téj chwili można było porównać do owego dzielnego wodza, który przegrawszy, choć nie z własnéj winy, jakąś wielką bitwę, zmartwiony, lecz nie upadły na duchu, zamyślony, lecz nie zrozpaczony dosięga dzielnego rumaka nie po to, aby w nikczemnéj ucieczce szukać ratunku, lecz aby co tchu śpieszyć tam, dokąd go obowiązek przyzywa, aby obejrzéć słabe, zagrożone posterunki, aby zebrać rozproszonych żołnierzy i aby wydać nowe rozkazy.
— Pokój niech będzie z wami — rzekł wchodząc. — Nic od tego człowieka nie możemy się spodziewać, on nie zna litości. Tém bardziéj trzeba zaufać w miłosierdzie boskie; a nawet, przed chwilą miałem już pewien dowód Jego opieki nad nami.
Pomimo, iż nikt z tych trojga ludzi nie liczył zbytecznie na pomyślny skutek usiłowań ojca Krzysztofa, gdyż w owe czasy było rzeczą nie tylko rzadką, ale nawet nigdy nie słyszaną, aby magnat, nie będąc do tego zmuszony, jedynie w skutek próśb i zaklęć ubogiego, nic nieznaczącego człowieka, odstąpił od jakiegoś niecnego czynu, który postanowił wykonać; niemniéj jednak owa bolesna pewność była strasznym ciosem dla wszystkich. Kobietom łzy w oczach stanęły i głowy się pochyliły na piersi, lecz w duszy Kenza gniew zwyciężył przygnębienie. Tę ostatnią wiadomość poprzedziło już tyle wydarzeń bolesnych, tyle planów ratunku, które spełzły na niczém, tyle zawiedzionych nadziei, a wreszcie ów niezłomny, niezwyciężony opór Łucyi!
— Chciałbym wiedzićé — zawołał i zgrzytnął zębami, a głos jego stał się tak podniesionym, jak nigdy jeszcze w przytomności zakonnika — chciałbym wiedzieć, co mówił ten pies przeklęty, aby dowieść... aby dowieść, że moja narzeczona nie powinna być moją żoną.
— Biedny chłopcze! — odpowiedział ojciec Krzysztof głosem pełnym powagi i litości, z wejrzeniem zwróconém na Renza, które łagodnie, lecz stanowczo nakazywało panowanie nad sobą — gdyby ten, co ma władzę i krzywdzi niewinnych, musiał zawsze tłomaczyć się ze swych postępków, to-by świat nie szedł takim torem!
— Więc ten nędznik powiedział prosto, że nie chce dlatego, że nie chce?
— Nawet nie powiedział i tego, biedaku! I to byłoby już wielką wygraną, gdyby każdy z nich popełniając czyn niegodziwy był zmuszony do niego się przyznać.
— Ale coś przecież musiał powiedziéć, co on mówił ojcu, ten szatan wcielony?
— Słyszałem co mówił, lecz tobie nie umiałbym tego powtórzyć. Słowa niegodziwego, który jest silny i możny, choć przenikają do głębi, zacierają się prędko. Taki człowiek może udawać gniew niby za to, że go śmiesz podejrzewać, a jednocześnie dać ci do zrozumienia, że to, o co go podejrzywasz, jest prawdą; może zadać ci najstraszliwszą obelgę i nazwać się obrażonym, urągać ci i wymagać zadosyćuczynienia za obrazę, grozić tobie i udawać niewinnego, być do najwyższego stopnia bezczelnym i tobie bezczelność zarzucać, a nazwać siebie wspaniałomyślnym! Nie pytaj mnie o nic więcej. Qn nie wymówił imienia téj niewinnéj dziewczyny, ani twego nawet, nie dał do poznania, że was zna, że ma jakieś widoki; ale... ale, musiałem się jednak przekonać, iż nic go wzruszyć nie zdoła. A więc w Bogu nadzieja! Wy, biedne kobiety, nie traćcie odwagi; a ty Renzo... ach, wierz mi, że umiem się na twojém miejscu postawić, że czuję to, co się w twojém sercu dziać musi. Ale, cierpliwości! Jest-to słaba pociecha, gorzka pociecha, dla tego, kto niema wiary, lecz ty!... Czyż nie chciałbyś pozwolić, aby Bóg sam, dziś, jutro, kiedy zechce, sprawiedliwość wymierzył? Pozostaw to Jemu. On nam tyle obiecał, On jest wszechmocny. Renzo, niech On nami rządzi, i dowiedz się.... dowiedźcie się Wszyscy, że dał już mi do rąk nić, która może nas zbawić. Teraz nic wam nadto nie mogę powiedziéć. Jutro nie przyjdę; dla was przez dzień cały muszę pozostać w klasztorze. Ty, Renzo, przyjdź do mnie, a w razie, gdyby ci coś na przeszkodzie stanęło, gdybyś sam przyjść nie mógł, to przyślij jakiego przyjaciela, człowieka pewnego, lub roztropnego chłopaka, któremubym mógł powierzyć moje dla was zlecenie. A teraz, już zmrok zapada, muszę śpieszyć do klasztoru. Zatem wiary i cierpliwości, i bywajcie zdrowi.
Domawiając tych wyrazów wyszedł, a raczéj wybiegi, aby po kamienistych, krętych uliczkach pędzić do klasztoru. Obawiał się przybyć za późno, gdyż to mogłoby się stać powodem surowego napomnienia, a nawet, czego się lękał najbardziéj, kary, któraby mu przeszkodziła dzień następny poświęcić sprawom, mogącym miéć tak ważny wpływ na losy jego protegowanych.
— Czy słyszeliście, co ojciec Krzysztof powiedział o czémś... nie wiem doprawdy... o jakiéjś nici, która może nas zbawić? — spytała Łucya. — Trzeba mu zaufać; to taki człowiek, który skoro raz przyrzecze...
— Tak sądzisz! — przerwała Agnieszka. — Tyle tylko! Powinien był jasno i wyraźnie powiedzieć, albo mnie chociażby wziąć na stronę i wytłomaczyć, co to być może ta...
— Głupstwa! ja się do tego wezmę, ja! ja sprawę zakończę! — zawołał Renzo mierząc pokój wielkiemi krokami, a dźwięk jego głosu i wyiraz twarzy nie pozostawiały najmniejszéj wątpliwości co do znaczenia owych słów złowrogich.
— Ach, Renzo! — zawołała Łucya.
— Co chcesz przez to powiedziéć? — rzekła strwożona Agnieszka.
— Co chcę powiedziéć? A to, że ja sprawę tę skończę. Gdyby miał nawet stu czartów w swéj duszy, zawsze przecież jest z ciała i kości, jak i inni ludzie...
— Ach, nie, nie, co tobie? Renzo!... — zaczęła Łucya; lecz płacz gwałtowny przerwał jéj mowę.
— Nawet żartem takich rzeczy mówić się nie godzi, — powiedziała Agnieszka.
— Żartem? — zawołał Renzo, zatrzymując się nagle przed Agnieszką i patrząc na nią jakimś dziwnym wzrokiem. — Żartem! zobaczycie, czy to są żarty!
— O, Renzo, — wśród łkań, z trudnością, powiedziała Łucya — jeszczem cię nigdy takim nie widziała.
— Na miłość boską, nie mów tego Renzo, — odrzekła Agnieszka śpiesznie półgłosem. — Czyż nie pamiętasz, ile to rąk ma na swoje rozkazy ten nędznik? A gdyby nawet... Broń Boże... nas biedaków zawsze sprawiedliwość dosięgnie.
— Ja, ja sam sprawiedliwość wymierzę. Czas już wielki po temu. I ja to wiem dobrze, że to rzecz niełatwa. Otoczył się strażą, myśli, że już może nikogo się nie lękać. Zobaczymy, czy mu się na wiele to przyda! Baczności tylko i odwagi... a chwila nadejdzie. Tak, ja sprawiedliwość wymierzę, ja od niego kraj oswobodzę, ja wrócę spokój okolicy, iluż to ludzi błogosławić mię będzie!... a potém, o trzy kroki granica!...
Przerażenie, którego doznała Łucya na te, tak strasznie zrozumiałe, wyrazy, nagle płacz jéj przerwało i dało siłę do mówienia. Ocierając dłonią twarz, łzami zalaną, powiedziała do Renza głosem stanowczym, choć pełnym boleści: — Więc już dziś ciebie tak mało to obchodzi, czy będę twoją żoną? Dałam słowo człowiekowi, który kochał Pana Boga, który bojaźń bożą miał w sercu, ale gdyby ten człowiek miał teraz popełnić... miał zapomniéć... Chociażby się ukrył w jak najbezpieczniejszém schronieniu, gdzieby go ani zemsta, ani sprawiedliwość ludzka dosięgnąć nie mogły, choćby był księciem udzielnym...
— A więc dobrze — zawołał Renzo z twarzą jeszcze bardziéj zmienioną — nie możesz być moją, lecz i jego nie będziesz. Ja, tu pozostanę bez ciebie, a on pójdzie do pieklą...
— Ach na Boga, ach przez litość! Renzo! Renzo! nie mów tak, te oczy, te oczy! nie, nie, ja nie mogę patrzyć na ciebie! — zawołała Łucya z płaczem ręce składając błagalnie, podczas gdy Agnieszka wołała również na młodzieńca po imieniu i chwytała go za ramiona, za ręce, i biegała za nim, chcąc go uspokoić i wrócić do przytomności. Renzo zatrzymał się nagle, patrzył przez chwilę w milczeniu na załzawione oczy Łucyi, które były nań podniesione z tak błagalnym wyrazem; potém coś strasznego przemknęło mu po twarzy, wyciągnął rękę i wskazując nią na narzeczoną powiedział: — on ją chce miéć, ją! Musi umrzeć!
— A ja, cóżem ci złego zrobiła, że mnie chcesz zabić? — zawołała Łucya, padając przed nim na kolana.
— Ty! — odrzekł głosem, który choć nie był już tak wściekły, wyrażał jednak silne rozdrażnienie. — Ty! A cóżeś dla mnie dobrego zrobiła? Czy mnie kochasz choć trochę? Prosiłem ciebie, błagałem, zaklinałem, a ty zawsze: nie i nie!
— Tak, tak — spiesznie odpowiedziała Łucya — pójdę do proboszcza, jutro, dziś, zaraz, jeżeli chcesz, pójdę. Ale na miłość boską uspokój się, bądź takim, jak dawniéj; pójdę, pójdę.
— Przyrzekasz mi to? — spytał Renzo, a twarz i głos jego nagle złagodniały.
— Przyrzekam.
— Chwała Bogu! — zawołała Agnieszka podwójnie ucieszona.
Czy, w silnym swym gniewie, Renzo pamiętał o tém, jak wielkie korzyści dadzą się osiągnąć z przestrachu Łucyi? Czy nie starał się jeszcze go zwiększyć, aby jéj przyrzeczenie uzyskać? Rękopism nasz żadnych w tym razie nie podaje wyjaśnień, a ja sądzę, że i sam Renzo dobrze o tém nie wiedział. To tylko nie może ulegać wątpliwości, iż czuł wściekłą nienawiść dla den Rodriga i że z całéj duszy pragnął Łucyę zjednać dla swéj sprawy, od powodzenia któréj tak wiele mogło zależeć, a wówczas gdy dwie silne namiętności miotają jednocześnie duszą człowieka, nikt, nawet i on sam, nie może odróżnić głosu jednéj od drugiéj i powiedziéć, która z nich przemaga.
— Przyrzekłam ci — powiedziała po chwili Łucya głosem, w którym brzmiała łagodna i nieśmiała wymówka — Renzo, lecz i tyś również przyrzekł nie popełniać żadnego szalonego kroku, zachowywać się tak, jak nam ojciec Krzysztof...
— I znowu! Ach Łucyo, czyżbyś chciała się cofnąć? Czyżbyś chciała doprowadzić mię do tego, abym naprawdę jakieś szałeństwo popełnił?
— Nie, nie, ja się nie cofam, ja pójdę — powiedziała Łucya, którą strach zaczął na nowo ogarniać. — Przyrzekłam, muszę dotrzymać słowa. Ale widzisz, w jakiż to sposób zmusiłeś mię, abym przyrzekła! Pan Bóg nie chce...
— I pocóż chcesz wyprowadzać stąd jakieś wróżby złowrogie? Łucyo, Pan Bóg wie, iż nie zrobiliśmy nic złego, nikomu.
— Pyrzeknij mi chociaż, że to już będzie ostatni raz...
— Przyrzekam ci, przyrzekani, jak-em uczciwy człowiek.
— Ale teraz, Łucyo, musisz słowa dotrzymać — rzekła Agnieszka.
Tu znowu rękopism nie umie nam powiedziéć, czy Łucya naprawdę była tak bardzo zmartwioną tém, że ją zmuszono przystać na ów krok stanowczy. My również nie będziemy zgłębiać tego pytania.
Renzo chciał jeszcze daléj prowadzić rozmowę i naradzać się z kobietami nad tém, w jaki sposób byłoby najlepiéj całą jutrzejszą, wyprawę ułożyć: lecz noc już zapadła oddawna i Łucya z Agnieszką wyprawiły go do domu, życząc dobréj nocy, bo uważały za rzecz niezbyt przyzwoitą, aby młodzieniec o tak spóźnionéj godzinie pozostawał w ich mieszkaniu.
Noc tę wszyscy troje spędzili tak, jak ją tylko spędzać może ten, kto po przebyciu dnia pełnego niepowodzeń i wstrząśnień gwałtownych gotuje się do wykonania w dniu następnym kroku ważnego, niebezpiecznego i którego pomyślny skutek wielce jest wątpliwy.
Nazajutrz Renzo bardzo wcześnie zjawił się w domku swojéj narzeczonéj, i zaraz z obu kobietami, a raczéj z samą tylko Agnieszką, począł roztrząsać wszelkie szczegóły, dotyczące wczoraj powziętego planu, rozwiązując trudności, przewidując je, starając się zawczasu o ich usunięcie i mówiąc o wszystkiém z taką dokładnością, jak gdyby plan ów należał już do wypadków spełnionych. Łucya słuchała uważnie, i choć nie mogła pochwalać tego, co się tak dalece nie zgadzało z jéj przekonaniem wewnętrzém, obiecywała jednak spełnić to wszystko, czego od niéj wymagano.
— Czy ty pójdziesz do klasztoru, do ojca Krzysztofa, jak ci to wczoraj zalecił? — spytała Agnieszka narzeczonego.
— O, że nie, to nie! — odrzekł Renzo — matka wie przecież co to za oczy ma ten ojciec Krzysztof; z twarzy mojéj, jak z książki, zarazby wyczytał, że coś się święci nowego; a gdyby zaczął mnie pytać, a wypytywać, to jużbym wszystko wygadał. Zresztą, tak dużo mam dziś do roboty, że i z tego powodu nie mógłbym iść do klasztoru. Może matka kogoś pośle od siebie?
— Poślę Menica.
— Dobrze — odpowiedział Renzo i wyszedł, aby się zająć przygotowaniami do wieczornéj wyprawy na plebanię.
Agnieszka poszła do sąsiedniego domu po Menica, który był bardzo sprytnym i zwinnym chłopakiem, liczącym lat około dwunastu, a do tego przez ciotki stryjeczne, czy też braci ciotecznych nawet jakimś dalekim jéj krewnym. Uprosiła jego rodziców, aby chłopca oddali jéj na cały dzień, bo, jak mówiła, potrzebny jéj był dla pewnego interesu. Rodzice zgodzili się chętnie i Agnieszka poprowadziła Menica do siebie, dała mu śniadanie, a gdy chłopak już podjadł, powiedziała mu, aby szedł zaraz do Pescarenico, do klasztoru, zapytał o ojca Krzysztofa, stawił się przed nim i pozostał tam tak długo, aż sam ojciec Krzysztof każę mu wracać i da mu do niéj pewne ustne zlecenie. — Znasz przecie tego ojca Krzysztofa? — spytała — taki piękny starzec z długą, białą brodą, ten, którego ludzie zowią świętym...
— A znam — przerwał Menico — to ten, co zawsze nas pieści i głaska po twarzy i daje nam takie śliczne, święte obrazki.
— A tak, moje dziecko. Otóż, gdyby on ci powiedział, abyś czekał w pobliżu klasztoru, to czekaj; nie oddalaj się nigdzie, ani nad staw po to, aby się przyglądać, jak ryby łowią, ani do wsi, aby pomagać rybakom sieci rozwieszać na murach, ani wreszcie na pole z chłopcami, aby się bawić w tę waszą grę ulubioną...
— E, ciotko; przecież nie jestem już dzieckiem.
— Dobrze więc, pamiętaj o tém wszystkiém, com ci mówiła, a gdy wrócisz z odpowiedzią... patrz, te dwa błyszczące pieniążki dla ciebie.
— Niech mi je ciotka da zaraz, to wszystko jedno.
— Nie, nie, przegrałbyś je, teraz nie dam. Idź, a jak się dobrze spiszesz, to może coś więcéj jeszcze dostaniesz.
W dalszym ciągu tego długiego poranku, zaszły pewne wypadki, które, choć nic nieznaczące na pozór, zaniepokoiły jeszcze bardziéj, i bez tego już strwożone, kobiety. Jakiś żebrak, ani tak obdarty, ani tak wynędzniały jak inni żebracy, z dziwnie złowrogim i odrażającym wyrazem twarzy, wszedł do pokoju, prosząc o jałmużnę i wodząc dokoła wzrokiem badawczym. Dano mu kawałek chleba, który schował do torby i za który podziękował ze źle ukrytą obojętnością. Potém stał jeszcze przez czas pewien z miną zuchwałą, lecz jednocześnie z pewném pomieszaniem, zadając kobietom różne pytania, na które Agnieszka dawała odpowiedzi pośpieszne, ale najzupełniéj mijające się z prawdą. Wreszcie, zabierając się do wyjścia, niby przez roztargnienie, poszedł do drzwi, które prowadziły na górę, otworzył je, rzucił przelotne, ale badawcze spojrzenie na schody, jeszcze raz obejrzał się dokoła i wówczas dopiéro, gdy Agnieszka zawołała: — ej, ej, mój panie szanowny, dokąd to? nie tam! zmyliłeś drogę! — wrócił nazad, z wyrazem udanéj pokory, która tak dalece nie zgadzała się z jego twarzą zbójecką, zaczął najuniżeniéj przepraszać za pomyłkę i wyszedł. Następnie inne, nie mniéj podejrzane figury, od czasu do czasu zjawiać się poczęły. — trudno było zgadnąć, co to są za ludzie, to jednak pewna, iż nie wyglądali na owych poczciwych przechodniów, za których chcieli uchodzić. Jeden wstępował pod pozorem rozpytania się o drogę, inni, przechodząc mimo domku, zwalniali kroku i nie wchodząc na podwórko, zdaleka tylko starali się zajrzéć do wnętrza pokoju, a czynili to ostrożnie, niby od niechcenia, jakby z obawy wzbudzenia podejrzeń. Wreszcie, około południa, ta zatrważająca defilada ustała. Agnieszka co chwila podnosiła się z krzesła, przechodziła przez podwórko, zatrzymała się przy bramie, spoglądała uważnie na prawo i na lewo i wracała mówiąc do córki: — nikogo — wyraz, który wypowiedziała z wielkiém zadowoleniem i który sprawiał Łucyi niemniejszą przyjemność, choć obie nie umiały jasno zdać sobie sprawy z tego uczucia. Jednak, w głębi serca pozostał im jakiś niepokój, który Łucyi szczególniéj odebrał znaczną część téj odwagi, która była jej tak niezbędnie potrzebną dla wieczornej wyprawy.
Trzeba jednak, aby czytelnik czegoś się więcéj dowiedział o tych tajemniczych figurach, które owego poranku oblegały domek naszéj Łucyi, a dlatego wypadnie nam cofnąć się do dnia uprzedniego i wrócić do zameczku, w chwili, gdy go opuścił ojciec Krzysztof.
Don Rodrigo, jak-to już powiedzieliśmy wyżéj, chodził wielkiemi krokami po sali. Ściany téj sali zdobiły portrety rodzinne kilku pokoleń. Wszędzie i zawsze miał je przed oczyma. Tu, widział zwrócone na siebie groźne spojrzenia pewnego wojownika, postracha wrogów i swych własnych żołnierzy, bohatera, który stał w pełném uzbrojeniu, w rękawicach z żelaza, cały z żelaza i miał włos najeżony, przystrzyżony krótko, wąs ogromny, ostro podkręcony i duży podbródek; którego lewa ręka spoczywała na mieczu, a prawa na biodrze, na stalowéj zbroicy. Tam znowu, patrzył nań inny jego przodek, wysoki sędzia, postrach pieniaczy i adwokatów; siedział w dużym fotelu, wybitym aksamitem czerwonym, owinął się w czarną, szeroką togę i całkiem był czarny, oprócz białego, długiego kołnierza i sobolowego futra, którém toga była podbita (sobole nosili tylko i to w zimie, co jest powodem, iż nie znajdziemy ani jednego portretu senatora, któryby go przedstawiał w stroju używanym w czasie lata); twarz owego sędziego, była chuda i żółta, brwi ściągnięte, a w ręku trzymał jakąś suplikę i zdawał się mówić: zobaczymy. Daléj, ukazywała się jakaś matrona, postrach całéj służby, daléj opat, postrach wszystkich mnichów; słowem, wszędzie dokoła spoglądali nań ludzie grozili za życia, a i teraz jeszcze groźni, choć po śmierci. Wobec całego tego, tak świetnego, grona praojców, don Rodrigo czuł się tembardziéj upokorzonym zawstydzonym, wściekłym, krew w nim wrzała na mysi, iż jakiś mnich nikczemny śmiał przed nim wystąpić z prozopopeją Natana. Tworzył jakieś plany zemsty, to znów je odrzucał i myślał, w jaki sposób dałoby się najlepiéj zaspokoić swą namiętność, a jednocześnie zadosyć uczynić temu, co zwał swym honorem. Jednak, czasem (rzecz dziwna na prawdę), gdy mu w duszy rozlegały się głośniéj owe straszne wyrazy niedokończonego proroctwa, przechodziło go mrowie i gotów był wszystkiego zaniechać. W ostatku, może dlatego, aby jakiś inny kierunek nadać swoim myślom, zawołał służącego, kazał mu iść do gości i przeprosić ich w jego imieniu za to, że do nich nie wróci, gdyż zajmuje go w chwili obecnej sprawa ważna, niecierpiąca zwłoki. Służący wkrótce powrócił, oznajmując, że goście już się rozeszli, składając gospodarzowi zaocznie głęboki szacunek.
— A hrabia Attilio? — spytał don Rodrigo, nie przestając mierzyć pokój wielkiemi krokami.
— Wyszedł wraz z niemi, jaśnie wielmożny panie.
— Dobrze, podaj mi płaszcz, miecz, kapelusz; pójdziesz ze mną. A śpiesz się.
Służący, kłaniając się nisko, wysunął się z pokoju; a po chwili wrócił już z mieczem w bogatéj oprawie, który pan jego natychmiast przypasał do boku, z płaszczem, który na ramiona zarzucił, z kapeluszem o szerokich brzegach i piórach wspaniałych, który włożył na bok z fantazyą, a następnie z góry jeszcze przybił dłonią, co było oczywistym dowodem, że dziś w złym jest humorze. Przed zamkiem czekało już nań sześciu uzbrojonych brawów, którzy, powitawszy pana głębokim ukłonem, poszli za nim w milczeniu. Don Rodrigo, bardziéj zamyślony, ponury, lecz nie mniej dumny, niż zwykle, skierował się w stronę Lecco. Wieśniacy i rzemieślnicy, zdaleka spostrzegłszy nadchodzącego magnata, usuwali się spiesznie na stronę i przyciskając się do muru, opasującego drogę, kłaniali mu się z uszanowaniem nąjgłębszém; on jednak na żadnego nie spojrzał. Jako niżsi od niego, ukłonem witali go również i ci, których lud zwał panami, gdyż w całej okolicy na sto mil dokoła nie było nikogo ktoby mógł mu dorównać świetnością rodu, majątkiem, znaczeniem, koligacyą i ktoby potrafił jak on, dzięki tym przywilejom, wywyższyć się tak nad wszystkich. Tych ostatnich zaszczycał lekkiém skinieniem głowy. W czasie niniejszéj przechadzki nie zdarzyło mil się to wprawdzie, lecz zwykłe, kiedy spotykał hiszpańskiego kasztelana z Lecco, ukłon z obu stron bywał równie głęboki, taki, jakim witają się zazwyczaj dwaj silni tego świata, którzy, choć mało się znają i nic nie mają z sobą do czynienia, chcą jednak oddać cześć, należną wysokiemu stanowisku, które każdy z nich zajmuje. Aby nieco się rozerwać i wyrugować z pamięci obraz zakonnika, który tak uporczywie stał mu przed oczami, don Rodrigo zapragnął spojrzéć na obrazy wcale odmiennéj natury i wszedł do pewnego domu, do którego zawsze wiele uczęszczało osób i gdzie go przyjęto z oznakami takiéj uprzejmości i takiego uniżenia, z jakiemi tylko witani są ludzie, których, albo bardzo kochają, albo obawiają się wszyscy; zabawił tam długo i dopiero poźno już w nocy wrócił do zaniku. Hrabia Attilio téż powrócił przed chwilą, podano wieczerzę, obaj do niej zasiedli, lecz don Rodrigo jadł niewiele, mówił mało i był zamyślony.
— Kuzynie kochany, pregrałeś zakład, czekam na zapłatę — rzekł ze złośliwym uśmiechem hrabia Attilio, skoro tylko sprzątnięto ze stołu i służba odeszła.
— Termin na św. Marcina.
— To wszystko jedno, możesz mi zaraz zapłacić, bo i wszyscy święci z całego kalendarza przeminą, nim...
— To jeszcze pytanie.
— Kuzynie, chcesz, jak widzę, politykować, lecz ja wszystko odgadłem, i jestem tak pewny tego, że zakład wygrałem, iż wielka chęć mię bierze stanąć do nowego.
— I do jakiegoż to naprzykład.
— A choćby do takiego: oto twierdzę i utrzymuję, że ten ojciec... ojciec... jakże się nazywa? słowem, że ten mnich ciebie nawrócił.
— A tożeś powiedział!
— Tak, tak, nawrócił cię, kochany kuzynku, już ja wiem, co mówię. I... i bardzo jestem z tego zbudowany. A wiesz, że to będzie niezmiernie rozczulające widziéć cię pełnego skruchy i żałującego za grzechy z oczami skromnie spuszczonemi w ziemię I A jakaż-to chluba dla onego mnicha! Będzie miał czém się pochwalić przed swojemi spółbraćmi! Jak paw się nadmie i napuszy! I słusznie, bo téż-to zasługa nie lada. Takie złote rybki, jak ty kuzynie, nie codzień i nie każdą wędką się łapią. Bądź pewny, że ciebie za przykład będzie podawał, a kiedy go poślą w dalsze strony, nie omieszka szeroko gadać o twém nawróceniu. Zdaje mi się nawet, że już go słyszę. — I tu, mówiąc przez nos, a ruchami pełnemi śmiesznéj przesady starając się towarzyszyć mowie, ciągnął daléj, naśladując głos kaznodziei: — W pewneé części tego świata, któréj dla wielce ważnych i godziwych powodów nie wymieniam, żył, moi najmilsi słuchacze, i żyje po dziś dzień pewien rycerz rozwięzłych obyczajów, miłujący bardziéj niewiasty, niż towarzystwo ludzi poczciwych, który przywykłszy do zrywania kwiatków na każdéj niwie, zwrócił raz swe oczy...
— Dosyć już, dosyć — przerwał don Rodrigo, z jakimś wymuszonym uśmiechem. — Jeżeli chcesz zakład podwoić, jestem gotów.
— Tam do licha! miałżebyś ty mnicha nawrócić?
— Nie mów mi o nim, a co do naszego zakładu, to go sw. Marcin rozstrzygnie.
Te ostatnie wyrazy zaostrzyły niesłychanie ciekawość hrabiego, nie szczędził zapytań, lecz don Rodrigo na wszystkie odpowiadał wymijająco, odkładając wszelkie wyjaśnienia do dnia św. Marcina, gdyż nie chciał powierzać stronie przeciwnjé planów i zamiarów, które ani jeszcze w życie nie weszły, ni też zbyt pewnemi nie były.
Następnego poranku don Rodrigo znowu się dawniejszym don Rodrigem obudził. Strach owych tajemniczych wyrazów: przyjdzie dzień! które mu od wczorajszego wieczoru ciągle w uszach dźwięczały, rozwiał się z brzaskiem poranku; i pozostał mu jedynie gniew wielki, tłumiony, spotęgowany jeszcze ową myślą, iż, choć na chwilę, dał się opanować trwodze. Wspomnienie tryumfalnéj przechadzki do Lecco, pokornych ukłonów, uniżonego przyjęcia w owym domu, do którego wstąpił, wreszcie złośliwych żarcików kuzyna, niemało się przyczyniły do zwrócenia mu dawniejszego ducha. Zaledwie Wstał z łóżka, natychmiast kazał Griza przywołać. — Oho! cóś ważnego się święci! — pomyślał służący, który ten rozkaz miał spełnić; trzeba bowiem wiedziéć, iż Grizo był-to sobie ni mniéj ni więcéj, tylko naczelnik brawów, któremu powierzano zwykle najbardziéj niecne i niebezpieczne wyprawy; ulubieniec i powiernik pana, człowiek oddany mu całą duszą, gdyż przywiązywała go doń wdzięczność i osobisty interes. Pewnego razu, po zabiciu człowieka wśród białego dnia, na placu, udał się do don Rodriga, błagając go o schronienie i opiekę, a ten włożywszy nań swoję liberyą uczynił go niedostępnym dla tego wszystkiego, co się zwało prawem i sprawiedliwością. Tak więc, ów Grizo, aby zapewnić sobie bezkarność za pierwszą zbrodnię, zobowiązał się teraz, na każde skinienie pana, tysiące innych popełniać. Don Rodrigo, przyjmując go na służbę, czynił nabytek nielada, bo pomijając już nawet tę okoliczność, iż nikt w całym zamku człowiekowi temu w sile i zręczności nie mógł dorównać, stawał się on jeszcze oczywistym dowodem tego, iż jego pan i opiekun może śmiało prawa naruszać; co odrazu zwiększyło jego władzę i znaczenie w mniemaniu ogółu i we własnych oczach.
— Grizo! — rzekł don Rodrigo do wchodzącego brawa. — Masz plac do popisu, zobaczymy teraz, czegoś ty wart. Przed jutrem jeszcze, rozumiesz? dziś jeszcze ta Łucya powinna być w zamku. A
— Dla Griza wszelki rozkaz mego jaśnie wielmożnego pana jest święty.
— A więc bierz tylu ludzi, ilu sam zechcesz, rozporządzaj się, rozkazuj, słowem, rób wszystko, jak ci się podoba, byle tę sprawę ukończyć szczęśliwie. Przedewszystkiem jednak pamiętaj: obchodzie się z nią grzecznie, niech jéj i jeden włos z głowy nie spadnie.
— Jaśnie wielmożny pan może być pod tym względem spokojny. Wszakże, trzeba ją będzie trochę nastraszyć, aby nie zanadto krzyczała... tak tylko dla uspokojenia... bez tego się nie obejdzie.
— Tak, nastraszyć... pojmuję, rzecz nieunikniona. Ale, otoczysz ją wielkiém uszanowaniem, niech się jéj nikt nawet dotknąć nie waży. Rozumiesz?
— Jaśnie wielmożny pan daruje, ale nie można przecież urwać kwiatka, choćby nawet i dla jaśnie wielmożnego pana, bez tego, aby się do niego nie dotknąć. Jednakże zrobi się to tylko, co będzie niezbędnie potrzebnem.
— Polegam na tobie. No... i jakże-to będzie?
— Właśnie nad tém myślę. To jeszcze szczęście, że domek jéj tuż z brzegu, koło pola. Potrzebujemy miéć nieopodal jakieś schronienie, aby tam się zejść, zebrać: otóż sądzę, że najlepiéj nam do tego posłuży owa chata nawpół rozwalona, stojąca na uboczu wśród pola... owa chata... jaśnie wielmożny pan nic o niéj zapewne nie słyszał... spaliła się przed paru laty, a ponieważ nie było pieniędzy na jéj odbudowanie, opuszczono ją, a teraz czarownice tylko tam się schodzą; ale, dziś przecie nie sobota, i kpię sobie ze wszystkich czarownic. Wieśniacy, którzy wszystkiego się boją, za żadne skarby, nawet w niedzielę w nocy, nie odważyliby się wetknąć tam nosa, tak, iż możemy śmiało się rozlokować w owéj chacie bez obawy, aby ktoś miał do niej zajrzéć i szyki nam popsuć.
— Dobrze, i cóż daléj?
Tu Grizo zaczął przedstawiać panu swe plany; don Rodrigo brał je pod rozwagę, poprawiał, ulepszał, zmieniał; wreszcie, po dość długiéj naradzie ułożyli wszystko wybornie: i sposób uwieńczenia pomyślnym skutkiem wyprawy, i zatarcia śladów jéj sprawców, i odwrócenia w inną stronę podejrzeń i nakazania milczenia Agnieszce, i wreszcie nabawienia Renza takiego strachu, żeby, aż o bólu, krzywdzie i uciekaniu się do sprawiedliwości zapomniał i nie miał nawet ochoty skarżyć się; słowem pomyśleli o wszystkich pomniejszych łotrostwach, które były niezbędne dlatego, aby się główne udało. Nie będę wchodził we wszystkie szczegóły ich niecnych planów, gdyż, jak się to wkrótce okaże, jasność niniejszéj opowieści nic a nic na tém nie straci, a czytelnik, może mi nawet być wdzięczny za to, iż mu oszczędzę przyjemności słuchania dłużéj narad dwu tych, tak godnych siebie ludzi. Dosyć i tego, gdy powiem, że w chwili, kiedy Grizo śpieszył już do drzwi, aby jak najprędzéj zabrać się do dzieła, don Rodrigo jeszcze go zatrzymał i rzekł: — słuchaj: gdyby przypadkiem ten chłop zuchwały wpadł dziś wam w ręce, nie było-by od rzeczy zaraz wygarbować mu skórę, dlatego, aby rozkaz, który jutro odbierze, mógł lepiéj skutkować po takim wstępie. Wówczas możemy być pewni, że będzie milczał jak ryba. Ale, uważasz, w takim tylko razie, gdyby się pod rękę nawinął; uganianie się za nim może popsuć wszystko. Rozumiesz?
— Już niech jaśnie wielmożny pan raczy mi zaufać — odrzekł Grizo z zarozumiałym uśmiechem i głębokim ukłonem; i wyszedł.
Cały ranek został użyty na przygotowania wstępne, na zbadanie gruntu. Ow niby żebrak, który wstępował do domku naszej Łucyi, był ni mniéj ni więcéj, jak Grizo w swej własnéj osobie, wciskający się tu, aby wszystko należycie obejrzéć; owi niby poczciwi przechodnie byli jego brawi, dla których i bardziéj pobieżne nawet spojrzenie na plac przyszłéj kampanii mogło wystarczyć. Po uskutecznieniu tych wstępnych kroków już się nie pokazywali więcéj z obawy, aby nie ściągnąć na siebie zbyt silnych podejrzeń.
Około południa wszyscy już do zamku wrócili, a Grizo pośpieszył do pana, aby mu zdać sprawę z dotychczasowych czynności i ostateczny swój plan mu przedstawić. Następnie wydał rozkazy, każdemu wyznaczył jego działalność i stanowisko, każdego nauczył, jak ma się w czasie wyprawy zachować. Wszystko-to nie mogło ujść uwagi starego służącego, który bardziéj, niż kiedy, wzrok wytężał i ucha nadstawiał i spostrzegł odrazu, że coś się niedobrego święci. Za pomocą niby odniechcenia rzucanych zapytań i natężonego słuchu, tu jedno złapał słówko, tam drugie i trzecie i czwarte, daljé pochwycił jaśniejszą już nieco wiadomość, zwracał wielką uwagę na ów tajemniczy ruch i niezwykle krzątanie się w zamku, aż wreszcie, po wielu mozolnych usiłowaniach, po zestawieniu i uporządkowaniu w swéj głowie wszystkich tych oderwanych szczegółów doszedł do poznania tego, co zamierzano wykonać téj nocy. Lecz nim zdołał owe plany przeniknąć, już i sama noc była niedaleka, a nawet mały oddział brawów, jako przednie straże wyruszył z zamku, aby się rozlokować w opuszczonéj chacie wśród pola. Biedny starzec, choć czuł dobrze, w jak niebezpieczną grę się wdaje i choć obawiał się, aby nie przybyć już poniewczasie, nie chciał jednak od danego słowa odstąpić; wyszedł z zamku pod pozorem użycia przechadzki i z największym pośpiechem, na jaki mu tylko stare nogi mogły pozwolić, pobiegł do klasztoru, niosąc ojcu Krzysztofowi przyrzeczone ostrzeżenie. Wkrótce potem wyruszyła reszta brawów, każdy zosobna inną drogą podążał, aby nie wzbudzić podejrzy. Grizo wyszedł ostatni, tak, iż w zameczku z tego wszystkiego, co miało do wyprawy należeć, pozostała jedna tylko lektyka, która późnym już wieczorem miała być zaniesioną do chaty; co się téż następnie i stało. Gdy już się wszyscy w owej chacie zebrali, Grizo wysłał natychmiast trzech ludzi do gospody na wieś, z rozkazem, aby jeden z nich stanął we drzwiach, pilnie uważał na wszystko, co się dziać będzie na ulicy, i na to, kiedy już mieszkańcy udadzą się na spoczynek; dwu innym polecił siedzieć w gospodzie, pić wino i jakąś grę rozpocząć, a tymczasem śledzić uważnie każdą, najmniéj nawet znaczącą rzecz, któraby się im mogła wydać podejrzaną. On sam, z resztą zgrai brawów do czasu w chacie pozostał.
Stary sługa jeszcze był w drodze do klasztoru; trzéj, na zwiady posłani, przestępowali próg gospody; słońce zachodziło, gdy Renzo wszedł do mieszkania swéj narzeczonéj i rzekł: — Tonio i Gierwazy czekają w pobliżu; idę teraz z niemi do gospody, aby trochę przekąsić, a gdy na Anioł Pański zadzwonią, przyjdziemy tu po was. Odwagi Łucyo! Wszystko od jednéj chwili zależy. Łucya westchnęła i powtórzyła: — odwagi — głosem, który zdradzał, że jéj nie miała.
Kiedy Renzo i dwaj towarzysze zbliżali się do gospody, spostrzegli owego draba, który opierając się o odźwierek i założywszy ręce na piersiach tak się ulokował wygodnie, że całe niemal przejście wypełnił swoją wielce szanowną osobą. Patrzył i poglądał na prawo i na lewo, a oczy tak okropnie przewracał, że, to białka ich tylko świeciły, to znów czarne jak węgiel źrenice rzucały jakieś ponure błyski dokoła. Płaska czapeczka z czerwonego aksamitu, na bok z fantazyą włożona, w połowie jego czub przykrywała, który, rozdzielony nad pochmurném czołem, z obu stron twarzy nisko na uszy opadał, a następnie z tyłu tworzył warkoczyki, przytwierdzone grzebieniem do głowy, w ręku trzymał duży kij sękaty, innéj broni właściwie nie można było na nim dopatrzyć lecz przy pierwszém spojrzeniu, nawet i dzieciak odgadłby odrazu, że tam, pod ubraniem, musiał jéj miéć tyle, ile tylko dało się zmieścić. Kiedy Renzo, który szedł przed innemi, zbliżył się do drzwi, drab spojrzał nań wyzywająco i nie ruszył się z miejsca, lecz nasz młodzian, czując, iż w téj chwili najlżejsza nawet zwada lub sprzeczka mogła być zgubną dla niego i nie chcąc się narażać nikomu, jakto zresztą czyni każdy, kto ma jakąś pilną i ważną sprawę przed sobą, udał, iż tego nie widzi, nie powiedział nawet: proszę się usunąć, a ocierając się o drugi odźwierek, bokiem, ostrożnie przecisnął się do gospody tuż koło nosa groźnéj karyatydy. Jego towarzysze musieli tęż samę ewolucyą wykonać, by się dostać do wnętrza gospody. Tu, spostrzegli dwu innych brawów, których głosy już zdaleka słyszeli i którzy, zasiadłszy w jednym rogu u stołu, grali w mora[3], krzycząc tak, że aż szyby drżały, i co chwila nalewając sobie wina z wielkiéj flaszy, stojącéj tuż przy nich. I ci również spojrzeli uważnie na wchodzących, szczególnie jeden z nich, którego prawa ręka, z trzema szeroko rozstawionemi i wyciągniętemi palcami, była wysoko podniesiona w powietrzu i którego usta nie miały jeszcze czasu zamknąć się po donośném — sześć! — wygłoszoném przed chwilą, zmierzył Renza od stóp do głowy, potém mrugnął na towarzysza, potem na draba, stojącego we drzwiach, który mu na to odpowiedział lekkiém skinieniem głowy. Renzo strwożony i zaniepokojony temi tajemniczemi znakami spoglądał na swych towarzyszy, jak gdyby w ich twarzach chciał wyczytać znaczenie tego Wszystkiego, lecz twarze ich wyrażały tylko rzecz jednę: wielki apetyt. Tymczasem gospodarz zbliżył się do nowo-przybyłych i tak uważnie patrzył na Renza, jakby oczekując na jego rozkazy; nie było rady! narzeczony poprowadził przyjaciół do sąsiedniéj izby i kazał podać wieczerzę.
— Kto są ci ludzie? — spytał półgłosem gospodarza, w chwili gdy ten wrócił z grubym obrusem pod ręką i z wielką flaszą wina.
— Nie znam ich — odrzekł zapytany, nakrywając do wieczerzy.
— Jak-to? ani jednego?
— Wiecie dobrze — rzekł gospodarz, wygładzając dłonią obrus, którym już stół zasłał — musicie wiedziéć, iż najpierwszą powinnością każdego właściciela gospody jest aby się nie wtrącał do tego, co do niego nie należy. Nawet i kobiety nasze nie są ciekawe. Zresztą cóżby-to było, gdybym chciał wiedziéć imię i nazwisko, i czém się zajmuje i kim jest każdy z tych wszystkich, którzy tu przychodzą? Gospoda to przystań na morzu: ma się rozumiéć wówczas, gdy lata są urodzajne, w Bogu nadzieja, dobre czasy powrócą. Dość, abyśmy wiedzieli, iż ludzie uczęszczający do naszej gospody są porządnemi ludźmi: a co to są za jedni, to już do nas nic a nic nie należy, a teraz przyniosę wam natychmiast takie pulpety, jakich możeście nigdy jeszcze w życiu nie jedli.
— Skądże możecie wiedziéć?... — zaczął Renzo, lecz gospodarz, który się już do kuchni skierował, nie obejrzał się nawet, tylko kroku przyśpieszył, w kuchni, właśnie w chwili, gdy od ognia odstawiał tygielek z pulpetami, jeden z brawów, ten właśnie, który tak się pilnie Renzowi przyglądał, zbliżył się do niego pocichu i zapytał półgłosem:
— Co-to za jedni?
— Poczciwi ludziska, tu ze wsi — odrzekł gospodarz, wyrzucane pulpety na talerz.
— To dobrze, ale jak się zowią, kto są? — spytał znowu brawo, zaczynając się niecierpliwić.
— Jeden z nich nazywa się Renzo — odpowiedział również półgłosem gospodarz: — dobry chłopak, porządny, spokojny rzemiosłem jego jest przędzenie jedwabiu, w którem celuje. Drugi ma na imię Tonio, posiada kawał gruntu, który sam uprawia i z którego się utrzymuje z rodziną: tżé zacny człowiek, wesoły, uczynny; szkoda tylko, że teraz pustą ma kieszeń, gdyby miał pieniądze, toby je wszystkie u mnie w gospodzie zostawił. Trzeci, to sobie bardzo niemądre stworzenie, nikomu nic złego nie czyni, a jeść lubi, szczególniéj wówczas, gdy go ktoś częstuje. Za pozwoleniem...
I przemknął się zwinnie pomiędzy piecem a pytającym, aby zanieść pulpety tam, gdzie na nie czekano. — Skądże wiedzieć możecie — rzekł Renzo do wchodzącego — że ci ludzie, to ludzie porządni, kiedy ich nawet nie znacie, mój gospodarzu?
— Mam na to dowody, kochany Renzo, człowieka poznać można po jego uczynkach. Ci, którzy piją wino, nie ganiąc go, ci, którzy płacą odrazu, nie targując się nawet, ci, który nie wszczynają bójki w moim domu, a jeżeli nawet i mają zamiar poczęstować kogoś pchnięciem sztyletu, to czekają nań gdzieś daleko od gospody, aby nie narazić biednego gospodarza, ci, mojém zdaniem są ludzie porządni. Wszakże, jeżeli się można znać tak dobrze, jak my naprzykład się znamy, to jest lepiéj. Nie mogę się tylko wydziwić, mój drogi, skąd ci przyszła ochota dowiedzenia się tylu niepotrzebnych rzeczy: tobie, co się żenisz i powinieneś miéć głowę zaprzątniętą zupełnie czém inném? i do tego jeszcze mając przed sobą te pulpety, kóreby i umarłego wskrzesić mogły? — Domawiając tych wyrazów wrócił śpiesznie do kuchni.
Autor rękopismu zwracając uwagę na tę okoliczność, iż gospodarz w sposób tak odmienny starał się zaspokoić ciekawość swych gości, powiada, że był-to człowiek, który zwykle, przy każdéj zręczności gadał szeroko o swéj miłości dla wszystkich wogóle porządnych ludzi, ale że w czynie okazywał się zawsze daleko bardziéj życzliwym i uprzedzającym dla tych, o których, albo wiedział, że są łotrami z profesyi, albo których powierzchowność zdawała się tego dowodzić. Cóż-to za dziwny charakter; nie prawdaż?
Wieczerza nie była zbyt wesołą. Dwaj zaproszeni chcieliby ją spożyć powolnie, rozkoszować się nią jaknajdłużéj, lecz ten, który ich częstował, niezmiernie zajęty wszystkiém, o czém już wie łaskawy czytelnik, a również zaniepokojony dziwném zachowywaniem się nieznajomych, z wielką niecierpliwością czekał końca bankietu. Rozmawiano półgłosem; wyrazy były urywane, bo nikomu się nie chciało mówić.
— Jak-to dobrze — ozwał się raptem Gierwazy — że Renzo chce się ożenić i że potrzebuje... — Renzo spojrzał nań gniewnie z wyrazem nakazującym milczenie, a Tonio wyszeptał: — będziesz ty cicho, głupcze? — i w dodatku do tak pięknego tytułu silnie trącił łokciem, siedzącego obok braciszka. Rozmowa coraz się bardziéj urywała, wreszcie ustała zupełnie. Renzo jedząc mało, a pijąc mniéj jeszcze, napełniał tylko szklanki swoim przyszłym świadkom, lecz czynił to uważnie, z umiarkowaniem, starając się ich jedynie w dobry humor wprowadzić i pamiętając o tém, jak niebezpieczną było-by rzeczą przebranie miarki w téj chwili.
Skończyła się nareszcie wieczerza, sprzątnięto ze stołu, ten, który jadł najmniéj zapłacił za nią, i wszyscy trzéj musieli znowu przejść obok tych nieznanych ludzi, których twarze i teraz zwróciły się na Renza zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy wchodził. Nasz narzeczony, gdy już się znalazł w odległości kilkunastu kroków od gospody, obejrzał się, spostrzegł, iż ci dwaj, których u stołu zostawił, idą teraz za nim i zatrzymał się wraz z towarzyszami w postawie wyczekującéj, jak-by chciał mówić: zobaczymy, czego chcą ode mnie ci ludzie. Lecz brawi skoro tylko spostrzegli, że na nich uwagę zwrócono zatrzymali się również, zamienili z sobą kilka wyrazów półgłosem i po chwili do gospody zawrócili. Gdyby Renzo mógł słyszéć to, co mówili, ich rozmowa, niezawodnie bardzo-by mu się dziwną wydała. — Jednak, byłoby to dla nas chwałą nie-lada, nie mówiąc już o sowitéj nagrodzie — powiedział jeden z tych łotrów — gdybyśmy mogli, po powrocie do zamku, opowiedziéć, żeśmy sami, działając na własną rękę, w nieobecności nawet pana Griza potrafili tak pięknie wygarbować skórę temu hultajowi, że się z tego pewnie i za miesiąc nie wyliże.
— Tak, i dlatego chciałbyś popsuć główną sprawę, mądryś! — odpowiedział drugi. — Widzisz: już się czegoś domyśla, stanął i patrzy na nas. Ech! gdyby to już teraz było ciemno zupełnie! Wracajmy, wracajmy, aby nie wzbudzić podejrzenia. Patrz, zewsząd ludzie nadchodzą; niech tam sobie idzie do tysiąca... trzeba najprzód, aby cała wieś zasnęła. Chodź do gospody.
W tej chwili istotnie rozpoczynał się ów ruch, ów gwar, który zwykle daje się widzieć i słyszeć we wsi nad wieczorem i po którym wkrótce głęboka cisza nocy zalega. Kobiety wracały z pola, niosąc na ręku niemowlęta, otoczone starszemi dzieciakami, które się ich sukien czepiały i którym kazały odmawiać na głos wieczorne pacierze. Mężczyźni całemi gromadkami powracali z winnic z motykami, zarzuconemi na ramiona. W domach coraz częściéj drzwi się otwierały tu i owdzie zabłysły już ognie, rozniecone na kominkach dla ubogiéj wieczerzy; na ulicy słyszéć się dawały powitania i życzenia dobréj nocy, tudzież urywane rozmowy o nieurodzaju, o nędznym i plonie, o niedostatku; a nad tym całym przyciszonym gwarem, w powietrzu płynęły spokojne dźwięki kościelnego dzwonu, który oznajmiał, iż się już dzień skończył. Zmrok coraz bardziej zapadał. Gdy Renzo spostrzegł, iż ci dwaj do gospody wrócili, przyspieszył kroku i powtarzając co chwila to jednemu, to drugiemu z idących obok niego towarzyszy, jakąś przestrogę lub radę, skierował się prosto ku domowi Łucji. Noc już była zupełna, kiedy tam przyszli.
Ów przeciąg czasu, który dzieli pierwszą myśl o jakiemś straszném i pełném niebezpieczeństw przedsięwzięciu od chwili jego wykonania, jest (jak-to powiedział pewien barbarzyńca, który wszakże nie musiał być pozbawiony rozsądku) snem, pełnym trwogi i przerażających marzeń. Łucję, od wielu już godzin dręczył sen taki, a nawet Agnieszka, mężna Agnieszka, pierwsza doradczyni całéj téj sprawy, była jakoś dziwnie zamyślona i prawie nie umiała się zdobyć na wyrazy, któreby mogły dodać odwagi i pocieszyć strapioną córkę. Lecz w chwili stanowczéj, w owéj chwili, gdy już trzeba przystąpić do dzieła, następuje zwykle silna gwałtowna zmiana. Miejsce dotychczasowéj odwagi i trwogi, które w duszy z sobą walczyły, zajmuje strach i odwaga, o wiele silniejsze; plan cały z nową jasnością i wyrazistością staje przed oczy, to, co w początku wydawało się najbardziéj groźne i najtrudniejsze do wykonania, teraz łatwém niemal się zdaje, a inne, pomniejsze przeszkody, na które dotychczas żadnej prawie nie zwracano uwagi, olbrzymieją które natomiast odrazu: myśli się mącą; nogi i ręce zdają się posłuszeństwa odmawiać, a serce bije gwałtownie i gotowe wyrzec się i odstąpić od wszystkich postanowień, od wszystkich najbardziéj uroczystych przyrzeczeń. Kiedy po cichu zapukano do drzwi, Łucyę taki przestrach ogarnął, iż czuła odrazu, że woli raczéj znieść wszystko, nawet samo rozłączenie z narzeczonym, niż iść teraz do plebanii, lecz kiedy Renzon stanął na progu i rzekł: — chodźmy, już czas — lecz kiedy spojrzała twarze obecnych i wyczytała w nich postanowienie niezłomne, zrozumiała, że to rzecz nieunikniona, nieodwołalna; wstała, drżąc jak listek, wsparła się na ramieniu matki i narzeczonego i wyszła wraz z niemi.
Wśród cieniów nocy wyszła cicho, ostrożnie, krokiem miarowym opuścili podwórko i skręcili zaraz na ścieżkę, która po-za domami okrążała wioskę. Droga najbliższą była-by niezawodnie ta, która wiodła przez jéj środek prosto do plebanii, lecz obrali tę dłuższą, aby niczyjéj uwagi nie ściągać. Tak więc, idąc to pomiędzy płotami, to przez sady i pola, znaleźli się wreszcie tuż pod samą plebanią. Tu towarzystwo się rozdzieliło. Narzeczeni pozostali w ukryciu za boczną ścianą domu. Agnieszka wysunęła się nieco naprzód, aby miéć oko na wszystko i aby złapać dogodną chwilę, w któréj mogłaby Perpetuę zawładnąć; Tonio ze swym mądrym braciszkiem, który sam z własnego natchnienia nic robić nie umiał, zbliżyli się śmiało do drzwi.
Na ich pukanie otworzyło się okno na piętrze i głos Perpetui zawołał. — Kto tam? Cóż-to za odwiedziny o tak spóźnionéj godzinie? Chorych, o ile wiem, nie ma we wsi. Czyżby się stało jakie nieszczęście?
— To ja — odrzekł Tonio — ja Tonio, z moim bratem Gierwazym, mam interes do księdza proboszcza.
— Toś wybrał porę stosowną! — odpowiedziała Perpetua. — Nie ma co mówić, znasz się na grzeczności! Jutro, jutro w dzień możesz przyjść do proboszcza.
— Panno Perpetuo, słuchajcie tylko: przyjdę, a może i nie przyjdę; dostałem pieniędzy i przyszedłem właśnie, aby oddać księdzu proboszczowi ten dłużek; wiecie już jaki dłużek? tu mam przygotowane w kieszeni dwadzieścia pięć nowiutkich franków, ale kiedy nie można, to niech i tak będzie, cóż robić, potrafię ja użyć tych pieniążków inaczéj; przyjdę innym razem, kiedy znów taką sumkę uzbieram.
— Zaczekaj, zaczekaj, zaraz wrócę. Ale dlaczegóż przychodzisz tak późno?
— Bo odebrałem pieniądze dopiéro przed chwilą i zaraz pomyślałem sobie: że byłoby niezbyt bezpiecznie trzymać je przez noc całą u siebie, bo któż to może wiedziéć, jaki zrana mógłby mi nowy plan w głowie zaświtać. Jednakże, skoro panna Perpetua powiada, że dziś widziéć proboszcza nie mogę, to już nie wiem doprawdy... przyszedłem, jestem, nie chcecie, to sobie pójdę.
— Nie, nie, zaczekaj chwilkę, zaczekaj: zaraz się proboszcza zapytam.
I z temi słowy okno zamknęła. Agnieszka obejrzała się na Łucyę, mówiąc półgłosem: — tylko śmiało: to jedna chwila, to tak jakby ząb sobie wyrwać — i zbliżyła się do dwu braci i zaczęła rozmawiać z Tonio w taki sposób, aby Perpetua, w chwili, gdy będzie drzwi otwierała, mogła ją odrazu usłyszéć, i aby jéj się wydało, iż przechodząc ulicą, matka Łucyi przypadkiem Tonią spostrzegła i zatrzymała się na chwilkę, aby z nim pogawędzić.


ROZDZIAŁ VIII.

— Karneades! Co to za jeden? — wyszeptał don Abbondio, siedząc na swym wielkim fotelu, w jednym z pokojów na piętrze i pogrążył się w głębokiej zadumie, podnosząc oczy z książki, która roztwarta przed nim leżała. — Karneades! — powtórzył, — wiem to, że i słyszałem o nim i słyszałem wiele; musi być niezawodnie jakiś mąż uczony, jakiś literat grecki, lub łaciński; to pewna, ale w każdym razie jakżem mógł zapomniéć! To rzecz nie-do-darowania!
Biedny człowiek! O jakże był dalekim w téj chwili od przeczuwania nawet owéj burzy, która już nad jego głową zawisła! Trzeba wiedziéć, iż don Abbondio lubił co dzień czytać sobie po trochu; a pewien proboszcz z sąsiedztwa, posiadający skromną biblioteczkę, pożyczał mu książki, jedną po drugiéj, bez żadnego wyboru, tak na oślep, pierwszą lepszą, która mu się nawinęła pod rękę. Ta, nad którą w chwili obecnéj dumał tak głęboko nasz don Abbondio, powracający do zdrowia po owéj febrze z przestrachu, a nawet daleko bardziéj już zdrowszy, niż-by to chciał dać do poznania po sobie, była panegirykiem napisanym na cześć ś-go Karola i wygłoszonym z wielką wymową, a wysłuchanym z większym jeszcze zachwytem, przed dwu laty w medyolańskiéj katedrze. We wzniosłym panegiryku, święty, z powodu swego zamiłowania do nauk był porównywany do Archimedesa; i jak dotąd, wszystko szło dobrze, don Abbondio nie napotykał na żadne trudności; bo przecie Archimedes ów tak wiele stworzył rzeczy cudownych i z tego powodu tak szeroko zasłynął po świecie, że nie potrzeba było być koniecznie biegłym erudytem, aby módz téż o nim coś wiedziéć. Lecz po Archimedesie, autor porównał świętego do Karneadesa: i tu już nasz proboszcz, jak to mówią, osiadł na piasku. W téj chwili weszła Perpetua, oznajmiając o przybyciu Tonia.
— Tak późno? — rzekł również i don Abbondio.
— Alboż ci ludzie znają się na przyzwoitości? Jednakże, księże proboszczu, ja-bym radziła... bo skoro raz odejdzie, kto wie...
— Tak, to prawda: jeżeli go dziś odprawię, kto wie, kiedy go znowu złapię! Powiedz, niech wejdzie... Ej! Ej! Perpetua! czy tylko się nie mylisz, czy jesteś pewna, że to on?
— A to sobie dobre! — zawołała zbiegając ze schodów. Po chwili drzwi się otwarły, ukazała się w nich Perpetua i rzekła: — Tonio, gdzie jesteś? — Tonio zbliżył się, a wraz z nim zbliżyła się i Agnieszka, mówiąc: — dobry wieczór pannie Perpetui.
— Dobry wieczór pani Agnieszce — odpowiedziała Perpetua — a skąd że to o tak późnéj godzinie?
— Wracam z *** — i wymieniła jednę z wiosek pobliskich. — A wiecież co wam powiem... — ciągnęła daléj — oto, dla was jedynie tu się zatrzymałam.
— Dla mnie? i cóż to być może? — spytała Perpetua, i zwracając się do dwu braci — możecie wejść — rzekła — przyjdę za chwilkę.
— Bo to tak było — odpowiedziała Agnieszka — w mojéj przytomności pewna kobieta, z tych, co to nie wiedząc o niczém chcą jednak o wszystkiém gadać... czy dacie wiarę, panno Perpetuo, że ta kobieta śmiała dowodzić, jakbyście dlatego nie poszli ani za Beppa Suolavecchia, ani za Anzelma Lunghina, iż was brać nie chcieli. Ja utrzymywałam, żeście to wy sami dali odkosza i jednemu i drugiemu i że...
— A pewno, że to ja ich nie chciałam. No proszę, co to za szkaradny język! Co to za język tej kobiety! I któż to taki?
— Tego nie mogę wam powiedziéć, wiecie, jak plotek nie cierpię.
— To żadna plotka, moja pani Agnieszko, moja kochana pani Agnieszko, powiedzcie mi proszę, jak się nazywa ta niegodziwa kobieta!
— A gdybyście wiedzieli, jak mi przykro, iż nie znałam dobrze całéj téj sprawy i że nie mogłam, tak, jakbym chciała, bronić was panno Perpetuo!
— No proszę, ach! ci ludzie, ci ludzie, czegóż oni nie potrafią wymyślęć! — zawołała rozżalona Perpetua i zaraz dodała: — bo to widzicie, co do Beppa, to przecież wszyscy wiedzą dobrze i mogli widzieć... Ej, Tonio i po cóż tu stoisz? Idź, idź na górę, idźcie obaj do proboszcza, ja przyjdę za chwilę. — Tonio z sieni już odpowiedział; — dobrze, — a Perpetua w coraz większy zapał wpadając ciągnęła daléj swe opowiadanie.
Wprost drzwi plebanii, znajdowała się niewielka uliczka, która na początku miała dwa domki po bokach, a następnie wychodziła w pole. Agnieszka, jakby dlatego, aby módz swobodniéj rozmawiać, skierowała się w tamtę stronę, Perpetua poszła za nią. Kiedy już stanęły w miejscu, z którego nie można było widziéć tego, co się dzieje przed wejściem do plebanii, Agnieszka głośno kaszlnęła. Był-to znak umówiony; Renzo go usłyszał, ścisnął silnie rękę Łucyi, jakby jéj przez-to chciał dodać odwagi, i oboje, cicho, ostrożnie, tuż koło muru posunęli się naprzód; doszli do drzwi, otworzyli je powoli i oddech nieledwie wstrzymując weszli do sieni, gdzie na nich dwaj bracia czekali. Renzo, z wielką ostrożnością, drzwi zamknął za sobą i wszyscy czworo, bez najmniejszego prawie szmeru zaczęli wstępować na schody. Gdy się na piętrze znaleźli, dwaj bracia zbliżyli się do drzwi, które się na prawo od schodów znajdowały, a narzeczeni przycisnęli się do ściany.
Deo grattas — rzekł Tonio głosem podniesionym.
Tonio, to ty? Wejdź, wejdź, proszę — odpowiedział głos ze środka.
Tonio otworzył drzwi, lecz tylko na tyle, aby się mógł wcisnąć do pokoju, brata za sobą wprowadził. Na widok owego pasa światła, który na raz przez drzwi uchylone oświecił sień przed schodami, Łucya drgnęła tak, jak gdyby już została odkrytą. Tonio zaraz po wejściu do pokoju drzwi przymknął; narzeczeni pozostali w ciemności, nieruchomi, zatrzymując oddech, nadstawiając ucha, a najmocniejszym odgłosem w téj chwili były gwałtowne uderzenia serca w piersi biednéj Łucyi.
Don Abbondio, jak-eśmy to już powiedzieli wyżéj, siedział w starym fotelu; na sobie miał czarną, wytartą sutanę, a na głowie pewien rodzaj niemniéj starego, czarnego czepka, który przy słabém świetle małéj lampeczki tworzył jakby ramkę dokoła jego oblicza. Dwa spore kosmyki włosów, wymykające się z pod czepka, brwi krzaczaste, najeżone wąsy i gęsta broda, wszystko to przyprószone siwizną i rozsiane na téj ciemnéj, pooranéj zmarszczkami twarzy, można było porównań do owych krzewów śniegiem pokrytych, które zwieszając się z jakiegoś urwiska tak dziwne przybierają kształty przy blasku księżycowéj nocy.
— Ej! ej! — rzekł na powitanie zdejmując okulary i kładnac je na książce.
— Ksiądz proboszcz dobrodziéj powie niezawodnie, że za późno przychodzę — rzekł Tonio z ukłonem, a za jego przykładem poszedł i braciszek Gierwazy, któremu wszakże ukłon nie tak zgrabnie się udał.
— A, pewnie, że zapóźno zapóźno pod każdym względem. A wiesz-że ty mój Tonio, ze ja bardzo chory?
— O! doprawdy? Jakże to mię smuci!
— Pewnie już o tém słyszałeś, co? musiał ci ktoś mówić we wsi... i wiesz, tak mi jest niedobrze, tak źle, że nie wiem doprawdy kiedy będę się mógł w kościele pokazać... Ale dlaczegożeś przyprowadził tu z sobą tego... tego chłopaka?
— A to tak sobie, dla towarzystwa go wziąłem, szanowny księże proboszczu.
— Dobrze; przystąpmy do rzeczy.
— Mam tu dwadzieścia pięć nowiuteńkich srebrnych pieniążków, z tych, wie ksiądz proboszcz, co to ze św. Ambrożym na koniu — powiedział Tonio wyjmując z kieszeni jakieś zawiniątko.
— Zobaczymy — odrzekł don Abbondio i wziąwszy zawiniątko z rąk Tonią, znowu okulary włożył, zawiniątko rozwinął, wysypał na stół pieniądze, przeliczył je raz i drugi, obejrzał na wszystkie strony i znalazł wreszcie, iż żadnéj wady nie mają i że je wziąć można.
— A teraz, możeby proboszcz dobrodziéj chciał mi z łaski swojéj oddać naszyjnik mojéj Tekli.
— Słusznie, słusznie — odpowiedział don Abbondio, następnie zbliżył się do szafy, wyjął klucz z kieszeni i oglądając się dokoła, jakby po to, aby jak najdaléj trzymać tych dwu niepotrzebnych widzów, otworzył jednę połowę drzwiczek, przestrzeń tę całkiem swoją osobą wypełnił, głowę naprzód wysunął szukając czegoś w szafie, przeciągnął rękę, wziął naszyjnik, zamknął szafę pośpiesznie i oddając go Toniowi powiedział — no, teraz już rzecz skończona?
— Teraz — rzekł Tonio — teraz wypadałoby jeszcze napisać malutkie pokwitowanie.
— I to jeszcze! — zawołał don Abbondio — A tobie na co pokwitowanie? Cóż to nie wierzysz mi? Ach, jakiż to dziś świat podejrzliwy!
— Szanowny księże proboszczu! Jabym miał nie wierzyć, ja? Naprawdę proboszcz dobrodziéj ni nie krzywdzi, na to, zdaje się, że nie zasłużyłem. Ale, ponieważ już moje imię jest do jego księgi wpisane i tam stoi czarno na białém, żem winien dwadzieścia pięć lirów... więc, skoro już raz ksiądz proboszcz zadał sobie tę pracę, iż tam je zapisał, zatém... bo to przecież i śmierć i życie w ręku Boga, a ja...
— Dobrze już, dobrze — przerwał mu don Abbondio i mrucząc coś pod nosem, odsunął jednę z szufladek stołu, przy którym znów zasiadł, wyjął z niéj papier, pióro i kałamarz i zaczął pisać, powtarzając na głos wyrazy, w miarę tego, jak mu wybiegały z pod pióra. Tymczasem Tonio, a następnie i Gierwazy na znak dany przez brata, zbliżyli się do stolika i stanęli tak, aby zakryć przed piszącym drzwi wchodowe, a jakby im pilno już było odejść zlekka nogami zaczęli tupać w podłogę. Był-to umówiony sygnał, który dając znać narzeczonym, iż już wejść mogą, służył jednocześnie do zagłuszenia ich kroków. Don Abbondio całkiem zagłębiony w pisaniu, na nic innego nie zważał. Na odgłos owego tupania, Renzo ujął rękę Łucyi, znowu dla dodania odwagi mocno ją ścisnął i posunął się do drzwi, prowadząc drżącą narzeczoną, która bez jego pomocy nie zdołałaby kroku postąpić. Weszli cichutko, na palcach, dech zatrzymując, i stanęli za dwoma braćmi. Po chwili don Abbondio skończył pisać, nie podnosząc oczu, odczytał pokwitowanie z wielką uwagą, następnie złożył je we czworo, i mówiąc: — teraz już chyba musisz być zadowolony? — jedną ręką z nosa zdjął okulary, a drugą podał papier Toniowi i głowę podniósł do góry. Tonio przeciągając rękę dla wzięcia papieru nieco się na bok usunął; Gierwazy na dany przezeń znak uczynił toż samo, cofając się w stronę przeciwną, a w środku, jakby za rozsunięciem się teatralnéj zasłony zjawili się: Renzo i Łucya. Don Abbondio spostrzegł to najprzód niejasno, potém wyraźnie, przestraszył się, zdziwił, rozgniewał, pomyślał nad tém, co ma począć, powziął postanowienie: a wszystko to w tym krótkim przeciągu czasu, którego Renzo potrzebował, aby powiedziéć: — księże proboszczu, w przytomności tych oto dwu świadków, mówię: to jest moja żona. — Usta jego nie miały jeszcze czasu się zamknąć, gdy już don Abbondio, rzucając na podłogę pokwitowanie, lewą ręką porwał za lampkę i podniósł ją do góry, a prawą schwycił za serwetę stół pokrywającą, pociągnął ją gwałtownie ku sobie, tak, iż spadły na ziemię książka, okulary, papier i kałamarz i zerwawszy się z fotelu w jednym podskoku stanął przed Lucyą. Biedna dziewczyna zaledwie zdołała, słodkim swym, lecz w téj chwili drżącym i niepewnym głosem wymówić: — a to... — kiedy don Abbondio, w sposób bardzo niegrzeczny, zarzucił jéj na twarz i głowę ową grubą i ciężką serwetę, aby jéj przeszkodzić dokończeniu całéj formuły. I zaraz cisnąwszy o ziemię lampkę, którą miał w lewéj ręce, oburącz już zaczął coraz silniéj głowę Łucyi serwetą okręcać, tak, iż o mało jéj nie udusił, a sam tymczasem krzyczał w niebogłosy: — Zdrada! podejście! Perpetua! ratunku! ratunku! — Gdy lampka zagasła zupełnie, don Abbondio porzucił swoję ofiarę, po omacku zaczął szukać drzwi do sąsiedniego pokoju; znalazł je, wpadł do owego pokoju i zamknął się w nim na klucz nie przestając wołać: — Perpetuo! zdrada! ratunku! precz mi stąd zaraz! precz z mego domu! — Tymczasem w pierwszym pokoju panował zamęt nie do opisania. Renzo, usiłując zatrzymać proboszcza i szukając też drogi po omacku, przyczém tak na wszystkie strony ręce wyciągał, jakby grał w ślepą babkę, znalazł wreszcie owe drzwi, za któremi ukrył się don Abbondio, i silnie do nich pukając wołał: — niech ksiądz proboszcz tak nie krzyczy, proszę otworzyć. — Łucya stłumionym głosem przyzywała Renza na pomoc i powtarzała prawie z płaczem; — uciekajmy stąd, uciekajmy, na miłość boską! — Tonio, na czworakach czołgał się po podłodze, usiłując znaleźć swoje pokwitowanie, a Gierwazy wrzeszczał i podskakiwał jak opętany szukając drzwi, wiodących na schody, aby umknąć co najprędzéj.
Zdawałoby się, iż w opisie chwili tak wielkiego zamieszania nie ma już miejsca na żadne rozumowania, ani rozmyślania autora; a jednak nie podobna mi się oprzeć pokusie zrobienia tu pewnéj małéj, króciutkiéj uwagi. Ów Renzo, który w nocy, za pomocą podstępu, wkrada się do obcego domu, nachodzi znienacka spokojnego człowieka i w jego własném mieszkaniu trzyma go w oblężeniu, ma wszelkie pozory winy za sobą; on tu zdaje się być ciemięzcą, on nadużycie popełnia. Jednak, w rzeczywistości to jego krzywda. Ów don Abbondio, zaskoczony niespodzianie w chwili, gdy się oddawał czytaniu i rozmyślaniu (dwu tak chwalebnym rzeczom) przestraszony, zmuszony do ucieczki, na ofiarę zakrawa, a jednak on się niesprawiedliwości dopuszcza! Niestety, tak to się często dzieje na tym świecie... to jest, chciałem powiedziéć, tak się działo w siedemnastem stuleciu.
Oblężony, widząc, iż nieprzyjaciel ani myśli o odwrocie, otworzył okno wychodzące na plac przed kościołem i z całéj siły zaczął Wołać: — na pomoc! na pomoc! — Księżyc świecił prześlicznie; cień od kościoła, a nieco daléj długi i wąski cień od dzwonnicy czarno i wyraźnie rozścielał się na placu, zalanym blaskiem księżyca: każdy przedmiot można było rozpoznać z równą prawie łatwością, jak we dnie. Ale blisko i daleko, jak okiem zajrzeć, don Abbondio nie dostrzegł nigdzie ducha żywego. Wszakże, na jego szczęście, tuż obok bocznéj ściany kościoła i to właśnie od strony plebanii znajdowała się mała, nędzna chałupa, w któréj sypiał zakrystyan. Obudziły go owe rozpaczliwe wołania, zerwał się z łóżka, poskoczył do okna otworzył je, głowę wysunął i zaspanemi oczyma wodząc dokoła zawołał: — Co to jest? Co się stało?
— Ambroży! ratunku! na pomoc! jacyś ludzie w plebanii!
— Idę, idę zaraz! — odpowiedział zakrystyan i cofnął się do chałupy, zamykając okno, a choć w téj chwili był bardzo zaspany, a jeszcze bardziéj przestraszony, odrazu jednak wpadł na świetny pomysł, który zapewniając proboszczowi daleko skuteczniejszą pomoc, niż ta, jakiéj od niego żądał, jego własnéj osoby nie narażał na niebezpieczeństwo. Nie namyślając się długo porywa za płócienne spodnie, wiszące na poręczy łóżka, pakuje je pod ramię jak galowy kapelusz i w podskokach pędzi co tchu na dzwonnicę, a tu chwytając za sznur od największego dzwonu, zaczyna dzwonić na gwałt.
Bum, bum, bum, bum: wieśniacy zbudzeni nagle siadają na posłaniach, chłopcy śpiący na sianie w stodołach nadstawiają ucha i zrywają się na równe nogi. — Co to jest? Dzwon na trwogę! czy pożar? złodzieje? bandyci? — Wiele kobiet zaklina swych mężów, aby siedzieli cicho, wmawiając, że i bez nich się obejdzie, że bez nich dużo ludzi we wsi: mężowie jednak wstają śpiesznie, biegną do okien, ci, którzy nie grzeszą odwagą, wracają po chwili do łóżka, jakby ulegając prośbom strwożonych swych żon; inni, bardziéj śmiałego ducha, uzbrajają się w strzelby i widły i wypadają na ulicę; inni jeszcze zdałeka tylko przyglądają się całemu temu ruchowi.
Lecz przedtém jeszcze, nim dzwon zdołał rozbudzić wieśniaków i nim się oni zaczęli szykować do boju z wrogiem nieznanym, dźwięki jego doszły już do uszu innych osób, które nieopodal czuwały: usłyszeli je brawi na jednym końcu wioski, Agnieszka i Perpetua na drugim. Najprzód, w krótkich wyrazach wypada nam opowiedziéć o tém, co robili brawi od chwili, w któréj pozostawiliśmy ich, jednych, w opuszczonéj chacie, a drugich w gospodzie. Otóż, owi trzéj, na zwiady wysłani, skoro tylko się doczekali, że już wszystkie drzwi się zamknęły, wszystkie ognie pogasły, a na ulicy nie pozostało żywego ducha, nagle, jakby spostrzegli, iż zabawa ich przeciągnęła się za długo, spiesznie wyszli z gospody, mówiąc, iż co tchu muszą wracać do domu. Potém raz jeszcze przeszli wzdłuż i wszerz wioskę całą, aby się jeszcze lepiéj upewnić o tém, iż wszyscy jéj mieszkańcy zasnęli. Dokoła panowała cisza: nigdzie światła, nigdzie szmeru. W ostatku ostrożnie, na palcach, przesunęli się obok domku naszej biednéj Łucyi: tu cisza jeszcze większa, spokój zupełny, gdyż domek był już pusty w téj chwili, i wówczas dopiero ze spokojném sumieniem podążyli prosto do chaty na pole i złożyli swe sprawozdanie szanownemu naczelnikowi. Grizo, po ich wysłuchaniu, natychmiast włożył na głowę olbrzymi kapelusz, na ramiona zarzucił wielki, ceratowy płaszcz pielgrzymi, gęsto naszywany muszlami, do ręki wziął kostur i mówiąc: — Baczność na moje rozkazy! Chodźmy śmiało, a ostrożnie, jak na zuchów przystało! — poszedł naprzód, wiodąc wszystkich za sobą. W parę minut przybyli już do domku, od strony przeciwnej do téj, w którą udali się jéj mieszkańcy, śpiesząc również na swoję wyprawę. O kilka kroków od domku, Grizo swój oddział zatrzymał i sam ruszył naprzód na zwiady; lecz widząc, że wszystko pusto i cicho na zewnątrz, przywołał dwu brawów, kazał im przeleźć przez mur, opasujący podwórko i ukryć się w kącie, za rozłożystém drzewem figowém, na które już zrana zwrócił szczególną uwagę. Sam zbliżył się do bramy i zapukał po cichu z zamiarem przedstawienia się kobietom, jako pielgrzym, który zabłąkał się w drodze i prosi o przytułek do następnego poranku. Na jego pukanie nikt nie odpowiada: puka silniéj, jeszcze silniéj; ani głosu, ani szmeru żadnego. Wówczas więc przywołuje trzeciego łotra, każę mu również przeleźć przez murek i ostrożnie klamkę oderwać, po to, aby miéć już wolny wstęp i odwrót. Wszystko to wypełnia się szybko, cicho, z pomyślnym skutkiem. Przyzywa resztę brawów, tąż samą drogą wprowadza ich na podwórko, każę się ukryć wraz z innemi za drzewem, otwiera ostrożnie furtkę od ulicy, sam wsuwasię na podwórze, stawia dwóch ludzi na straży koło furtki i prosto już idzie ku drzwiom wchodowym. Puka raz i drugi i czeka; żadnéj odpowiedzi. Po cichu i od tych drzwi zamek odrywa, nikt nie zapyta nawet, kto tam? wszyscy śpią widocznie, wszystko idzie jak z płatka. A więc naprzód, pst! woła na brawów, ukrytych za drzewem, wchodzi z niemi do pierwszéj izby, do téj saméj, w któréj zrana otrzymał kawał chleba w imię miłości Boga. Wydobywa z kieszeni krzemień, hubkę, krzesiwo i zapałki, zapala swoją latarkę, wchodzi do sąsiedniego pokoju, aby się przekonać, iż na dole nie ma nikogo. Wraca, idzie do drzwi wiodących na schody, przykłada ucho, cisza. Pozostawia inne dwie straże na dole, każę iść za sobą niejakiemu Grignapoco, brawowi z okolic Bergamo, którego obowiązkiem w obecnéj wyprawie miało być grożenie, uspokojenie, rozkazywanie Agnieszce. On to otrzymał rozkaz mówienia najwięcéj i za wszystkich, aby za pomocą swojéj wymowy, zdradzającéj przybysza z innéj prowincyi, w stronę Bergamo skierować podejrzenia matki Łucyi. Z nim więc przy boku i wiodąc innych za sobą, Grizo wstępuje na schody, przeklinając w duchu każdy stopień, który mu zaskrzypi pod nogą i każdego z brawów, który nie dość cicho się zachowuje. Otóż jest już na górze. Tu, za temi drzwiami chroni się zdobycz, którą mu porwać kazano. Drzwi po cichu uchyla, wyciąga głowę, zagląda do pokoju, ciemno; nadstawia ucha, aby słyszéć, czy ktoś nie chrapie, nie oddycha, lub nie porusza się tam w ciemności: nic zgoła. A więc daléj: podnosi latarkę zakrywając nią twarz, tak, aby widząc wszystko sam nie był widziany, szeroko drzwi otwiera, dostrzega łóżko, już stoi przy niém, pościel gładko zasłana, kołdra do połowy poduszkę przykrywa. Wzrusza ramionami, zwraca się do towarzyszy, na migi oznajmia im, że pójdzie do sąsiedniego pokoju i każę im cicho iść za sobą: Wchodzi, czyni tęż sarnę ewolucyę z latarką, znajduje toż samo co i w pierwszym pokoju. — A do stu czartów, co to ma znaczyć? — mówi wówczas: — czyżby ktoś miał nas zdradzić? czyżby jaki pies nikczemny miał odkryć przed niemi nasze zamiary? I wszyscy, z mniejszą już przezornością, lecz z coraz bardziéj rosnącym gniewem, zaczynają szperać, szukać po kątach, przetrząsać i przerzucać wszystko w całym domu. W czasie gdy się to dzieje we wnętrzu mieszkania, dwaj brawi stojący na straży przy bramie, słyszą zbliżający się pośpiesznie odgłos drobnych, dziecinnych kroków; spojrzeli po sobie, stają na pogotowiu, przyciskają się do muru. Ktoś się przed bramą zatrzymał. Był-to Menico, który, posłany od ojca Krzysztofa, biegł w całym pędzie do naszych kobiet z zawiadomieniem, aby, jeżeli życie im miłe, uciekały natychmiast z domu i śpiewy do klasztoru, gdyż... wiecie już zresztą dlaczego. Chwyta za rączkę od klamki, chcąc w bramę zapukać, i czuje, że rączka ta odbita i odkręcona, ledwie się trzyma. — Co to znaczy? — myśli sobie, i ze strachu bramę popycha: ta otwiera się na rozśécież. Menico trwożnie na podwórko zagląda i w téj saméj chwili czuje się schwytany za obie ręce, a jednocześnie dwa okropne glosy z lewj i z prawéj strony szepczą mu do uszu: — cicho! lub zginiesz. — Chłopak wrzeszczał przeraźliwie, lecz jeden z łotrów już mu usta zamyka, drugi, aby go nastraszyć, ogromny nóż z za pasa wyciąga i błyska mu nim przed oczyma. Menico drży jak listek i już nie usiłuje bronić się, lub krzyczéć, ale, naraz, zamiast niego i głosem wcale odmiennym zaczyna się odzywać ów dzwon kościelny silny, potężny, uderzenia jego stają się coraz częstsze, coraz głośniejsze, to dzwon na trwogę. Na złodzieju czapka gore, mówi przysłowie, to też każdemu z tych dwu łotrów zdało się, iż w dźwiękach dzwonu usłyszał swe imię, nazwisko i przydomek, puścili Menica śpiesznie ręce cofając, spojrzeli na siebie z oczami i ustami otwartemi szeroko, w kilku podskokach przesadzili podwórko i wpadli do domu, aby się złączyć z resztą szanownego towarzystwa. Menico, jak strzała popędził w stronę kościoła, gdzie, jak mu się zdawało, musieli przecież być ludzie. I na tych łotrów, którzy się znajdowali w domu przerzucając wszystko i plądrując po każdym jego zakątku, odgłos dzwonu toż samo uczynił wrażenie, ogarnął ich przestrach i pomieszanie, zaczęli biegać, jak nieprzytomni, potrącając się co chwila, każdy szukał najkrótszéj drogi do drzwi na podwórko wiodących. A jednak wszystko to byli ludzie wypróbowanéj odwagi i przyzwyczajeni do stawienia czoła nieprzyjacielowi! Lecz teraz znaleźli się w położeniu tak wyjątkowém; grożące im niebezpieczeństwo było tak niejasne, tak niezbadane, tak dalece nie spodziewali go się w téj chwili, iż nic dziwnego, że i oni nawet potracili głowy. Grizo potrzebował użyć całéj swéj władzy, aby ich przy sobie zatrzymać; bez niego, odwrót zmieniłby się w haniebną ucieczkę. Jak ów pies, który wraz z pasterzem stado wieprzów pędzi i rzuca się ciągle to na jednego, to na drugiego, aby ich razem utrzymać, tego chwytając zębami za ucho i wlokąc w ten sposób napowrót do stada, innego popychając głową, innego jeszcze groźném szczekaniem zmuszając do odwrotu, tak i przywódca poczyna sobie z brawami: jednego, ode drzwi przez które chciał się wymknąć, wlecze na środek pokoju, porwawszy za czub żelazną ręką; drugiemu, który również w tamtę stronę podążał, kosturem swym boki okłada, zwołuje tych, którzy jak opętani biegają i kręcą się w kółko; nareszcie zbiera wszystkich na pośrodku podwórka. Prędzéj, prędzéj! pistolety do rąk, noże na pogotowiu, wszyscy razem, i daléj: równo, tak. O, głupcy! o tchórze! czyż nie wiecie, że teraz, kiedy tak razem idziemy, to na nas nikt nie odważy się napaść? Ale, gdybyśmy się mieli wymykać każdy z osobna, to nawet i wieśniacy daliby nam rady. Wstydźcie się! Za mną i razem! — I po téj krótkéj przemowie, stanął na czele oddziału. Domek Łucyi, jak to już nadmieniliśmy wyżéj, graniczył z polem, Grizo skręcił natychmiast w bok za wioskę, a wszyscy w porządku wzorowym poszli za nim.
A teraz, zostawmy już ich, niech sobie idą daléj, a sami wracajmy na wieś do Agnieszki i Perpetui, któreśmy pozostawili w owéj uliczce koło plebanii. Agnieszka postanowiła odprowadzić o ile można najdaléj wierną służebnicę od mieszkania proboszcza; i do pewnego stopnia nieźle się jéj to powiodło. Ale, na raz Perpétua przypomniała sobie, że drzwi plebanii pozostały otwarte i postanowiła wrócić. Niebyło rady: Agnieszka, aby nie wzbudzić podejrzenia, musiała na to przystać i poszła za nią, starając się wszakże zatrzymać ją w drodze wypytywaniem się o szczegóły owych małżeństw niedoszłych do skutku, opowiadanie o których w tak wielki zapał wprawiało jéj towarzyszkę. Okazywała wielkie zajęcie całą tą sprawą i od czasu do czasu, na dowód, że słucha uważnie, również jak i dla podtrzymania rozmowy w należytém ożywieniu mówiła: — a pewno! teraz rozumiem dobrze: to jasno, a potém? a on? a panna Perpétua? — W duchu tymczasem wiodła inną rozmowę. — Czy już opuścili plebanię? czy téż tam są jeszcze? Cóż to za niedarowane głupstwo było z naszéj strony, aby się nie umówić o jakiś znak, któryby mógł mnie zawiadomić o tém, kiedy już wszystko się skończy! Prawda, że to pomyłka nie-lada! Ale, cóż robić, na to już nie ma rady, stało się! teraz wypada mi jedynie trzymać Perpetuę jak najdłużéj przy sobie, wszelkich sil do tego dokładać; w najgorszym razie, będzie to tylko mała strata czasu. — I tak, paplając bez ustanku i zatrzymując się co chwila, zbliżyły się znacznie do plebanii, którą wszakże jeszcze róg uliczki przed niemi zakrywał, a Perpetua doszedłszy właśnie do najbardzijé zajmującego miejsca swój opowieści dała się przez Agnieszkę zatrzymać, a raczéj wcale nie spostrzegła nawet tego, iż się zatrzymała, gdy naraz wśród głębokiéj uroczystéj ciszy nocy rozległ się ów pierwszy, rozpaczliwy krzyk don Abbondia: — na pomoc! ratunku!
— Jezus Marya! Co to jest! — zawołała Perpetua i chciała biedz do plebanii.
— Co to? co to? dokąd? — mówiła Agnieszka, trzymając Perpetuę za suknię.
— O, Chryste Panie! Nie słyszeliście? — wołała Perpetua, starając się wyrwać suknię z rąk Agnieszki.
— Co? co? — powtórzyła Agnieszka chwytając za rękę.
— Czarownica obrzydła! — krzyknęła Perpetua, odpychając ją z całéj siły, wyrwała się i pędem ku plebanii pobiegła. W téj chwili zdaleka doleciał inny krzyk, bardziéj przeraźliwy, bardziej straszny, krzyk biednego Menica.
— Jezus Marya! — zawołała teraz Agnieszka i w ślad za Perpetuą popędziła ku plebanii. Jeszcze były w uliczce, gdy ozwał się dzwon: raz, drugi, trzeci, coraz częściéj, coraz głośniéj. Perpetua najprzód dobiegła w chwili, gdy chwyciła za klamkę, drzwi same silnie z wnętrza popchnięte otwarły się szeroko, a na progu ukazali się: Tonio, Gierwazy, Renzo i Łucya, którzy znalazłszy po omacku drzwi na schody zbiegli w największym popłochu, a słysząc następnie ów straszny dzwon na trwogę, uciekali z większym jeszcze pośpiechem.
— Co się stało? co się stało? — spytała Perpetua, zwracając się do dwu braci, którzy odpychając ją gwałtownie przemknęli przed nią, jak strzała. — I wy tu! jak-to? co tu robicie? — zawołała następnie, gdy młodą parę spostrzegła. Lecz i ci również wybiegli, nie dając jéj żadnéj odpowiedzi. Nie pytając już o nic więcéj, wierna sługa pośpieszyła tam, dokąd ją obowiązek przyzywał i wpadłszy do sieni znikła w ciemném wnętrzu plebanii.
Nieszczęśliwa para, któréj usiłowania połączenia się ślubem i teraz spełzły na niczém, znalazła się wobec niespokojnéj, zadyszanéj Agnieszki.
— A, otóż jesteście — rzekła biedna kobieta z trudnością wymawiając wyrazy: — jakżeż tam poszło? co znaczy ten dzwon? zdaje mi się, żem słyszała...
— Do domu, do domu! — mówił Renzo — prędzéj! nim ludzie nadbiegną. — I wszystko troje ruszyli spiesznie; lecz po chwili nadbiega Menico, poznaje ich, zatrzymuje i drżąc jeszcze na całém ciele, głosem przerywanym woła: — dokąd idziecie? nazad! nazad! tędy! do klasztoru!
— Czyś to ty...? — zaczęła Agnieszka.
— Jeszcze więc coś nowego? — zapytał Renzo. Łucya milczała, drżąc jak listek.
— A to nowego, że u was w domu dyabli plądrują — odrzekł zadyszany Menico. — Widziałem ich, widziałem, chcieli mię zabić; powiedział ojciec Krzysztof, abyście wszyscy i Renzo także, abyście szli natychmiast do klasztoru... i ja sam przecież widziałem... to szczęście, że was tu znajduję! wszystko powiem, tylko nie teraz.. kiedy wyjdziemy za wioskę.
Renzo, który ze wszystkich trojga największą przytomność zachował, pomyślał sobie, iż czy to w tę, czy w inną stronę wypada iść zaraz, nim jeszcze ludzie się zbiegną, i że może będzie najlepiéj usłuchać rady, albo raczéj rozkazu Menica, który wypowiadał go z taką siłą przestrachu. Potém, w drodze, po oddaleniu się od niebezpieczeństwa, można będzie czegoś się więcéj dowiedziéć od chłopca. — Idź naprzód — rzekł do Menica — a my, — dodał zwracając się do kobiet — chodźmy za nim. I zawrócili napowrót w stronę kościoła, przeszli przez plac, na którym na szczęście nie było jeszcze nikogo, skręcili w uliczkę, która znajdowała się pomiędzy kościołem a plebanią, następnie, zaraz przez pierwszy wyłom, jaki się w murze nadarzył, wpadli do jakiegoś sadu, i daléj przez zagony i pola.
Zaledwie o jakie pięć kroków oddalili się od wioski, kiedy już ludzie ze wszech stron zaczęli na plac nadbiegać i tłum z każdą chwilą się zwiększał. Wieśniacy z ciekawością spoglądali na siebie: każdy miał zapytanie na ustach, lecz odpowiedzi na nie nikt dać nie umiał. Ci którzy najprzód przybyli, podbiegli do drzwi kościoła; były zamknięte. Pobiegli następnie do dzwonnicy, i jeden z nich, wsunąwszy głowę w malutkie, wąskie okienko, zawołał z całéj siły: do licha, co się stało? — Kiedy Ambroży usłyszał głos dobrze mu znany, wypuścił z rąk sznurek od dzwonu i przekonawszy się z owego gwaru, który na placu panował, że już wiele ludzi się zeszło, odpowiedział: — zaraz otworzę. — Spiesznie wciągnął na nogi owę część ubrania, którą przyniósł pod ręką, i przeszedłszy z dzwonnicy do kościoła drzwi jego otworzył.
— Co znaczy ten dzwon na trwogę? — Co się stało? — Gdzie? — Kto?
— Jak-to, co się stało? — rzekł Ambroży jedną ręką trzymając za nawpół uchylone drzwi kościoła, a drugą ściskając w garści wierzchnią część owego ubrania, które włożył z takim pośpiechem: — Jak-to! nie wiecie? jacyś ludzie w mieszkaniu księdza proboszcza. Chodźmy, bracia, na pomoc. — Wszyscy zwracają się do plebanii, tłumnie do niéj się cisną, patrzą w górę, nadstawiają ucha, cicho, ani głosu żadnego. Niektórzy śpieszą do drzwi, zamknięte, zamek cały, żadnych śladów, aby miał być naruszony. I oni téż spoglądają w gorę, ani jednego otwartego okna, ani szmeru. — Ej! ej! Otwórzcie! — Księże proboszczu! — Co się stało! — Księże proboszczu!
Don Abbondio, który skoro tylko postrzegł, że jego napastnicy uciekli, spiesznie się cofnął od okna i zamknął je natychmiast; a teraz kłócił się pół głosem z Perpetuą, wyrzucając jéj, iż go opuściła w chwili tak wielkiego niebezpieczeństwa, został zmuszony, słysząc, iż go lud wzywa, znowu się w oknie ukazać. Spojrzał na plac, spostrzegł ów tłum, który mu na pomoc pośpieszył i pożałował lego, iż tjé pomocy zażądał.
— Co się stało? — Księże proboszczu, jak to było? — Kto wpadł do plebanii? — Gdzie są ci ludzie? — wołało na raz z jakie pięćdziesiąt głosów.
— Już niema nikogo, dziękuję wam, moi zacni parafianie, lecz już pomoc nie potrzebna, wracajcie do domów.
— Lecz kto tu był? — Dokąd poszli? — Co to było?
— Byli tu źli ludzie, ludzie, którzy zamiast spać włóczą się po nocy, ale już uciekli, wracajcie do domów, już nic nie potrzeba, innym razem, poczciwi ludziska, nie teraz, dziękuję wam z całego serca za waszę życzliwość dla mnie. — I zamknął okno. Widząc to, niektórzy zaczęli mruczeć coś z wielkiém niezadowoleniem, inni się śmieli, inni potrząsali głowami i wzruszali ramionami; wtém na plac wpada jeden z mieszkańców wioski, tak zmęczony, tak zdyszany, iż zrazu słowa nie może wymówić. Człowiek ten, którego domek znajdował się naprost domku Łucyi, na odgłos dzwonu, podobnie jak i wszyscy inni wieśniacy poskoczył do okna i w podwórku sąsiedniém ujrzał ów popłoch, owo krzątanie się brawów, których Grizo jak rozproszoną trzodę usiłował spędzić do kupy. Stanąwszy na placu, gdy już ochłonął z pierwszego zmęczęnia i strachu, głosem potężnym zawołał; — ludzie! wy tu co robicie? nie tu siedzi licho, tam w końcu ulicy, w domu Agnieszki Mondella, ludzie zbrojni, łotry, oni tam, tam w mieszkaniu, zdaje się, iż chcą zamordować jakiegoś pielgrzyma, czyja wiem co to za sprawa czartowska!
— Co? co? co? — I rozpoczyna się walna narada. — Trzeba tam pośpieszyć. — Trzeba się przekonać. — A ilu ich tam? — A co to za ludzie? — do wójta! — chodźmy do wójta!
— Jestem — ozwał się glos wójta w tłumie — ale trzeba mi dopomódz, trzeba słuchać moich rozkazów. Otóż żwawo... gdzie zakrystyan? Na dzwonnicę, na dzwonnicę. Prędzéj; niech jeden leci zaraz do Lecco po zbrojną pomoc, chodźcie tu wszyscy...
Powstaje zamęt nie-do-opisania, wszyscy się cisną do wójta, potrącają się, śpieszą; wtem inny człowiek, który widział brawów, jak uciekali z podwórka, wpada na plac również zadyszany, jak pierwszy, i woła; — śpieszcie bracia; złodzieje czy bandyci we wsi, już uciekają, uprowadzając jakiegoś pielgrzyma; w pogoń, w pogoń! Na tę nową wiadomość, nie czekając już rozkazów wójta, wszyscy w tamtę stronę podążają z krzykiem, w nieładzie biegnąc po ulicy; lecz stopniowo, im daléj się ten zbrojny oddział odsuwa, tém bardziéj zwalniają kroku ci, którzy są na przedzie, dają się prześcignąć odważniejszym, ostatnie szeregi wszystkich jednak popychają naprzód, i wreszcie, choć już z mniejszym pośpiechem, niż z początku wyprawy, tłum przybywa na miejsce wskazane. Slady napadu świeże i widoczne: brama otwarta, zamek odbity, lecz sprawcy tego wszystkiego już znikli. Wieśniacy wchodzą na podwórko; zbliżają się do drzwi domu: i te otwarte, i tu zamek odbity, zaczynają wołać: — Agnieszko! Łucyo! A pielgrzym? Gdzie pielgrzym? Co do pielgrzyma, to niezawodnie musiało się chyba przyśnić Stefanowi! — Nie, nie, widział go również i Andrzej. Ej! pielgrzymie! — Łucyo! Agnieszko! — Żadnéj odpowiedzi. — Porwano je, porwano niezawodnie! — Kilka głosów ozwało się, doradzając puszczenie się w pogoń za nieznanemi łotrami i twierdząc, że byłoby to hańbą straszną dla całéj wioski, gdyby każdy zbrodzień mógł bezkarnie porywać kobiety, jak kania kurczęta ze skoszonéj niwy. Więc nowe bardziéj szumne narady, lecz jeden z obecnych (a nikt nigdy nie dowiedział się na pewno, kto to był taki) puścił pogłoskę, jakoby Agnieszka i Łucya schroniły się do jednego z domów we wsi. Pogłoska ta rozeszła się szybko, jakoś każdy uwierzył w nią odrazu; przestano już mówić o ściganiu uciekających i wszyscy się rozeszli do domów. W całéj wiosce słychać było gwar, kroki pośpieszne, tajemnicze rozmowy, pukanie do drzwi, otwieranie ich i zamykanie; tu i owdzie zabłysły ognie w mieszkaniach, kobiety pojawiały się w oknach zapytując przechodniów, odpowiadano im z ulicy. Wreszcie stopniowo wszystko do dawnéj ciszy wróciło, lecz rozmowy zaczęte na ulicy ciągnęły się jeszcze późno w noc w mieszkaniach, aż i te na ostatku ustały, przechodząc w poziewanie i sen twardy. Następnego poranku, po śnie pokrzepiającym, opowiadania o wypadkach nocy z nową siłą ożyły. Jednak, nie zaszło nic takiego, coby mogło rzucić jakieś światło na całą tę tajemniczą przygodę; chyba to tylko, że tegoż jeszcze poranku wójt wioski, w chwili, gdy stał na swym zagonie z twarzą wspartą na dłoni, z nogą na żelazie motyki, którą do połowy wepchnął do ziemi i z łokciem na jéj kiju opartym, cały pogrążony w rozmyślaniu nad dziwnemi wypadkami nocy i nad tém, jak miał teraz postąpić, naraz spostrzegł idących ku sobie dwu ludzi, których powierzchowność nie zapowiadała nic poczciwego, których włosy były tak długie, jak włosy pierwszych królów Franków i którzy zresztą (dodajmy to od siebie) przypominali niezmiernie tych dwu drabów, napotkanych przez don Abbondia przed pięciu dniami, w czasie owéj pamiętnéj przechadzki. Otóż ci ludzie, w sposób jeszcze mniéj grzeczny, niż wówczas, kiedy mieli do czynienia z proboszczem, oświadczyli wójtowi, aby, jeżeli milą mu jest nadzieja śmierci naturalnéj, z choroby, a nie żadnéj niespodziewanéj, nie ważył się zawiadamiać o tém, co zaszło, pana sędziego, ani w razie gdyby mu kazano zdać sprawozdanie z całéj téj sprawy, przedstawiać ją we właściwém świetle, ale przeciwnie, aby ją zagmatwał tak, iżby w niéj nikt nic nie mógł zrozumiéć; daléj, aby starał się przeciąć w samym początku wszystkie plotki i domniemania, i aby sam, ani do żadnych niepotrzebnych gawęd nie należał, ani też takowych chciał słuchać.
A teraz, pożegnawszy wioskę na czas jakiś, wróćmy do głównych osób téj opowieści. Nasi uciekający pośpiesznie i w milczeniu szli przez czas pewien, oglądając się co chwila, aby się upewnić, iż nikt ich nie ściga. Wszyscy czuli silne zmęczenie, spowodowane ową niespodzianą a tak nagłą ucieczką, tudzież przebytemi niepewnościami i trwogą; każdy myślał z boleścią o owych planach, które się tak nie powiodły i o straszném nieokreśloném jeszcze nieszczęściu, które nad ich głową zawisło. Tę boleść i trwogę zwiększał jeszcze ów dzwon, odzywający się ciągle, w którego dźwiękach, choć słabnących w miarę oddalania się od wioski, zdawało im się, iż słyszą jakąś żałobną, ponurą przepowiednię. Wreszcie dźwięki ustały. Nasi uciekający, którzy w tjé chwili znajdowali się na polu zdaleka od wszelkich mieszkań, w zupełnej samotności i ciszy, zwolnili kroku i Agnieszka pierwsza przerwała milczenie, zapytując Renza, jak się powiodła wyprawa, a Menica, jakich-to plądrujących dyabłów widział w jéj mieszkaniu. Renzo w krótkich wyrazach opowiedział to, co zaszło u proboszcza; i wszyscy troje zwrócili się do chłopaka, który powtórzył z większą dokładnością zlecenie ojca Krzysztofa, a następnie zawiadomił ich o wszystkiém, czego doznał, co widział i słyszał w domu Agnieszki, a co w sposób tak oczywisty stwierdzało obawy i rozkaz zakonnika. Słuchacze z tego opowiadania zrozumieli coś więcéj nad to, o czém mógł wiedziéć nawet sam Menieo; dreszcz ich przeszedł od stóp do głowy, wszyscy troje zatrzymali się nagle, spojrzeli po sobie z wyrazem niewymownego przestrachu i każdy z nich, zbliżając się do chłopca, rękę ku niemu wyciągnął, kładąc ją na jego ramionach, lub główce, jakby po to, aby go popieścić i podziękować mu w ten sposób, iż się stał dla nich opiekuńczym aniołem, aby mu wyrazić owo współczucie i litość, które w nich budziło wszystko, co z ich powodu przecierpiał, aby go przeprosić za to, że dla ich ratunku został narażony na tak wielkie niebezpieczeństwo. Teraz wracaj do domu, aby rodzice nie niepokoili się już dłużéj o ciebie — rzekła Agnieszka, a przypominając sobie obietnicę, wyjęła z kieszeni zamiast dwu, cztery pieniążki i, kładąc je chłopakowi do ręki, dodała: — to dla ciebie Menieo; proś Boga, abyśmy się mogli wkrótce zobaczyć, wówczas... — Renzo obdarzył go nowiutką, srebrną lirówką? i zalecił, aby nic nikomu nie mówił o tém, co mu ojciec Krzysztof kazał im powiedziéć; Łucya ucałowała go, żegnając głosem wzruszonym, i chłopak z rozrzewnieniem uścisnąwszy wszystkich, wrócił do wioski. Troje pozostałych w dalszą poszło drogę; kobiety postępowały naprzód, Renzo za niemi, jakby na straży. Łucya, wsparta na ręku matki, z wrodzoną zręcznością i delikatnością, usiłowała obchodzić się bez owéj pomocy, z którą jéj narzeczony pośpieszał każdą razą, gdy wędrówka przez pola bez drogi stawała się bardziej uciążliwą; nawet i w tak wielkiéj niedoli wstydziła się tego, że jeszcze przed chwilą, w nadziei zostania jego żoną za jakie parę minut najdaléj, tak długo przebywała z nim sam na sam, do tak wielkiéj doszła poufałości. Teraz, kiedy już się rozwiał ów sen czarowny, nie mogła sobie darować, że tak daleko się posunęła, a jedną z przyczyn, które sprawiały, iż drżała na całém ciele, był też i wstyd niewieści, dziewiczy, nie ten wstyd, który wypływa ze świadomości złego, lecz ten, który sam siebie nie zna i który można porównać do przestrachu dziecięcia drżącego w ciemności i nie umiejącego wytłumaczyć sobie, co czuje w téj chwili.
— A z domem co będzie? — powiedziała naraz Agnieszka. Ale, pomimo, że pytanie było tak ważne, nikt nie odpowiedział, gdyż nikt nie mógł dać w téj chwili zadawalniajacéj odpowiedzi. Poszli daléj w milczeniu i wkrótce doszli do Pescarenico i znaleźli się na placu przed kościołem kapucynów.
Renzo zbliżył się do drzwi i popchnął je ostrożnie, drzwi się otwarły, a księżyc wąskim pasem wpadając do wnętrza kościoła, oblał swém światłem bladą twarz i srebrzystą brodę ojca Krzysztofa, który czekał na nich nieopodal od wejścia. Gdy spostrzegł, że nikogo nie braknie — chwała Bogu! — zawołał i kazał im wejść do kościoła. Obok niego stał inny kapucyn, którego za pomocą próśb i przedstawień namówił do czuwania z nim razem, do pozostawienia drzwi kościelnych przymkniętych tylko, do udzielenia chwilowego przytułku tym biedakom; a na to, aby skłonić laika do współudziału w czynie tak ważnym, tak niebezpiecznym i wykraczającym tak dalece przeciwko przepisom zakonu, trzeba było całéj powagi, całego szacunku i całego owego rozgłosu świętości, który otaczał ojca Krzysztofa. Gdy weszli wszyscy troje, ojciec Krzysztof pocichu drzwi przymknął. Wówczas zakrystyan nie mogąc już dłużéj wytrzymać odprowadził go na stronę i szepnął do ucha: — ojcze! ojcze! w nocy... w kościele... i zamknąć się... prawa zakonu... ależ ojcze!... — I głową pokręcał. W czasie, gdy to mówił laik, ojciec Krzysztof myślał sobie: — otóż masz! gdyby-to był jakiś łotr ścigany, brat Kazio nicby nie miał przeciw temu, aby mu dać przytułek, ale biedna, nieszczęśliwa dziewczyna, która ucieka przed szponami wilka...
Omnia munda mundis — rzekł następnie, zwracając się szybko do laika i zapominając o tém, że ów laik po łacinie nie umie. Lecz właśnie to roztargnienie wyszło mu na korzyść. Gdyby zakonnik usiłował dowodami przekonać laika, ten znalazłby inne niemniéj dobre dowody na poparcie swéj sprawy; i Bóg wie, jak długo mogłaby się przeciągnąć i na czém skończyć ta cała dysputa, ale słysząc owe wyrazy pełne jakiegoś tajemniczego, niepojętego znaczenia i wypowiedziane z taką stanowczością brat Kazio przyszedł do przekonania, że w nich musiało się niezawodnie zawierać rozstrzygnienie wszystkich jego skrupułów i obaw. Uspokoił się odrazu i rzekł: — no! niech tam zresztą ojciec robi, jak zechce, przecie ojciec więcej wie ode mnie.
— Możesz mi śmiało zaufać — odpowiedział zakonnik i przy niepewnym blasku lampy, palącéj się przed ołtarzem, zbliżył się do narzeczonych i do Agnieszki stojących na uboczu i rzekł: — dzieci moje! błogosławcie Pana, który was wybawił z wielkiego niebezpieczeństwa. Kto więc może już w téj chwili... — I tu zaczął tłumaczyć powód owego zlecenia, które im posłał przez Menica, gdyż przez myśl mu nawet nie przeszło, aby jego słuchacze mogli wiedzieć coś więcéj od niego w téj sprawie i wyobrażał sobie, że mały poseł zastał ich w domu siedzących spokojnie, przedtem jeszcze, nim brawi tam wpadli. Nikt nie usiłował wyprowadzić go z błędu, nawet Łucya, która jednak czuła w głębi serca wyrzuty sumienia za tak naganne postępowanie, za zatajenie czegoś tak ważnego przed ojcem Krzysztofem, ale widocznie była-to już noc podstępu, zamieszania i fałszu.
— Po tém wszystkiém — mówił daléj zakonnik — sami zapewne przyznacie, iż ta okolica nie jest już dla was miejscem bezpieczném. Kraj-to wasz rodzinny, tu przyszliście na świat, żyjąc w nim nikomu nie uczyniliście krzywdy, lecz Bóg każę wam go opuścić. Jest-to próba, którą na was zsyła. Dzieci drogie, znieście ją z chrześcijańską pokorą, bez szemrania, bez żalu, bez nienawiści, a wierzcie mi, iż przyjdzie dzień, w którym będziecie się cieszyć z tego, co was dziś spotyka. Ja obmyśliłem już dla was tymczasowe schronienie. Mam nadzieję, iż wkrótce będziecie mogli spokojnie do waszéj wioski powrocie, w każdym razie, Bóg ciężką tę próbę na wasz pożytek obróci, a ja będę wszelkich starań dokładał, aby stać się godnym owéj wielkiéj łaski, któréj Pan daje mi dowód, wybierając mnie nędznego robaka za narzędzie swego miłosierdzia nad wami. Wyrzekł zwracając się do kobiet — udajcie się do ***. Tam nie może już wam grozić żadne niebezpieczeństwo, a jednocześnie będziecie w niezbyt wielkiém oddaleniu od waszéj wioski. Skoro przybędziecie do ***, idźcie prosto do klasztoru kapucynów, powiedźcie, że chcecie się widziéć z ojcem gwardyanem, oddajcie mu ten list: człowiek ten będzie dla was drugim ojcem Krzysztofem. A ty Renzo, ty także musisz teraz uciekać przed złością ludzką i przed podszeptami własnego serca. Weź oto ten list, zanieś go do ojca Bonawentury z Lodi do klasztoru kapucynów przy Wschodniéj Bramie, w Medyolanie. On zastąpi ci ojca, będzie tobą kierował, zajmie się twym losem, dostarczy ci roboty i nie przestanie opiekować się tobą aż do chwili, kiedy okoliczności pozwolą ci wrócić do domu. A teraz, wszyscy razem idźcie nad jezioro, tam, do ujścia Bione. (Bione, potok w pobliżu Pescarenico). Zahaczycie łódkę u brzegu, powiedzcie: czółno; spytają was dla kogo, powiedzcie: św. Franciszek. Łódź was zabierze, przewiezie na drugą stronę, a tam już będzie na was czekał wóz, w którym dojedziecie aż do samego ***.
Gdyby ktoś miał się dziwić temu, że ojciec Krzysztof tak zaraz, na pierwsze zawołanie, mógł rozporządzać środkami przewozu na lądzie i wodzie, ten dowiódłby tylko, iż nic a nic nie wie o tém, jak wielką była władza kapucyna, którego lud świętym nazywał.
Pozostawało jeszcze obmyśléć jakąś opiekę nad domami. Ojciec Krzysztof wziął tymczasem klucze od nich na przechowanie, obowiązując się wręczyć je następnie osobie, którą mu wskaże Renzo, lub Agnieszka. Ta ostatnia, wyjmując swój klucz z kieszeni, nie mogła powstrzymać westchnienia, na myśl, iż w téj chwili domek jéj stał otworem, że już go splądrowali brawi i że kto wie czy w nim zostało co jeszcze do pilnowania!
— Przedtem nim w drogę ruszycie — rzekł zakonnik — wszyscy razem westchnijmy do Boga, prosząc Go, aby czuwał nad wami, tak w téj podróży, jak też i zawsze w całém waszém życiu, a nade — wszystko, aby wam dodał siły, aby was natchnął gorącą miłością ku sobie, aby was nauczył z radością poddawać się Jego świętéj woli. — I z temi słowy ukląkł na środku kościoła, a za jego przykładem poszli wszyscy. Pogrążony chwil kilka w cichéj modlitwie, ojciec Krzysztof następnie głosem cichym, lecz wyraźnym przemówił: Wielki Boże! modlimy się również za owego nieszczęśliwego, który nas przywiódł do tego kroku. Bylibyśmy niegodni Twéj łaski, gdybyśmy z całego serca nie błagali Cię, Panie, o zmiłowanie dla niego: on tak bardzo potrzebuje Twego miłosierdzia! My, w naszém umartwieniu, mamy tę wielką pociechę, żeśmy, Panie, nie zboczyli z drogi, przez Ciebie wytkniętéj. Tobie możemy ofiarować nasze zmartwienia, które nam do zbawienia posłużą. Panie, zlituj się nad nim! Wzrusz jego serce! Zrób z niego sługę swego! Zlej nań, Panie, wszystkie te łaski, o które możemy prosić dla siebie!
Potém, wszyscy powstali, a zakonnik rzekł: — Teraz, dzieci drogie, nie ma już czasu do stracenia, niech was Bóg prowadzi, niech Jego święci aniołowie wam towarzyszą. — I w czasie, gdy biedni ludziska, pełni owego głębokiego wzruszenia, które objawia się samo przez się bez pomocy wyrazów, powoli zbliżali się do drzwi, zakonnik dodał głosem zmienionym: — serce mi mówi, że zobaczymy się wkrótce.
To pewna, że serce, byle go tylko słuchać, ma zawsze coś do powiedzenia o tém, co będzie. Ale cóż wie to serce? Zaledwie odrobinę tego, co już minęło.
Nie czekając na odpowiedź, ojciec Krzysztof poszedł śpiesznie do zakrystyi; nasi podróżni wyszli z kościoła; a brat Fazio drzwi zamknął za niemi, żegnając ich również głosem wzruszonym. Cicho i w milczeniu skierowali się w stronę jeziora, doszli wkrótce do owego miejsca, które im wskazał zakonnik; spostrzegli łódkę, zamienili umówione wyrazy i weszli do niéj. Przewoźnik wiosłem łódkę odepchnął od brzegu, potém dzielnie wiosłując wypłynął na głębinę i skierował się ku przeciwległemu wybrzeżu. W powietrzu wielka cisza zaległa, nawet wietrzyk najlżejszy nie przeleciał po gładkiéj, spokojnéj powierzchni jeziora, którą możnaby wziąć za nieruchomą, zwierciadlaną szybę, gdyby nie drżenie i przelewanie się srebrzystych promieni księżyca, który wybiegłszy na sam środek nieba przeglądał się w wodzie. Słychać było tylko cichy szmer fali, konającej na drobnych kamyczkach wybrzeża, nieco daléj odgłos wody, rozbijającéj się o pale mostu i miarowe uderzenia dwu wioseł, które przecinając niebieską toń jeziora, to się podnosiły, sypiąc srebrne kropelki dokoła, to znów zanurzały się w jego głębiach. Woda przerżnięta łódką, zbiegając się znowu potem tworzyła długie, faliste, drżące pasemko ciągnące się za nią od brzegu. Nasi uciekający siedzieli w milczeniu, zwracając oczy w stronę, od któréj się oddalali i patrzyli na góry, na całą tę okolicę miejscami światłem księżyca zalaną, miejscami pogrążoną w cieniu głębokim. Jasno i wyraźnie widniały nadbrzeżne wioski, domy, dzwonnice, zameczek don Rodriga ze swą płasko ściętą wieżą, wznosząc się dumnie nad, chałupami, skupionemi u podnóża pagórka, wyglądał jak zbój, który stojąc w ciemnościach, wśród gromadki uśpionych, obmyśla jakąś zbrodnię. Łucya spostrzegła go, drgnęła, szybką wzrok swój opuściła i zatrzymała go na wiosce rodzinnéj, wpatrując się w jeden z jéj krańców; poznała swój domek, poznała owe drzewo figowe, którego rozłożyste gałęzie wybiegały za murek podwórza, poznała okno swego pokoju i, oparłszy łokieć na kraju łodzi, a dłonią podtrzymując czoło, jakby ją sen morzył, cicho i gorzko płakać zaczęła.
Żegnajcie góry wyrastające z jeziora, a czołem swem sięgające do nieba, szczyty nierówne, groźne, dziwaczne, a tak dobrze znane temu, kto się wpośród was urodził, a tak głęboko wyryte w jego pamięci, jak obrazy najbliższych mu osób, potoki, których łoskot umie rozpoznać z równą, łatwością, jak głos przyjaciela; wille rozsiane i bielejące na pochyłościach, jak stado owiec na łące; żegnajcie! O! jakże ciężko rozstawać się z wami temu, kto się między wami urodził! Nawet w umyśle człowieka, który porzuca was dobrowolnie i idzie w świat znęcony nadzieją świetnéj przyszłości, w chwili rozstania się z wami bledną wszystkie złote sny bogactwa i sławy; i sam się dziwi, iż mógł zdobyć się na odwagę opuszczenia rodzinnego kątka, i wróciłby z drogi, gdyby nie owa nadzieja, że kiedyś bogaty i szczęśliwy jeszcze kraj swój zobaczy. Im daléj się zapuszcza w równiny, tém bardziéj oko jego nuży się widokiem jednostajnéj płaszczyzny; powietrze wydaje mu się tu ciężkie i duszne; smutny i zniechęcony wchodzi do miast ludnych i wielkich; domy skupione, ciągnące się w nieprzerwanych szeregach, sieć krzyżujących się ulic zdają się pierś jego przygniatać, a gdy spogląda na owe cuda budownictwa, na owe gmachy wspaniałe, będące podziwem dla całego świata, myśl jego podąża do dzwonnicy wiejskiego kościółka i do pewnego domku, który oddawna jest już celem wszystkich jego marzeń i który postanowił nabyć, skoro tylko z pełnym trzosem w swe strony powróci.
Lecz cóż się dziać musi w duszy tego, kto po-za kraj rodzinny nigdy nawet myślą nie wybiegł, kto tu miał całe życie przepędzić, którego wszystkie marzenia i całe szczęście w nim się skupiały i kogo nagle złość i przemoc ludzka z tego zakątka wypchnęły! Oderwany od nawyknień najmilszych i zawiedziony w najsroższych nadziejach pozostawia te góry, aby szukać przytułku u ludzi obcych, w stronach nieznanych, których poznać nigdy sobie nie życzył i nie wie nawet, kiedy mu wolno będzie do domu powrócić! Żegnaj, domku rodzinny, w którym pod wpływem budzącego się uczucia przywykliśmy odróżniać od kroków wszystkich przechodniów, pewne kroki, na których odgłos serce nasze drżało. Żegnaj i ty, domu obcy jeszcze, lecz na którym tak często wzrok przywykł spoczywać, domu, w którym myśl tak często bawiła, w którym całe życie przyszłe cicho i radośnie miało upłynąć. Żegnaj i ty wiejski kościele, w którym dusza w modlitwie wznosiła się do Stwórcy, w którym miał się odbyć uroczysty obchód, w którym ślub miał miłość uświęcić, podnieść ją do wysokości obowiązku, uczynić ją świętą w obliczu Boga i ludzi; żegnaj! O! kraju rodzinny! któż cię uczynił tak pięknym, że tobie nic w świecie dorównać nie zdoła! Ty jeden umiesz pocieszać swych synów, w tobie życie błogo upływa, zdala od ciebie tak ciężko na ziemi!
Jeżeli nie zupełnie takie, to przynajmniéj wielce do nich podobne były myśli, które, w czasie gdy łódka zbliżała się do prawego brzegu Addy, zajmowały Łucyę, zapewne nie wiele się różniąc od myśli Agnieszki i Renza.


ROZDZIAŁ IX.

Uderzenie łodzi o brzeg wyrwało Łucyę z tej ciężkiéj zadumy, nieznacznie i z pośpiechem łzy otarła, a potem głowę podniosła, jakby się ze snu zbudziła. Renzo pierwszy na brzeg wyskoczył, pomógł wysiąść Agnieszce, a ta już córce rękę podała. Wszyscy troje ze smutkiem podziękowali przewoźnikowi. O! nie ma za co — odpowiedział: — cóżby-to było, gdyby ludzie wzajemnie nie pomagali sobie w potrzebie! — i szybko, z pewnym nawet wstrętem, cofnął rękę w chwili, gdy Renzo chciał w nią wsunąć część owych pieniędzy, które miał przy sobie i które z wieczora zabrał z domu z zamiarem obdarzenia hojnie proboszcza, kiedy już ten, wbrew swojéj woli, ożeni go z Łucyą. Wóz czekał w pobliżu; woźnica przyjaźnie pozdrowił nowo-przybyłych, dopomógł im przy wsiadaniu i zaciął konie, które żwawo z miejsca ruszyły.
Nasz rękopism nie opisuje téj nocnéj podróży, nie wymienia również nazwy owéj miejscowości, do któréj ojciec Krzysztof posłał dwie swoje protegowane, a nawet mówi wyraźnie, że nie chce jéj nazwać. Z dalszego ciągu opowieści okazuje się jasno, dla jakich-to czyni powodów. Przygody, doznane przez Łucyę w téj miejscowości, mają ścisły związek z ciemną intrygą, w jakiéj główną rolę odegrała osoba, należąca do pewnéj rodziny, która, jak się zdaje, posiadała wielkie znaczenie i władzę w czasach, kiedy ta opowieść po raz pierwszy została spisana przez nieznanego autora. Chcąc objaśnić dlaczego, w sprawie, o któréj się wkrótce dowiemy postępowanie téj osoby było tak dziwne, autor rękopismu zmuszony jest opowiedziéć cały przebieg ubiegłego jéj życia i wyprowadzić na scenę rodzinę, która ukazuje się tu w niezbyt pięknem świetle, jak się o tém zresztą przekona każdy, kto będzie miał cierpliwość czytać daléj tę książkę. Wszakże, pomimo iż oględny ów pisarz stara się imię miejscowości tak wielką tajemnicą osłonić, inne źródła posłużą nam do odkrycia prawdy. Pewien dziejopisarz medyolański[4], który zmuszony był uczynić wzmiankę o téj saméj osobie, wprawdzie nie wymienia ani jéj, ani miejscowości, lecz mówi tylko, iż miejscowość owa była osadą szlachecką i starą, której aby zostać miastem, tylko nazwy takowego brakowało; dalej nadmienia, iż tędy przepływa Lambro, daléj że jest siedzibą prałata. Ze wszystkich tych wskazówek przychodzimy już prosto do wniosku, iż musiała to być Monza. W nieprzebranych skarbach uczonéj indukcyi znajdą się niezawodnie inne, daleko subtelniejsze wnioski, ale żaden z nich nie będzie tak trafny i pewny. Moglibyśmy tu nawet, na podstawie wielce wiarogodnych źródeł, wyjawić przed czytelnikiem nazwisko owéj rodziny; ale, chociaż już od pewnego czasu wygasła zupełnie, wolimy jednak jéj nazwę zamilczéć, najprzód z obawy, aby nie skrzywdzić i tych nawet, którzy już umarli a powtóre dlatego, aby uczonym pozostawić także coś do odgadywania.
Nasi podróżni przybyli więc do Monzy wkrótce po wschodzie słońca. Woźnica zawiózł ich prosto do pewnéj gospody, którą znał dobrze i któréj właściciel był jego przyjacielem; tu, sam wybrał pokój dla nowoprzybyłych i sam ich doń zaprowadził. Wśród podziękowań, Renzo usiłował zmusić go do przyjęcia pieniędzy, lecz człowiek ów, podobnie jak i przewoźnik z łódki, liczył na inną nagrodę, bardziéj oddaloną, co prawda, ale za to i bardziéj sowitą; i on też cofnął spiesznie rękę i, jakby chcąc uciec, pobiegł do koni.
Po wieczorze takim, jak ten, któryśmy opisali, i po nocy spędzonéj wśród najsmutniejszych myśli, w ciągłéj obawie jakiegoś przykrego spotkania, na trzęskim wozie, na chłodzie, który przenikał do kości, uciekający odetchnęli swobodniéj, znalazłszy się w ciepłym pokoju i mogąc usiąść i wypocząć choćby na prostéj ławie. Pokrzepili się śniadaniem takiém, na jakie mógł im pozwolić ów rok tak ciężki, szczupły zasób pieniężny, którym obawiali się nieoględnie szafować, pamiętając o przyszłości niepewnéj, i nienajlepszy apetyt. Wszystkim trojgu przyszła na myśl owa uczta weselna, którą mieli wydać jeszcze przed dwu dniami; i każdy westchnął głęboko. Renzo chciałby się tu choć przez ten dzień jeden zatrzymać, jeszcze się na swoję narzeczoną napatrzyć i odejść przynajmniéj z tą błogą pewnością, że ona i jéj matka naprawdę znalazły dobre, wygodne schronienie; lecz zakonnik zalecił Agnieszce, aby po przybyciu na miejsce, zaraz Renza w dalszą drogę wysłała. Obie kobiety, przypominając mu więc owo życzenie ojca Krzysztofa i dodając do tego jeszcze inne uwagi téj treści mniéj więcéj, iż ludzie zaraz wzięliby na języki, że odkładanie chwili rozłączenia tylko ją boleśniejszą uczyni, że rozstają się nie na długo, gdyż z Medyolanu Renzo często do Monzy może zaglądać, wymogły na nim wreszcie, iż zgodził się na opuszczenie ich zaraz. Umówili się co do sposobu najrychlejszego zobaczenia się i przesyłania wiadomości o sobie. Łucya nie starała się łez ukrywać, Renzo z trudnością, je powstrzymywał; po chwili ścisnął silnie rękę Agnieszki, rzekł głosem zmienionym: — bywajcie zdrowe — i wyszedł.
Kobiety znalazłyby się w nielada kłopocie, gdyby nie ów poczciwy woźnica, który otrzymał od ojca Krzysztofa rozkaz zaprowadzenia ich do klasztoru i udzielania im wszelkiéj innéj pomocy, jakiéjby tylko potrzebować mogły. Z nim więc udały się do owego klasztoru, który, jak to wie każdy, o kilka kroków zaledwie był od Monzy odległy. Gdy doszły do bramy, przewodnik ich pociągnął za sznur od dzwonka i oświadczył, że chce się widzieć z ojcem gwardyanem; ojciec gwardyan nadszedł zaraz i stanąwszy na progu wziął list, który mu kobiety podały.
— A, to od brata Krzysztofa! — rzekł, spojrzawszy na pismo, a dźwięk jego głosu i wyraz twarzy świadczyły jasno, iż wymawia imię serdecznego przyjaciela. W liście swym nasz oj ciec Krzysztof musiał niezawodnie bardzo gorliwie prosić o opiekę dla nieszczęśliwych kobiet i całą ich bolesną przygodę przedstawić w sposób niezmiernie wzruszający, bo ojciec gwardyan, czytając go, od czasu do czasu, dawał oznaki zdumienia i oburzenia; a podnosząc oczy z papieru zwracał je na kobiety z wyrazem litości i wielkiego zajęcia. Kiedy czytać skończył, stał przez chwilę zadumany, a potem rzekł: — nikt więcéj jak pani... jeżeli pani zechce się tém zająć i wziąć na siebie...
I biorąc Agnieszkę na stronę, odprowadził ją o kilka kroków na placyk przed klasztor i zadał parę zapytań, na które, gdy odpowiedź otrzymał, wracając śpiesznie do Łucyi przemówił do obu. — otóż, moje wy biedne kobiety, spróbuję i mam nadzieję, że mi się uda znaleść dla was pod każdym względem dogodne, bezpieczne i wielce szanowne schronienie, w którem spokojnie będziecie mogły pozostać aż do chwili, kiedy dla was Pan Bóg skuteczniejszą pomoc wynajdzie. Czy chcecie pójść za mną?
Kobiety odpowiedziały: — tak — a zakonnik mówił daléj: — dobrze więc, zaprowadzę was natychmiast do klasztoru, w którym mieszka pani. Postępujcie za mną w pewnéj odległości, wiecie bowiem, jak świat jest skory do obmowy a Bóg wie, do ilu plotek dałoby to powód, gdyby zobaczono ojca gwardyana na ulicy w towarzystwie ładnéj dziewczyny... to jest chciałem powiedziéć idącego z kobietami.
I poszedł naprzód. Łucya zarumieniła się mocno, woźnica zaśmiał się po cichu poglądając na Agnieszkę, która również nie umiała uśmiechu zadowolenia powstrzymać, i wszyscy troje w oddaleniu o dziesięć kroków poszli za kapucynem. W dradze, Agnieszka spytała woźnicę (ojcu gwardyanowi nie śmiała pytań zadawać), kto-to była owa pani.
— Pani — odrzekł woźnica — jest-to zakonnica, ale nie taka zakonnica jak wszystkie inne. Nie jest ona wprawdzie ani ksienią, ani przełożoną, bo, jak powiadają — należy do najmłodszych mniszek w klasztorze; ale pochodzi z bardzo znakomitéj, szlacheckiéj rodziny, która przed laty wielu przybyła tu z Hiszpanii, z owego kraju, gdzie-to są ci, którzy mają władzę i zowią się grandami. Nazywają ją panią, aby każdy wiedział, że jest wielką panią, i cała okolica tak ją nazywa i wszyscy mówią, że w klasztorze niebyło jeszcze nigdy tak znakomitéj osoby, a jéj krewni tam w Medyolanie mają wielkie znaczenie i należą do tych, co to zawsze i we wszystkiém muszą miéć słuszność, a u nas w Monzy znaczą jeszcze więcej, bo jéj ojciec, choć tu nie mieszka, jest pierwszą osobą w całéj okolicy, a więc i córka może rej wodzić w klasztorze; i wszyscy mają dla niéj wielkie uszanowanie, a kiedy już obieca coś dla kogoś zrobić, to z pewnością potrafi przyrzeczenia dotrzymać, i dlatego, jeżeli ojcu gwardyanowi uda się oddać was pod jéj opiekę, to już ja wam mogę zaręczyć, że będzie wam tak dobrze, jak w niebie, Kiedy zakonnik doszedł już do owéj bramy w Monzy, obok któréj wznosiła się podówczas stara, nawpół rozwalona wieża i część zamczyska, również leżącego w gruzach, i na których szczątki, najstarsi z moich czytelników być może jeszcze patrzyli w młodości, zatrzymał się, obejrzał, aby się upewnić, że ci, których prowadził, idą za nim, potém przeszedł pod sklepieniem bramy, skierował się prosto do klasztoru i znowu zatrzymał się przed jego furtą, czekając, aż reszta towarzystwa nadejdzie. Zalecił woźnicy, aby za parę godzin przyszedł doń po odpowiedź na list z Pescarenico, woźnica obiecał to uczynić i pożegnał się z kobietami, które obsypując podziękowaniami przesłały przez niego zlecenia i pozdrowienia dla ojca Krzysztofa. Gwardyan wprowadził matkę i córkę na pierwszy klasztorny dziedziniec, oddał je pod opiekę odźwiernéj, a sam poszedł prosić o łaskę i przytułek dla nich. Po niejakim czasie wrócił z twarzą rozpromienioną i kazał im iść za sobą, a przybywał co prawda w samę porę, aby uwolnić matkę i córkę od natarczywych zapytań ciekawéj odźwiernéj, zapytań, na które nie wiedziały już same, co mają odpowiadać. Przeszli przez drugi dziedziniec, teraz ojciec gwardyan szedł już obok nich i w drodze dawał im pewne rady co do tego, jak mają się zachowywać wobec pani. — Jest dla was dobrze usposobioną — powiedział — i może wam wiele dobrego wyświadczyć. Bądźcie tylko pokorne i okazujcie dla niéj wielki szacunek, odpowiadajcie ze szczerością na pytania, które jéj się spodoba wam zadać, a kiedy was sama o co nie zapyta, to mówcie jak najmniéj, albo lepiéj wcale nie wdawajcie się w rozmowę, już ja będę mówił za was. Weszli do pokoju na dole przyległego do parlatoryum, to jest do sali przeznaczonéj na rozmowy z gośćmi przybywającemi do klasztoru. Zakonnik, nim próg jego przestąpił, pokazując na drzwi, rzekł po cichu do kobiet: — pani tam czeka — jakby im chciał przypomniéć wszystkie uprzednie przestrogi i rady. Znalazłszy się w parlatoryum Łucya, która nigdy przedtem nie była w klasztorze, powiodła wzrokiem dokoła, szukając owej pani, do któréj przyszły i którą chciała głębokim powitać ukłonem, a nie widząc nikogo zdumiona zatrzymała się w progu. Lecz po chwili spostrzegłszy, że matka i ojciec gwardyan zmierzają do jednego z kątów sali, spojrzała w tamtę stronę i w oknie dziwnego kształtu, zaopatrzoném w dwie grube i gęste kraty żelazne, na jakie osiem cali oddalone jedna od drugiéj, spostrzegła stojącą zakonnicę. Zakonnica ta mogła mieć lat około dwudziestu pięciu, a cała jéj powierzchowność, zaraz przy pierwszém spojrzeniu, czyniła wrażenie niepospolitéj piękności, lecz jakiéjś piękności zwiędłéj, zblakłéj, że tak powiem starganéj. Czarna zasłona, gładko i poziomo ułożona na głowie, w pewném oddaleniu od twarzy spadała na ramiona; z pod téj zasłony ukazywała się jak śnieg biała cienka, płócienna przepaska, zakrywająca do połowy czoło niemniejszéj, choć nieco odmiennéj białości, inny pasek ułożony w zakładki twarz otaczał, tworząc pod brodą chustę szeroką, zebraną również w fałdy i sięgającą na piersi tak, iż zakrywała wycięcie czarnéj sukni zakonnej. Lecz na tém białém czole często tworzyły się zmarszczki, jakby pod wpływem myśli bolesnych, i wówczas ściągały się również brwi czarne ruchem szybkim, chwilowym. Dwoje oczu czarnych, jak węgiel, to się zwracało z wyrazem dumy na otaczających, to znowu spuszczały w ziemię, jakby się ukryć starały; w pewnych chwilach, zdawało się, że błagają litości, współczucia, przyjaźni, czasami znów świeciły w nich połyski tłumionego gniewu, nienawiści i dzikiéj groźby, a wówczas, kiedy nieruchomie i z roztargnieniem w jakiś się przedmiot wpatrzyły, uważny badacz mógłby w nich wyczytać i dumne zniechęcenie i jakąś myśl bolesną ukrywaną starannie, która ciągle duszę trawiła i była silniejszą nad samę wolę nawet i wpływy zewnętrzne. Na bladych, delikatnych policzkach znać było chorobliwe jakieś wycieńczenie. usta, słabo tylko zabarwione lekkim odcieniem różanym, odbijały jednak od bladéj twarzy: ich poruszenia podobne były do poruszeń oczu: niespodziane, żywe, pełne wyrazu i tajemniczości. Piękne kształty i wzrost okazały traciły wiele na jakiémś zaniedbaniu, którém tchnęła cała postać, i na dziwnych, szybkich i rubasznych ruchach, które mogły razić nie tylko w zakonnicy, lecz w każdéj nawet najbardziéj pospolitéj kobiecie. W samym jéj stroju dawało się dostrzegać coś, co zapowiadało jakąś niezwyczajną zakonnicę; wiotka jéj kibić była odznaczona z pewną świecką starannością, a z pod białéj opaski na skroni wymykało się pasemko czarnych, błyszczących włosów, świadczące albo o zapomnieniu, albo o zaniedbaniu zakonnego przepisu, który zabraniał noszenia długich włosów od chwili, gdy w czasie obłóczyn obcięto je tuż przy saméj głowie.
Wszystkie te szczegóły nie zwróciły na siebie uwagi naszych kobiet, znających się tak mało na zwyczajach zakonnych, a ojciec gwardyan, który już nie po raz pierwszy zbliżał się do pani, przywykł oddawna, podobnie jak ci wszyscy, którzy ją otaczali, do tego, iż w jéj ruchach i całéj postawie musiało być zawsze coś niezwyczajnego.
Otóż zakonnica, jak-eśmy to już powiedzieli przed chwilą, stała przy kracie, jedną ręką oparła się o nią, przesuwając w jéj otwory białe, jak śnieg, palce i wpatrując się wzrokiem badawczym w Łucyę, która nieśmiało ku niéj się zbliżała. — Wielebna matko i pani jaśnie wielmożna! — rzekł ojciec gwardyan, pochylając głowę i przykładając rękę do piersi — oto ta nieszczęśliwa dziewczyna, o któréj mówiłem, i którą, jaśnie wielmożna pani, raczyła obiecać wziąć pod swoję silną opiekę, a to jéj matka.
Obie kobiety zaczęły się nisko kłaniać, czego pani ruchem ręki kazała im zaprzestać i, zwracając się do zakonnika, powiedziała: — Jest-to dla mnie wielkiém szczęściem, iż mogę wyświadczyć jakąś przysługę naszym najlepszym przyjaciołom ojcom kapucynom. Ale — ciągnęła daléj: — chciałabym się czegoś więcéj dowiedziéć w sprawie téj dziewczyny, w sprawie, którą, co prawda, niezbyt dobrze jeszcze rozumiem, bo nie znając szczegółów trudno i pomoc skuteczną obmyślić.
Lucya spłonęła i spuściła głowę.
— Wielebna matko... — zaczęła Agnieszka, lecz ojciec gwardyan bystrem spojrzeniem przeciął jéj mowę i odpowiedział: — tę dziewczynę, jaśnie wielmożna pani, przysłał do mnie i polecił mojéj opiece jeden z moich przyjaciół także kapucyn. Musiała potajemnie swoję wioskę opuścić, uchodząc przed grożném niebezpieczeństwem, a teraz, na czas pewien potrzebuje schronienia, w którémby mogła żyć w ukryciu i w którém niktby się nie odważył ścigać jéj nawet w razie...
— I jakież to niebezpieczeństwo? — przerwała mu pani. — Ach, ojcze gwardyanie, czyżbyś też nie mógł wyrażać się nieco jaśniéj? Te wszystkie zagadki... Ojciec gwardyan musi przecież wiedziéć, iż my zakonnice lubimy, aby nam rzecz każda opowiadano ze wszelkiemi szczegółami.
— Są-to niebezpieczeństwa — odrzekł gwardyan — niebezpieczeństwa takiego rodzaju, iż o niepokalanéj czystości uszy matki wielebnej zaledwie pobieżna o nich wzmianka może się obić.
— Tak? to co innego — odpowiedziała pani z pośpiechem, rumieniąc się lekko. Czy ów rumieniec wywołała wstydliwość? Gdyby jakiś uważny badacz mógł dostrzedz w téj chwil przelotny wyraz niezadowolenia, który rumieńcowi towarzyszył i gdyby przedewszystkiém porównał ów rumieniec do tego, który od czasu do czasu twarz Łucyi oblewał, niezawodnie zwątpiłby o tém.
— Dość więc skoro powiem — mówił daléj gwardyan — iż pewien szlachcic zły i bezbożny, gdyż nie wszyscy możni świata tego używają darów bożych na jego chwałę i na korzyść bliźniego, jak to naprzyklad czyni jaśnie wielmożna i czcigodna pani; otóż ów szlachcic, prześladując najprzód przez czas pewien tę dziewczynę niegodziwemi obietnicami i propozycyami i widząc następnie, że nie skutkują, posunął swą zuchwałość aż do użycia siły zbrojnéj i zmusił biedaczkę do ucieczki z własnego domu.
— Zbliż się tu do mnie, moja kochana — rzekła pani do Łucyi. — Wiem, iż przez usta ojca gwardyana sama prawda przemawia, lecz całéj téj sprawy nikt lepiéj nad ciebie znać nie może. Do ciebie więc należy powiedziéć mi, czy owego szlachcica uważasz naprawdę za natrętnego, obrzydłego prześladowcę? — Zbliżyć się do pani było rzeczą łatwą, to téż Łucya wypełniła rozkaz odrazu, ale z odpowiedzią poszło jéj nierównie trudniéj. Podobne zapytanie gdyby je nawet usłyszała od kogoś równego jéj stanem i znanego oddawna, w niemałyby ją kłopot wprawiło, wypowiedziane zaś przez owę panią, a do tego z odcieniem złośliwego powątpiewania, odjęło jéj wszelką odwagę. — Pani... matko... wielebna... — nieśmiało wyszeptała Łucya i umilkła, jakby już nic więcéj nie miała do powiedzenia. Teraz Agnieszka sądząc, że jako matka najlepiéj po córce znać może całą tę sprawę, uznała za stosowne pośpieszyć jéj z pomocą: — Jaśnie wielmożna pani rzekła — ja mogę zaświadczyć, iż moja córka tak się bała owego szlachcica i tak odeń uciekała, jak dyabeł od święconéj wody; to jest chcę powiedziéć, iż on to był dyabłem, ale, niech mi jaśnie wielmożna pani raczy wybaczyć, że się tak źle wyrażam, bo to my ludzie prości nie umiemy mówić, jakby się należało. Otóż rzecz tak się miała: ta moja dziewczyna miała narzeczonego, porządnego, uczciwego chłopaka, a gdyby nasz ksiądz proboszcz był człowiekiem... należał do tych ludzi, co to... wiem dobrze, iż mówię o osobie duchownéj, ale przecież i ojciec Krzysztof, przyjaciel wielebnego ojca gwardyana, jest także osobą, duchowną i człowiekiem pełnym miłosierdzia, świętym człowiekiem, a gdyby tu był, mógłby zaświadczyć...
— Widzę, żeś bardzo skora do gadania, wówczas nawet gdy cię nikt o nic nie pyta — przerwała jéj pani z wyrazem dumy i gniewem, który w téj chwili twarz jéj niemal brzydką uczynił. — Masz być cicho, rozumiesz? Wiem dobrze, że rodzice potrafią zawsze odpowiedziéć w imieniu swych córek!
Agnieszka zmartwiona i zawstydzona przesłała córce spojrzenie, które zdawało się mówić: widzisz, co mi się dostało za to, żeś ty taka dziwna. I ojciec gwardyan równie poglądał na Łucyę i ruchem oczu i głowy dawał jéj do zrozumienia, iż powinna przemówić i matkę wybawić z kłopotu.
— Jaśnie wielmożna pani — rzekła dziewczyna — to, co jaśnie wielmożnéj pani powiedziała moja matka, jest szczerą prawdą. Ten młodzieniec, mój narzeczony, podobał mi się — tu pokraśniała jak wiśnia — i chciałam być jego żoną. Niech mi jaśnie wielmożna pani daruje, że przed nią odważam się mówić o takich rzeczach, ale czynię to dlatego, aby w jéj oczach uniewinnić matkę. A co zaś do owego pana (niech mu Bóg nie pamięta), to wołałabym raczéj umrzéć, niż wpaść w jego ręce. A jeżeli jaśnie wielmożna pani ulituje się nad nami i zechce dać nam przytułek... ponieważ już raz przyszłyśmy do tak smutnego stanu, że porzuciwszy dom własny musimy zacnych ludzi prosić o schronienie dla siebie i im się naprzykrzać; cóż robić, niech się dzieje wola boża! Otóż jeżeli jaśnie wielmożna pani raczy nas przytulić, nikt pewnie nie będzie modlić się za nią goręcéj, niż my, biedne kobiety.
— Tobie wierzę — powiedziała pani głosem, który znowu stał się łagodnym. — Lecz chciałabym jeszcze rozmówić się z tobą bez świadków, tak na cztery oczy. Wszakże niech czcigodny ojciec gwardyan nie sądzi, abym czyniła to w celu zasiągnięcia nowych jeszcze wyjaśnień — dodała natychmiast z wyszukaną grzecznością, zwracając się do zakonnika. — Przeciwnie, to, co wiem, wystarcza aż nadto, a nawet obmyśliłam już sposób zadosyćuczynienia jego życzeniu i zaraz mu plan swój przedstawię. Odźwierna naszego klasztoru przed paru dniami wydała za mąż ostatnią swą córkę. Te więc dwie kobiety mogłyby teraz zająć pokoik odźwiernéj, która przeniesie się na mieszkanie do córki, i pełnić jéj obowiązek. Wrawdzie... i tu dała znak ojcu gwardyanowi, aby się zbliżył do kraty i dodała półgłosem — wprawdzie, z powodu tak ciężkiego, nieurodzajnego roku, postanowiono już teraz jednę tylko trzymać odźwierną, tak, iż na miejsce téj dziewczyny, która obecnie wyszła za mąż, nikt nie miał nastąpić, ale ja pomówię o tém z matką przełożoną, a jedno moje słówko... i dlatego, aby wyświadczyć przysługę ojcu gwardyanowi... słowem, proszę uważać rzecz tę za skończoną.
Gwardyan zaczął wynurzać jéj swą wdzięczność, lecz pani, przerywając na wstępie jego kwiecistą przemowę rzekła: — Zbytek łaski, ojcze gwardyanie, mnie się nie należą podziękowania, przecież i ja tak samo w jakiéjś potrzebie, w jakiémś zdarzeniu, umiałabym skorzystać z uczynności ojców kapucynów. Zresztą — dodała z lekkim uśmiechem, w którym było coś jakby gorycz i szyderstwo zresztą, czyż nie jesteśmy ostatecznie braćmi i siostrami?
Potém przywołała siostrę konwerską (których dwie, w skutek dziwnego przywileju, były jéj na posługi przydane) i kazała jéj zawiadomić o wszystkiém przełożoną, tudzież zająć się tém, aby odźwierna swój pokoik ustąpiła nowoprzybyłéj. Następnie pożegnała Agnieszkę i ojca gwardyana, Łucyę zaś zatrzymała przy sobie. Agnieszka aż do bramy klasztornéj odprowadziła zakonnika, który jeszcze kilka rad jéj udzielił i wyszedł śpiesznie zajęty już owym listem, który miał napisać do swego przyjaciela w Pescarenico. — Oj! ta pani, ta pani! — myślał sobie w drodze — to ci główka dopiéro! Nie każdy z nią dać sobie rady potrafi. Ale, kto się tak, jak ja, umie wziąć do rzeczy, ten może być pewnym, że z chęcią spełni każde jego życzenie. Mój Krzysztof i nie spodziewa się nawet, że wszystko tak dobrze i prędko dało się załatwić. Poczciwa dusza! musi on znowu kimś się opiekować, bez tego żyćby już nie mógł. Jednak, cóż to za szczęście dla niego, że znalazł przyjaciela, który cicho, pięknie, gładko, jak po maśle, całą tę sprawę załatwił i to tak odrazu! Oj! będzież się cieszył, mój kochany Krzysztof! A do tego przekona się jeszcze, że i my, tu w Monzy także możemy na coś się przydać!
Pani, która w przytomności podeszłego już i wielce szanowanego kapucyna baczną zwracała uwagę na każdy swój ruch i na każdy wyraz, teraz znalazłszy się sam na sam z młodą, niedoświadczoną wieśniaczką, uznała za zbyteczną tak wielką oględność i wkrótce rozmowa jéj stała się tak dziwną, że zamiast przytaczać ją tutaj, sądzę, iż będzie rzeczą daleko bardziéj pożyteczną opowiedziéć w krótkości przeszłość téj nieszczęśliwéj. Znając owę przeszłość, potrafimy łatwiéj zdać sobie sprawę z jéj dziwnego zachowywania się, z pełnych tajemnic, zagadkowych spojrzeń jéj i ruchów i zrozumiemy powody, dla których w wypadkach późniejszych zmuszoną była tak, a nie inaczéj, postąpić.
Była ona najmłodszą córką księcia ***, możnego szlachcica z Medyolanu, który należał do najbogatszych wogóle panów z tego miasta. Lecz, wysokie przekonanie o świetności swego rodu sprawiło, iż w oczach księcia ów wielki majątek, którym rozporządzał, był za szczupły, a nawet niewystarczający do podtrzymania godnie blasku tego rodu, to téż postanowił przechować swe bogactwa niepodzielne i pozostawić je w jednym tylko ręku. Rękopism nie wymienia, ile miał dzieci, powiada tylko, iż wszystkich swych synów i wszystkie córki przeznaczył do klasztoru, oprócz najstarszego, który miał odziedziczyć cały majątek, stanąć na czele znakomitego rodu, ożenić się, aby go podtrzymać i aby następnie, podobnież jak jego ojciec, dręczyć siebie i dzieci. Nasza nieszczęśliwa jeszcze w łonie matki była ukrytą, gdy już o jéj losie zapadł wyrok nieodwołalny. Pozostawało tylko pytanie, czy to ma być zakonnik, czy zakonnica, pytanie, do rozstrzygnienia którego potrzeba było nie jéj przyzwolenia, lecz tylko pojawienia się na świat. Kiedy się urodziła, książę ojciec chcąc dać jéj imię, któreby odrazu myśl do życia klasztornego zwracało, a jednocześnie przypominało świętą, pochodzącą ze znakomitego rodu, nazwał ją Giertrudą. Lalki, ubrane jak mniszki, były pierwszemi zabawkami, które do rąk jéj dano; za niemi poszły obrazki i figurki świętych w stroju zakonnym, a owym podarunkom towarzyszyła zawsze przestroga obchodzenia się z niemi ostrożnie i z poszanowaniem, jako z rzeczą świętą i owo potwierdzające zapytanie: — piękne, nieprawdaż? — Kiedy księżna matka, ojciec, lub syn najstarszy, który ze wszystkich dzieci płci męskiéj sam tylko wychowywał się w domu, chcieli pochwalić kwitnącą powierzchowność dziewczynki, zdawało się, iż innego, bardziéj odpowiedniego sposobu dla wyrażenia swych myśli nie umieli wynaleźć, jak tylko mówiąc: — istna matka przełożona! — Nikt wszakże nigdy nie powiedział jéj wyraźnie: musisz zostać zakonnicą. Była-to myśl nie wypowiadana jawnie, lecz poruszana, jakby przypadkiem w każdéj rozmowie, która miała za przedmiot przyszłe jéj losy. Jeżeli czasami mała Giertruda w postępowaniu swém okazywała gniew, dumę i chęć panowania, do czego zresztą była już od natury usposobioną, mówiono jéj zaraz: jesteś dziewczynką, a dziewczynki powinny być pokorne i ciche; kiedy już zostaniesz matką przełożoną, wówczas będzie ci wolno rozkazywać, wówczas wszyscy słuchać cię będą, wówczas można rej wodzić w klasztorze. — Innym znów razem książę, strofując ją za układ zbyt rubaszny, albo za poufałe obejście się ze sługami, mówił: — ej! ej! Giertrudo! a gdzie to widziano, aby panienka z tak znakomitéj rodziny dopuszczała się podobnych wybryków! Tobie to nie przystoi, jeżeli chcesz, aby z czasem wszyscy mieli dla ciebie ów szacunek, który się tobie należy, trzeba, abyś już dziś przywykała do panowania nad sobą: pamiętaj, że pod każdym względem powinnaś być pierwszą w klasztorze, pamiętaj na owę krew, która płynie w twych żyłach.
Już rozmowy wszystkich otaczających przyzwyczajały ją zwolna do myśli, iż mniszką zostanie, lecz wyrazy pochodzące z ust ojca najsilniejsze na niéj czyniły wrażenie. Cała postać księcia wyrażała zwykle władzę i wolę niezłomną surowego pana, a wówczas szczególniéj, kiedy była mowa o przyszłym losie rodziny, w jego twarzy i w każdym wyrazie przebijało się tak silne postanowienie, taka moc żelazna, iż każdy z obecnych czuł, że nic się jéj oprzéć nie zdoła.
Zaledwie sześć lat skończyła Giertrudą, gdy już ją oddano do owego klasztoru, w którym widzieliśmy ją przed chwilą. Posłano ją tam na naukę, albo raczéj dlatego, aby się mogła zapoznać z życiem zakonném, do którego ją przeznaczano. Wybór klasztoru także nie był bez celu. Poczciwy woźnica powiedział Agnieszce i Łucyi, że ojciec pani był najpierwszą osobą w Monzy, a my, dodając jeszcze do tego inne wskazówki, tu i ówdzie w rękopiśmie rozsiane, moglibyśmy na ich podstawie przyjść nawet do wniosku, że był on panem lennym całéj téj osady. Tak, czy inaczéj, nie ulega wątpliwości, że miał tam wielkie znaczenie i osądził, że w Monzy córka jego, bardziéj niż gdzieindziéj, będzie otoczona szacunkiem, że tu będą ją pieścić i każdą myśl jéj uprzedzać, co z pewnością wpłynie na to, iż ów klasztor na stały swój pobyt wybierze. Jakoż nie zawiódł się w swych oczekiwaniach: matka przełożona i kilka innych starych zakonnic, które, jak to mówią, trzęsły całym klasztorem, nie posiadały się z radości, myśląc o tém, iż z powierzoném ich opiece dziecięciem spłynie na klasztor tak potrzebna i silna opieka, oraz zaszczyt tak niepospolity. Przystały odrazu na uczynioną im propozycyę, i dziękowały księciu w wyrazach pełnych wdzięczności za to, iż właśnie w ich klasztorze chce córkę na wychowanie umieścić, i postanowiły szczerze popierać ów plan co do dalszych losów jego dziecka, plan, o którym zlekka tylko magnat napomknął, a który tak bardzo przypadł im do serca. Skoro tylko Giertrudą zawitała do klasztoru, zaraz na znak szczególnego wyróżnienia zaczęto ją nazywać panią, u stołu sadzano ją na pierwszém miejscu, w ogólnéj sypialni jój łóżeczko stanęło opodal od innych, towarzyszkom sprawowanie się jéj podawano za przykład do naśladowania, obsypywano łakociami i pieszczotami i wogóle zaczęto postępować z nią z ową pobłażliwością pełną uszanowania, która tak bardzo dziecku pochlebia, wówczas zwłaszcza, kiedy widzi, że te same osoby, które na nią są tak łaskawe, z innemi dziećmi obchodzą się z wyższością i dość surowo. Nie wszystkie jednak zakonnice starały się wciągnąć w sidła niebogę; wiele było takich, które wcale nie należały do spisku, nic nawet o nim nie wiedziały i które już sama myśl poświęcenia dziecka dla celów świeckich przejmowała wstrętem i zgrozą; inne, albo zanadto oddane nabożeństwu nie mogły już się czém inném zajmować, albo nie zdawały sobie jasnéj sprawy ze wszystkich tych zabiegów, albo widząc je nawet, nic w nich złego nie upatrywały; lecz były i takie, co wszystko odgadły i milczały tylko dlatego, iż zgóry już mogły przewidziéć, że ich wystąpienie żadnego zbawiennego skutku nie wywrze, a da tylko powód do przykrych zatargów. Niektóre zakonnice, pamiętając o tém, że i one kiedyś w podobny sposób zostały popchnięte do nierozważnego kroku, którego potém w ciągi całego życia żałować musiały, zdjęte litością dla tej niewinnéj ofiary, obsypywały ją pieszczotami; ona jednak nie rozumiała znaczenia owéj pełnéj jakiegoś smutku i żalu czułości i wszystko szło zwykłym torem. Kto wie, czyby ów plan tak mądrze obmyślany nie mógł gładko i pięknie doprowadzić do pożądanego skutku, gdyby nie ta okoliczność, iż Giertrudą nie była jedyną dziewczynką pobierającą wychowanie w klasztorze. Pomiędzy jéj towarzyszkami były i takie, które wiedziały, że po ukończeniu nauk wrócą do domu i wyjdą za mąż, Giertrudą, mając tak wielkie przekonanie o swéj wyższości, mówiła z dumą o tém, że w przyszłości zostanie matką przełożoną, że będzie władczynią klasztoru i wszelkich dokładała starań, aby stać się przedmiotem zawiści dla innych; lecz ze zdziwieniem i niemałą przykrością dostrzedz musiała, że znaczna część jéj towarzyszek nie zdawała się bynajmniéj zazdrościć tak świetnego losu. Gdy przed ich wyobraźnią rysowała wspaniałe, poważne, lecz chłodne i surowe obrazy władzy i powodzenia w klasztorze, one stawiały jéj przed oczy inne żywe, ponętne obrazy weselnych obchodów, uczt, przyjęć galowych, festynów, jak wówczas mówiono, wesołych zebrań, przechadzek w powozach, wycieczek zamiejskich, bogatych, świetnych strojów. Te to obrazy, jak ów wielki kosz świeżo uszczkniętych kwiatów, który ogrodnik tuż przed ulem zgłodniałych pszczół umieścił, sprawiły w jéj główce ruch i zamęt nie-do-opisania. Rodzice i nauczycielki podniosły i rozbudziły wrodzoną próżność Giertrudy po to, aby jéj klasztor miłym uczynić, teraz jednak próżność ta znalazła podnietę w pojęciach daleko bardziej jéj odpowiednich, nic więc dziwnego, iż dziewczynka m:hwyciïa się ich odrazu i z całym zapałem. Dla utrzymania powagi w oczach swych towarzyszek, a jednocześnie dlatego, aby zadosyćuczynić swym nowym pragnieniom, odpowiadała im, że ostatecznie nikt jéj zmusić nie może do zostania mniszką, że na to jéj zgody potrzeba, że i ona, byle tylko chciała, może pójść za mąż, mieszkać w pałacu, stroić się i używać świata, daleko lepiéj nawet, niż one wszystkie, że chce tego i że postąpi tak niezawodnie? Myśl, iż dla wstąpienia do klasztoru konieczném było jéj przyzwolenie, myśl, uśpiona dotychczas w jakimś zakątku jéj duszy; teraz zbudziła się odrazu i w wielką siłę urosła; co chwila przyzywała ją ona na pomoc, aby spokojnie módz się napawać marzeniami o świetnéj przyszłości. Jednak myśl owa nigdy nie zjawiała się sama, towarzyszyła jéj inna, groźna, ta mianowicie, że ojcu powinna powiedziéć o tém, że nie chce być zakonnicą, ojcu, który zdawał się już uważać całą rzecz za skończoną; a gdy postać jego stawała przed oczy, biedna córka czuła, iż w sercu jéj gaśnie odrazu cała ta odwaga, którą wykazywała w rozmowach z towarzyszkami, porównywała siebie do nich i widziała jasno, na jak odmiennych podstawach opierały one swe plany przyszłości, a duszę jéj miotało wówczas bolesne, gorzkie uczucie zawiści, owéj zawiści, którą zrazu w nich chciała obudzić. Zazdroszcząc im, zaczęła je nienawidzić, czasami nienawiść ta wyrażała się w silném rozdrażnieniu, w wyniosłém obejściu, w uszczypliwych słowach, czasem, tożsamość skłonności i dążeń usypiać się ją zdawały i były powodem, że to z jedną, to z drugą na czas krótki, pozornie tylko się zaprzyjaźniała. Czasami, chcąc korzystać z rzeczywistych przywilejów chwili obecnéj, z owego wyróżnienia i władzy, którą posiadała, w sposób dotkliwy dawała ją uczuć swym towarzyszkom, innym znów razem nie mogąc znieść dłużéj swego odosobnienia, swych obaw i pragnień, sama ich szukała łagodnie i potulnie, starając się do nich zbliżyć, jakby chciała błagać o litość, współczucie, dodanie otuchy. Na téj ustawicznéj walce z sobą i otaczającemi ją zbiegły jéj lata dziecinne i rozpoczął się dla niéj ów wiek niebezpieczny, w którym do duszy zdaje się wlewać jakaś potężna, tajemnicza siła, która upięknia, podwyższa, podwaja wszystkie skłonności, wszystkie dążności i wyobrażenia, a nieraz nawet zmienia je i nadaje im nowy, niedający się przewidzieć kierunek. To, o czém dotychczas najgoręcéj roiła Giertrudą, był tylko przepych i blask zewnętrzny, teraz natomiast młodą jéj duszę zaczęło napełniać coś nieokreślonego, rozkosznego, jakieś bezwiedne dążenia, jakaś czułość i miękkość. W najdalszym zakątku swego serca utworzyła sobie jakby ustroń czarowną, do niéj, od otaczającéj ją rzeczywistości uciekały jéj myśli, tu przebywała z jakiemiś urojonemi postaciami, powstałemi ze wspomnień niejasnych pierwszych lat dzieciństwa, z owéj odrobiny świata, którą widziała jeszcze w domu rodziców, i z tego, czego ją nauczyły rozmowy towarzyszek, te postacie ją otaczały, przemawiała do nich, odpowiadała za nie, rozkazywała im, odbierała od nich urojone hołdy. Od czasu do czasu uczucia religijne zakłócały na chwilę te świetne, tajemne marzenia. Lecz wiara taka, jak ta, któréj uczono biedaczkę i pojęta w ten sposób, w jaki ją ona pojęła, nie wyłączała bynajmniéj uczucia dumy, przeciwnie zdawała się. ją uświęcać i podawać jako środek do dopięcia ziemskiéj szczęśliwości. Wiara, pozbawiona najświętszych swych podstaw, przestawała być wiarą, a w pojęciu Giertrudy zmieniała się w jakieś widmo chłodne i straszne. W chwilach więc, kiedy owo widmo w jej wyobraźni brało górę nad wszystkiemi innemi widziadłami, nieszczęśliwą dziewczynę ogarniała niepojęta trwoga, jakieś niejasne, bolesne poczucie swych obowiązków i zdawało jéj się, że ów wstręt, którym ją klasztor przejmował, i ów duch oporu przeciwko woli rodziców i starszych był wielkim grzechem, i w duszy przyrzekała odpokutować zań, zamykając się dobrowolnie w tych murach.
Istniało prawo, iż żadna dziewczyna nie mogła zostać zakonnicą wprzód, zanim ją wybadał kapłan, zwany wikarym zakonnic, lub jaki inny duchowny, posiadający na to upoważnienie; prawo to miało na celu zapobieżenie nadużyciom rodziców i przekonanie się, iż wstępująca do klasztoru z własnéj woli wyrzeka się świata. Takie badanie nie mogło się wszakże odbyć inaczéj, jak tylko po upływie roku od chwili, kiedy osoba życząca sobie wstąpić do klasztoru podała do wikarego prośbę na papierze, wyrażającą owo żądanie. Te same zakonnice, które przyjęły na siebie niegodziwe zadanie doprowadzenia Giertrudy do tego, aby z jak najmniejszą świadomością tego, co czyni, całém swém życiem rozporządziła według ich życzeń, skorzystały z jednéj z tych chwil, o których mówiliśmy wyżéj, aby ją zmusić do przepisania i podpisania podobnéj prośby. W celu łatwiejszego osiągnięcia swoich zamiarów nie omieszkały wmawiać w nią i powtarzać, że ostatecznie jestto tylko nic nie znacząca formalność, która (i to było prawdą) nie mogła miéć żadnego znaczenia i żadnych następstw za sobą pociągnąć, gdyby nie poparło ją dalsze postępowanie i inne kroki, które już zależały zupełnie od woli Giertrudy. Pomimo to wszystko, jeszcze prośba być może nie doszła do miejsca swego przeznaczenia, a już nieszczęśliwa dziewczyna pożałowała gorzko tego, że ją podpisała. Potém obwiniała siebie za to, iż mogła tego żałować i tak ubiegały jéj całe dnie i miesiące na ustawiczném pasowaniu się z prądami dwu, tak odmiennych, uczuć. Przez czas długi ukrywała swój postępek przed towarzyszkami, to z obawy, aby nie podać na sprzeczne sądy i naganę tak chwalebnego postanowienia, to znowu wstydząc się wyjawić im, iż popełniła niedorzeczność. Wreszcie zwyciężyło pragnienie wynurzenia się przed kimś, zasiągnięcia rady, usłyszenia wyrazów, wzbudzających nadzieję i otuchę. Istniało inne jeszcze prawo, to mianowicie, iż młoda osoba nie mogła być badaną przez wikaryusza przedtém, nim choć trochę nie poznała świata, to jest nim nie spędziła chociażby tylko jednego miesiąca poza murami klasztoru, w którym się wychowała. Rok już upłynął od chwili, gdy prośba podaną została, i Giertrudą otrzymała zawiadomienie, że wkrótce klasztor opuści i powróci do rodzicielskiego domu, aby w nim ów miesiąc przepędzić i poczynić wszystkie kroki potrzebne do dalszego postępu i zakończenia sprawy, którą już napisaniem prośby rozpoczęła. Książę i reszta rodziny zdawali się uważać całą tę rzecz za tak pewną, jak gdyby już spełnioną została, lecz Giertruda wcale odmienne zamiary ukrywała w swéj główce i zamiast zaciągać nowe zobowiązania, przemyśliwała tylko nad tém, w jaki sposób dałoby się najskuteczniéj i ów pierwszy krok unieważnić. W tak ciężkiém strapieniu postanowiła opowiedziéć o wszystkiém jednéj ze swych towarzyszek, najbardziéj odważnéj, rezolutnéj dziewczynie, która gotowa była zawsze pospieszyć z radą dobrą i stanowczą. Otóż ta towarzyszka namówiła Giertrudę, aby listownie zawiadomiła ojca o swém nowém postanowieniu, na odwagę bowiem powiedzenia mu prosto w oczy: nie chcę, biedaczka nie zdobyłaby się nigdy. A ponieważ rady bezinteresowne na tym naszym świecie bardzo się rzadko zdarzają, więc i doradczyni Giertrudy zapłatę za nią sama sobie wymierzyła, nie oszczędzając niebogi i żartując w sposób boleśny z jéj nierozsądnego i bezmyślnego kroku. Treść owego listu układało wspólnie cztery, czy też pięć, przypuszczonych do tajemnicy, towarzyszek, potem Giertrudą przepisała go skrycie i został przesłany za pomocą bardzo sprytnie obmyślanego sposobu. Giertrudą z wielkim niepokojem oczekiwała na odpowiedź, która wszakże nie nadeszła. Tylko w dni kilka po owym wypadku, przełożona przywoławszy ją do swéj celi, z wyrazem tajemniczości i zmartwienia objawiła, iż książę jest na nią mocno zagniewany, że widocznie musiała jakąś wielką winę popełnić i dała jednocześnie do zrozumienia, iż byle tylko w przyszłości chciała błąd swój naprawić, to może miéć nadzieję, że ojciec jéj wszystko to puści w niepamięć. Nieszczęśliwa dziewczyna zrozumiała i nie śmiała pytać o więcéj.
Nadszedł wreszcie ów dzień oczekiwany z takiém upragnieniem i z taką trwogą zarazem. Chociaż Giertrudą wiedziała dobrze, że idzie na walkę, jednak opuszczenie klasztoru, w którego murach przez całe osiem lat była zamkniętą, szybka jazda w powozie, napawanie się widokiem pięknéj okolicy i powrót do rodzinnego domu, wszystko to razem napełniło ją niewymowną radością. Co zaś do walki, to już biedaczka, z pomocą swéj doradczyni obmyśliła wszystko i ułożyła cały plan postępowania. Albo zechcą mnie zmusić — myślała sobie — a ja będę niezłomną; będę pokorną, uległą, cichą, lecz nie zgodzę się za nic, przecież chodzi o to tylko, aby po raz wtóry nie powiedzićé: tak, a ja tego nie powiem. Albo dobrocią i pieszczotami zechcą na mnie wymódz przyrzeczenie; i ja téż będę dobrą, jeszcze lepszą, niż oni; będę płakała, będę błagała, wzruszę ich serca, ostatecznie, nic nie wymagam innego, o nic mi więcéj nie chodzi, jak o to tylko, aby mię nie poświęcali dla swoich celów. Ale, jak to się często zdarza z podobnemi przewidywaniami, ani jedno z nich, ani drugie się nie sprawdziło. Dzień po dniu upływał, lecz ani ojciec, ani ktokolwiekbądź z rodziny nie przypomniał jéj nawet o prośbie, nie mówił o jéj postanowieniu; nikt jéj nie groził, nikt jéj nie błagał, aby przyrzeczenie spełniła. Rodzice byli jacyś smutni, zamyśleni, obchodzili się z nią ozięble i szorstko, nie wymieniając wszakże powodu, dla którego tak postępują. Znać było tylko, że patrzą na nią jak na niegodną, występną córkę, zdawało się, iż cięży na niéj jakaś tajemnicza klątwa, która dzieląc ją od reszty rodziny pozwala jéj zbliżać się do niéj po to tylko, aby tém dotkliwiéj czuć mogła straszne swe osamotnienie. Na krótko i to w pewnych godzinach bywała przypuszczaną do towarzystwa rodziców i najstarszego brata. Te trzy osoby zdawał się łączyć serdeczny stosunek, zwiększający jeszcze gorycz osamotnienia, w którém pozostawiano Giertrudę. Nikt do niéj nie przemówił pierwszy, a kiedy nieboga odważała się czasem wtrącić jakieś nieśmiałe słówko do ogólnéj rozmowy, to albo udawano, że tego nie słyszą, albo odpowiadano na nie roztargnioném, pogardliwym, lub karcącém spojrzeniem. Wówczas, kiedy nie mogąc już znieść dłużéj tak strasznego, tak upokarzającego obejścia, usiłowała je zmienić, błagając o odrobinę litości i serdecznego ciepła, przypominano jéj zaraz w sposób niewyraźny, lecz aż nadto dla niéj zrozumiały owę niedotrzymaną obietnicę, dawano jéj do poznania, że byt jeden tylko sposób wrócenia do łaski rodziców. Wskutek tego Giertruda, odtrącając owę łaskę, którą trzeba było okupić ceną tak wielkiéj ofiary, musiała znowu w sobie się zamykać, usuwać się od wszelkich oznak serdeczności, których przed chwilą jeszcze tak gorąco pragnęła i dobrowolnie wracać na swe stanowisko wyklętéj, a czyniła to z pewną zawziętością, która w oczach ludzi nadawała jéj pozór winy.
O, jakże dalece ta bolesna rzeczywistość niepodobną była do owych obrazów radosnych, które już od tak dawna wymarzyła sobie Giertruda i które dotychczas napełniały jéj duszę! Miała nadzieję, iż we wspaniałym; pełnym gości domu rodziców, wolno jéj będzie zakosztować uciech światowych, lecz omyliła się srodze. Klauzura i tu była również ścisłą jat w klasztorze; o przejażdżkach w powozie mowy nawet nie było, a kurytarz, który łączył pałac z pobliskim kościołem, usuwał i ten jedyny powód do wychodzenia z domu. Towarzystwo było jeszcze mniéj liczne i urozmaicone, jeszcze bardziéj smutne i nudne, niż w klasztorze. Skoro tylko ktoś z gości do pałacu przybywał, Giertrudą musiała chronić się aż na najwyższe piętro i tam zamykać się w swoim pokoju ze starą służącą; tu również przynoszono jéj obiad w dnie, kiedy do stołu księcia zasiadało grono zaproszonych gości. Cała służba w postępowaniu i mowie naśladowała przykład i stosowała się do woli pańskiej, a Giertrudą, która już ze względu na swe usposobienie, w stosunku z nią chciała stanąć na stopie pobłażliwéj i poufałéj wyższości, a nawet teraz, znalazłszy się w tak smutném położeniu i zapominając chwilami, że jest panią, zniżała się aż do starania się o jéj względy, czuła tém silniejsze upokorzenie, widząc, że i ci nawet ludzie okazują jéj jawne lekceważenie, niepozbawione wszakże pewnej chłodnéj, uniżonéj grzeczności. W całém tém gronie służby jeden tylko paź, którego powierzchowność i układ wyróżniały od reszty jego towarzyszy, okazywał Giertrudzie głęboki szacunek i zdawał się uczuwać dla niéj wielką, szczerą litość. Spostrzegła to odrazu. Ze wszystkiego, co dotychczas najbardziéj przypominało ów świat urojony, który się w jéj wyobraźni wytworzył, i ze wszystkiego co najwięcéj zbliżało się do zaludniających go postaci, było postępowanie i powierzchowność tego młodzieńca. Stopniowo, w usposobieniu Giertrudy zaszła pewna zmiana, czuła to jakiś spokój, to jakąś trwogę nieznaną dotychczas i wcale niepodobną do téj, któréj doznawała poprzednio; zdawało się, iż odkryła przedmiot dziwnéj piękności, który co chwila oczy jej ku sobie porywał, lecz na który starała się nie patrzyć, z obawy, aby inni tego nie dostrzegli. Nie uszło to baczności otaczających ją osób, zaczęto każde jéj spojrzenie, każdy krok jéj szpiegować i pewnego poranku, jedna ze służących zeszła ją w chwili, kiedy pośpiesznie składała papier, na którym własną ręką napisała to, czego bodajby nigdy była nie pisała. Po chwilowém szamotaniu się papier pozostał w ręku służącéj, która go zaraz do księcia zaniosła.
Niepodobna opisać, ani wyobrazić sobie przerażenia Giertrudy, kiedy usłyszała odgłos kroków ojca: nadchodził ów groźny, ów straszny rodzic, aby karać córkę występną. A gdy go ujrzała z chmurą na czole, z owym nieszczęsnym papierem w ręku, wołałaby była znaleźć się w téj chwili nie tylko w klasztorze, ale choćby w grobie, byle się ukryć przed jego wzrokiem. Książę nie mówił wiele, lecz każdy wyraz jego był straszny: kazał ją zamknąć natychmiast w jéj pokoju pod strażą téj saméj służącéj, która jéj pismo wydarła; wszakże był-to tylko początek kary, z postawy ojca, z jego mowy córka odgadła, że zawisła nad nią inna jeszcze kara tajemnicza, niedająca się przeniknąć, lecz straszna nad wszelki wyraz.
Pazia wypędzono natychmiast i jemu także zagrożono czémś okropném w razie, gdyby się kiedy odważył komukolwiek choć słówko szepnąć o téj całéj sprawie. Dając mu to ostrzeżenie książę dwa razy silnie go w twarz uderzył, aby w ten sposób odebrać mu wszelką ochotę chwalenia się z owéj miłosnéj przygody. Nie trudno było wynaleźć jakiś powód, usprawiedliwiający w oczach świata wyprawienie ze służby pazia, co zaś do córki, to książę objawił, że nie opuszcza swego pokoju, dlatego, że jest cierpiącą.
Giertrudę więc przejętą wstydem i trwogą, dręczoną wyrzutami sumienia zamknięto teraz z ową kobietą, świadkiem jéj winy, przyczyną jéj nieszczęścia, którą tak strasznie nienawidziła. Kobieta ta równąż nienawiścią odpłacała Giertrudzie, raz dlatego, iż z jéj powodu widziała się skazaną na Bóg wie jak długie więzienie, powtóre i głównie, iż przez całe życie musiała przechowywać tak groźną, tak niebezpieczną tajemnicę.
Stopniowo pierwszy zamęt tych uczuć okropnych zaczął się uspakajać w duszy nieszczęśliwéj dziewczyny, lecz natomiast każde z nich z osobna opanowując całą jéj istotę, tém większéj nabierało grozy i tém silniéj ją dręczyć poczęło. Jaką być mogła owa kara tajemnicza, którą jéj ojciec zagroził? Tysiące strasznych i dziwnych przypuszczeń cisnęły się do jéj niedoświadczonéj, żywéj wyobraźni. Kara, która jéj się wydawała najbardziéj możliwą, było odesłanie jéj napowrót do klasztoru w Monzy, myślała o swojém doń przybyciu, o tém, że już nie jako pani dumna i wszechwładna tam się ukaże, lecz jako grzesznica, zasługująca na wzgardę! że tam pozostanie zamknięta, by odpokutować winę, że pogardzać nią będą! To, co taki obraz bolesny miał w sobie najbardziéj gorzkiego, była owa obawa pogardy. Nieszczęsny list, z każdym Wyrazem, z każdą kropką, z każdym przecinkiem, stał jéj ciągle przed oczami, wyobrażała sobie, jak musiał nań patrzyć, jak go rozważał ów nieprzewidziany czytelnik, tak dalece niepodobny wpaść w którego był przeznaczony, wystawiała sobie, że mógł wpaść w ręce matki, brata, obcych nawet osób, a w porównaniu do cierpień, które jéj myśl ta sprawiła, wszystkie inne męczarnie błahemi niemal się wydawały. Postać tego, kto był pierwszą przyczyną całéj katastrofy, także często pojawiała się w wyobraźni nieszczęśliwéj, aby tém silniéj ją dręczyć; a jakże dziwnie musiał odbijać jego obraz od wszystkich tych innych groźnych, nieubłaganych, bezlitosnych, okropnych widziadeł. Lecz może właśnie dlatego, iż go od nich nie mogła oddzielić, że nie mogła, choćby przez jednę nawet chwilę zatrzymać się na nim, ogarnęła ją bolesna świadomość związanych z nim następstw, stopniowo obraz ten zaczął blednąć w jéj pamięci, coraz rzadziéj do niego wracała, odpychała go nawet, odwykała od niego. I również ani już tak długo, ani z tak wielką rozkoszą nie zatrzymywała się na owych świetnych, jasnych rojeniach, które jeszcze w klasztorze pochłaniały jéj duszę, zbyt wielką była ich sprzeczność z otaczającą rzeczywistością, zbyt słaba nadzieja uskutecznienia ich kiedyś. Jedyny pałac nie należący do zamków na lodzie, w którym Giertrudą mogła przewidywać dla siebie bezpieczne, spokojne i najbardziéj odpowiednie schronienie był klasztor i to w takim tylko razie, gdyby postanowiła zamieszkać w nim dobrowolnie, na zawsze. Takie postanowienie (o tém wątpić nie mogła) odrazu załatwiłoby i zakończyło wszystko, zmywając jéj winę i w jednéj chwili zmieniając jéj położenie. Krok ten, co prawda, zabijał wszystkie jéj najdroższe nadzieje, lecz już pierzchły sny złote, przyszłość nic oprócz goryczy dać jéj nie mogła, zmieniły się czasy i okoliczności, a w owéj przepaści, do któréj wpadła teraz, i w porównaniu z tém, czego się lada chwila mogła obawiać, myśl zostania zakonnicą, otoczoną szacunkiem, mającą władzę najwyższą w klasztorze, prawie jéj się uśmiechać zaczęła. Dwa uczucia, chociaż niemające z sobą nic a nic wspólnego, wpływały z równą siłą na zmniejszenie jéj wstrętu do życia w klasztorze: wyrzuty sumienia za popełnioną winę w połączeniu ze skruchą i popędem do nabożeństwa; i duma podżegana i drażniona ustawicznie przez owę służącą, któréj postępowanie (wprawdzie najczęścijé z winy saméj Giertrudy) z każdym dniem stawało się nieznośniejszém, gdyż, albo straszyła ją tajemniczą karą, zapowiedzianą przez księcia, albo w wyrazach pełnych szyderstwa i nienawiści wyrzucała jéj owo przewinienie. W rzadkich zaś chwilach kiedy chciała się miłą i dobrą okazać, kobieta ta przybierała ton tak protekcyjnie wyniosły, iż w porównaniu z nim znośniejszemi były same nawet obelgi. O! jakże gorąco pragnęła wówczas Giertrudą wyrwać się ze szponów swéj dręczycielki, stanąć na stanowisku wyższém nad gniew jéj i litość! Życzenie to, które nie opuszczało jéj nigdy, nabierało wtedy takiéj siły, iż byle mu tylko zadosyćuczynić, wszelka ofiara znośną i miłą jéj się zdawała.
Po upływie czterech, czy pięciu dni takiego więzienia, pewnego poranku Giertrudą podrażniona i oburzona do najwyższego stopnia postępowaniem służącéj, uciekła do najdalszego kątka pokoju i ukrywając twarz w dłonie, przez czas długi pozostawała nieruchoma, trawiona rozpaczą i gniewem bezsilnym. Wówczas uczuła nieodbitą potrzebę ujrzenia innych twarzy, usłyszenia innych wyrazów, słowem zmiany swego położenia. Pomyślała o rodzinie, o ojcu, myśl ta przejęła ją trwogą. Lecz przypomniała sobie zarazem, że od niéj zależało znaleźć w nich przyjaciół. Potém przyszła jéj na myśl jéj wina, uczuła skruchę i wstyd i chęć odpokutowania wszystkiego. W téj chwili, jak i dawniéj nie było to wprawdzie stale postanowienie, lecz nigdy jeszcze nie myślala o niém z takim zapałem. Podniosła czoło, zbliżyła się do stolika, uchwyciła za owo pióro tak fatalne i napisała do ojca list pełen zapału, a zarazem zwątpienia, nadziei i smutku, w którym błagała o przebaczenie i obiecywała wypełnić to wszystko, co tylko dla jego osiągnięcia każą jéj uczynić.


ROZDZIAŁ X.

Są chwile, w których dusza człowieka, szczególniéj dusza gorąca i młoda, znajduje się w takim nastroju, iż dość lekkiego nawet nacisku, aby ją przywieść do spełnienia wszystkiego, co ma pozór wzniosłego poświęcenia; jest ona wówczas, jak ów kwiat przed chwilą rozkwitły, który kołysząc się miękko na swéj wiotkiéj łodydze gotów oddać wszystkie swe wonie pierwszemu wietrzykowi, który igra z jego liśćmi. Na takie chwile, które winny w nas wzbudzać cichy podziw, jako objawy wyższych natchnień, czyha zwykle złość i przebiegłość i korzysta z nich, aby podstępem związać młodą wolę, która siebie jeszcze nie jest świadomą.
Czytając ów list książę*** spostrzegł odrazu, że jego najgorętsze i od tak dawna żywione nadzieje wkrótce już się pomyślnym skutkiem uwieńczą. Kazał powiedzieć Giertrudzie, aby przyszła do niego, a czekając na jéj przybycie, powziął postanowienie, jak-to mówią, kuć żelazo, póki gorące. Giertruda weszła i nie podnosząc oczu na ojca padła mu do nóg i wyszeptała: — przebaczenia! — Rozkazał jéj powstać, i głosem, który nie mógł dodać otuchy córce strapionéj, odpowiedział, że niedość błagać o przebaczenie, albo go pragnąć, ze tak zwykle postępują ci, którzy się obawiają kary, że trzeba jeszcze na owo przebaczenie zasłużyć. Giertruda drżąca i przygnębiona spytała, co ma uczynić, aby winę zagładzie. Książę (w téj chwili braknie nam śmiałości nazwać go ojcem) nie dał odpowiedzi wyraźnéj, lecz zaczął mówić o jéj wielkim występku, mówił długo, a każdy jego wyraz na duszę biednéj dziewczyny sprawiał takie wrażenie, jak szorstka ręka przesuwająca się co chwila po świeżéj jeszcze ranie. Powiedział następnie, iż gdyby nawet... że chociażby i miał kiedy jakie zamiary co do wydania jéj za mąż, to już obecnie ona sama uczyniła je niemożebnemi, ponieważ szlachcic, ceniący swój honor, nigdyby się nie odważył oddać uczciwemu człowiekowi rękę córki, którą splamił czyn tak haniebny. Kiedy już spostrzegł, że wstyd i upokorzenie Giertrudy doszły do ostatecznych krańców, wówczas w wyrazach zrazu mniéj surowych, a następnie coraz łagodniejszych, oświadczył jéj, że każdą jednak winę można zagładzić, że miłosierdzie boskie i rodzicielskie jest wielkie, że sama czuć powinna, w jaki-to sposób może przebaczenie i spokój duszy uzyskać, że cała ta bolesna przygoda jest jakby przestrogą, iż nie dla niéj owo życie świeckie, w którém zbyt wiele groziłoby jéj niebezpieczeństw.
— Ach, tak! — zawołała Giertrudą, którą przestrach, wstyd, upokorzenie i jakieś dziwne rozczulenie wstrzęsły do głębi.
— Zrozumiałaś to wreszcie? — odrzekł książę natychmiast. — A więc bardzo się cieszę; niech wszystko idzie w niepamięć, wszystko, wszystko, cała przeszła wina. Obrałaś jedyną drogę, która ci pozostawała, gdyż na niéj tylko możesz być szanowaną, spokojną, szczęśliwą, innéj przyszłości nie ma dla ciebie. Ale ponieważ uczyniłaś to dobrowolnie i z takiém przejęciem się wzniosłością tego kroku, do mnie więc należy postanowienie to uczynić ci jeszcze bardziéj miłém i słodkiém. Ja się zajmę wszystkiém, ja będę o wszystkiém pamiętał. — I z temi słowy wziął ze stołu srebrny dzwonek, zadzwonił i rzekł do wchodzącego służącego: — prosić tu do mnie księżnę i księcia syna, — a następnie, zwracając się do Giertrudy, mówił daléj: — chcę się z niemi zaraz moją radością podzielić; od téj chwili wymagam, aby wszyscy okazywali ci miłość, aby cała służba otoczyła cię szacunkiem, który się tobie należy. Dotychczas znałaś surowego ojca, teraz poznasz jego łaskę i dobroć.
Giertrudą odurzona, jak nieprzytomna, słuchała mowy księcia. To zastanawiała się nad tém, w jaki sposób owo: tak, które jéj się wymknęło, mogło nabrać tak wielkiego znaczenia, to znów przemyśliwała nad sposobem cofnięcia go, lub zmniejszenia jego doniosłości, lecz przeświadczenie ojca zdawało się tak zupełném, jego radość tak wielką, jego łaska tak oczywistą, że Giertrudą nie odważyła się ani jednego wyrazu wymówić, któryby mógł, choć na chwilę, jego szczęście zakłócić.
Wkrótce nadeszła księżna z synem i oboje, ujrzawszy tak niespodzianie Giertrudę, przypatrywali się jéj ze zdumieniem, nie rozumiejąc, co to wszystko ma znaczyć. Lecz książę z twarzą rozpromienioną, która zdawała się zachęcać ich do przyjęcia udziału w jego radości, rzekł: — oto nasza zbłąkana owieczka, a niech to będą ostatnie wyrazy, przypominające smutną przeszłość. Oto pociecha rodziny. Giertrudą nie potrzebuje już rad; to, czegośmy dla jéj dobra tak gorąco pragnęli, postanowiła spełnić sama z popędu własnego serca. Powiedziała mi przed chwilą, że chce, dała mi do zrozumienia, że życzy... — w tej chwili Giertrudą podniosła na ojca wzrok błagalny i przerażony, jakby go chciała prosić, aby przerwał swą mowę, lecz on, udając, że tego nie widzi, dokończył: — że życzy sobie wstąpić do klasztoru.
— Wybornie 1 doskonale! kochana Giertrudą! — zawołali jednocześnie matka i syn i zaczęli ściskać nieszczęśliwą ofiarę, która łzami odpowiedziała na ich pieszczoty. Łzy te przyjęto za objaw radości i skruchy. Następnie książę zaczął tłomaczyć obecnym, jak ma zamiar postąpić, aby przyszłość córki uczynić prawdziwie szczęśliwą i świetną. Mówił wiele o tém, że Giertrudą zajmie odrazu pierwsze miejsce w klasztorze i w całéj okolicy, że będzie niby księżną udzielną, że stanie się przedstawicielką świetnego rodu w zakonie, że skoro tylko dojdzie do lat, w których będzie już mogła zostać przełożoną, zaraz ją wyniosą na najwyższą godność, wreszcie, że on jéj zaręcza, iż nim to nastąpi, pozornie tylko będzie czyjéjś władzy poddaną. W czasie téj przemowy księcia, księżna i młode książątko nie szczędzili jéj pieszczot i nie mogli się dość nachwalić jéj postanowienia. Giertrudzie zdawało się, że ją sen jakiś ciężki przygniata.
— Wypada jeszcze oznaczyć dzień, w którym mamy się udać do Monzy, aby prosić przełożoną o przyjęcie ciebie do klasztoru — powiedział książę. — O, jakże się ucieszy! Już ja wam za to ręczę, iż wszystkie zakonnice będą umiały ocenić ów wielki zaszczyt, który im czyni Giertrudą... Ale... dlaczegobyśmy dziś jeszcze nie mieli pojechać? Giertrudzie niezawodnie miło będzie odetchnąć świeżém, wiejskiém powietrzem?
— Możemy i dziś pojechać! — rzekła księżna.
— Dobrze więc — zawołał młody książę — każę zaraz konie zaprządz.
— Ale... — wyszeptała nieśmiało Giertrudą.

~~ Czekaj, czekaj — rzekł książę do syna — niech ona sama to rozstrzygnje Może dzisiaj nie jesteś usposobioną do wyjścia z domu, Giertrudo? Powiedz, czy mamy dziś jechać, czy jutro?.
— Jutro słabym głosem odpowiedziała Gietruda, któréj się zdawało, że wygrywając na czasie potrafi jeszcze los swój odmienić.
— Jutro — rzekł uroczyście książę — tak postanowiła, A ja tymczasem udam się zaraz do wikaryusza zakonnic, aby pomowić o dniu, w którym może się odbyć badanie.
Jak powiedział, tak téż i uczynił, udał się naprawdę osobiście do wikaryusza (co było dowodem niemałéj łaskawości) i prosił go, aby po upływie dwu dni przyszedł do pałacu dla uskutecznienia prawem przepisanego badania.
W dalszym ciągu całego tego dnia, Giertrudę, ani na jednę chwilkę, nie pozostawili samą. Chciałaby wypocząć po tylu wstrząsających przejściach, skupić ducha, zastanowić się, zdać sobie sprawę z tego, co zrobiła, pomyśléć nad tém, co ma począć daléj, zapytać siebie, czego pragnie i co czuje, zatrzymać choć na chwilę owę, że tak powiem maszynę, która raz puszczona z tak przerażającą szybkością pędziła, ale było-to niepodobieństwem. Czasu na to brakło. Gdy książę odszedł, zaprowadzono ją natychmiast do pokoju księżnej, i tu pod jéj kierunkiem i przez jjé własną służącą, została uczesana i ubrana wspaniale. W chwili, gdy zręczna pokojówka była jeszcze zajęta wykończaniem jéj stroju, znać dano, że obiad na stole. Giertruda przeszła wśród dwu szeregów służby, która kłaniając się głęboko zdawała się wyrażać radość z powodu powrotu do zdrowia swej młodéj pani i w sali jadalnej zastała kilka osób, należących do najbliższéj rodziny, które zaproszono, aby ją uczcić i rozerwać i aby podzielić się z niemi dwu tak radosnemi wypadkami, jakiemi były: powrót do zdrowia Giertrudy i jéj postanowienie przywdziania sukni zakonnéj.
Panna młoda (tak zwano wówczas młode osoby, obierając sobie stan duchowny, i Giertruda przy swém pojawieniu się została przez wszystkich powitana tém mianem), panna młoda musiała odpowiadać na tysiące grzeczności i powinszowali, które się na nią zewsząd sypały. Czuła dobrze, iż każda jéj odpowiedź była jakby potwierdzeniem, jakby dowodem tego, czego jeszcze uniknąć pragnęła, ale czyż mogła odpowiadać inaczéj? Wkrótce po obiedzie nadeszła pora zwykłéj przechadzki. Giertruda wsiadła do powozu z matką i dwu stryjami, którzy byli na obiedzie. Po pewnym czasie powoź wjechał na Strada Marina, ulicę, która wówczas przechodziła w tém miejscu, gdzie dziś widzimy ogród publiczny i była punktem zebrania dla całej magnateryi Medyolanu, która rozsiadłszy się wspaniale w powozach, podążała tu, aby zapomniéć o mnogich zajęciach i trudach swego pracowitego żywota. Stryjowie, jako ludzie światowi i grzeczni bawili Giertrudę rozmową, a jeden z nich, który zdawał się znać wybornie każdą osobę, każdy powóz, każdą liberyę i który miał ciągle coś ciekawego do powiedzenia to o panu takim a takim, to o téj a téj pani, na raz zwracając się do Giertrudy rzekł z uśmiechem: — Oj! ty, ty, dziewczyno! jaki to z ciebie świętoszek! Ani chcesz patrzyć na żadne marności, rzucasz nas i ten świat grzeszny, i usuwasz się do klasztoru, aby pędzić błogi, święty żywot, zobaczysz, zobaczysz, że żywcem pójdziesz do nieba.
O zmierzchu już wrócono do domu, a służba wybiegając z pochodniami na spotkanie księżnéj objawiła, że wiele się gości zebrało. Wieść już się po mieście rozeszła, a krewni i znajomi śpieszyli do pałacu, aby poznać Giertrudę i złożyć jéj swoje życzenia i pozdrowienia. Otoczyli ją wkoło, każdy chciał z nią rozmawiać, stała się królową zebrania, pieszczoszkiem i dodajmy ofiarą wszystkich. Z rąk ją sobie niemal wydzierano; ten prosił, aby nie zapomniała mu przysłać słynnych łakoci, które tak wybornie umiały mniszki przyrządzać, ta zapowiadała, że w klasztorze będzie ją często odwiedzać, ktoś inny znów mówił o pewnéj zakonnicy, swojéj ciotce, lub siostrzenicy; inny o miłym klimacie Monzy, inny jeszcze rozwodził się nad owém świetném stanowiskiem, które tam będzie zajmować Giertrudą. Ci zaś, którzy dotychczas nie mogli jeszcze zbliżyć się do niéj, z niecierpliwością wyczekiwali, aż na nich przyjdzie koléj złożenia jéj powinszowań. Późno w nocy goście zaczęli się rozchodzić, wkrótce nikt już nie pozostał w sali i Giertrudą znalazła się tylko w towarzystwie rodziców i brata.
— Nareszcie — rzekł książę — mogłem zakosztować owéj błogiéj pociechy, którą sprawia ojcu widok jego dziecka, odbierającego należne mu hołdy. Trzeba jednak przyznać, że i Giertrudą postępowaniem swém umiała odpowiedzieć im godnie i dawała dowód oczywisty, iż wszędzie i zawsze potrafi być pierwszą i podtrzymać świetność swego rodu.
Zjedzono wieczerzę z pośpiechem, aby zaraz udać się na spoczynek, gdyż nazajutrz trzeba było wstać wcześniéj, niż zwykle dla uskutecznienia w rannych jeszcze godzinach wycieczki do Monzy.
Giertrudą smutna, znękana i rozdrażniona, choć zresztą upojona wszystkiemi temi hołdami, których się dziś stała przedmiotem, przypomniała sobie w téj chwili owe katusze, które znosić musiała od téj nienawistnej służącéj, od swego więziennego stróża, a widząc ojca tak gotowego zadowolnić każde jéj życzenie, oprócz jednego tylko, postanowiła z tego skorzystać i zaspokoić chociaż jedno z tych pragnień, które ją dręczyły. Okazała więc dla owéj kobiety wstręt niezmierny i przed rodzicami zaczęła się użalać na jéj niecne postępowanie.
— Jakto! — zawołał książę — ona śmiała ci uchybić? Jutro, jutro ja sam z nią się rozprawię i nauczę ją rozumu! O, niegodziwa!. Śmiała zapomniéć o tém, kim ona jest, a kim ty jesteś! Lecz przedewszystkiém, córka, z któréj ja jestem zadowolony, nie powinna widziéć dokoła siebie osób, których nie znosi. — I domawiając tych słów kazał przywołać inną kobietę i ją na pokojową swéj córki przeznaczył. Giertrudą tymczasem, napawając się ową zaspokojoną zemstą, dziwiła się jednak, iż przyjemność z powodu jéj osiągnięcia była daleko mniejszą, niż ta, której spodziewała się doznać. To, co pomimo woli pochłaniało całą jéj duszę, było przeświadczenie, iż w ciągu tego dnia jednego w sposób przerażający zbliżyła się do klasztoru i owa myśl, że teraz, chcąc się wycofać, potrzebowałaby już daleko większéj odwagi i stanowczości, na które wszakże i pierwéj nie umiała się zdobyć.
Nowa służąca, która teraz towarzyszyła Giertrudzie w jéj pokoju, była-to stara kobieta, niegdyś piastunka młodego księcia, przywiązana doń całą duszą i pokładająca w nim wszystkie swe nadzieje i całą swą chlubę. Wypadki dnia tego cieszyły ją tak dalece, jak gdyby od nich zależało osobiste jéj szczęście, to też Giertrudą udając się na spoczynek musiała zakosztować jeszcze niepospolitéj przyjemności słuchania powinszowań, rad i pochwał staréj kobiety, tudzież opowiadań o tém, jakto niegdyś jéj ciotki i inne dalsze krewne były szczęśliwe z tego, iż sobie stan zakonny obrały, gdyż pochodząc z tak znakomitego rodu zawsze pierwsze miejsce zajmowały w klasztorze, miały w całym kraju rozległe stosunki, i ze swego parlatoryum tak wielki wpływ wywierały na świeckie nawet sprawy, iż najznakomitsze damy w pałacach ani mogły o nim marzyć. Mówiła daléj o licznych gościach, którzy ją będą w klasztorze odwiedzać, o tém, jak kiedyś książę jéj brat przywiezie do niéj młodą swą żonę, która będzie niezawodnie jakąś wielką panią i jaki to zaszczyt spłynie wówczas na klasztor i jak wielką będzie radość w całéj okolicy.. Stara mówiła to wszystko rozbierając Giertrudę, mówiła i potém, kiedy już jéj nowa pani położyła się do łóżka, mówiła jeszcze, kiedy ta już spała. Młodość i znużenie były silniejsze nad wszelkie myśli natrętne. Sen przyszłej zakonnicy był niespokojny, męczący; trapiły ją okropne widziadła, lecz obudziła się wtedy dopiéro, kiedy następnego poranku stara kobieta swym krzykliwym głosem powiedziała jéj, że trzeba się ubierać, aby jechać do Monzy.
— Proszę wstawać, proszę wstawać, moja śliczna pani; już późno; a jeszcze na ubranie się i uczesanie głowy trzeba będzie też niemało czasu poświęcić. Księżna pani już wstała; obudzono ją dzisiaj na cztery godziny wcześniéj niż zazwyczaj. Młody książę już był na dole, już konie kazał zaprzęgać, a teraz czeka w sali. To istna wiewióreczka, taki zwinny i żywy ten kochany panicz: i takim był zawsze od dziecka, ja to mogę powiedziéć, ja, com go na ręku nosiła. Ale, skoro już raz czeka na kogoś, nie trzeba, aby czekał długo, bo choć ma złote serce, zaraz się jednak niecierpliwić zaczyna, zaraz gniewa się i hałasuje biedaczek! Trzeba mu to wybaczyć; takie już jego usposobienie, a zresztą dziś, toby nawet i miał pewne prawo się gniewać, przecież dla siostry musiał wstać tak wcześnie. A kiedy już się rozgniewa, biada temu, kto ni u się pod rękę nawinie! Tylko książę ojciec umie go w karbach utrzymać. Ale kiedyś on przecież będzie tu księciem i panem, co oby wprawdzie jak najpóźniéj nastąpiło: daj Boże najdłuższe lata naszemu panu. Prędzéj, prędzéj, panienko. Dlaczego panienka patrzy na mnie tak jakoś dziwnie? Już od dawna czas łóżko opuścić.
Myśl o zniecierpliwionym bracie rozproszyła odrazu wszystkie inne myśli, które tłumnie zaczynały się cisnąć do głowy Giertrudy; pierzchły one, jak stado wróbli na widok jastrzębia. Usłuchała, ubrała się spiesznie, dała się uczesać i zeszła do sali, w któréj już czekali na nią brat i rodzice. Posadzono ją na wspaniałém, wysokiem krześle i podano jéj filiżankę czekolady, co w owe czasy miało tak wielkie znaczenie, jak naprzykład u starożytnych Rzymian przywdzianie szat dojrzałości.
Kiedy oznajmiono, że konie zaszły przed ganek, książę odprowadził córkę »a stronę i rzekł: — Giertrudo, wczoraj postępowanie twe było godném ciebie, dziś powinnaś sama siebie prześcignąć. Chodzi o to, abyś w całym blasku, w całej świetności ukazała się w tym klasztorze i w téj okolicy, gdzie sądzono ci zająć stanowisko najwyższe. Już tam czekają na ciebie... (Nie trzeba dodawać, że książę wczoraj jeszcze zawiadomił przełożoną o odwiedzinach.) Czekają na ciebie i oczy wszystkich butlą na ciebie zwrócone. Więc mężnie, wspaniale i śmiało! Przełożona spyta się, czego żądasz, jest-to zwykłe pytanie w takich wypadkach. Możesz odpowiedziéć, iż życzysz sobie przywdziać suknię zakonną i pozostać w tym samym klasztorze, w którym byłaś wychowywaną z taką miłością i macierzyńską opieką, co z resztą jest najszczerszą prawda. Te kilka wyrazów winny być wypowiedziane śmiało i swobodnie, aby nie pomyśląno, że cię ich wyuczono, że sama za siebie mówić nie potrafisz. Te poczciwe zakonnice nie wiedzą o tém, co zaszło, twoja wina nazawsze pozostanie tajemnicą, pogrzebaną w rodzinie; i dlatego powinnaś patrzyć śmiało, wesoło, aby nie dać powodu do żadnych podejrzeń. Pokaż im, jaka to krew płynie w twoich żyłach; bądź skromną, lecz pełną godności, lecz pamiętaj, iż w miejscu, w którém zamieszkasz, oprócz rodziców, żadnej wyższéj władzy nad tobą nie będzie.
I nie czekając odpowiedzi, książę wyszedł z sali, za nim poszli: Giertruda, księżna i młody książę, zeszli ze schodów i wsiedli do powozu. Nudy i marności tego świata, błogi żywot w klasztorze, szczególniéj dla młodych osób należących do najbardziéj znakomitych rodzin w kraju, oto główna treść rozmów, które prowadzono w czasie drogi. Gdy już znaleźli się w pobliżu klasztoru, książę ponowił swe przestrogi i powtórzył córce wyrazy, w których miała, odpowiedziéć na zapytanie przełożonéj. Lecz otóż wreszcie i Monza. Giertrudzie ścisnęło się serce, lecz wkrótce całą jéj uwagę pochłonęło jakieś grzeczne pozdrowienie, usłyszane z ust pewnych państwa, przy spotkaniu z któremi ich powóz zatrzymał się na chwilę. Daléj jechano już prawie stępo ulicą, na którą lud ze wszystkich stron nadbiegał. Gdy się powóz zatrzymał przed temi murami, przed temi drzwiami tak dobrze znanemi, Giertrudę żywsza jeszcze przeniknęła boleść. Wszyscy czworo wysiedli wśród dwu szeregów ciekawego ludu, który służba odpychała od drzwiczek powozu. Tysiące spojrzeń, skierowanych na biedną ofiarę, zmuszały ją do ustawicznéj baczności nad sobą, lecz bardziéj jeszcze, niż oczy tego ludu, ciężyły nad nią oczy jéj ojca, na które, pomimo iż ją przejmowały strachem, mimowoli co chwila wzrok swój zwracała. One to kierowały każdym jéj ruchem, one, jakby za pomocą nadludzkiéj siły, nadawały jej twarzy ten lub inny wyraz. Po przebyciu pierwszego dziedzińca weszli na drugi i tu spostrzegli podwoje klasztoru otwarte na rościerz, a w nich cały tłum zakonnic. Na czele ich stała matka przełożona w gronie starszych mniszek, daléj inne mniszki, wszystkie skupione, zaciekawione, wspinające się na palce, na ostatku siostry konwerski. Tu i ówdzie, w półcieniu pomiędzy habitami zabłysły czasem żywe oczęta, lub rumiane twarzyczki dziecinne: były-to najsprytniejsze, najzręczniejsze z uczennic, które wciskając się pomiędzy zakonnice zdołały utorować sobie drogę, aby także coś zobaczyć. Z tego tłumu wydobywały się ciche okrzyki podziwienia i radości, wiele rąk poruszało się w powietrzu na znak powitania. Po chwili Giertrudą stanęła już przed matką przełożoną, która powitawszy ją serdecznie, głosem uroczystym, lecz i radośnym zarazem, spytała, czego sobie życzy i w jakim zamiarze przybyła do tego miejsca, w którem jéj nikt niczego odmówić nie zdoła.
— Przybywam... — zaczęła Giertrudą, lecz w chwili kiedy już miała wymówić owe wyrazy, prawie nieodwołalnie rozstrzygające o całym jéj losie, zawahała się, umilkła i wzrokiem roztargnionym powiodła po tłumie zakonnic. Wtém oczy jéj padły na raz na jednę z jéj towarzyszek, tę mianowicie, która była najpierwszą jéj doradczynią w wiadoméj sprawie, i spostrzegła, że patrzy na nią z wyrazem złośliwego politowania, jakby chciała powiedziéć: a wpadłaś w sidła, niebogo! Ten widok z nową siłą obudzając w jéj duszy wszystkie dawniejsze pragnienia, wlał w nią również odrobinę dawniejszéj odwagi, już w myśli swéj szukała jakiejkolwiekbądż odpowiedzi, byle tylko nie téj, któréj ją wyuczono, gdy podnosząc oczy na ojca, niby chcąc mu wyrazić swoje silne postanowienie, spostrzegła w jego wzroku tak ponury niepokój, tak groźną niecierpliwość, że zdjęta strachem, jakby uciekając przed okropném widziadłem, rzekła z pośpiechem i stanowczością: — przybywam, aby prosić o łaskę przywdziania sukni zakonnéj i pozostania w tym klasztorze, w którym byłam wychowana z tak wielką miłością. — Przełożona odpowiedziała natychmiast, że czuje przykrość niemałą z powodu, iż prawa zakonu nie pozwalają jéj dać odpowiedzi w tym razie, że może to nastąpić dopiéro po zebraniu głosów wszystkich zakonnic i po uzyskaniu przyzwolenia wyższych władz duchownych, lecz, że Giertrudą, znając dobrze uczucia, któremi dla niéj cały klasztor przejęty, może już naprzód przewidzieć, jaką będzie owa odpowiedź, a że nim takowa nadejdzie, żadne prawo nie wzbrania przełożonéj i zakonnicom okazywać jéj radość, którą czują z powodu jéj postanowienia. Gdy mówić przestała, powstał gwar wielki powinszowań, pozdrowień, objawów szczeréj życzliwości. Przyniesiono natychmiast duże pudła, pełne łakoci, któremi najprzód zaczęto częstować Giertrudę, potém jéj rodziców i brata. W czasie gdy niektóre mniszki kołem otoczyły Giertrudę, a inne winszowały matce, lub młodego księcia starały się bawić rozmową, przełożona kazała powiedziéć księciu, iż prosi go, aby raczył się zbliżyć do kraty w parlatoryum, gdyż ma z nim do pomówienia. Czekała nań w towarzystwie dwu starszych zakonnic, a gdy książę się zbliżył, powiedziała: — Jaśnie wielmożny panie, aby zadosyć uczynić przepisom zakonu... aby spełnić konieczną formalność... chociaż w tym wypadku... jednak, zmuszoną jestem powiedziéć... że każdą rażą, gdy córka objawia życzenie przywdziania sukni zakonnéj... przełożona, którą ja jestem w tym klasztorze, choć wcale nie zasłużenie spotkał mnie ten zaszczyt... otóż przełożona powinna uprzedzić rodziców... że, w razie... gdyby przypadkiem... gdyby chcieli zmuszać córkę do tego kroku, toby pod klątwę kościelną podpadli. Niech mi książę raczy wybaczyć...
— Ależ matko wielebna! pojmuję wybornie... Z całéj duszy pochwalam jéj postępowanie, jest słuszne, jest wzniosłe... Lecz o dobrowolném postanowieniu méj córki zdaje mi się, że...
— O tak! jaśnie wielmożny książę... powiedziałam to tylko, aby wypełnić nasz przepis, który jest obowiązujący... nie wątpiłam ani na chwilę...
— Przecież to rzecz jasna, tak, tak, matko wielebna.
I zamieniwszy z sobą tych kilka wyrazów, książę i przełożona oddali sobie ukłon głęboki i rozeszli się, jakby obojgu ciężyło to sam-na-sam. Każdy wrócił do swego towarzystwa, jeden na dziedziniec, druga na próg klasztornych podwojów.
— A teraz — rzekł książę — czas już wracać do domu. Giertruda wkrótce będzie mogła korzystać, ile jéj się tylko podoba, z szanownego towarzystwa wielebnych matek, lecz dziś nie możemy już dłużéj nadużywać ich dobroci i gościnności. — Po tych wyrazach pożegnał zakonnice grzecznym ukłonem i skierował się ku wyjściu, rodzina poszła za nim; zamieniono zwykłe oświadczenie szacunku i życzliwości i — powóz ruszył.
W drodze Giertrudą żadnego prawie udziału w rozmowie nie brała. Przerażona tém, co uczyniła przed chwilą, przejęta wstydem na myśl, że tak łatwo uległa przemocy, oburzona na innych i na samę siebie, w milczeniu, z goryczą rozważała swe postępowanie, pytała, ile jeszcze ma chwil przed sobą, w których-by mogła powiedziéć: nie chcę; i słabo i chwiejnie obiecywała sobie, że w téj a téj okoliczności, w tym a tym wypadku zerwie wszystkie dotychczasowe przyrzeczenia i okaże daleko więcej siły i mocy. Z temwszystkiém nie opuścił jéj dotąd ów strach, który uczuła na widok groźnego wyrazu na twarzy ojca, tak, iż teraz, gdy, spoglądając nań nieśmiało, mogła, się przekonać, że już i cień nawet owego gniewu na obliczu księcia nim pozostał, gdy przeciwnie dostrzegła na niém widoczne zadowolenie z jej postępowania, wydało jéj się to rzeczą niezmiernie miłą i na chwilę uczuła nawet niemałą przyjemność z tego powodu.
Zaraz po przyjeździe trzeba było się przebrać i poprawić uczesanie głowy, potém podano obiad, po obiedzie przyszło kilku krewnych, daléj nadszedł czas zwykłej przechadzki, wieczorem goście, po rozejściu się gości wieczerza. Pod koniec wieczerzy książę nową sprawę na plac wytoczył, a mianowicie wybór matki chrzestnéj. Tak się zwała wówczas osoba, która, uproszona przez rodziców przyszłéj zakonnicy, stawała się jéj opiekunką i towarzyszyła jéj wszędzie przez cały ów przeciąg czasu, który upływał od podania prośby, aż do chwili wstąpienia do klasztoru. Czas ten bywał zwykle poświęcony na zwiedzanie kościołów, gmachów publicznych, zbiorów osobliwości, wspaniałych pałaców, słynnych willi, na odwiedzanie znajomych, na przyjmowanie wizyt, na zabawy i rozrywki; słowem na poznanie rzeczy najbardziéj pięknych i ponętnych. Zwyczaj ten istniał dlatego, aby młode osoby przed dopełnieniem uroczystego ślubu mogły poznać dokładnie to wszystko, czego się wyrzekają nazawsze. — Wypada pomyśléć o matce chrzestnéj — powiedział książę — gdyż jutro przyjdzie wikaryusz zakonnic, spełnić formalności badania, a zaraz potém będzie uczynione przedstawienie o Giertrudzie do kapituły, aby zakonnice mogły przyjąć ją do swego grona. — Mówiąc to zwrócił się do księżnej, a ta, sądząc, że chce, aby dała odpowiedź, rzekła: — można byłoby.. — Lecz książę nie pozwolił jéj dokończyć: — Nie, nie, moja kochana, przedewszystkiem matka chrzestna powinna się podobać Giertrudzie, a chociaż ogólny zwyczaj daje rodzicom prawo jej wyboru, wszakże nasza córka ma tyle rozsądku, iż zasługuje najzupełniej, aby dla niéj zrobić ten wyjątek. — I zwracając się do Giertrudy z wyrazem człowieka, który ma jakąś wielką łaskę oznajmić, mówił daléj: — Każda z tych pań, które dziś u nas widziałaś, pod każdym względem godnie odpowiedziéć może obowiązkom matki chrzestnéj dla osoby tak wspaniałego rodu jak nasza córka; sądzę również, iż każda z nich uważałaby sobie za zaszczyt być na takową wybraną, więc sama rozstrzygaj.
Giertrudą czuła, że zrobienie takiego wyboru byłoby nowym dowodem jéj zgody, lecz cóż miała począć? Ojciec przemawiał do niéj tak łaskawie, a zarazem tak uroczyście, że odmowa, choćby nawet wypowiedziana w sposób jak najpokorniejszy mogła być przyjętą za objaw uporu, lekceważenia, a co najmniéj dziecinnego kaprysu. I na to więc się zgodziła wybierając na matkę chrzestną, pewną panią, która jéj się najbardziéj podobała, to jest tę, która nie szczędziła jéj pieszczot, obsypywała ją pochwałami i w całém obejściu się okazywała owę serdeczną troskliwość i tę miłą poufałość, które nieraz w początkach nowéj znajomości starają się naśladować starą, przyjacielską zażyłość. — Wybornie! — zawołał książę, który właśnie życzył sobie i spodziewał się tego. Byłże-to podstęp, czy traf tylko? Tego powiedziéć nie umiem, dość, iż w tym razie stało się coś podobnego do owéj sztuki, którą kuglarz dziwi prostaka a która polega na tém, iż migając mu szybko przed oczami całą talią kart, każę mu jednę z nich zatrzymać w pamięci, a potém ją zgaduje i nie myli się nigdy, co zresztą stąd pochodzi, iż tak zręcznie już owemi kartami migał przed widzem, że ten tylko jednę z nich potrafił jasno spostrzedz. Pani, którą wybrała Giertrudą, tak wyłącznie przez cały wieczór nią tylko była zajęta, tak głęboko w jéj pamięci utkwiła, że byłoby prawie niepodobieństwem, aby jéj myśl mogła się na kimś innym zatrzymać. Wszakże wszystkie te zabiegi pochlebstwa nie były bez celu: owa pani, już oddawna miała widoki na młodego księcia i życzyła sobie, aby z czasem został jéj zięciem: nic więc dziwnego, że sprawy téj rodziny były dla niej tak bliskie, jak sprawy własne, i że Giertrudą obchodziła ją nie mniéj od najbliższych krewnych.
Następnego poranku Giertrudą obudziła się z myślą o mającém się odbyć badaniu; i właśnie zastanawiała się nad tém, czyby owa chwila tak ważna nie mogła posłużyć jéj do zerwania wszystkich dawniejszych zobowiązań, gdy służąca weszła z oznajmieniem, iż książę każę ją prosić do siebie. — Giertrudo — rzekł, skoro tylko Weszła — dotąd postępowanie twoje było godne ciebie, dziś chodzi o uwieńczenie całego dzieła. Wszystko to, co się stało dotychczas, stało się z twojéj woli, samaś na wszystko dała przyzwolenie. Gdyby w przeciągu tego czasu miały zajść w twém usposobieniu jakieś zmiany, gdybyś uczuła jakieś wahanie się, lub wątpliwości, słowem gdyby cię opanował nierozsądny szał młodości, obowiązkiem twoim byłoby nas o tém uprzedzić; lecz dziś rzecz cała zaszła już tak daleko, iż niepodobna się cofać, iż nie ma już miejsca na żadne dzieciństwo. Ów zacny kapłan, który ma wkrótce przybyć, będzie ci tysiące pytań zadawał, zechce się dowiedziéć, z jakich to pobudek obierasz sobie życie zakonne, co cię do tego zniewala, i po co i na co i dlaczego to czynisz. Jeżeli odpowiedzi twoje będą niejasne i chwiejne, kto wie jak długo może się przeciągnąć badanie. Byłoby-to rzeczą przykrą, rzeczą nieznośną dla ciebie i muszę dodać mogłoby nawet dać powód do bardzo smutnych następstw. Po tylu i tak jawnych, publicznych dowodach twego przyzwolenia... albo raczéj twego powołania do życia zakonnego, wszelkie najlżejsze chociażby wahanie, któreby się w tobie mogło objawić, dałoby powód do podejrzywania mnie o to, iż twój kaprys przelotny wziąłem za postanowienie niezłomne, że ja ukartowałem rzecz całą, że ja... a zresztą czyja wiem, coby jeszcze ludziom mogło się zdawać! W takim razie musiałbym wybierać pomiędzy dwiema bolesnemi koniecznościami: albo pozwolić, by świat powziął o mnie takie niecne mniemanie, na które żadną miarą nie mógłbym się zgodzić, już choćby ze względu na ten szacunek, który winienem memu znakomitemu imieniowi, albo wyjawić rzeczywisty powód twego postanowienia i... — Lecz tu, widząc, że Giertrudę oblał gorący rumieniec, że jej oczy napełniły się łzami i twarz ściągnęła się tak boleśnie, jak listki kwiatu od skwaru, który najczęściéj burzę poprzedza, przerwał owę przemowę i po chwili, z twarzą wypogodzoną, rzekł: No, no, uspokój się, uspokój, wszystko od ciebie zależy, a wiem przecież, że rozsądku ci nie brak; wiem nawet, że go masz bardzo wiele; i że nie jesteś dzieckiem, zdolném popsuć rzecz tak świetnie zaczętą, ale bo widzisz musiałem o wszystkiém pamiętać. Dosyć już, niech o tém nigdy nawet mowy między nami nie będzie, jestem przekonany, że na zapytania tego świątobliwego kapłana tak odpowiedziéć potrafisz, że mu żadne domysły, żadne niepotrzebne przypuszczenia na myśl nawet nie przyjdą. Tym sposobem i ty skrócisz sobie nudy owego nieuniknionego badania. — I, po udzieleniu jeszcze kilku rad co do głównych odpowiedzi, które jego córka niezawodnie będzie musiała dać wikaryuszowi na jego zapytania, przeszedł już do zwykłéj rozmowy o przyjemnościach, władzy i wszystkich tych rozkoszach, które Giertrudę w klasztorze czekają, i w ten sposób zatrzymał ją przy sobie, aż do chwili, kiedy służący oznajmił o przybyciu kapłana. Książę z pośpiechem ponowił najbardziej potrzebne przestrogi i pozostawił córkę sam na sam z wikaryuszem, jak tego wymagało prawo.
Świątobliwy człowiek przybywał już z tem zgóry powziętém przekonaniem, iż Giertrudą czuła wielkie powołanie do zakonnego stanu, gdyż książę mówił mu o tém wówczas, kiedy był u niego, aby go prosie do pałacu na owo badanie. Wprawdzie zacny ten kapłan wiedział dobrze, iż nieufność jest jedną z zalet najbardziéj potrzebnych dla człowieka pełniącego obowiązek wikaryusza zakonnic i miał sobie za zasadę niedowierzać zbytecznie podobnym zapewnieniom, ale pomimo to niezmiernie rzadko się zdarza na świecie, aby osoba ze wszechmiar wiarogodna, mówiąc o czémś z wielkiém przeświadczeniem i z wielką śmiałością, nie zabarwiła kolorem swych zdań umysłów słuchaczy.
Po zamienieniu zwykłych ukłonów i przywitań wikaryusz rzekł: — Pani, przybywam, aby odegrać tu rolę złego ducha, aby podać w wątpliwość to, co pani w swéj prośbie nazywasz rzeczą pewną, nieodwołalną, stanowczą, aby przedstawić jéj wszystkie trudności i przekonać się o tém, czyś je dobrze rozważyła. Czy wolno mi będzie zadać pani kilka pytań?
— I owszem — odrzekła Giertrudą.
Wówczas kapłan zaczął ją pytać i badać w sposób przepisany Prawem: — Czy pani czuje w swéj duszy szczerą, prawdziwą wolę wstąpienia do zakonu? Czy nie wpłynęły na to groźby lub namowy? Czy nie użyto władzy, aby zmusić panią do tego kroku? Niech pani odpowiada śmiało, szczerze, bez najmniejszéj obawy, człowiekowi, którego obowiązkiem jest poznać jéj uczucie i wolę, aby tém skuteczniéj mógł bronić ją od wszelkiéj przemocy.
Szczera odpowiedź na takie pytanie przemknęła ze straszną jakością w umyśle Giertrudy. Lecz, aby dać takową, trzeba było najprzód udzielić wikaremu pewnych wyjaśnień, powiedzieć mu, czém jéj zagrożono, wyznać całe owo zdarzenie... Nieszczęśliwa wzdrygnęła się na myśl, zaczęła śpiesznie szukać innéj odpowiedzi i znalazła ją, jednę-jedyną, która tylko mogła ją prędko i skutecznie wybawić od nieznośnéj męczarni, odpowiedź najbardziéj sprzeczną z prawdą. — Chcę wstąpić do klasztoru — rzekła, starając się ukryć swe pomieszanie — z własnéj woli, sama tę drogę sobie wybrałam.
— Od jak dawna powzięłaś pani to postanowienie? — spytał zacny kapłan.
— Miałam je zawsze, od dzieciństwa — odpowiedziała Giertruda. Po tém pierwszém kłamstwie nabrała jakiéjś rozpaczliwéj śmiałości.
— Ale, jakaż jest główna przyczyna, która panią skłania do wstąpienia do klasztoru?
Poczciwy ten człowiek ani mógł nawet przeczuwać, do jak bolesnéj rany się dotknął, a Giertrudą musiała przywołać na pomoc całą siłę swéj woli, aby nie okazać po sobie wrażenia, które te wyrazy na jéj duszę wywarły. — Przyczyna ta — rzekła — chęć służenia Bogu i usunięcia się od niebezpieczeństw i pokus tego świata.
— A czy nie jest-to czasem przelotne zniechęcenie, podrażnienie, miłość własna? jakiś... niech mi pani ten wyraz daruje... jakiś kaprys chwilowy? Zdarza się nieraz, iż zbieg okoliczności, przyczyna sama przez się mało znacząca, może wywrzéć bardzo silne wrażenie; tak, iż gotowiśmy mniemać, że wpływ jéj trwać będzie przez całe życie, a kiedy następnie przyczyna ta ustaje, znika, kiedy naszę duszę owładną nowe pragnienia, wówczas, wówczas...
— Nie, nie — odpowiedziała śpiesznie Giertrudą: — jeden jedyny tylko jest powód mego postanowienia, ten, który wymieniłam przed chwilą.
Wikaryusz dlatego raczéj, aby do ostatka spełnić swoję powinność, niż z przeświadczenia, iż to było potrzebne, jeszcze przez czas pewien pytał ją i badał, lecz Giertrudą postanowiła oszukiwać go do ostatka. Oprócz wstrętu, który jéj sprawiała myśl wyjawienia swéj winy przed tym zacnym, poważnym kapłanem, który nie mógł nawet posądzać jjé o coś podobnego, biedna ofiara czuła wybornie, że choćby i mógł przeszkodzić temu, aby ją nie zamknięto w klasztorze, na tém jednak ograniczała się już cała jego władza. Po jego odejściu musiałaby sama z księciem pozostać. A wszystko to, coby wówczas wycierpiała w tym domu, nie doszłoby nigdy do jego wiadomości, a nawet choćby i doszło, nie na wiele-by się przydało, gdyż pomimo najlepszych chęci tylko litość mógłby czuć dla niéj, owę litość spokojną i umiarkowaną, którą wogóle jakby z łaski obdarzamy tego, kto sam dał powód do prześladowań i sam się do swéj zguby przyczynił. Badacza zmęczyły pierwéj zapytania, niż nieszczęśliwą dziewczynę wynajdywanie coraz nowych kłamstw, tak, iż słysząc te odpowiedzi tak z sobą zgodne, tak wyraźne, tak przekonywające i nie mając najmniejszych powodów do wątpienia o ich szczerości, zmienił wreszcie przedmiot rozmowy, wyraził wielką swą radość z jéj postanowienia, prosił ją o przebaczenie za to, iż jéj się tak długo naprzykrzał, powiedział, iż jego zdaniem ta próba tylko ją mocniéj jeszcze powinna utwierdzić w jéj świątobliwych zamiarach, i odszedł.
W jednej z sal, przez które musiał przechodzić, spotkał księcia, który jakby przypadkiem znalazł się na jego drodze. I jemu również wikaryusz nie omieszkał objawić radości, którą, mu sprawiło niezłomne postanowienie i świętobliwe usposobienie jego córki. Książę, który przez cały ten czas był dręczony wielkim niepokojem, odetchnął swobodniéj na taką wiadomość i zapominając o zwykłéj powadze pobiegł do Giertrudy, aby ją obsypać pieszczotami, pochwałami, obietnicami. Radość jego była wielką i miłość, którą w téj chwili okazywał córce, również zupełnie prawie była szczerą, tak bowiem jest już stworzony ów dziwny zlepek, owa zagadkowa mieszanina, która się ludzkiém sercem nazywa.
Nie pójdziemy za Giertrudą w ów wir zabaw i rozrywek, który teraz ją porwał. Nie będziemy również opisywać ze wszelkiemi szczegółami uczuć, które w ciągu całego tego czasu jéj duszą miotały: byłaby-to opowieść bolesna, lecz zanadto jednostajna, za bardzo podobna do tego, o czém jużeśmy pierwéj mówili. Piękność miejscowości i gmachów zwiedzanych, różnorodność widzianych rzeczy, owa przyjemność, którą jéj sprawiało jeżdżenie niemal przez dzień cały w otwartym powozie, owo napawanie się świeżém powietrzem; wszystko to bardzijé jeszcze czyniło nieznośną myśl o murach klasztornych, do których ją wkrótce zawiozą, aby już nigdy, nigdy z nich nie wyszła. Stokroć boleśniejsze jeszcze były wrażenia, których doznawała na ucztach i zabawach wieczornych. Widok młodych mężatek i narzeczonych napełniał zazdrością i niesłychaną goryczą; o! jakże wielkiém było okrucieństwem nazywać ją również panną młodą! Nieraz spotykała osoby, na które patrząc zdawało jéj się, że gdyby tylko one mogły ją nazwać tém mianem, byłoby-to szczytem ziemskiéj szczęśliwości. Czasami przepych pałaców, blask strojów, ruch i gwar świetnego tłumu upajał ją tak dalece, tak silnie podniecał jéj pragnienie przyjęcia udziału w owém radosném życiu, że przyrzekała sobie zerwać wszystkie pęta, znieść mężnie najsroższe katusze, byle tylko nie wracać do klasztoru, byle nie zagrzebać się żywcem w jego chłodnéj pomroce. Lecz wszystkie te postanowienia pierzchały przy głębszém zastanowieniu się nad trudnością ich wykonania, przy samem nawet spojrzeniu na twarz groźną, rodzica. Czasami również myśl, że będzie musiała porzucić na wieki cały ten świat pełny tak wielkich rozkoszy, zatruwała przyjemność chwili obecnéj, i nie pozwalała nią się napawać; wówczas Giertrudę można było porównać do owego spragnionego chorego, który patrzy z naj wyższém rozdrażnieniem i niemal odtrąca od siebie tę jednę-jedyną łyżkę wody, którą mu lekarz wypić pozwala. Tymczasem wikaryusz zakonnic wydał już potrzebne świadectwo, a w ślad za niém nadeszło pozwolenie na zebranie się kapituły, mającéj stanowić o przyjęciu Giertrudy do zakonu. Nastąpiło głosowanie i, jakto już było do przewidzenia, dwie trzecie gałek w urnie wyborczéj wymaganych przez duchowne przepisy, wypadły za przyjęciem Giertrudy, która nie mogąc znieść dłużéj strasznéj, ciągłéj męczarni, sama zażądała wówczas, aby co najprędzéj wstąpić do klasztoru. Nie znalazł się nikt, ktoby się chciał sprzeciwiać zaspokojeniu téj niecierpliwości. Życzeniom więc jéj stało się zadość; z wielkim przepychem i uroczystością odbyło się odwiezienie jéj do klasztoru, gdzie przywdziała sukienkę zakonną. Po dwunastu miesiącach nowicyatu, pełnych walk, żalów niewczesnych i chwilowego godzenia się z losem, nadszedł dla Giertrudy stanowczy dzień obłóczyn, dzień, w którym albo jasno i wyraźnie musiała powiedziéć — nie chcę — co teraz bardziéj, niż kiedy, byłoby rzeczą dziwną, niespodziewaną, gorszącą, okropną; lub powtórzyć owo — tak — które już tyle razy powiedziała. Wybrała to ostatnie i na całe życie została zakonnicą.
Jest-to jedną z dziwnych właściwości wiary chrześcijańskiéj, iż może pocieszyć, podnieść, pogodzić z losem każdego, kto w jakimbądź stanie i wieku, w jakichbądź nieszczęściach i utrapieniach, do niéj całém sercem się zwraca. Jeżeli jest jaki ratunek na naszę niedolę, ona go nam pierwsza wskazuje, ona go nam podaje, ona wlewa w nas moc i roztropność i sił nam przysparza, jeżeli zaś przeciwnie nic już nam pomódz nie zdoła, ona również godzi nas z nieuniknionym losem i, jak to mówią, nakazuje z konieczności robić cnotę. Uczy nas cierpliwie i z poddaniem się sumiennie pełnić to, co początek swój miało w lekkomyślności i nierozwadze, skłania duszę do dobrowolnego przyjęcia tego, do czego ją przemoc zmusiła, i owemu stanowi, który obraliśmy wprawdzie nie z własnéj woli, lecz porzucenie którego jest już niepodobieństwem, daje świętość, namaszczenie i, powiedzmy szczerze, nawet całą słodycz prawdziwego powołania. Taką już jest ta droga, iż każdy, kto choćby z najbardziéj zawikłanego labiryntu, z najstraszniejszéj przepaści na nią wstępował, może być pewnym, że byle tylko chciał iść po niej mężnie i z wesołém sercem, ona go spokojnie i bez wstrząśnień doprowadzi do błogiego kresu. Za pomocą takiéj wiary, Giertrudą mogłaby zostać szczęśliwą, przykładną zakonnicą i zapomniéć o tém, iż przemoc ją do klasztoru wtrąciła. Lecz nieszczęśliwa ofiara szamotała się pod swém jarzmem i tém boleśniéj, tém silniéj czuła jego ciężar. Żal nieustanny za utraconą swobodą, wstręt do narzuconego jéj stanu, męczące pobudzanie pragnień, które już nigdy nie mogły się ziścić: takim był stan duszy młodéj zakonnicy. Rozpamiętywała owę gorzką przeszłość, przypominała sobie wszystkie okoliczności, które ją do tych murów wtrąciły, w myśli po tysiąc razy zmieniała to, czego już w rzeczywistości zmienić było niepodobna, obwiniała siebie o brak odwagi, innych o podstęp i przemoc i dręczyła się strasznie. Ubóstwiała jednocześnie i opłakiwała swą piękność, ubolewała nad młodością, która miała upłynąć i zwiędnąć przedwcześnie w powolnéj męczarni, i w pewnych chwilach zazdrościła każdéj kobiecie, choćby najuboższéj, choćby najmniéj godnéj zazdrości, która będąc młodą i piękną mogła z tych darów korzystać.
Widok owych zakonnic, które się przyczyniły do jéj zguby, stał się dla niéj nieznośnym. Przypominała sobie wszystkie ich zabiegi, wszystkie środki, których używały, aby ją w swe sieci uwikłać i teraz płaciła im za nie pogardą, wstrętem, wyniosłem obejściem się, a nieraz i jawnemi wyrzutami. Zakonnice najczęściéj musiały to znosić w milczeniu, bo książę, chociaż sam dręczył córkę wówczas, kiedy trzeba było ją zmusić do wstąpienia do klasztoru, teraz, po dopięciu swego celu nie tak łatwo pozwoliłby na to, aby ktoś w czemkolwiek śmiał się sprzeciwiać woli jego dziecka, a jedna skarga, jeden chociażby wyraz nieukontentowania z ust Giertrudy mógłby dać powód do utracenia jego łaski i do zmienienia go z gorliwego opiekuna w zaciętego wroga zakonu. Zdawałoby się, iż Giertrudą powinna uczuwać pewien pociąg do tych zakonnic, które nie brały udziału w intrydze i które pomimo, że pierwéj nie pragnęły miéć jéj za towarzyszkę, teraz wszakże okazywały jéj szczerą życzliwość. Zdawałoby się, że ich twarze pogodne, ich oddanie się nabożeństwu i pracy mogły jéj posłużyć za dowód, że i w klasztorze nie tylko żyć można, ale nawet czuć się zupełnie zadowoloną, lecz i one również, chociaż z przyczyn odmiennych, były jéj nienawistne. Ich błogi spokój, ich pobożność były, jakby naganą jéj rozdrażnienia i dziwnego postępowania, to téż nie omieszkała nigdy skorzystać z każdéj nadarzającéj się sposobności, aby szydzić z nich jako z dewotek i hipokrytek. Możeby dla nich zmniejszyła się jéj niechęć, gdyby mogła odgadnąć, że te kilka czarnych gałek, które wraz z białemi, rozstrzygającemi o jéj losie, znaleziono w urnie, właśnie pochodziły od nich.
Czasami zdawało jéj się, iż pewną pociechę i ulgę przynosi jéj prawo rozkazywania, otaczające ją hołdy i pochlebstwa, odwiedziny licznych znajomych i krewnych, z któremi rozmawiała w parlatoryum, możność rozciągania swéj wszechwładnéj opieki nad temi, którzy ją o nią prosili, i wreszcie ów tytuł pani, który ją od reszty zakonnic wyróżniał; lecz jakże błaha była ta pociecha! Serce, nie mogąc się nią zadowolnić, pragnęłoby czasem połączyć z nią inną jeszcze pociechę, tę, którą tylko wiara dać może, lecz podobnie, jak rozbitek, aby uczepić się deski zbawienia, która go na brzeg poniesie, powinien najprzód wypuścić ze ściśniętéj pięści wątły porost morski, którego się uchwycił powodowany instynktem rozpaczy, tak téż i ten, kto w wierze szuka osłody, winien o wszystkich innych pociechach zapomniéć.
Wkrótce po dopełnieniu ceremonii obłóczyn, Giertrudą mianowana została główną nauczycielką i nadzorczynią panienek pobierających wychowanie w klasztorze; a każdy z mych czytelników łatwo zrozumie, jak im musiała być słodką taka opieka. Wszystkie jéj dawniejsze towarzyszki opuściły już klasztor, lecz w sercu jéj żyły jeszcze uczucia i pragnienia owych lat ubiegłych i powierzone jéj wychowanki musiały w ten, lub w inny sposób na sobie ich gorycz odczuwać. Kiedy przychodziło jéj na myśl, że wiele z nich ma żyć kiedyś w owym świecie, z którego ją wygnano na wieki, czuła jakąś straszną zawiść do tych biednych dziewczątek, jakąś ślepą chęć zemsty, i obchodziła się z niemi jaknajgorzéj, dręczyła je na rozmaite sposoby, aby choć w części dać im naprzód już odpokutować za wszystkie te uciechy, które im kiedyś zaznać było sądzono. W podobnych chwilach każdy, ktoby mógł widziéć, z jak wielką surowością z niemi postępuje, jak je karci za najlżejsze nawet przewinienie, niezawodnie powziąłby o niéj mniemanie, iż jest kobietą straszną, pozbawioną serca. W innych znów chwilach ten sam wstręt do klasztoru, do całego zakonu, do nakazanego posłuszeństwa, do wszystkich jego przepisów przejawiał się w wybuchach wcale odmiennéj natury. Wówczas nie tylko znosiła cierpliwie hałaśliwą wesołość uczennic, lecz ją sama nawet podbudzała, brała udział w ich zabawach zwiększając zgiełk i zamieszanie, wtrącała się do ich rozmów i nadawała im kierunek, któregoby bez jéj pomocy przyjąć nigdy nie mogły. Jeżeli jedna z panienek powiedziała słówko o zrzędzeniu przełożonéj, Giertrudą zaraz zaczynała naśladować sposób mówienia wielebnéj matki i ogólny śmiech wywoływała w młodych wychowankach, naśladowała również w sposób zabawny ruchy téj a téj zakonnicy, wyraz twarzy téj a téj przyjaciółki przełożonéj i sama się śmiała wraz z innemi, lecz był-to śmiech, który nie mógł jéj dać ani chwili wesołości. Tak spędziła lat kilka nie mając sposobności, ani też możności uczynienia czegoś gorszego, w końcu jednak nieszczęście miéć chciało, iż się i do tego nadarzyła zręczność.
Pomiędzy wielu przywilejami i oznakami wyróżnienia, których używała w klasztorze, a które miały na celu wynagrodzenie jéj tego, iż jeszcze nie mogła zostać matką przełożoną, był też i ten, nie małéj wagi, co prawda, że zajmowała oddzielny apartament. Pokoje, przeznaczone dla niéj, znajdowały się w rogu budynku, tuż obok domu, zamieszkałego przez pewnego młodzieńca, skończonego łotra, jednego z tych wielu, którzy w owe czasy, otaczając się zgrają brawów i będąc spokrewnieni z innemi nędznikami, należącemi do świetnych rodów i mającemi władzę, mogli do pewnego stopnia kpić sobie z prawa i jego przedstawicieli. Nasz rękopism nazywa go tylko po imienin, nie wymieniając nazwiska. Imię jego było Egidio. Ów więc młodzieniec, ze swego okna, które wychodziło na mały dziedziniec, należący do mieszkania Giertrudy, nieraz ją widział, gdy znudzona, bez celu przechadzała się po nim, i, zachęcony raczéj, niż zrażony, trudnościami i niebezpieczeństwem występnego kroku, ośmielił się pewnego razu do niéj przemówić. Nieszczęśliwa odpowiedziała.
W pierwszych tych chwilach uczuła jakieś zadowolenie, które, choć nie mogło być zupełne i szczere, niemniéj jednak było bardzo żywe. Nudną, nieznośną próżnię jéj duszy napełniło teraz jakieś nowe, silne, potężne życie, lecz zadowolenie, którego doznawała, podobne było do owego pokrzepiającego napoju, którym okrutna kapłanka starożytnych poiła ludzi na męki skazanych, aby im dodać siły do zniesienia strasznych katuszy. Jednocześnie w postępowaniu jéj zaszła wielka zmiana: naraz stała się uległą i słodką, zapomniała o żartach niewczesnych i wybuchach gniewu, ich miejsce zastąpiły łagodność i pokora, a poczciwe zakonnice, które nie mogły nawet przeczuwać istotnego powodu téj zmiany i nie rozumiały, że ta nowa cnota była tylko obłudą, dodaną do wad dawniejszych, cieszyły się niezmiernie z tego nawrócenia Giertrudy. Wszakże ta, że tak powiem zewnętrzna pobiała, te wszystkie pozory nie mogły trwać długo, wkrótce wróciły dawniejsze wybuchy gniewu, rozdrażnienie, kaprysy, wróciły narzekania na klasztorną niewolę, zwykłe, szydercze żarciki z zakonnic i przełożonéj, wypowiadane nieraz w sposób tak jaskrawy, tak nieprzystojny i tak niezwykły w tém miejscu, że trudno było uwierzyć, aby usta zakonnicy mogły na nie się zdobyć. Jednak teraz po każdym z takich wybuchów następowały żal i skrucha, chęć zagładzenia winy, oznaki czułości i grzeczne, pokorne słówka. Zakonnice znosiły cierpliwie wszystkie te zmiany gwałtowne, przypisując je niestałemu, dziwacznemu usposobieniu pani.
Przez czas dość długi, zdawało się, iż w klasztorze nikt nie ma żadnych podejrzeń i wszystko szło dawnym torem, ale pewnego poranku, kiedy Giertrudą, nie wiem już z jakich powodów, wszczęła sprzeczkę z jedną z konwersek i w sposób oburzający znęcać się nad biedaczką zaczęła, ta, znosząc przez czas pewien w milczeniu i z zaciśniętemi ustami obelgi, straciła wreszcie cierpliwość i powiedziała, że wie coś o postępowaniu pani i że o tém potrafi zawiadomić matkę przełożoną. Od téj chwili Giertrudą nie miała już spokoju. Wkrótce potém, owa konwerską nie ukazała się w kościele na nabożeństwie poranném, nie przyszła téż i późniéj do swych zwykłych zajęć; udano się do jéj celi, cela była pustą, zaczęto jéj szukać po całym klasztorze, do każdego kąta zajrzano, nigdzie, ani śladu. I kto wie, do jakich wniosków dałoby to powód, gdyby właśnie szukając jéj wszędzie, nie odkryto otworu w murze ogrodowym, co utwierdziło w mniemaniu, że przez ten otwór uciec musiała. Rozesłano listy na wszystkie strony, zarządzono ścisłe poszukiwania w Monzy w całéj okolicy, a głównie w Mada, miejscu rodzinném konwerski lecz nigdy żadna o niéj nie nadeszła wiadomość. Kto wie czyby się o niéj nie można było czegoś więcéj dowiedziéć, gdyby zamiast szukać daleko zaczęto kopać ziemię w pobliżu. Po wielkiém zdumieniu, które wywołało to zdarzenie, gdyż nikt w całym klasztorze nie mógł nawet przypuszczać, aby owa konwerską była zdolną do tak haniebnego czynu, po długich rozprawach, wszystkie zakonnice przyszły wreszcie do wniosku, iż musiała uciec gdzieś daleko, bardzo daleko. A ponieważ jedna z nich powiedziała razu pewnego: — niezawodnie musiała się schronić do Holandyi — zaraz wszystkie to powtórzyły, jako rzecz pewną i wieść ta rozeszła się po okolicy. Sądzę jednak, że Giertrudą nie musiała owego zdania podzielać. Wprawdzie nie okazywała niedowierzania, nie starała się w zwykły swój sposób zaprzeczać ogólnemu mniemaniu, umiała wybornie ukryć to, co o tém wszystkiém myślała, nigdy nie mówiła o tajemniczém zdarzeniu, nigdy nie okazywała najmniejszéj chęci zgłębienia go należycie. Lecz im mniéj o niém mówiła, tém więcéj za to myślała. Ileż-to razy w ciągu dnia jednego obraz owéj konwerski niespodzianie stawał jéj przed oczy ileż-to razy usiłowała go od siebie odegnać! Jakże często pragnęłaby raczéj widziéć ją żywą, prawdziwą, z ciała i kości, niż miéć ją ciągle w wyobraźni, niż być zmuszoną we dnie i w nocy przebywać z tém widmem straszném, spokojném, nieubłaganém! Jak często wołałaby słuchać jéj głosu, jéj gróźb nawet, niż miéć w uszach cichy ten szept, który powtarzał zawsze jedne i te same wyrazy i to z taką wytrwałością, na jaką nigdy żadna żyjąca istota nie mogła się zdobyc.
Było-to w rok po zniknięciu konwerski, gdy Łucyę z matką ojciec gwardyan przyprowadził do pani i gdy miała miejsce owa rozmowa w parlatoryum, którąśmy przytoczyli w przeszłym rozdziale. Pani, po odejściu Agnieszki i kapucyna, kazała Łucyi opowiedziéć sobie, w jaki-to sposób prześladował ją don Rodrigo, i zaczęła ją wypytywać o pewne szczegóły, które niepomału zdziwiły i zmieszały niebogę. Nie sądziła nigdy, aby ciekawość zakonnic aż tak daleko sięgała. Zdania, któremi pani przeplatała zapytania, lub których się domyślać kazała, niemniéj téż były dziwne. Mogłoby się zdawać, że śmiech w nijé wzbudza ów wielki wstręt, który Łucya okazywała dla jaśnie wielmożnego pana; pytała ją, czy naprawdę był tak bardzo straszny, i widoczném było, że ów opór wieśniaczki uważałaby stanowczo za nierozsądny i nieusprawiedliwiony, gdyby nie ta okoliczność, iż przeniosła Renza nad don Rodriga. I o narzeczonego również wypytywała się w sposób, który wywoływał rumieniec na twarz Łucyi. W ostatku jednak, spostrzegłszy, że za daleko może być już zaszła, zmieniła przedmiot rozmowy i zaczęła się starać usilnie o to, aby poprawić i nadać inne znaczenie wszystkiemu, co powiedziała dotychczas, pomimo to wszakże nie zdołała zatrzéć w duszy wieśniaczki jakiegoś przykrego zdziwienia, jakiegoś mimowolnego, nieokreślonego przestrachu.
Łueya, zaledwie sam na sam mogła z matką pozostać, zaraz jéj wszystko opowiedziała; lecz Agnieszka, jako osoba doświadczona, uspokoiła jéj trwogę dziecinną, rozwiązała wszelkie wątpliwości i wytłumaczyła całą tajemnicę niezwykłego postępowania pani. — Nie powinnaś się temu dziwić — rzekła — a kiedy poznasz świat tak dobrze, jak ja go znam, to się przekonasz, iż to są rzeczy bardzo zwyczajne. Bo to widzisz, wszyscy panowie, ile tylko ich jest, jedni mniéj, drudzy więcéj, koniecznie muszą mieć bzika. Trzeba im pozwolić gadać, co im się podoba, a my powinniśmy ich słuchać w pokorze, a wówczas zwłaszcza, kiedy wiemy, że nam mogą zaszkodzić lub dopomódz udawać nawet, że najzupełniéj podzielamy ich zdanie, tak, jakby mówili rzeczy naprawdę rozumne. Słyszałaś przecie, jak mię wykrzyczała? Mogłoby się zdawać, że Bóg wie jakie głupstwo powiedziałam. A ja sobie nic z tego nie robię, bo już; oni wszyscy tacy i nie ma na to rady. Lecz, z tém wszystkiém wielkie to dla nas szczęście, że pani zdaje się na ciebie łaskawém okiem spoglądać i że chce nam w téj biedzie dopomódz. Zresztą, moja droga, jeżeli w życiu zdarzy ci się jeszcze kiedyś miéć do czynienia z jaśnie wielmożnemi, to się lepszych nawet rzeczy nasłuchasz. Zobaczysz, zobaczysz!
Chęć wyświadczenia przysługi ojcu gwardyanowi, nadarzająca się sposobność wykazania swéj władzy, myśl o rozgłosie i pochwałach, które to szlachetne postępowanie wywoła w całéj okolicy, osobista sympatya dla Łucyi, zresztą pewna ulga, któréj doznawała w zaopiekowaniu się niewinną istotą, usposobiły Giertrudę do szczerego zajęcia się losem prześladowaéj i jéj matki. Na jéj prośbę i na jéj żądanie został oddany obu kobietom pokoik odźwiernéj przytykający do klasztoru; i od téj chwili zaczęto je uważać, Jakby należące do klasztoru. Matka i córka dziękowały Bogu za że im pozwolił znaleść tak pewny, tak ze wszechmiar zaszczytny przytułek. Na teraz najgorętszém ich życzeniem było, aby nikt się nie dowiedział o ich nowém schronieniu i aby ludzie jaknajmniéj zajmowali się niemi; lecz nie było to rzeczą zbyt łatwą w klasztorze, a do tego istniał przecież człowiek, który wszelkich starań dokładał, aby powziąć o nieb jakąś wiadomość, gdyż w jego duszy do namiętności i dawniejszego uporu przyłączyło się obecnie silne rozdrażnienie i chęć zemsty z powodu, że został omylony i uprzedzony i że jego nikczemne zamiary spełzły na niczém.
Zostawiając na czas pewien kobiety w ich bezpieczném schronieniu, wracajmy teraz do zameczku i cofnijmy się myślą do owego wieczoru, w którym don Rodrigo oczekiwał z niecierpliwością skutku zbrodniczéj wyprawy.


ROZDZIAŁ XI.

Jak zgraja ogarów, która, gdy straci trop ściganego zająca, zawstydzona, ze zwieszonemi głowami i podkurczonemi ogonami, wraca do stop swego pana, tak w owę noc, pełną zamieszania, wracali brawi do zameczku don Rodriga. w czasie gdy ten, w ciemności wielkiemi krokami mierzył niezamieszkałą izbę, znajdującą się na strychu, któréj okna wychodziły na placyk przed gankiem. Zatrzymywał się często, słuch natężał, patrzył przez szczeliny starych okiennic, czuł wielką niecierpliwość, a jednocześnie jakąś mimowolną trwogę, nie tylko z powodu niepewnego skutku wyprawy, lecz i dla następstw, które mogła pociągnąć za sobą; wyprawa ta bowiem była najbardziéj zuchwałą i najbardziéj niebezpieczną ze wszystkich, które dotychczas ów zacny człowiek przedsiębrał. Wszakże do pewnego stopnia uspakajała go myśl o wszystkich tych ostrożnościach. mających posłużyć do zatarcia śladów i zniszczenia dowodów, jeżeli nie samych podejrzeń. Co zaś do podejrzeń — myślał sobie — to ani dbam o nie. Obciąłbym wiedziéć, jaki śmiałek odważy się przyjść tu do mnie, aby się przekonać, czy owa dziewczyna u mnie się znajduje! Niech przyjdzie, niech spróbuje, już, ja go potrafię przyjąć należycie. Ale i któż mógłby to uczynić? Ów mnich szkaradny? to i owszem, z nim dam sobie radę. Matka dziewczyny? Tę do Bergamo wyprawię. Wykonawcy prawa? O! kpię sobie z prawa! Sędzia nie jest dzieciuchem, ani waryatem. Zaskarżą mnie w Medyolanie? w Medyolanie! A któż tam dba o tę hołotę? Kto ich słuchać zechce? Kto ich słowom da wiarę? Bo i kimże są owi ludzie? nie należą do nikogo, pana nie mają, istna trzoda bez pasterza. Tak, tak, mogę być zupełnie spokojny. Otóż się zdziwi mój szanowny kuzynek! Przekonam go nareszcie, że gdy co postanowię, to potrafię wypełnić. A zresztą... gdyby nawet i miały stąd wyniknąć jakieś kłopoty... bo wszystko przewidzieć wypada, gdyby naprzykład jakiś mój wróg chciał skorzystać z téj okoliczności... e! toż przecie i hrabia Attilio potrafi dać mi dobrą radę, tu chodzi o honor całego rodu. — Lecz myśl, na któréj zatrzymywał się najdłużéj, ponieważ w niéj znajdował uspokojenie dręczących go obaw, a jednocześnie podnietę głównéj żądzy, była powtarzaniem sobie w duchu wszystkich obietnic i przyrzeczeń, za pomocą których miał ugłaskać i uspokoić Łucyę.
— Takiego ją strachu nabawią moi brawi, ich twarze zbójeckie, owa myśl, że jest w ich mocy, że... no, przecież nie ulega wątpliwości, że najbardziéj ludzką twarz w zamku ja tylko posiadam... a zatém sama się zwróci do mnie, sama zacznie mię prosić, a jeżeli będzie prosić...
W chwili gdy w swéj głowie wszystko tak pięknie obmyśla, dolatuje go jakiś hałas z podwórza, zbliża się szybko do okna, ostrożnie okiennice otwiera, wychyla głowę: To oni.
— A lektyka? Do stu czartów! Gdzie lektyka? Trzech, pięciu, ośmiu, wszyscy wrócili, Grizo także, a lektyki nie ma, a łotry! a wisielce! Grizo mi za to odpowie!
Otworzono bramę, weszli wszyscy; Grizo w jednym kącie izby na dole postawił kosztur, złożył tam wielki kapelusz i płaszcz swój pielgrzymi i, jak mu to nakazywał jego urząd dowódcy, którego mu w téj chwili z pewnością nikt nie pozazdrościł, udał się na górę, aby panu dać sprawozdanie z powierzonéj sobie wyprawy. Don Rodrigo oczekiwał już nań stojąc na najwyższym stopniu schodów, a spostrzegłszy go i widząc owę głupią minę, którą ma zwykle łotr zawiedziony, głosem podniesionym i trzęsąc się z gniewu zawołał: — a więc, panie zuchu, panie samochwalcze, panie naczelniku, panie: proszę się spuścić na mnie?
— Bolesna to rzecz — powiedział Grizo, zatrzymując się na pierwszym stopniu schodów: — niezmiernie bolesna, kiedy wymówki musi znosić ten, kto się starał służyć wiernie i szczerze i spełnić swój obowiązek choćby z narażeniem własnej skóry.
— Zobaczymy, zobaczymy! Natychmiast o wszystkiém chcę wiedzieć — rzekł don Rodrigo i skierował się do swego pokoju. Grizo poszedł za nim i opowiedział mu natychmiast o tém, jak się rozporządził, co zrobił, co widział i czego nie widział, co słyszał, czego się przeląkł i czego doznał w téj całéj wyprawie, a jego sprawozdanie, chociaż treściwe, było jednocześnie odbiciem owego zamieszania, niepewności, odurzenia i strachu, które w téj chwili knować w umyśle jego musiały.
— Nie twoja w tém wina, że się nie udała ta nasza wyprawa — rzekł don Rodrigo — nic ci zarzucić nie mogę, uczyniłeś wszystko, co zależało od ciebie; ale... czyż pod moim dachem miałby się jakiś szpieg ukrywać? O, jeżeli tak jest, jeżeli go odkryję, a skoro jest, odkryję go niezawodnie, biada mu, biadał Grizo, ten łotr mnie popamięta, ja ci to powiadam.
— I mnie również, jaśnie wielmożny panie — rzekł Grizo — przychodziło już na myśl takie podejrzenie: i gdyby-to miało być prawdą, gdybyśmy odkryli takiego nędznika, to już niech jaśnie wielmożny pan raczy oddać go w moje ręce. Bo naprawrdę, gdyby ktoś miał się przyczynić do tego, abym spędził noc taką, jak dzisiejsza, o, do mnie należałoby zapłacić mu za ten żarcik! Jednak wiele rzeczy naprowadza mię na myśl, że w całéj téj sprawie musi być jeszcze jakaś inna intryga, któréj teraz zrozumieć niepodobna. Ale jutro, jutro, jaśnie wielmożny panie, już ja to wszystko wyjaśnić potrafię.
— Czy was nie poznano przynajmniéj? — Grizo odpowiedział, iż prawdopodobnie nie poznano; i rozmowa zakończyła się na tém, że don Rodrigo powiedział mu, aby następnego poranka zabrał się do wykonania trzech rzeczy, o których poczciwiec już i bez pańskiego rozkazu pomyślał. Miał posłać dwu ludzi do wójta z wiadomém nam ostrzeżeniem, dwu innych do chaty na polu, aby krążąc koło niéj, nie pozwalali nikomu do niéj się zbliżyć i strzegli przed oczami ciekawych owę lektykę, która się w niéj znajdowała i która dopiéro nocy następnéj miała być napowrót przyniesioną do zamku, gdyż, jak na teraz, byłoby rzeczą niezbyt bezpieczną przedsiębrać jakiekolwiek nowe wyprawy, mogące wzbudzić podejrzenia, sam zaś Grizo i kilku innych najbardziéj sprytnych i roztropnych brawów mieli się udać do wioski, aby zmieszawszy się z ludem powziąć jakąś wiadomość o niepojętych wypadkach téj dziwnéj nocy. Po wydaniu rozkazów don Rodrigo udał się na spoczynek, zalecając Grizowi, aby toż samo uczynił i na pożegnanie obsypując go pochwałami, mającemi wynagrodzić ów potok obelżywych wyrazów, któremi wiernego sługę przywitał.
— Idź już spać, mój biedny Grizo, musisz być bardzo znużony. Biedny Grizo! To nie żarty spędzić dzień cały, całą noc prawie na tak ciężkiéj pracy, nie licząc w to niebezpieczeństwa, na któreś był narażony, wpadnięcia w ręce chłopów, lub zarobienia sobie na pchnięcie sztyletem za rapto di donna honesta i zwiększenia w ten sposób ilości szramów, które już nosisz na ciele! A po tém wszystkiém jeszcze pan cię tak mile przywitał! Ale widzisz, bo to na świecie ludzie często w taki się sposób wywdzięczają tym, którzy im wiernie służą. Mogłeś się jednak przekonać, choćby z tego zdarzenia, że sprawiedliwość zawsze, prędzéj czy późniéj bierze górę. Na teraz idź spać, mój poczciwy, mój wierny Grizo i bądź przekonany, iż wkrótce dam ci jeszcze oczywistszy dowód tego, że cię umiem należycie ocenić.
Następnego poranku Grizo już był oddawna zamek opuścił, aby zabrać się bezzwłocznie do spełnienia rozkazów pańskich i zleceń, gdy don Rodrigo obudził się. Wstał śpiesznie i udał się natychmiast do hrabiego Attilia, który, widząc go, z drwiącym uśmiechem zawołał: — św. Marcin!
— Sam nie wiem, co mam na to odpowiedziéć — rzekł don Rodrigo, zbliżając się do kuzyna: — cóż robić, przegraną zapłacę, ale to rzecz mniejsza; gdybyś wiedział, jaki jestem wściekły, jaki... Nic ci nie mówiłem dotychczas, bo miałem zamiar zrobić ci dzisiaj prawdziwą niespodziankę. Ale... otóż teraz opowiem ci wszystko.
— A wiesz, co ci powiem — rzekł hrabia Attilio po wysłuchaniu całéj téj sprawy z tak wielką uwagą, jakiéj się nawet trudno było po nim spodziewać — głowę dałbym za to, że ów szanowny kapucyn musiał się do tego przyczynić. Ten mnich taki skromniutki, taki cichy, taki święty, wygłaszający takie dziwne zdania, zakrawa jakoś strasznie na intryganta i lisa. A tyś mi się nigdy dotąd nie zwierzył, nigdyś mi nie powiedział jasno i wyraźnie, po co on do ciebie wówczas przychodził. — Don Rodrigo powtórzył swoję rozmowę z ojcem Krzysztofem. — I ty zniosłeś to cierpliwie! — zawołał hrabia Attilio — i pozwoliłeś na to, aby odszedł zdrowo i cało!
— A cóż miałem robić? Chciałbyś może, abym sobie naraził wszystkich kapucynów całego świata?
— Nie wiem — rzekł kuzynek — czybym w takiéj chwili mógł jeszcze o tém pamiętać, że oprócz tego jednego łotra są jeszcze i inni kapucyni na świecie, ale mniejsza z tém. Zdaje mi się jednak, że nawet nie przekraczając granic rozwagi i oględności, dałby się jakiś sposób wynaleść dla skarcenia zuchwałości kapucyna. Trzeba tylko umiéć we właściwym czasie podwajać grzeczność dla całego zgromadzenia, aby bez obawy kary, lub odpowiedzialności módz chociażby nawet kijami obić jednego z członków przezacnego grona. No, uniknął wprawdzie tego, co mu się słusznie należało, pożałowałeś jego skóry, kuzynku; ale to nie przeszkadza, abym ja teraz nie miał nim się zająć. Ja go nauczę sposobu, w jaki się. powinno przemawiać do osób takich jak my!
— Jeszcze mi zaszkodzisz i do reszty wszystko zepsujesz.
— A cóż tu już psuć więcéj? Spuść się tylko na mnie, a zobaczysz, że ci nawet dopomogę jako prawdziwy przyjaciel i krewny.
— I cóż chcesz uczynić?
— Jeszcze sam nie wiem, ale że mnie ów mnich popamięta, to pewno. Pomyślę, wynajdę jakiś sposób... a nawet zdaje mi się, że mi do tego najlepiéj posłużyć może nasz stryjaszek z Tajnéj Rady. O! kochany stryjaszek! Jakże się cieszę każdą rażą, gdy mi się udaje jakąś moją sprawą głowę jego ekscelencyi zaprzątnąć, kiedy ten wysoki rozum musi dla mnie pracować! Pojutrze będę w Medyolanie, a, czy-to w ten czy w inny sposób, już ja ci ręczę, że potrafię przysłużyć się obrzydłemu mnichowi.
Tymczasem podano śniadanie, które jednak nie przerwało rozmowy o sprawie tak wielkiéj doniosłości. Hrabia Attilio brał ją gorąco do serca; lecz, przez przyjaźń dla kuzyna i dla honoru świetnego, a wspólnego im rodu, postanowił działać tak, jak mu to nakazywały jego pojęcia o téj przyjaźni i o tym honorze, nie mógł się jednak powstrzymać, aby pod wąsem, nieznacznie, nie uśmiechać się na myśl o zawiedzionych nadziejach kuzynka. Don Rodrigo zaś, którego ów niepomyślny skutek wyprawy tak silnie podrażnił, który sądząc, że cicho i spokojnie wielkich rzeczy dokona, tymczasem, jak-to mówią, osiadł na lodzie, najmniejszéj nie czuł do śmiechu ochoty, gdyż go dręczyły przeróżne namiętności i bardzo niewesołe myśli.
— Piękne wieści będą teraz o mnie rozsiewać ci hołysze w całéj okolicy! — mówił z goryczą. Ale, co to mnie może obchodzić? Niech sobie plotą, co chcą. Ze sprawiedliwości też nic sobie nie robię: dowodów nie ma żadnych, a gdyby nawet i były, tobym i wówczas jeszcze mógł kpić ze wszystkich praw na świecie; ale, ale czy ci już o tém mówiłem, żem dziś, tak, na wszelki wypadek, kazał wójta uprzedzić, aby się nie ważył o całéj téj sprawie sąd zawiadamiać? Bo choć wiem, że toby się na niczém skończyło, ale plotki, ale gawędy... wszystko to, gdyby się miało za długo przeciągnąć, zanadto-by mię znudziło. Już dosyć i tego, że sobie ze mnie zakpiono w ten sposób.
— Zawiadamiając wójta postąpiłeś świetnie — odpowiedział hrabia Attilio. — Ten twój sędzia... ten nudziarz, nieznośny, ten uparty sędzia... choć pustą ma głowę, jednak należy do porządnych ludzi, to jest do ludzi, którzy pamiętają o swym obowiązku, a właśnie kiedy się ma do czynienia z podobnemi osobami, trzeba starać się o to, aby nie znaleźli się w draźliwém położeniu. Bo, kiedy naprzykład wójt ladaco zawiadamia sąd o jakijéś sprawie, sędzia, choćby najmniejszéj nie czuł do tego ochoty, musi wszakże...
— Nie rozumiem doprawdy — przerwał mu, z pewném rozdrażnieniem, don Dodrigo — dlaczego ciągle i we wszystkiém starasz się pokazać, że tylko ty zdolny jesteś wszystko przewidziéć i wytłomaczyć, dlatego wziąłeś mię w tak dziwną opiekę, skąd ten ton kaznodziejski, zdaje mi się, iż masz ochotę ze mnie żartować? Skądże ci się przywidziało naprzykład, że ów sędzia, że ów osioł uparty ma koniecznie być porządnym człowiekiem i dbać o pełnienie swych obowiązków?
— Wiesz co, kuzynie — odrzekł, patrząc nań ze zdziwieniem, hrabia Attilio — wiesz, że gotów byłbym myśléć, żeś trochę stchórzył? Jakto, więc bierzesz na seryo to, com o sędzi powiedział?
— A sam przecie mówiłeś przed chwilą, że i o nim trzeba pamiętać.
— Mówiłem, to prawda, a kiedy chodzi o coś ważnego, to potrafię dowieść, że nie jestem dzieciakiem. Wiesz-że ty, com nawet gotów zrobić dla ciebie? Oto jestem człowiekiem zdolnym złożyć wizytę panu sędziemu. A! miłym mu będzie ten zaszczyt, jak sądzisz? I na to nawet mógłbym się zdobyć, aby wciągu półgodziny pozwolić mu gadać o księciu-hrabi, o naszym kasztelanie z Lecco i zgadzać się z jego mądrém zdaniem zawsze i we wszystkiém, choćby nawet miał pleść takie niesłychane brednie, jak u ciebie w czasie obiadu. Mogę potém coś niby od niechcenia napomknąć o hrabi moim stryju, który zasiada w Tajnéj Radzie, a wiesz-że ty, jakie wrażenie podobne słówka wywierają na uszy sędziego? Rzecz to pewna, iż jemu może być potrzebniejszą nasza protekcya, niż tobie jego pobłażliwość. Pójdę, pójdę do niego koniecznie i zobaczysz, jak go potrafię usposobić dla ciebie.
Po téj rozmowie i kilku innych bardzo do niej podobnych, hrabia Attilio wyszedł z zameczku, udając się na polowanie, a don Rodrigo w domu pozostał, czekając niecierpliwie na powrót Griza. Zjawił on się wreszcie, już przed samym obiadem, aby panu złożyć swe sprawozdanie.
Noc ubiegła była pełną tak wielkiego zamięszania i zgiełku, zniknięcie naraz trzech osób z jednéj. małéj wioski, wypadkiem tak niezwyczajnym, że dochodzenie ich śladów przez ludzi, życzących przyjść im z pomocą i przez innych, których do tego głównie popychała ciekawość, było rzeczą nieuniknioną; to też szukano pilnie i na wszystkie strony. Oprócz tego, tych, co albo sami na własne oczy widzieli, albo też czegoś się od innych podowiadywali, była liczba za wielka, aby się wszyscy mieli zgodzić na zachowywanie milczenia. Każdym razem, gdy Perpetua ukazywała się na progu plebanii, natychmiast otaczała ją gromadka ciekawych, wypytując, co to byli za jedni ci ludzie, którzy dziś w nocy tak nastraszyli proboszcza? a Perpetua, przypominając sobie wszystkie okoliczności owego wypadku i dochodząc wreszcie do przekonania, że ją Agnieszka w pole wywiodła, czuła tak wielki gniew na tę niegodziwą kobietę, iż naprawdę potrzebowała się trochę wygadać. Stąd wszakże nie wynika bynajmniéj, aby miała zaraz przed każdym uskarżać się na ów haniebny podstęp, którego względem niéj Agnieszka użyła, o tém ani pisnęła, lecz przemilczéć o figlu wypłatanym proboszczowi, to już przechodziło jéj siły; najbardziéj oburzała ją ta okoliczność, iż była to sprawka chłopaka, którego uważała za wzór poczciwości, téj zacnej wdowy Agnieszki i téj, téj świętoszki Łucyi! Don Abbondio mógł rozkazywać stanowczo, lub prosić najgrzeczniéj, aby jego służebnica chciała tajemnicę zachować, Perpetua mogła również odpowiadać mu na to, że zbyteczne są te przestrogi, gdyż rzecz sama przez się jest aż nadto oczywista i jasna; lecz z tém wszystkiém, owa wielka tajemnica w sercu poczciwéj Perpetui podobną była do bardzo młodego wina, które wlano do staréj, słabo obręczami ściśniętéj beczki i które ustawicznie burzy się, pieni, podnosi, a choć jeszcze nie zdołało wysadzić czopu w powietrze, już go pianą pokryło i sączy się i ścieka przez wszystkie szczeliny, tak, iż każdy może go zakosztować i powiedziéć, jaki jest jego smak, jaki gatunek. Gierwazy, któremu niemal trudno było w to uwierzyć, iż choć raz w życiu więcéj wie od innych, któremu zdawało się chlubą nie lada, iż tak wielkiego strachu zaznał w sprawie niebezpiecznéj i który z tego powodu wyobraził sobie, że już się stał tak mądry jak i inni ludzie, miał niesłychaną ochotę pochwalenia się przed kimś. Tonio, któremu nie na żarty przychodziły na myśl sądy, badania i więzienie, grożąc pięścią nakazywał braciszkowi, aby pisnąć nawet się nie ważył, lecz i to nie na wiele się zdało, gdyż niepodobna mu było gęby zawiązać. Zresztą i sam Tonio, z powodu, iż w nocy tak długo bawił gdzieś za domem, a za powrotem miał jakąś tak dziwną, zmieszaną, przestraszoną minę, został powitany przez żonę tysiącem zapytań, które zmusiły go do wyjawienia całej prawdy. W usposobieniu trwożném, w którem się wówczas znajdował, pewną ulgę nawet przyniosła mu taka spowiedź i na chwilę biedak zapomniał o téj ważnéj okoliczności, iż żona jego niebyła głuchoniemą. Kto mówił najmniéj, to Menico, gdyż, zaledwie opowiedział rodzicom powód swéj wyprawy i wszystko, czego doznał, wydało im się rzeczą tak straszną, że syn ich brał udział w sprawie obrócenia w niwecz planu don Rodriga, iż mu prawie skończyć nie dali opowiadania. Rozkazali mu, aby nawet jedném słówkiem, jedném, chociażby spojrzeniem, nie zdradził strasznéj tajemnicy, i zaraz następnego poranku, osądziwszy, że i te środki ostrożności nie są jeszcze zbyt pewne, postanowili nie wypuszczać go z domu przynajmniéj w ciągu tych pierwszych dni kilku. Pomimo to jednak następnie ciż sami rodzice Menica, w rozmowach z mieszkańcami wioski, choć usiłowali nie wydawać się z tém, że wiedzą daleko więcéj od nich, gdy zachodziła mowa o tajemniczéj ucieczce naszych biedaków i o tém, dokąd się schronili, dodawali od siebie, jakby-to już było rzeczą ogólnie znaną, iż udali się prosto do Pescarenico. Tak więc i ta okoliczność stała się wszystkim wiadomą.
Ze wszystkich tych urywanych, niezbyt dokładnych, lecz w jednę całość zebranych wiadomości, do których następnie przyłączono niezbędne w takich razach dodatki i upiększenia, mogła uróść naprawdę opowieść tak jasna i tak szczegółowa, że i najmniéj dowierzający umysł powinien był nią się zadowolnić zupełnie. Wszakże jedna okoliczność psuła tu wszystko, a mianowicie ów napad brawów, wypadek za bardzo ważny i rozgłośny, aby o nim można było zapomniéć, lecz o którym również nikt nie pewnego nie umiał powiedziéć; on to wmieszany do téj całéj sprawy, gmatwał ją i dziwną jakąś tajemnicą osłaniał. Półgłosem, z ust do ust podawano sobie imię don Rodriga i pod tym względem wszyscy się na jedno zgadzali, co zaś do innych szczegółów téj sprawy, to nikt nic z nich nie mógł zrozumiéć i każdy tworzył sobie inne wnioski. Mówiono wiele o dwu brawach, których we wsi nad wieczorem widziano, i o tym trzecim, który stał we drzwiach gospody, lecz czyż tak błaha okoliczność mogła coś wyjaśnić? Wprawdzie wypytywano właściciela gospody, kto byli ci ludzie, ale on tę tylko dawał wszystkim odpowiedź, iż teraz już nawet nie pamięta, czy owego wieczoru ktokolwiek doń wstępował i wystrzega! się popisywać z owém zwykłem swém zdaniem, że gospoda jego, to jak przystań na morzu. To jednak, co się wydawało rzeczą najbardziéj zagadkową i co wszelkie domysły obracało w niwecz, był ów pielgrzym, którego Stefan i Andrzej widzieli, ów pielgrzym, którego rozbójnicy, czy też brawi chcieli zabić i który następnie, jak mówili jedni, sam dobrowolnie z niemi poszedł, a jak utrzymywali inni, musiał być do tego przez nich zmuszony. Co-to był za jeden? Czy dusza z czyśćca, przybyła kobietom na pomoc; czy duch przeklęty jakiegoś niegodziwego oszusta pielgrzyma, który w porze nocnéj zstępował na ziemię i łączył się z temi, którzy pełnili straszne rzemiosło, tak mu dobrze znane za życia, czy pielgrzym prawdziwy z ciała i kości, którego zbóje chcieli zabić z obawy, aby nie narobił wrzawy i całéj wioski nie zbudził, czy wreszcie (bo i tak daleko przypuszczenia sięgały!) jeden z brawów za pielgrzyma przebrany? Różnie o tém mówiono, a domysły były tak dziwne, tak sprzeczne i tak rozmaite, Grizo z całą swą przebiegłością i sprytem nigdy-by dociec nie zdołał, kim naprawdę mógł być ów zagadkowy pielgrzym, gdyby w tym razie za podstawę jego sądu miały mu służyć jedynie gawędy wieśniaków. Lecz, jak o tém wie już czytelnik, to właśnie, co dla innych stanowiło nierozwikłaną, zagadkę, dla Griza było rzeczą najbardziéj jasną z całéj téj sprawy i posłużyło mu do należytego zrozumienia innych wiadomości, które, albo sam zebrał, albo których mu dostarczyli jego pomocnicy, wkrótce mógł z nich utworzyć dość jasne i zwięzłe sprawozdanie i z niém do pana pośpieszyć. Don Rodrigo zamknął się z nim natychmiast w swoim pokoju, a po chwili wiedział już o najściu na plebanię i rozpaczliwym planie biednych narzeczonych, co wyjaśniając dostatecznie przyczynę pustego mieszkania Agnieszki i dzwonu na trwogę, usuwało przypuszczenie, jakoby w zamku miał się jakiś zdrajca znajdować. Następnie wierny sługa zawiadomił pana o ucieczce narzeczonych; ucieczkę tę również łatwo można było objaśnić, czy to przestrachem młodej pary, któréj wyprawa tak się nie powiodła, czy jakąś wiadomością o najściu brawów na domek Agnieszki, którą usłyszeli na ulicy wówczas, gdy już całą wioskę opanował ów wielki zamęt. Na ostatku Grizo powiedział, iż uciekający schronili się do Pescarenico; daléj nie sięgały jego wiadomości. Don Rodrigo doznał pewnego zadowolenia na myśl, iż nikt go nie zdradził, i że nie pozostało jawnych śladów jego zbrodniczego zamiaru, lecz, jakże przelotném i błahém było owo zadowolenie! — Uciekli razem! — zawołał — razem! O, i ten mnich przeklęty! Ten mnich! — powtarzał gryząc palce, głosem ochrypłym, zmienionym, który z trudnością zdawał się wydobywać ze ściśnionego gardła; straszny był i odrażający w téj chwili, tak straszny, tak odrażający, jak owe namiętności, które nim miotały. — Ten mnich mi za to odpowie! Grizo! albo nie jestem już don Rodrigo, albo... tak, ja muszę wiedziéć... ja muszę znaleść... dziś jeszcze, dziś, słyszysz? dziś chcę wiedziéć, gdzie się ukryli. Póki się o tém nie dowiem, nie zaznam chwili spokoju. Grizo! Do Pescarenico natychmiast; pytaj, szukaj, musisz ich znaleść... Cztery skudy odbierzesz zaraz, a moja opieka nie opuści cię nigdy. Opieka i wdzięczność, rozumiesz? Dziś wieczorem muszę już wiedziéć o wszystkiém. A jeszcze ten łotr, ten mnich...! ta żmija w kapturze!
Grizo znów wybiegł na zwiady i tak mu się szczęśliwie powiodło, że tegoż jeszcze wieczora mógł dostarczyć swemu czcigodnemu panu upragnionych wiadomości, a stało się to w sposób następujący:
Wiadomo, że jedną z największych pociech w tém życiu jest przyjaźń, a jedną z najwyższych pociech przyjaźni możność powierzania komuś swych tajemnic. Otóż przyjaciół niepodobna tak podzielić na pary, jak naprzykład małżeństwa; każdy prawie człowiek, stosując to zdanie do ogółu, ma ich kilku co najmniéj; stąd wytwarza się łańcuch, którego ostatecznego ogniwa, nikt, żaden mędrzec nawet odkryć nie potrafi. Skoro więc jaki przyjaciel pozwala sobie na przyjemność powierzenia tajemnicy innemu przyjacielowi, to i ten ostatni może zapałać chęcią doznania takiej saméj przyjemności. Wprawdzie przyjaciel, powierzający tajemnicę, wymaga zwykle, aby ten, kto się o niéj dowiaduje, dla siebie ją tylko zachował, a taki warunek, gdyby go wypełniano i brano w ścisłém, dosłowném znaczeniu, zapewniałby wprawdzie przechowanie i nadal owéj tajemnicy, lecz jednocześnie nowego jéj posiadacza pozbawiłby przyjemności powierzenia jej komuś trzeciemu. Z praktyki wszakże codziennego życia możemy się łatwo przekonać, iż niemal każdy, przyrzekający dochować święcie powierzonéj sobie tajemnicy, pomimo to uważa za stosowne, a nawet za konieczne zawiadomić o niéj jednego tylko najlepszego swego przyjaciela i to pod tym samym warunkiem, pod którym i on się o niéj dowiedział. I tak, z ust do ust, od najlepszego, najbardziéj pewnego przyjaciela do innych, niemniéj pewnych przyjaciół, tajemnica przebiega wkrótce przez cały ów olbrzymi łańcuch przyjaźni, i w ostatku dochodzi do uszu ludzi, którzy w przekonaniu tego, kto pierwszy puścił ją w obieg, nigdy, przenigdy dowiedziéć się o niéj nie byli powinni. Jednak, gdyby każdy dwu tylko miał przyjaciół: jednego, który mu coś powierza i drugiego, któremu śpieszy powtórzyć to, co mu pierwszy powierzył, wówczas tajemnica nie mogłaby się zbyt szybko rozszerzać, lecz zdarzają się ludzie szczęśliwi, którzy przyjaciół liczą na setki, a każda tajemnica, gdy już raz w drodze swéj natrafia na jednę z takich osobistości, bywa natychmiast porwaną w istny wir i zaczyna pędzić i kołować z taką szybkością, iż nikt już nie jest w stanie jéj obrotów wyśledzić. Autorowi naszego rękopismu nie udało się nigdy dowiedziéć napewno, przez ile-to ust przechodziła owa tajemnica, którą Grizowi polecono wyśledzić; powiada on tylko, że poczciwy człowiek, który uciekających odwoził do Monzy, a następnie kobietami się tam opiekował, po południu już ze swoim wozem powróciwszy do Pescarenico, w drodze do domu spotkał pewnego serdecznego przyjaciela, któremu pod wielkim sekretem opowiedział o swoim dobrym uczynku, tudzież o wszystkiém, co widział i słyszał w Monzy. W parę godzin potém Grizo wracał już śpiesznie do zameczku, niosąc panu wiadomość, iż Łucya z matką znalazły schronienie w klasztorze w Monzy, a Renzo udał się do Medyolanu.
Dowiedziawszy się o tém, że się narzeczeni rozstali, don Rodrigo doznał wielkiego zadowolenia, a jednocześnie zbudziła się w nim znowu słaba nadzieja, iż być może, że swój zamiar występny potrafi jeszcze doprowadzić do skutku. Całą noc prawie przemyśliwał, w jaki sposób dałoby się to najlepiej wykonać i następnego poranku miał już w swéj głowie (lwa plany gotowe: pierwszy wyraźny i pewny, który postanowił wykonać bezzwłocznie, drugi, mniéj jasny, który na późniéj odłożył. Ów pierwszy plan na tém polegał, aby natychmiast wysłać Griza do Monzy dla zasiągnięcia bardziéj szczegółowych wiadomości o Łucyi i dla przekonania się, czy można cośkolwiek przedsiębrać. Zaraz więc kazał wiernego sługę przywołać do siebie, oddał mu cztery skudy, nie szczędząc przytém pochwał za owę zręczność i spryt, które wczoraj wykazał, a w ostatku polecił mu spełnienie nowego zlecenia.
— Panie... — rzekł nieśmiało Grizo.
— Co, nie rozumiesz? nie mówiłem-że dość jasno i wyraźnie?
— Rozumiem dobrze... ale... czyżby jaśnie wielmożny pan nie mógł posłać tam kogo innego...
— A toż dlaczego?
— Jaśnie wielmożny panie, przecież i skóry własnéj nie pożałuję dla mojego pana, to mój obowiązek, ale wiem również, że i jaśnie wielmożny pan ceni życie swoich wiernych sług.
— A więc?
— Jaśnie wielmożny pan wie przecież dobrze o owych piętnach, które noszę na sobie i... Tu, osłania mię pańska opieka, nie mam się czego obawiać, nasz sędzia jest przyjacielem jaśnie wielmożnego pana, siepacze czują dla mnie pewien szacunek, a i ja również... wprawdzie nie jest-to rzecz zbyt chwalebna... ale, chcąc miéć spokój... staram się żyć z niemi w przyjaźni. W Medyolanie liberya jaśnie wielmożnego pana jest znaną, ale w Monzy... tam, tam mnie dobrze znają natomiast. I, jaśnie wielmożny panie... nie mówię tego tak, byle tylko gadać, ale rzecz to pewna, że, gdyby ktoś mógł oddać mię w ręce sprawiedliwości, lub głowę moję przedstawić, toby świetny zrobił interes. Dostałby ni mniéj, ni więcéj tylko sto skudów w zlocie, a oprócz tego miałby jeszcze prawo uwolnić dwu bandytów.
— A! do kroćset, to mi zuch z ciebie! — zawołał don Rodrigo — wiesz, że w téj chwili przypominasz mi niezmiernie owego kundla, który choć niby zajadle szczeka na przechodniów, do połowy się tylko za bramę wysuwa i ogląda się trwożnie na swego pana i lada chwila gotów uciec do najdalszego kątka podwórza.
— Zdaje mi się jednak, jaśnie wielmożny panie, żem nie raz dał dowód...
— A więc? więc — odrzekł Grizo, któremu naraz w skutek podrażnienia miłości własnéj, wróciła cała odwaga — więc niech jaśnie wielmożny pan raczy zapomniéć o tém wszystkiém, com powiedział sercu mam lwią odwagę, szybkości w biegu i zając-by mi pozazdrościł, jestem na pańskie rozkazy.
— O! tak, to lubię. Wszakże samego cię do Monzy nie puszczę. Zabierzesz z sobą dwu najdzielniejszych, choćby Sfregiata i Tiradritta i śmiało w drogę. A pamiętaj, żeś Grizo. Zresztą czegożbyś się tak bardzo miał lękać? Trzech takich zuchów razem! Ciekawym, komu-by przyjść mogła ochota zaczepiać was, lub pytać, co wy za jedni! Sądzę, że i panom siepaczom w Monzy nie tak dalece jeszcze życie obrzydło, aby dla jakichś stu skudów chcieli je na tak wielkie niebezpieczeństwo wystawiać. A zresztą, zresztą czyż to już mnie w tamtéj okolicy nie znają, czy moja liberya i moja służba nic tam nie znaczy!?

Po tym wstępie, którego celem było nieco Griza zawstydzić, don Rodrigo udzielił mu potrzebnych wskazówek i przestróg. Grizo wysłuchał ich uważnie, pożegnał pana i zabrawszy dwu towarzyszy ruszył w drogę. Minę miał wesołą i udawał zucha, jednak w duszy przeklinał srodze i piętna, które nosił na skórze, i Monzę i kobiety i zachcianki jaśnie wielmożnych. Kroczył jak ów wilk, który przyciśnięty głodem, z zapadłemi bokami, z żebrami, wystającemi tak silnie, iż wszystkie dałyby się z łatwością policzyć, opuszcza swe góry, na których nie ma nic oprócz śniegu i ostrożnie zbiega na równiny, zatrzymuje się co chwila z podniesioną łapą, kręci ogonem,
pysk podnosi i wciąga chciwie, wiatr przeniewierczy,

chcąc się przekonać, czy nie przynosi zapachu człowieka lub broni, i uszy ostre nastawia i trwożnie pogląda dokoła, a w jego czerwonych, krwią nabiegłych oczach, błyszczy żądza łupu i strach myśliwych, tych wrogów śmiertelnych. Na wypadek, gdyby ktoś z moich czytelników chciał się dowiedziéć skąd właściwie pochodzi ów urywek wierszy, który przytoczyłem, muszę powiedziéć, że wyczytałem go w pewnéj dziwnéj, pełnéj spraw czartowskich, opowieści o Longobardach i wojnach krzyżowych, opowieści, nie wydanéj dotychczas, lecz mającéj się już wkrótce w druku ukazać, któréj, jak sądzę, przeznaczoném jest wielki rozgłos wywołać. Wiersz ów przytoczyłem dlatego, że mi się bardzo podobał i że uzupełniał moje porównanie, a wyjawiam, skąd go poczerpnąłem najprzód dlatego, aby nie przywłaszczać sobie cudzéj własności, powtóre, aby ten mój postępek nie został mi policzony za fortel, użyty w celu wykazania, że ja i autor owéj opowieści jesteśmy jakby bracia rodzeni, i że mam prawo szperać w jego rękopismach, jakby w moich własnych.
Inną rzeczą, która w téj chwili niezmiernie żywo zajmowała don Rodriga, było wynalezienie sposobu uniemożebniającego dla Renza widywanie się z narzeczoną i powrót do wioski rodzinnéj. W tym celu postanowił rozsiewać w okolicy pogłoski o niebezpieczeństwach i zasadzkach, czekających tu na Renza, które, przechodząc z ust do ust, powinny były dojść i do niego i pozbawić go ochoty powrotu do domu. Uważał to jednak za półśrodek tylko; w jego przekonaniu byłoby najlepiéj pozbyć się chłopaka raz na zawsze, zmuszając go do opuszczenia medyolańskiéj prowincyi; że dla dopięcia tego celu skuteczniéj od siły zbrojnéj, mogła, mu siła prawa posłużyć. I tak nieźle byłoby naprzykład, nadać większe znaczenie owemu nocnemu najściu na plebanię, przedstawić je, jako bunt przeciwko władzy i prawu i za pomocą doktora gmatwacza-kręciela dać do zrozumienia panu sędziemu, że na wypadek takiéj doniosłości warto zwrócić uwagę, a nawet wydać rozkaz schwytania Renza. Lecz i o tém również pomyślał, że jemu osobiście nie przystoi wdawać się w brudną tę sprawę; więc, aby sobie dłużéj głowy nie suszyć, postanowił zwierzyć się zaraz szanownemu doktorowi, nie całkowicie, co prawda, ale na tyle tylko, by mógł jego życzenie zrozumiéć. Nowe prawa co rok wychodzą, tyle już ich jest! — myślał sobie — a doktór to przecież głowa nielada; najpewniéj potrafi coś wyszperać, w jakąś gmatwaninę wplątać tego hultaja, w przeciwnym razie powiem, że nie wart swego przydomku i zmienię mu nazwę. — Ale (zważcie-no tylko, jak to się nieraz dziwnie dzieje na tym naszym świecie!) w czasie, gdy don Rodrigo myślał o doktorze, jako o człowieku, który najprędzéj mógł mu w téj sprawie dopomódz, inny człowiek, człowiek, którego najmniéj można było o to posądzać, krótko mówiąc sam Renzo we własnéj osobie pracował gorliwie nad spełnieniem życzeń swego wroga, a tak wybornie zabrał się do tego, że żaden doktór nie potrafiłby nic lepszego wynaléść.
Znałem pewnego chłopca niezmiernie żywego, a nawet, co prawda; zanadto żywego, który pomimo to, zawsze i we wszystkiém chciał postępować, jak ludzie dorośli; otóż widziałem go nieraz, gdy nad wieczorem zapędzał na nocne leże stado morskich świnek, które na dzień do ogródka wypuszczał. Mały pasterz chciałby je wszystkie razem, porządnie do budki zapędzić; lecz, praca daremna! bo w czasie, kiedy dopędza jedną, która na prawo zemknęła, innych dwie, trzy, cztery ze stada uciekły i rozpierzchły się w różne strony. Zrazu niecierpliwił się i gniewał nieborak, lecz kończyło się na tém, że on musiał się zastosować do nawyknień niesfornéj swéj trzody i najprzód zapędzał te, które znajdowały się najbliżéj, potém zbierał resztę, biorąc po jednéj, po dwie, lub trzy naraz, tak, jak mu się nawinęły pod rękę. Coś podobnego wypadło i nam uczynić z głównemi osobami naszéj opowieści: umieściwszy już Łucyę w klasztorném schronieniu, pośpieszyliśmy od niéj do don Rodriga, a teraz znowu wypada nam go opuścić i podążyć do Renza, któregośmy zupełnie z oczu stracili.
Otóż, po bolesném rozstaniu się z narzeczoną, Renzo szedł z Monzy do Medyolanu, a co się wówczas w jego duszy działo, każdy łatwo odgadnie. Opuścić dom, porzucić rzemiosło, odczuć całą gorycz rozstania się z Łucyą, znaléść się teraz na drodze, niewiedząc dokąd go zaprowadzi, niewiedząc, gdzie dziś złoży skołataną głowę; i wszystko to z przyczyny tego łotra! Gdy myśl swą zatrzymywał na jednéj, lub drugiéj z tych smutnych okoliczności, czuł, że go wściekły gniew ogarniał i pragnął zemsty, zemsty strasznéj; lecz po chwili przypomniał sobie owę modlitwę, którą wraz z innemi za świętobliwym zakonnikiem powtarzał; i uspakajał się, a choć wrzał w nim jeszcze gniew tłumiony, mijając obraz na murze, lub skromną kapliczkę, zatrzymywał się, pochylał głowę i modlił się z całéj duszy: tak, iż w ciągu téj drogi w myśli swéj, co najmniéj dwadzieścia razy uśmiercał don Rodriga i tyleż razy przywoływał go napowrót do życia. Droga z Monzy do Medyolanu, naówczas całkiem schowana, jakby w rowie między dwu wysokiemi brzegami, była pełna błota, kamieni i głębokich wkolejeń, które po deszczu zmieniały się w strumyki, a w pewnych miejscach, bardziéj wklęsłych, rozlewały się po całéj drodze, tworząc jeziorka, które na łódce można byłoby przebywać. W takich miejscach strofa ścieżka, wiodąca w górę, po brzegu, w której od czasu do czasu, były porobione jakby stopnie z ziemi, świadczyła, iż przechodnie inną sobie drogę obrali przez pola. Renzo, skorzystał z jednéj z takich ścieżyn, aby się wydostać z parowu, i znalazłszy się na miejscu odkrytém ujrzał nagle ów gmach olbrzymi medyolańskiéj katedry, który na rozległéj równinie stał biały i samotny, jakby nie w wielkiém mieście, lecz na pustyni się wznosił; na ten widok stanął, jak wryty, zapominając o wszystkich swych troskach, wpatrzony w ten ósmy cud świata, o którym tyle się jeszcze w dzieciństwie nasłuchał. Lecz, po niejakiéj chwili, zwrócił się w stronę przeciwną i na dalekim widnokręgu spostrzegł łańcuch gór rodzinnych, a wpośród nich jasno i wyraźnie wydzielające się od reszty fantastyczne kształty ukochanego Resegone; drgnął, serce mu się ścisnęło z niewymowną tęsknotą i żalem patrzał przez czas pewien w tamtę stronę, potem głowę zwiesił i poszedł dalej. Stopniowo, obok gmachu katedry, jakby z ziemi, zaczęły wyrastać inne dzwonnice, wieże, kopuły i dachy, wtedy znów spuścił się do parowu na drogę właściwą, jeszcze szedł przez czas pewien, a gdy już spostrzegł, że od miasta niewielka tylko przestrzeń go dzieli, zbliżył się do jakiegoś przechodnia i ukłoniwszy mu się, jak umiał najgrzeczniéj, rzekł:
— Przepraszam szanownego pana.
— A czego to chcesz, mój chłopcze?
— Czy szanowny pan, z łaski swojéj nie mógłby mi powiedziéć, którędy to się idzie do klasztoru kapucynów, gdzie mieszka ojciec Bonawentura?
Ten, do kogo Renzo udał się z zapytaniem, był-to człowiek dostatni, mieszkający w pobliżu Medyolanu; przed paru godzinami przybył on do miasta dla ułatwienia jakichś swoich interesów, lecz nic nie wskórawszy śpieszył teraz do domu i owa zwłoka, spowodowana przez zapytanie młodego wieśniaka, co prawda wcale nie na rękę mu była. Pomimo to jednak, bez najmniejszéj oznaki zniecierpliwienia bardzo grzecznie odpowiedział: — mój miły chłopcze, mamy kilka klasztorów w mieście; wypadałoby, abyś mi jaśniej wytłómaczył, którego mianowicie szukasz. — Wówczas Renzo wyjął z zanadrza list ojca Krzysztofa i podał go owemu panu, który przeczytawszy na nim: Wschodnia brama, oddał go mówiąc — Jesteś na dobréj drodze, klasztor, którego szukasz, znajduje się w pobliżu. Widzisz tę uliczkę na prawo? to droga najkrótsza, idąc po niéj w parę minut dojdziesz do rogu długiego i niskiego budynku: to szpital, pójdziesz wzdłuż rowu, który go otacza, i znajdziesz się prosto przed Wschodnią bramą. Za nią, o jakie trzysta, lub czterysta kroków, zobaczysz placyk, a na nim piękne, duże wiązy: tam klasztor; droga prosta, zmylić się niepodobna. Boże dopomóż, mój chłopcze. — Domawiając tych słów, ukłonił się grzecznie i odszedł. Renzo był bardzo zdziwiony i zbudowany tym miłym sposobem, w jaki mieszkańcy miasta przemawiają do wieśniaków; nie wiedział, że dzień ów był dniem niezwyczajnym, dniem, w którym jaśnie wielmożni nawet uchylali czoła przed nędznym motłochem. Poszedł drogą, którą mu wskazano i wkrótce znalazł się przed Wschodnią bramą. Byłoby jednak wielkim błędem, gdyby czytelnik z nazwą téj bramy chciał łączyć w swym umyśle wszystkie te obrazy, które dziś tak silnie z nią się splotły. W owym czasie droga do niéj wiodąca biegła prosto tylko na przestrzeni szpitalnego muru, a daléj już wąskiém pasemkiem wiła się pomiędzy dwoma żywopłotami. Bramę składały dwa filary, przykryte wielką szopą, ochraniającą podwoje, a po jednéj stronie znajdowała się budka dla straży celnéj. Wały nie miały prawidłowego, równego spadku, miejscami były niższe, miejscami wyższe, ziemię dokoła pokrywały kupy śmiecia i skorupy potłuczonych garnków. Ulicę, która wówczas od bramy wiodła w głąb miasta, możnaby porównać do téj, którą dziś widzimy wchodząc do Medyolanu przez bramę Tosa. Mały rowek przechodził przez jéj środek, dzieląc ją jakby na dwie kręte uliczki pełne kurzu, lub błota, stosownie do pory roku i pogody, W miejscu, w którem znajduje się podziśdzień zaułek, zwany Borghetto, rowek znikał w błotnistym rynsztoku. Tu stała kolumna z krzyżem na wierzchu, zwana kolumną świętego Dyonizego: na prawo i na lewo ciągnęły się sady, otoczone żywopłotami, a wpośród nich od czasu do czasu widniały domki, po największéj części zamieszkałe przez praczki. Renzo wchodzi, już przeszedł pod bramą, nikt ze straży uwagi nań nie zwrócił; ta okoliczność, co prawda dość mu się dziwną wydała, bo jeszcze w swéj wiosce od ludzi, którzy mogli się tém poszczycić, iż byli w Medyolanie, nasłuchał się wiele o nielitościwych badaniach, o przetrząsaniu rzeczy i szukaniu po kieszeniach, którym każdy wieśniak, przybywający do miasta, poddać się musiał. Ulica była pusta, tak, iż gdyby nie ów gwar oddalony, który mu dolatywał do uszu i który jakiś wielki ruch zapowiadał, mogłoby mu się wydać, iż wstępuje do miasta opuszczonego przez mieszkańców. Idąc daléj spostrzega na ziemi jakieś białe i miękkie pasy, niby pasy śniegu; coby to być mogło? boć przecież pewno nie śnieg, który nie zwykł padać tak pasemkami, a do tego jeszcze w téj porze roku. Nachyla się więc, przygląda się bliżéj, dotyka ręką: to mąka! — Muszą jéj miéć do zbytku tu w Medyolanie — pomyślał sobie — kiedy ten dar boży w taki sposób marnują. No, proszę, a w nas wmawiają, że głód wszędzie panuje! Nie ma co, piękny sposób wymyślili, aby biedni ludziska po wsiach siedzieli cicho! — Lecz o kilka kroków daléj, gdy się znalazł przed kolumną, u jéj podnóża spostrzegł coś jeszcze bardziéj dziwnego; na stopniach podsłupia były rozsypane jakieś okrągłe przedmioty, które wszakże nie mogły być kamieniami i które, gdyby je ujrzał na stole piekarza, nie zawahałby się ani na chwilę nazwać bochenkami chleba. Renzo nie śmiał jednak tak prędko swoim oczom uwierzyć: to miejsce co prawda wcale było nie dla chleba! — Zobaczymy, co to być może? — powiedział półgłosem, zbliżył się do kolumny, pochylił się, podniósł jeden z tych zagadkowych przedmiotów: był-to istotnie bochenek chleba, a z tak białéj, z tak pięknéj mąki, iż w jego wiosce chyba w wielkie święta jadano podobny. — Doprawdy, to chleb! — zawołał głośno, tak wielkiém było jego zdumienie: — toż tak go sieją w tém mieście? i to w roku nieurodzajnym? i nikt nawet téj pracy sobie zadać nie raczy, aby go podnieść, kiedy upadnie? Czyżbym miał trafić przypadkiem do krainy mlekiem i miodem płynącéj? — Po odbyciu dziesięciomilowéj przechadzki na chłodném powietrzu poranku, widok owego chleba, oprócz silnego zdumienia obudził w naszym chłopaku nie mniéj silny apetyt. — Mam-że go wziąć, czy lepiéj tu go zostawić? — pytał sam siebie — e! rzucili go przecież, jakby dla psów, niechże zeń i poczciwy człowiek skorzysta. Zresztą, gdyby się zjawił właściciel tego chleba, to mu zań zapłacę. — I schował do kieszeni bochenek, który miał w ręku; potém wziął inny, włożył go do drugiéj kieszeni; i trzeci z ziemi podniósł, lecz już tego nie schował, jeno zaraz jeść zaczął. Odszedł od kolumny, podążając w stronę klasztoru, którego szukał i nie mogąc się wydziwić, co to wszystko ma znaczyć. Zaledwie kilka kroków postąpił, spostrzegł ludzi, zbliżających się w tę stronę od środka miasta; znów się zatrzymał i zaczął się przyglądać uważnie tym, którzy szli na przedzie. Było ich troje: mężczyzna, kobieta i mały chłopak, podążający za niemi; każdy z nich dźwigał jakiś ciężar, który zdawał się jego siły przechodzić; każdy dziwnie jakoś wyglądał. Całe ubranie obsypane mąką; twarze zaognione, także ubielone mąką; szli powoli, zgięci pod ciężarem, który dźwigali, a oprócz tego, z wyrazu ich twarzy, mogłoby się zdawać, że przy poruszeniu czują ból w całém ciele, jakby w skutek silnego potłuczenia. Mężczyzna miał na plecach wielki wór mąki, który był przedarty miejscami i z którego, przy każdém potknięciu się lub silniejszém poruszeniu tego, co go dźwigał, wysypywało się trochę mąki na drogę. Lecz stokroć dziwniejszą jeszcze była postać kobiety: wyglądała ona jak olbrzymi wańtuch, albo jak wielki, pękaty garnek z dwoma uszkami umieszczony na bosych, aż za kolana obnażonych, nogach, które krokiem niepewnym i chwiejnym szły naprzód. Po chwili Renzo mógł się przekonać, że ów niby wańtuch, czy téż garnek, był zwyczajną spódnicą, którą kobieta trzymała za brzegi i w któréj było tyle mąki, ile tylko dało się zmieścić, a nawet i więcéj, bo przy każdém poruszeniu sporo się jéj wysypywało. Chłopiec niósł na swéj głowie podtrzymując go oburącz kosz pełny chlebów, lecz ponieważ nogi miał krótsze od nóg swych rodziców, pozostawał w tyle, a chcąc ich dopędzić, od czasu do czasu kroku przyśpieszał, przez co kosz tracił równowagę i jeden lub dwa bochenki spadały na ziemię.
— Wyrzuć, wyrzuć jeszcze jeden, ty hultaju jakiś! — powiedziała kobieta z gniewem zwracając się ku chłopakowi.
— Ja ich nie wyrzucam, same spadają, cóż mam począć? — odpowiedział chłopak.
— O dziękuj Bogu, że mam ręce zajęte, bo!... — zawołała kobieta, potrząsając pięściami, jak gdyby już synalka miała w swojéj mocy, i w skutek tego gwałtownego ruchu rozsypała daleko większą ilość mąki, niż ta, która była potrzebną do zrobienia dwu bochenków, takich jak te, które przed chwilą z kosza wypadły. — Ot, dałabyś mu pokój — rzekł mężczyzna — wrócimy potém, aby je zabrać, albo ktoś inny je z ziemi podniesie. Przez czas tak długi cierpieliśmy niedostatek, że teraz, kiedy i nam się wreszcie coś z darów bożych dostało, powinniśmy używać ich w spokoju, i zgodzie.
Tymczasem inni ludzie od strony bramy nadchodzą, a jeden z nich zbliżając się do kobiety, niosącej mąkę, pyta ją — a którędy to się po chleb idzie?
— Naprzód, daléj — odpowiedziała kobieta, a następnie, gdy już się o jakie dziesięć kroków od nich znalazła, z gniewem dodała: — ci szkaradni wieśniacy gotowi tak się zawinąć tam w piekarniach i składach, że i dla nas już nic nie zostanie.
— Nie masz się czém dręczyć, każdy chce coś dostać; zresztą, nie ma już głodu, będzie obfitość, dostatek — spokojnie odpowiedział mężczyzna.
W skutek téj sceny, jakotéż i wielu innych, niemniéj dziwnych rzeczy, które widział i słyszał dokoła, nasz Renzo przyszedł wreszcie do przekonania, że trafił do miasta, w którem bunt się rozpoczął i że to był właśnie dzień podbojów, to jest taki dzień, w którym każdy, jeden mniéj, drugi więcéj, stosownie do chciwości i siły, zagarnia cudzą własność, płacąc za nią pięściami. Pomimo, iż w jak najkorzystniejszém świetle życzylibyśmy naszym czytelnikom przedstawić Renza, jednak ścisłość historyczna wymaga, abyśmy powiedzieli, iż pierwszém uczuciem, którego doznał, było uczucie wielkiego zadowolenia. Tak mało miał powodów do cieszenia się ze zwykłego porządku rzeczy, iż wszystko, co w jakibądź sposób mogło przyczynić się do jego obalenia, przez to samo musiało mu być przyjemném. Zresztą, nie należąc bynajmniéj do ludzi wyższych umysłem nad wiek, w którym żyją, i on też podzielał owo przekonanie ogółu, że brak chleba został wywołany sztucznie przez piekarzy i kupców handlujących zbożem, i gotów był uznać za dobry i godziwy wszelki środek, który mógł posłużyć do wydarcia z ich rak pożywienia, tak nielitościwie odmawianego przez nich całej zgłodniałéj ludności. Pomimo to jednak, postanowił nie brać czynnego udziału w ruchawce i cieszył się w duchu, że może się udać, pod opiekę kapucyna, który da mu przytułek i radą swą wesprze. Temi myślami zajęty, przyglądając się ciekawie coraz nowym zdobywcom, którzy nadciągali obciążeni łupem, przebył wreszcie owę niewielką przestrzeń, która go jeszcze od klasztoru dzieliła.
Na tém miejscu, gdzie dziś wznosi się ów piękny pałac o wysokim krużganku, znajdował się podówczas placyk, który znikł tak niedawno, iż go jeszcze niejeden z moich czytelników pamięta, a na owym placyku w głębi stał kościół i klasztor ojców kapucynów z czterema rozlożystemi wiązami u wejścia. Możemy powinszować tym naszym czytelnikom, którzy nie widzieli już owego placyku; jest-to dowód, że bardzo są młodzi i że, co samo przez się z tego wynika, nie mieli jeszcze czasu zbyt wielkiéj liczby niedorzeczności popełnić.
Renzo poszedł prosto ku bramie klasztornéj, schował w zanadrze pół bochenka, które mu jeszcze pozostało i pociągnął za sznurek od dzwonka. Otwarła się mała furtka, opatrzona kratą, a w niéj okazała się twarz furtyana, który zapytał Renza, kim jest i czego sobie życzy.
— Przybywam ze wsi; przynoszę list od ojca Krzysztofa do ojca Bonawentury.
— Oddajcie mi go — rzekł furtyan, przesuwając rękę przez kratę.
— Nie, nie, ja osobiście muszę mu go wręczyć.
— Ojca Bonawentury niema w klasztorze.
— To proszę mię wpuścić, zaczekam na niego.
— Jak na teraz nie wolno mi nikogo wpuszczać do klasztoru, ale usłuchajcie mojéj rady; możecie zaczekać na powrót ojca Bonawentury w kościele, będzie to najlepiéj. — I domawiając tych wyrazów zamknął furtę. Renzo stał przez chwilę, obracając list w ręku. Potém skierował się ku drzwiom kościelnym, jakby chciał z rady furtyana skorzystać, lecz na pół drugi już osądził, że choć owa rada była bardzo dobra, warto było-by jednak, choć na chwilkę, zajrzeć do miasta i dowiedziéć się, co tam się teraz dzieje. Przeszedł przez placyk, znalazł się na ulicy i zatrzymał, skrzyżowawszy ręce na piersiach, poglądając ciekawie w stronę, gdzie ruch był największy i skąd najsilniejszy dolatywał hałas. Wkrótce wir go porwał. — Warto zobaczyć to zbliska — powiedział sobie, dostał z zanadrza chleb rozpoczęty i żując go powoli poszedł ku środkowi miasta.
Teraz wypada nam opuścić go na chwilę i opowiedziéć czytelnikowi w sposób jak najzwięźlejszy i najkrótszy, powody owego buntu i jego początek; poczém znów pośpieszymy do Renza.


ROZDZIAŁ XII.

Był-to już z kolei drugi rok nieurodzajny. W roku zeszłym zapasy z lepszych czasów do pewnego stopnia zażegnały klęskę i lud, choć niezbyt syty, lecz też i niegłodny, wyczerpawszy zresztą wszelkie już owe zapasy dawniejsze, mógł się doczekać żniwa roku 1628, w którym to właśnie rozpoczyna się nasza opowieść. Otóż, upragnione żniwo wypadło gorzéj jeszcze niż uprzednie, a stało się to częścią z powodu zmiennéj, psującéj zasiewy pogody, która i w przyległych państwach wielkie poczyniła szkody, częścią zaś z winy samych ludzi. Spustoszenia i klęski, spowodowane wojną, ową chwalebną wojną, o któréj już uprzednio zrobiliśmy tu wzmiankę, były tak znaczne, że w częściach kraju najbliższych do miejsc, gdzie się powieść toczy, większa, niż zwykle ilość pól leżała odłogiem, gdyż ich właściciele, zamiast, jak lat ubiegłych, spokojnie rolę uprawiać, pracując na chleb dla siebie i innych, musieli teraz rzucać swe domy i mienie i jako nędzni żebracy tułać się po świecie, żyjąc z jałmużny miłosiernych ludzi. Powiedziałem: większa, niż zwykle ilość pól leżała odłogiem; ponieważ niesłychanie wielkie podatki, któremi tak bezlitośnie, tak nierozsądnie, z taką chciwością obciążano rolników; zwykłe nawet w czasie pokojowym postępowanie wojsk, rozlokowanych po wsiach, postępowanie, które na podstawie smutnych ówczesnych świadectw, dałoby się chyba porównać do postępowania nieprzyjaciela barbarzyńcy; wreszcie wiele innych przyczyn, których tu przytaczać nie będę, od pewnego już czasu przygotowywały w całéj prowincyi smutne następstwa, tak, iż okoliczności i szczegóły, o których teraz mówiłem, były tylko bardziéj gwałtownym objawem chronicznéj zadawnionej choroby. Jeszcze i tego nawet, tak nędznego plonu, nie zdołano znieść z pola, gdy już ściąganie podatku z żywności dla wojska i towarzyszące mu zawsze nadużycia tak znacznie go uszczupliły, że niedostatek dał się czuć odrazu, a z niedostatku, jako konieczne bolesne jego następstwo, wynikła drożyzna.
Lecz, skoro już raz, w jakimś kraju, objawi się tak smutny stan rzeczy, wówczas zwykle się zdarza (przynajmniéj tak się zdarzało dotychczas, a jeżeli i teraz, pomimo tylu mądrych ksiąg, napisanych przez tylu mądrych ludzi, bywa coś podobnego, nic więc dziwnego, że w owe czasy musiało z daleko większą występować siłą) zdarza się więc, że znaczna część ludzi nabiera przekonania, iż złe urodzaje i niedostatek ogólny nie są prawdziwą przyczyną drożyzny i głodu. Nieraz zapominają o tém, że sami się obawiali, że sami przepowiadali tę klęskę i zaczyna im się zdawać, iż zboże jest, że go nawet bardzo wiele, a że przyczyna złego ta jest tylko, że go nie chcą sprzedawać w dostatecznéj ilości. Na prawdę dziwne przypuszczenie! a jednak odpowiada ogólnemu usposobieniu, bo jednocześnie gniew i nadzieję podsycał handlarzom zboża rzeczywistym czy też urojonym, właścicielom ziemskim, którzy nie odrazu cały zapas swego zboża sprzedali piekarzom, którzy musieli je kupować; słowem wszystkim tym, którzy mieli takowe w większéj, lub mniejszéj, ilości, albo tylko byli o to podejrzywani, przypisywano winę drożyzny i niedostatku; oni stawali się celem nienawiści ogółu, im złorzeczył cały tłum źle i dobrze odzianych ludzi. Wiedziano na pewno, gdzie są przepełnione składy i śpichrze, wymieniano nawet bajeczną liczbę worków ze zbożem, które się w nich znajdują, mówiono jako o rzeczy, nie ulegającéj najmniejszéj wątpliwości, że potajemnie wywożą olbrzymią ilość zboża do sąsiednich krajów, w których znowu z równém przeświadczeniem dowodzono, że całe ich zboże idzie do Medyolanu. Błagano zarządy i władze miejscowe, aby chciały wprowadzić w wykonanie pewne środki zaradcze, które lud i po dziś dzień uważa za zbawienne, dobre, niechybne, środki, za pomocą których ma się zaraz ukazać całe owo ukryte, zagrzebane, zamurowane zboże, a jego pojawienie się całą klęskę zażegnać. Władze do pewnego stopnia rozwinęły swą czynność: ustanowiły najwyższą cenę niektórych artykułów żywności, zagroziły karą tym, którzyby się nie zgadzali na sprzedawanie ich po takowéj cenie, wydały kilka innych jeszcze, nie mniéj dobrych, rozporządzeń. Ale, ponieważ na tym świecie wszelkie środki zaradcze, chociażby nawet najlepsze, nie posiadają własności zmniejszania apetytów, ani téż stwarzania żywności, któréj nie ma, i ponieważ w obecnym zwłaszcza wypadku, środki przedsiębrane z pewnością nie były takiemi, aby mogły przyczynić się do ściągania owéj żywności stamtąd, gdzie większy jéj był zasób, więc i klęska głodowa, zamiast ustępować, zwiększała się z każdą chwilą. Lud przypisywał jéj postęp temu, iż środki zaradcze były zbyt słabe i niedostateczne, i głośno domagał się wydania nowych, bardziéj stanowczych i surowych rozporządzeń. I na swe nieszczęście znalazł człowieka, który najzupełniéj odpowiedział jego życzeniom.
W czasie nieobecności gubernatora don Gonzala Fernandeza z Kordowy, który oblegał podówczas Casale del Monferrato, zastępował go w Medyolanie wielki kanclerz Antoni Ferrer, również hiszpan. On to spostrzegł, bo i któż zresztą mógłby tego nie spostrzedz, że umiarkowana cena na chleb, sama przez się jest rzeczą bardzo dobrą i osądził, a w tém właśnie była cała pomyłka, że jeden jego rozkaz wystarczy, aby ją sprowadzić. Ustanowił metę (tak tu zowią taryfę artykułów żywności), ustanowił metę na chleb, która byłaby wprawdzie najzupełniéj sprawiedliwą i dobrą, gdyby zboże sprzedawano, jak dawniéj, po trzydzieści trzy liry za moggio[5]; teraz jednak cena jego dochodziła do osiemdziesięciu. Postąpił więc w tym razie, jak owa podstarzała kobieta, która, aby się odmłodzić, fałszuje swą metrykę.
Nieraz, mniéj zgubne nawet i mniej nierozsądne rozkazy, z powodu swéj wadliwości i oporu, na który natrafiają już w samym ustroju społecznym, nie mogą wejść w życie; lecz nad rozporządzeniami Antoniego Ferrera czuwał lud cały, który widząc wreszcie swe najgorętsze życzenia uświęcone prawem, nigdyby nie ścierpiał, aby w wykonanie nie weszły. Natychmiast po ich ogłoszeniu zaczął się tłumnie cisnąć do piekarń, domagając się chleba, po cenie ustanowionéj przez wielkiego kanclerza, a w tém domaganiu się czuć owę wielką stanowczość i groźbę, które tylko rozdrażnienie, siła i prawo mogą wywołać, gdy działają wspólnie. Każdy łatwo zrozumie, co się dziać musiało z biednemi piekarzami! Rozczyniać, miesić, piec bez odpoczynku, bo lud, choć słabo, jednak uznawał, że bądź-co bądź dopuszcza się bezprawia, i nieustannie oblegał piekarnie, aby, póki czas i możność potemu, jaknajwięcéj skorzystać. Więc, jak już mówiłem, piec we dnie i w nocy, zwijać się, pocić, mordować, i nie z tego nic oprócz wielkich strat i jeszcze większego przestrachu, na prawdę, to przyjemność nie-lada! Lecz z jednéj strony władze, które karą groziły, z drugiéj, tłum rozjątrzony, który, skoro tylko dostrzegał, iż jakiś piekarz niezbyt chętnie poddaje się nowym przepisom, wnet się srożyć zaczynał i potężnym swym głosem groził mu, że sam potrafi sprawiedliwość Wymierzyć, owę sprawiedliwość ludu, która, jak wiadomo, należy do najmniéj dobrych na świecie, nie było więc rady, musieli rozczyniać, miesić, piec i sprzedawać. Wszakże, aby i nadal mogli działać w ten sposób, nie dość było rozkazów, ani nawet wielkiego strachu samych piekarzy; przedewszystkiém trzeba było, aby rzecz ta była możebną; co jednak w razie, gdyby jeszcze przez czas pewien stan taki miał potrwać, stawało się naj zupełniejszém niepodobieństwem. Piekarze wystawiali władzom miasta całą niesprawiedliwość ich postępowania, niepodobieństwo wytrwania dłużéj pod srogiém jarzmem, które im dźwigać kazano; objawiali wreszcie, że wszyscy razem porzucą rzemiosło i tylko w nadziei, że raz przecież wielki kanclerz opamięta się i zechce błąd swój zrozumieć, starali się jeszcze wytrwać czas pewien na swém stanowisku. Lecz Antoni Ferrer należał do rzędu tych ludzi, których dziś zowią ludźmi z charakterem, i odpowiadał piekarzom, że lata ubiegłe wielkie im zyski przyniosły, że znów świetnie będą zarabiać, gdy dobre czasy powrócą; mówił nawet, że pomyśli o tém, aby im wydać zapomogę pieniężną, a tymczasem kazał im bez zmiany daléj rzecz prowadzić. Czy na prawdę wierzył w to, co mówił, czy téż, choć się i przekonał, że smutne skutki jego edyktu nie dozwolą mu utrzymać się długo, chciał jednak, aby ktoś inny spełnił wstrętną czynność odwołania go, któż-to dziś zgadnie? to tylko jest pewném, że Antoni Ferrer nie chciał zmienić tego, co raz postanowił. W ostatku dekuryonowie (rada miejska, złożona ze szlachty, która przetrwała aż do dziewięćdziesiątego trzeciego roku zeszłego stulecia) zawiadomili listownie gubernatora o tém, co się dzieje w Medyolanie, prosząc go o ratunek i radę.
Don Gonzales, podówczas całkiem zatopiony w strategice i sztuce wojskowéj, zrobił to, co już niejeden z moich czytelników przewidział na pewno: wyznaczył radę, któréj polecił ustanowienie nowéj ceny na chleb, ceny odpowiadającéj obecnym warunkom, która mogłaby w zupełności zadowolnić tak piekarzy, jako téż i kupujących. Rada zebrała się i, po zamienieniu wielu ukłonów i grzecznych słówek, po wstępnych przemowach, westchnieniach, oznakach wahania się i smutku, po rozważeniu wielu projektów bez podstawy, po wielu naradach i wykrętach, czując, iż chcąc nie chcąc muszą coś postanowić, choć wiedzieli dobrze, w jak niebezpieczną grę się wdają, uradzili i postanowili wreszcie (innego wyjścia nie było) podnieść znacznie owę cenę na chleb. Piekarze odetchnęli swobodniéj, ale naród wściekał się z gniewu.
W przeddzień owego poranku, w którym Renzo przybył do Medyolanu, na ulicach i placach roiły się tłumy ludu, ożywione jedną myślą, opanowane jedném wielkiém uczuciem nienawiści i tłumionego jeszcze gniewu; przyjaciele, znajomi i ludzie, którzy widzieli się po raz pierwszy, bez uprzedniego porozumienia się, bezwiednie prawie zbierali się w kółka, jak krople rosy, rozsiane na jednéj pochyłości. Każda rozmowa wzmagała przeświadczenie o słuszności sprawy i coraz bardziéj jątrzyła tak mówców, jako téż i słuchaczy. Wśród tego tłumu, opanowanego szałem namiętności, byli też i ludzie z krwią zimną, którzy z niemałém zadowoleniem przyglądali się coraz bardziéj wzrastającemu zamętowi, a chcąc zeń skorzystać i, jak-to mówią, w mętnéj wodzie co najwięcéj ryb nałapać, wszelkich dokładali starań, aby jeszcze go zwiększyć i tu i ówdzie rozsiewali zdania i historyjki, które tak gładko umieją układać przebiegli oszuści, a w które tak łatwo i odrazu wierzą wzburzone umysły. Tysiące ludzi udało się na spoczynek z niejasném poczuciem tego, iż trzeba coś przedsiębrać, że coś się niezwykłego dziać będzie. O świcie place i ulice znów pełne były gromadek ludu: dzieci, kobiety, mężczyźni, rzemieślnicy, żebracy, wszyscy razem zbierali się w kółka; tu słychać było przyciszony gwar wielu głosów; tam ktoś jeden przemawiał do zebranych, którzy mu przyklaskiwali, daléj ktoś pytał najbliższego sąsiada o to, o co go również zapytywano przed chwilą, daléj jeszcze, ktoś inny powtarzał okrzyk, który mu do uszu doleciał; wszędzie dawały się słyszeć skargi, groźby, słowa wyrażające gniew lub zdumienie; one były treścią wszystkich rozmów tego tłumu.
Dość było jakiegoś bodźca, jakiegoś, choćby błahego powodu, aby słowa w czyn zamienić; powód taki nadarzył się też wkrótce. O wschodzie słońca, ze sklepów piekarzy zaczęli wychodzić chłopcy z koszami pieczywa, które codziennie o téj saméj porze musieli dostarczać do niektórych domów. Pojawienie się pierwszego z tych chłopców na ulicy, gdzie się już sporo utworzyło takich kółek, było jakby wrzuceniem iskry do prochu. — Czy chleb jest, oto dowód! — zawołało sto głosów na raz. — Tak, nie brak go dla ciemiężców, którzy opływają w dostatki, a nas chcieliby głodem umorzyć — mówi jeden z obecnych, a następnie, zbliżając się do chłopaka i kładąc rękę na koszu dodaje: — pokaż, co tam masz? — Chłopak rumieni się, blednie, drży na całém ciele, chciałby powiedziéć: puśćcie mnie, lecz mu wyrazy zamierają na ustach, usiłuje co najprędzéj wyswobodzić ręce z pasów, na których kosz wisi: — dawaj go tu zaraz! — wołają dokoła. Wiele rąk chwyta za kosz; po chwili już jest na ziemi, przykrywające go płótno leci w powietrze, zapach świeżego pieczywa rozchodzi się dokoła.
I my także ludźmi jesteśmy i my także jeść chcemy — mówi pierwszy; bierze jeden bochenek, podnosi go w górę, pokazując ludowi, potém jeść go zaczyna; wszyscy rzucają się na kosz; już próżny, chleba ani śladu. Ci, którym się nic nie dostało, podrażnieni widokiem zdobyczy, którą inni osiągnęli tak łatwo, zbierają się w większe oddziały i udają się na poszukiwania innych koszów, a wszystkie, które spotykają po drodze, muszą uledz losowi pierwszego. Nawet zdobywać ich nie ma potrzeby, bo każdy chłopak, który chleb roznosił i który miał nieszczęście znaleść się wówczas na ulicy, widząc co się święci, sam dobrowolnie kosz porzucał i co tchu uciekał. Pomimo to jednak, tych, którym się nic nie dostało, było bardzo wiele, a nawet i sami zdobywcy czuli pewne niezadowolenie z tak szczupłego łupu; oprócz tego w tłumie znajdowali się i ci, których najgorętszym życzeniem było wywołanie wielkich rozruchów. Nic więc dziwnego, że wkrótce dały się słyszéć okrzyki; Do piekarni! do piekarni!
Na ulicy Corsia de’Servi istniała wówczas, i po dziś dzień istnieje piekarnia, która dotąd zachowała swą dawniejszą nazwę, w narzeczu toskańskiém zowią ją Forno delle grucce, piekarnia kul (kul dla kalek), w narzeczu zaś medyolańskim El prestin di seansc, co, choć to samo oznacza, jednak, ze względu na sposób, w który się wymawia, jest złożone z wyrazów tak dziwnych, tak barbarzyńskich, tak niesłychanych, że w całym alfabecie nie znajdziemy głosek mogących dać pojęcie o ich dźwiękach. W tę stronę lud się zwrócił. Piekarz z czeladzią właśnie otoczył chłopaka, który, wróciwszy bez kosza, zmieszany i przestraszony opowiadał swą smutną przygodę, gdy nagle zdaleka, doleciały okrzyki, wrzawa, odgłos kroków całego tłumu. Hałas rośnie, wzmaga się, zbliża z każdą chwilą; już pierwsi przywódcy nadchodzą.
— Zamykajcie drzwi, prędzéj — woła gospodarz. Jeden z czeladzi pędzi co tchu do kapitana sprawiedliwości, aby prosić o pomoc; inni z pośpiechem sklep zamykają i zasuwają ryle. Lud gromadzi się dokoła piekarni wołając: — chleba! chleba! otwórzcie! otwórzcie!
W parę minut przybywa kapitan sprawiedliwości na czele oddziału halabardników. — Z drogi, na bok! do domów, do domów; miejsca dla pana kapitana sprawiedliwości — woła kapitan i halabardnicy. Lud, który nie tworzył jeszcze zbyt gęstego tłumu trochę się na strony usuwa, tak, iż nowoprzybyli mogą swobodnie dojść aż do drzwi piekarni i tu, wszyscy razem, choć w niezbyt wielkim porządku, stanąć na straży.
— Ależ, moi kochani przemawia wówczas kapitan — co tu robicie? Do domów, do domów! A gdzież bojaźń boża? Cóż na to powie nasz król najmiłościwszy? Nie chcemy używać siły, nie zrobimy wam nic złego, ale rozejdźcie się, rozejdźcie! Miejcież rozum! Co wy chcecie tu robić tak tłumnie zebrani? Chcecież zgubić i duszę i ciało? Do domów, powiadam, do domów!
Lecz ci, którzy byli najbliżéj pana kapitana, którzy widzieli jego twarz i słyszeli, co mówił, gdyby nawet i chcieli pójść za jego radą, powiedzcież, w jaki sposób mogli to uczynić? Ci, co stali za niemi, popychali ich naprzód; tych znowu popychali inni, dalsi; tych dalszych jeszcze inni, najdalsi, zupełnie jak fale na morzu, a tłum tymczasem z każdą chwilą wzrastał. Kapitanowi zaczynało już tchu braknąć. — Odepchnijcie ich trochę, oddychać nie mogę — mówił do halabardników: — ale ostrożnie, uważnie, grzecznie. Gdyby choć do sklepu się dostać! pukajcie do drzwi, ależ lud, lud starajcie się nieco odepchnąć.
— Nazad, nazad! — zawołali halabardnicy, wszyscy razem rzucając się na najbliższych i odpychając ich drzewcami halabard. Wszczął się hałas, krzyk, popłoch, ludziska cofają się, jak mogą; plecami uderzają w piersi, łokciami w brzuchy tych, którzy się za niemi znajdują, w sposób okrutny depczą im po nogach; tłok tak wielki, iż niejeden drogo-by zapłacił, aby się stamtąd wydobyć. Tymczasem trochę obszerniéj zrobiło się przed piekarnią; kapitan puka, stuka, wreszcie co sił wali we drzwi, krzycząc z całéj mocy, aby mu otworzono: ci, którzy są w piekarni i wyjrzawszy przez okno, spostrzegli go, już lecą na dół, otwierają drzwi, kapitan wchodzi, każę halabardnikom iść za sobą i ci wchodzą jeden po drugim, ostatni odpychając jeszcze tłum halabardami. Kiedy już wszyscy wcisnęli się do piekarni, drzwi znowu zamykają się z pośpiechem, znowu starannie zasuwają się rygle, kapitan pędzi na schody, zbliża się do okna. O, cóż za mrowisko!
— Bracia! — woła — mili bracia! (wiele głów zwraca się do okna) — słuchajcie mnie, rozejdźcie się, wracajcie do domów. Zupełne przebaczenie otrzyma każdy, kto zaraz wróci do domów.
— Chleba! Chleba! Otwórzcie! Otwórzcie! — Takiemi były jedyne wyraźne okrzyki, które wśród ogólnéj wrzawy, doleciały do uszu kapitana sprawiedliwości, jako odpowiedź na jego przemówienia.
— Ludzie, miejcież rozum! opamiętajcie się, zważcie, co robicie, póki czas jeszcze potemu. Powiadam wam, wracajcie do domów! Chleba, chleba! Będziecie go mieli, ależ nie w ten sposób! Bójcież się Boga! Ej! ej! a wy tam co robicie koło drzwi? Wstydźcie się, wstydźcie! Widzę, widzę wszystko; piękna sprawa! Pamiętajcie! to wielkie przestępstwo. Czekajcie, zaraz ja tam, zaraz do was przyjdę — Ej! ej! rzucić mi te żelastwa, słyszycie? precz ręce od okien! Wstyd, hańba! I to Medyolańczycy i to lud, który z łagodności słynie po świecie! Słuchajcie mnie, słuchajcie: byliście zawsze poczci... A łotry!
Powodem tak gwałtownéj zmiany stylu był kamień, który puszczony ręką jednego z tych poczciwców ugodził pana kapitana sprawiedliwości w samo czoło i (musimy to dodać dla zwolenników frenologii) znacznie mu powiększył guz metafizycznych zdolności. — A łotry, a łajdaki! — wołał teraz, spiesznie zamykając okno i cofając się w głąb sklepu. Ale, pomimo, iż krzyczał z całéj siły, Wszystko, co powiedział dotychczas, jego grzeczne i mniéj grzeczne Wyrazy, nie mogły dojść do tłumu i na pół drogi ginęły w straszliwéj wrzawie, która panowała na dole. To zaś, co spostrzegł przed sklepem, było gorączkową robotą, mającą na celu wysadzenie drzwi i wyłamanie krat u okien, która się uskuteczniała za pomocą kamieni i różnego żelastwa (wszystkiego tego, w co się lud mógł zaopatrzyć po drodze) i która znacznie już postąpiła naprzód.
Tymczasem gospodarz i czeladź piekarni, ukazując się w oknach piętr wyższych z dobrym zapasem kamieni (musieli je zapewne powyciągać z bruku podwórka), krzyczeli, jak opętani, w wyrazach nie nadających się do druku rozkazując tym, co byli na dole, aby zaniechali roboty około drzwi i okien; a widząc, że to nie skutkuje zaczęli im pokazywać kamienie i grozić, że będą je rzucać na nich. Słowa nie wywierały najmniejszego skutku, trzeba było groźbę wypełnić. Poleciały kamienie, a żaden celu nie chybił, bo tłum był tak gęsty, że nawet ziarnko prosa, jak to mówią, nie zdołałoby upaść prosto na ziemię.
— A łotry! a złodzieje! Takim-to chlebem częstujecie biedaków, aj! oj! Zaraz, zaraz wam odpłacimy! — wrzeszczano na dole. Niejeden został skaleczony; dwu chłopaków już skonało na miejscu. Wściekłość podwoiła siły, wyłamano drzwi, wyrwano kraty i tłum wpadł do piekarni. Obrońcy jéj widząc, że wszystko stracone, uciekli na poddasze: pan kapitan, halabardnicy i kilku z czeladzi powłazili w najciemniejsze kąty, inni przez okienka dostali się na dach i biegali po nim, jak koty.
Na widok łupu zwycięzcy zapomnieli o krwawéj zemście. Wszyscy rzucają się do skrzyń z pieczywem, cały zapas chleba znika w jednéj chwili. Kilku wszakże przezorniejszych biegnie wprost do kasy, odrywa zamek, zanurza ręce w pieniądzach, całemi garściami pakuje je do kieszeni i wychodzi spiesznie z piekarni, aby następnie powrócić pochleb, jeśli jeszcze takowy zostanie. Tłum ciśnie się do składów. Chwytają zawory z mąką, wloką je, wywracają; jedni, siedząc konno na workach rozwiązują je i, aby módz je udźwignąć wysypują z nich sporą ilość mąki; inni wołając: — czekaj, czekaj — nachylają się i nadstawiają chustkę, fartuch lub czapkę, aby w nie zebrać owę bożą mannę; ten do dzieży podbiegł i wyciąga z niéj kawał ciasta, który się wydłuża, przerywa i z rąk mu się wyślizguje, padając na ziemię; inny, któremu, jako zdobycz, dostał się pytel, niesie go wysoko nad głową; ten idzie, ten wychodzi, ten wraca, ruch, zgiełk, wrzawa; kobiety, mężczyźni, dzieci; wszystko gdzieś śpieszy, potrąca się, krzyczy i wszystko tonie we mgle białéj. Na zewnątrz dwa tłumy ludzi, jak dwa potoki, które łączą i wzajemnie mieszają swe wody, płyną w dwie przeciwne strony: jeden do piekarni, złożony z tych, którzy śpieszą na rabunek, drugi z piekarni, utworzony z tych, którzy ze zdobyczą wracają.
W czasie, gdy się to dzieje w owéj piekarni, wszystkim innym także niebezpieczeństwo zagraża. Ale przed żadną z nich lud się nie zebrał w tak wielkiéj liczbie, iżby się mógł odważyć na jakiś krok równie zuchwały. W niektórych gospodarze zdołali już ściągnąć znaczne posiłki pomocy, tak, iż dzielny mogli stawiać opór, w innych, tam, gdzie się czuli słabszemi, wchodzili z ludem w pewne układy, rozdawali naprzykład chleb tym, którzy już się zaczynali gromadzić, pod warunkiem, aby się natychmiast rozeszli. I lud się rozchodził, nie tyle z powodu, iżby miał być zupełnie zadowolony, ile dlatego, że siepacze i halabardnicy, trzymając się zdała od owéj nieszczęśliwéj pierwszéj piekarni, ukazywali się jednak winnych miejscach i to w liczbie tak pokaźnéj, iż z pewnością potrafiliby dać sobie radę ze wszystkiemi temi zuchwalcami, którzy nie tworzyli jeszcze wielkiego tłumu. Rozruch więc i nieład rósł głównie przed pierwszą piekarnią; tam podążał każdy, którego paliła niepowściągniona żądza wzięcia czynnego udziału w tak chwalebnéj sprawie, a podążał dlatego, iż wiedział, że tam znajdzie przyjaciół, że przewaga liczebna i siła będą po jego stronie i że będzie mógł broić bezkarnie.
Tak stały rzeczy, gdy Renzo, zjadłszy już po drodze i drugą połowę owego bochenka, bezwiednie, coraz się bardziéj przybliżał do miejsca największéj ruchawki. Szedł, to prędko, to powoli, stosownie do poruszeń tłumu, w którego środek trafił, a idąc rozglądał się pilnie dokoła i słuchał uważnie, chcąc w tym zgiełku, w téj wrzawie piekielnéj, złapać jakąś wiadomość, jakieś zrozumiałe wyrazy, słowem cokolwiek, coby mogło wyjaśnić mu nieco dokładniej, o co im chodzi.
— Teraz już się wykryło — z wielkim zapałem dowodził ktoś w tłumie — wykryło się oszukaństwo tych łotrów, którzy śmieli zapewniać, że nie ma ani chleba, ani mąki, ani zboża. Teraz już rzecz stała się jasną, jak dzień, już nas nikt nie obałamuci, nikt nie oszuka. Niech żyje obfitość!
— A ja wam powiadam — mówił inny — że to się wszystko na nic nie zdało; to tyle warto, co wodę czerpać przetakiem; a nawet na złe nam wyjdzie, jeżeli nie damy im dobréj nauczki, którąby długo popamiętać mogli. Bo widzicie, choć chléb będzie tani, gotowi przez zemstę sypać truciznę do mąki, aby biedni ludziska marli jak muchy. Przecie już mówią, że nas i tak za wiele, powiedzieli to w radzie, a że to rzecz pewna, za to ja wam ręczę, bom na własne uszy słyszał o tém od mojéj kumy, która jest przyjaciółką człowieka, którego krewny jest kuchtą u jednego z tych jegomościów.
Daléj o kilka kroków od Renza, jakiś człowiek, który miał głowę obwiązaną starym szmatem i włosy posklejane krwią spiekła, klął w sposób okropny, czemu, jakby dla pocieszenia go, wtórowało kilku sąsiadów.
— Na bok, na boki panowie; pozwólcie przejść biedakowi, który dla pięciorga swych dziatek niesie pożywienie — mówił jakiś człowiek, uginając się pod ciężarem wielkiego worka z mąką i każdy jak mógł, tak mu się z drogi usuwał.
— Ot wiesz co — półgłosem rzekł ktoś do towarzysza — zmykajmy, dopóki czas jeszcze. Znam świat i wiem, jak-to się zwykle kończą takie rzeczy. Wszyscy ci głupcy, którzy tu teraz tak dokazują, jutro a najdaléj pojutrze, będą cicho siedziéć w domu i trząść się ze strachu. Już nawet dostrzegłem pewną rzecz ciekawą, pewnych ichmościów, którzy z miną niewiniątek krążą wśród tłumu, uważając kto jest, a kogo nie ma, a gdy już raz to wszystko się skończy, nastąpią rachunki, i komu się dostanie, to się i dobrze dostanie.
— Ten, kto się najbardziéj opiekuje piekarzami — zawołał jakiś głos potężny, który zwrócił uwagę Renza — to wikaryusz prowizyi.
— Wszyscy oni łotry — ozwał się ktoś w tłumie.
— Tak; ale on największy — odpowiedział głos pierwszy.
Wikaryusz prowizyi, wybierany co rok przez gubernatora z pomiędzy sześciu szlachciców, przedstawianych mu przez Radę Dekuryonów, był prezesem téj rady, a także i prezesem trybunału prowizyi, który składał się z dwunastu członków, również ze szlachty wybranych i pomiędzy innemi czynnościami, zajmował się głownie sprawami żywności. Kto podobny urząd piastował, ten w czasie klęski głodowéj, w oczach ciemnego ludu, musiał koniecznie uchodzić za sprawcę złego i wówczas chyba mógłby tego sądu uniknąć, gdyby, tak, jak Ferrer postąpił. Wszakże była-to rzecz niemożliwa, nie mógłby tego uczynić, choćby nawet pragnął najgoręcéj.
— Zbrodniarze! — wołał inny: — bo zważcież tylko, do czego to już przyszło! oto, odważają się głosić, że nasz wielki kanclerz, to starzec zdziecinniały! Chcą, abyśmy przestali mu wierzyć. Chcą tu sami przewodzić i rozkazywać i Wartoby zrobić wielką klatkę i tam ich powsadzać i karmić ich wyką i kąkolem, które przeznaczali na pożywienie dla nas.
— To mi chleb! — mówił ktoś, torując sobie drogę łokciami, aby się co najprędzéj z tłumu wydobyć: — funtowe kamienie, ot takie kamienie, jak grad się sypią! A tłok! a jak mi boki pognieciono! O gdyby już prędzéj być w domu!
Wśród takich rozmów, którenie tyle wyjaśniały sprawę, ile odurzały, popychany, potrącany co chwila, Renzo, z ową falą ludu, znalazł się wreszcie przed zrabowaną piekarnią. Tłum już się znacznie przerzedził, tak, iż mógł spostrzedz od razu ślady tego, co się tu działo przed chwilą. Z murów miejscami tynk poopadał, kamienie i cegły pokrywały ziemię, okna wybite, drzwi wyłamane.
— Co prawda, rzecz to nie piękna — pomyślał Renzo: — a jeżeli wszystkie piekarnie tak oporządzą, to gdzież będą chleb piekli? Chyba w studniach?
Co chwila ktoś z piekarni wychodził, niosąc albo kawał skrzyni drewnianéj, albo szczątki dzieży, lub pytla, albo wałek od cierlicy, deskę, ławę, kosz, książkę rachunkową; słowem to, co mu się zdobyć udało; i krzycząc — z drogi, z drogi! — przechodził wśród ludu. Każdy z nich w jednę i tę samę stronę podążał; widoczném było, że śpieszą na jakieś miejsce, gdzie się zejść umówili. No, no — pomyślał znów Renzo — to jeszcze coś nowego — i poszedł za jakimś człowiekiem, który zarzuciwszy na ramiona sporą wiązkę połamanych desek i trzasek podążał w stronę, w którą i inni zmierzali, to jest na ulicę, ciągnącą się wzdłuż północnéj strony katedry i zwaną ulicą schodków, od stopni, które istniały tam jeszcze przed niedawnym czasem. Pomimo iż góral nasz był tak silnie zaciekawiony wszystkiém, co się działo dokoła, jednak, w chwili, gdy się przed nim odsłonił olbrzymi gmach katedry, stanął jak wryty i z podniesioną głową i otwartemi ustami patrzał przez czas pewien w górę. Potém kroku przyśpieszył, aby dopędzić tego, którego obrał sobie za przewodnika, wyszedł z uliczki, rzucił przelotne spojrzenie na front katedry, który wówczas nie tak, jak dziś, wyglądał i bardzo daleki był jeszcze od ukończenia, i wciąż idąc za owym człowiekiem, zmierzał prosto ku środkowi placu. Im daléj szli naprzód, tém się tłum zwiększał; jednak człowiekowi niosącemu drzewo każdy ustępował z drogi: on pruł falę ludu, Renzo z tego korzystał, aż wreszcie wraz z nim znalazł się w samym środku najgęstszego tłoku. Tu była mała wolna przestrzeń, a na niéj kupa węgli i głowien, pozostałości owych sprzętów, które lud z piekarni wynosił. Dokoła rozlegały się oklaski i tysiączne okrzyki, wyrażające gniew, groźbę i radość tryumfu.
Nowoprzybyły rzuca swą wiązkę na ów stos, jeden z obecnych nawpół spaloną łopatą żar dokoła niéj zbiera, dym się zwiększa, gęsty słup jego wznosi się do góry, zapala się drzewo, na widok płomieni wzmaga się krzyk i wrzawa: — Niech zginie głód! Niech zginie trybunał prowizyi. Niech zginie cała rada! Niech żyje chleb i dostatek.
Co prawda, niszczenie dzież i pytlów, rabowanie piekarń i nabawianie tak wielkiego strachu piekarzy, nie są najlepszemi środkami do przywrócenia taniości chleba; lecz jest to jedna z tych subtelności metafizycznych, których tłum nie może zrozumiéć. Jednak, nie będąc nawet zbyt głębokim metafizykiem, czasami i prosty śmiertelnik potrafi rzecz tę zrozumiéć odrazu, byle tylko pytanie było zupełnie dlań nowe, byle, jak-to mówią, był nowicyuszem w téj sprawie, bo skoro tylko wiele o niéj będzie sam gadał, lub też słuchał, co mówią inni, to niezawodnie utraci zdolność jéj pojmowania. Renzo uczuł odrazu na widok piekarni, że źle się dzieje, że tak być nie powinno, myśl ta nawet, jakeśmy to widzieli, nie opuściła go i potém. Alu zachował ją dla siebie, gdyż pomiędzy wszystkiemi temi twarzami nie było ani jednéj, któréj wyraz zdawałby się mówić; bracie, jeżeli błądzę, oświeć mię, a będę ci wdzięczny.
Tymczasem ogień znów zagasł, nikt jakoś nie nadchodził z nowemi materyałami i lud już zaczynał się nudzić. Naraz rozchodzi się wieść, że na Cordusio (placyku albo raczéj zbiegu kilku ulic, znajdującym się nieopodal) oblegają piekarnię. Często w podobnych okolicznościach wiadomość o jakiéjś rzeczy wystarcza, aby takową na prawdę wywołać. Na tę nowinę każdy uczuł niepowściągnioną ochotę pośpieszenia w tamtę stronę ;ja idę, a ty? o, i ja także! chodźmy! — słychać było dokoła; i tłum się poruszył, wydłużając się w jednę, wielką procesyą. Renzo pozostał w tyle i nie ruszał się prawie, chyba wówczas, gdy fala ludu go popychała, rozmyślając nad tém, czy ma zaraz porzucić rozhukaną tłuszczę, aby udać się do klasztoru i znów zapytać o ojca Bonawenturę, czy téż jeszcze czas jakiś tu pozostać i zobaczyć, co się daléj dziać będzie. Ciekawość i teraz przemogła. Jednak nie chcąc się narażać na silne potłuczenie, albo nawet na coś gorszego jeszcze, postanowił nie cisnąć się w sam środek tłumu, ale tylko zdaleka wszystkiemu się przyglądać. Główna masa ludu już naprzód ruszyła, dokoła jakoś się mniéj ciasno zrobiło; nasz chłopak wyjął więc z kieszeni drugi bochenek, podniósł do ust, ugryzł zeń spory kawałek i poszedł za tém dziwném, hałaśliwém wojskiem.
Z placu, tłum skierował się na krótką i wąską uliczkę Peschiera vecchia, przebył ją i, przeszedłszy pod owym ukośnym lukiem, który na niéj widzimy, wyszedł na plac de Mercanti. Cały ten pochód musiał przeciągać przed gmachem, zwanym wówczas kollegium doktorów i, trzeba wyznać, że bardzo niewielu się takich znalazło, ktorzyby, mijając wielką niszę środkową, przedzielającą krużganek po środku, nie spojrzeli na nią zukosa i nie uczuli pewnego uszanowania na widok olbrzymiego posągu Filipa II, który się tam znajdował i którego groźne, surowe, posępne oblicze, oraz ręka wyciągnięta, robiły takie wrażenie, jak gdyby ów mąż marmurowy miał lada chwila przemówić: zaczekajcie, ja się w to wdam zaraz, hultaje!
Posągu tego już nie ma, a koleje, przez które przechodził, były tak dziwne, że muszę je wam opowiedziéć. Otóż blisko w sto siedemdziesiąt lat po wypadkach, które tu opisujemy, pewnego pięknego poranku Filipowi II zamieniono głowę, odebrano mu również i berło, dając natomiast sztylet do ręki, i nazwano Markiem Brutusem. Tak zmieniony stał jeszcze przez jakie parę lat w swojéj niszy, lecz nadszedł dzień, w którym pewne osoby, widocznie niezbyt sprzyjające Markowi Brutusowi, albo nawet mające słuszne powody do znienawidzenia go, opasały go sznurem, zrzuciły na ziemię, zaczęły pastwić się nad nim w najrozmaitszy sposób i, przywiódłszy go do stanu bezkształtnéj bryły, z pianą wściekłości na ustach i zaiskrzonemi oczyma powlekły po ulicach Medyolanu; a w końcu gdy już się dobrze zmęczyły, wrzuciły go, nie wiem już dokąd. O! gdybyż to mógł przewidzieć ów Andrzej Biffi, który go rzeźbił!
Z placu de’ Mercanti przez ów drugi łuk, który większa część mych czytelników także znać musi, lud wcisnął się w ulicę de’ Fustagnai, a następnie zalał placyk Cordusio. Każdy, wstępując nań, zwracał zaraz oczy na owę piekarnię; lecz zamiast tłumu przyjaciół, których się tu zastać spodziewał, widział tylko małą garstkę ludzi, jakby nie pewnych, co mają począć; sklep był zamknięty, a w oknach ukazywały się jakieś postacie dobrze uzbrojone i gotowe widocznie do odpierania szturmu. Na ten widok jedni się dziwili, inni klęli, lub śmieli się na głos; ten i ów zwrócił się napowrót, aby zawiadomić tych, co nadciągali; tu, ktoś się zatrzymał, rozmyślając nad tém, czy nie lepiéj do domu powrócić; tam ktoś inny radził rozejść się wszystkim, a jeszcze inny wołał odważnie: — naprzód, naprzód! — Wszyscy cisnęli się, popychali; każdy się pytał, każdy się radził; powstało jakieś falowanie, chwianie się, zamęt. Wtém, jakiś nędznik zawołał w tłumie: — wszak tu w pobliżu znajduje się dom wikaryusza prowizyi: — chodźmy sprawiedliwość wymierzyć! — Słowa te lud przyjął tak, jakby mu tylko przypomniały o tém, co już dawno postanowił wykonać. — Do wikaryusza! do wikaryusza! — rozległ się jeden wielki okrzyk i wszyscy rzucili się w stronę, gdzie się znajdował ów dom, w tak złą godzinę wymieniony.


ROZDZIAŁ XIII.

Nieszczęśliwy wikaryusz prowizyi, z miną kwaśną i niezadowoloną, przetrawiał właśnie obiad spożyty bez apetytu i świeżego chleba i z pewnym niepokojem rozmyślał nad tém, jak się skończy cała ta burza, nie przeczuwając nawet, że już nad jego głową zawisła. Jakiś poczciwy człowiek, wyprzedziwszy tłum, przybiegł go zawiadomić o tém co mu grozi. Służba, która usłyszawszy wrzawę daleką cała się skupiła na progu domu patrząc ze strachem w stronę, z któréj dochodziła, pierwsza dowiaduje się od owego poczciwego gońca o téj arcy-smutnéj nowinie. W czasie gdy słucha jéj z całą uwagą, już się ukazują przednie straże: prędzéj, prędzéj do pana! lecz w chwili kiedy pan już wie o wszystkiém i chce uciekać, inny goniec oznajmia, że ucieczka jest niemożebną. Zaledwie tyle jeszcze pozostało czasu, aby drzwi zamknąć. Zasuwają rygle, stapiają podpory, śpieszą do okien, aby je też zamknąć, jakby przed chmurą gradową, która już nad domem zawisła. Piekielna wrzawa, jakby łoskot dalekich piorunów, rozlega się na pustym, wysokiemi murami otoczonym, dziedzińcu, napełnia dom cały, a wśród tego dzikiego ryku niezliczonéj tłuszczy słychać odgłos kamieni, sypiących się na zamknięte podwoje.
— Wikaryusz! tyran! morderca! chcemy go miéć żywcem lub trupem!
Biedny wikaryusz przerażony, blady, załamując ręce obiegał wszystkie pokoje, polecając się Bogu, błagając służbę, aby go ratowała, aby mu wskazała sposób ucieczki. Lecz jakże i dokąd mógłby uciekać? Wbiegł na poddasze, ostrożnie, przez małe okienko wyjrzał na ulicę; ulica pełną była rozwścieklonego ludu; usłyszał groźne krzyki, domagające się jego śmierci i prawie od zmysłów odchodząc z przerażenia uciekł znowu na dół i ukrył się w najbardziej pewném i ustronném schronieniu. Tam, przytulony do muru, cały drżący, zaczął pilnie słuchać, czy też czasem nie zmniejsza się wrzawa piekielna, czy się nie oddala; lecz słysząc, iż ryk tłuszczy staje się z każdą chwilą coraz dzikszy, że dobijanie się do drzwi nie tylko nie ustaje, ale wzrasta, nie mogąc już dłużéj znieść tej męczarni, coprędzéj uszy zatknął. Potém, tracąc przytomność, zgrzytał zębami, twarz wykrzywiał okropnie, ręce wyciągał i zaciśniętemi pięściami, z całéj siły drzwi podpierał, jakby je ktoś starał się już wyłamywać... Zresztą, ponieważ był sam, nikt na pewno nie potrafi powiedziéć, co robił, i w tym razie historya zmuszoną jest odgadywać. Wielkie to szczęście, że się już ona do tego wprawiła.
Tym razem nasz Renzo znajdował się w samym środku tłumu i nie wir ludu go tam wciągnął, ale sam rzucił się weń dobrowolnie. Na pierwszy okrzyk, domagający się krwi, jemu krew ścięła się w żyłach. Co do rabunku, nie umiał zdać sobie sprawy, czy w obecnych okolicznościach jest on dobrą czy też złą rzeczą; lecz myśl o zabójstwie odrazu najwyższą go zgrozą przejęła. A chociaż z powodu tej nieszczęśliwéj, ogólnie ludzkiéj skłonności wierzenia w to, co większość ludzi, jedną jakąś namiętnością opanowana, że prawdziwe uznaje, i on też był święcie przekonany, że najpierwszą przyczyną głodu i najzaciętszym wrogiem biedaków jest ów wikaryusz; jednak przy pierwszém poruszeniu się tłumu, usłyszawszy przypadkiem kilka wyrazów, które świadczyły, że mała garstka ludzi postanowiła dokładać wszelkich starań, aby uratować życie tego człowieka, zaraz powziął myśl przyłączenia się do nich i dopomagania do spełnienia tak pięknego czynu; i w tym celu rzucił się w sam środek tłumu, a wkrótce potém już się znalazł w pobliżu owych drzwi, które na tysiączne sposoby usiłowano wysadzić. Jedni, kamieniami starali się odbić gwoździe, któremi zamek był przytwierdzony; inni, z lepszym skutkiem, używali do swéj roboty drągów, obcęgów i młotów; inni, również za pomocą drągów, lasek, gwoździ, a w braku tych narzędzi używając palców, wyciągali kamienie z bruku, chcąc się pode drzwi podkopać. Ci, którzy osobiście nie mogli przyjąć udziału w robocie, przynajmniéj zagrzewali do niéj wściekłemi okrzykami; lecz, jednocześnie, skupiając się coraz bardziéj dokoła zajętych pracą, pozbawiali ich możności spiesznego wykonywania tejże; zresztą sam nadmierny zapał pracujących utrudniał ją, boć na świecie, dzięki Bogu, zdarza się przecież, że nie tylko w dobrém (co niestety bywa najczęściéj), ale niekiedy i w złém najgorliwsi działacze stają się największą przeszkodą.
Radni miasta, gdy do nich doszła wiadomość o tém, co się święci, wysłali natychmiast gońców do zamku, który zwano naówczas zamkiem di Porta Giovia, prosząc komendanta o pomoc zbrojną; komendant przysłał takową. Lecz nim zawiadomienie doszło do zamku, nim komendant wydał rozkazy, nim się zebrali żołnierze, nim w drogę mszyli i przebyli przestrzeń, dzielącą ich od mieszkania wikaryusza prowizyi, już dom zewsząd był oblężony i wojsko musiało zatrzymać się zdaleka, poza tłumem. Oficer dowodzący oddziałem, nie wiedział sam co ma począć. Przed nim jak mur, stał tłum nieruchomy, utworzony z ludzi różnéj płci, różnego wieku i stanu. Wszyscy patrzyli z ciekawością w stronę obleganego domu. Na rozkaz usunięcia się z drogi, zrobienia miejsca dla wojska odpowiedzieli przeciągłym szmerem niezadowolenia, nikt się nie poruszył. Dać ognia do téj tłuszczy wydawało się dowodzącemu rzeczą nie tylko okrutną, ale nawet i bardzo niebezpieczną; rzeczą, która cały motłoch mogłaby o wściekłość przyprawić, zresztą nie otrzymał takiego rozkazu. Wpaść do tego tłumu, drogę torować sobie, odpychając go na prawo i na lewo, i śmiało iść naprzód, aby stoczyć walkę z temi, którzy tam w głębi najbardziéj broni; byłaby to najlepiéj, ale czyż się udać mogło? Któż może przewidziéć, czy żołnierze razem i w porządku zdołaliby dotrzéć aż do tego miejsca? a gdyby im się to nie udało? Gdyby, zamiast przedarcia się przez tłum, zmieszali się z nim, rozproszyli i znaleźli się na łasce tych, których podrażnili? Wahanie się dowódcy i bezczynność żołnierzy słusznie, czy téż niesłusznie, wzięto za objaw bojaźni. Ci, którzy znajdowali się najbliżej od nich, poprzestawali namierzeniu ich pogardliwém spojrzeniem; ci, których już pewna przestrzeń od nich dzieliła, stroili miny najrozmaitsze i pozwalali sobie na obelżywe żarciki; dalsi głośno z nich się wyśmiewali, a jeszcze dalsi albo nic nie widzieli, albo wcale o nich nie dbali. Tymczasem około domu pracowano ciągle, myśląc tylko o tém, jakby co najprędzéj dostać się tam do środka, a widzowie nie przestawali zagrzewać pracujących dzikiemi okrzykami.
Wśród tych widzów, sam służąc za widowisko dla innych, wyróżniał się jakiś starzec, którego cala powierzchowność nosiła ślady rozpustnego życia i który szeroko rozwarłszy zapadłe i zaognione swe oczy, a twarz pomarszczoną strojąc w uśmiech czartoryskiéj radości, podniósł ręce wysoko nad łysą, wstrętną głową i ukazywał tłumowi, potrząsając niemi co chwila; młotek, powróz i cztery wielkie gwoździe, ktoremi, jak powiadał, po zamordowaniu wikaryusza przybije ciało jego do drzwi jego domu.
— To straszne! to wstyd! to hańba! — wymknęło się Renzowi, gdy usłyszał owe, wyrazy starca, gdy spostrzegł, że tyle twarzy zdaje się je pochwalać i ośmielony tém, że na kilku innych twarzach wyczytał natomiast owę zgrozę, którą sam był przejęty, głośniéj i odważniéj mówił dalej. — To hańba, bracia! Czyż mamy pełnić rzemiosło kata i jemu zarobek odbierać? Zamordować chrześcijanina? Jakże chcecie, aby Bóg dał nam chléb, kiedy dopuszczamy się takiéj zbrodni? Nie chléb, lecz pioruny na nas ześle!
— A ty psie jakiś! ty zdrajco ojczyzny! — zawołali, zwracając się ku niemu, ci najbliżsi, którzy wśród piekielnéj wrzawy zdołali usłyszéć te święte wyrazy. — Czekaj, czekaj! To jeden ze służalców wikaryusza za wieśniaka przebrany, to szpieg, to zdrajca! chwytajcie go, łapcie go! — Sto głosów dokoła woła ciekawie: — Kto? gdzie? co się stało? Służący wikaryusza? Szpieg? Wikaryusz przebrany za wieśniaka? Gdzie on? Gdzie? Łapać go! Chwytać!
Renzo oniemiał, chciałby się stać maluczkim, bardzo maluczkim, chciałby pod ziemią się schować; kilku sąsiadów prędko go chowa poza siebie i głośnym krzykiem usiłuje zagłuszyć i zmieszać te wrzaski złowieszcze. To wszakże, co mu w téj chwili najskuteczniej pomogło, było niespodziane: — na bok! na bok! — które dało się słyszéć w pobliżu. — Na bok! — wołano — pomoc przybywa: na bok, panowie!
I cóż to było? Długa, wielka drabina, którą niosło kilku ludzi, aby, przystawiwszy ją do muru, dostać się przez okno do wnętrza domu. Na szczęście rzecz ta jednak, z pozoru tak łatwa do wykonania, w obecnych warunkach, stawała się bardzo i bardzo nawet trudną. Niosący drabinę, tak ci, którzy dźwigali jéj końce, jako téż i ci, którzy ją podpierali w środku, potrącani co chwila, rozdzielani od siebie falą ludu, szli nierównym krokiem, chwiejąc się to w tę, to w owę stronę. Jeden z nich z głowa pomiędzy dwoma szczeblami drabiny, mając jéj potężne boczne belki oparte na ramionach, stękał, a raczej ryczał, uginając się pod ciężarem tego ustawicznie poruszającego się jarzma; inny tak silnie został popchnięty, że odlatuje na stronę i puszcza koniec drabiny, który padając bije niemiłosiernie po ramionach, karkach, bokach i nogach najbliższych. Lud chwyta ją, podłazi pod nią, przesuwa głowy pomiędzy jéj szczeble wołając: — naprzód! daléj! — Olbrzymia drabina chwiejąc się i podskakując coraz się bardziéj do domu przybliża i zjawia się w samę porę, aby odwrócić uwagę nieprzyjaciół od biednego Renza, który, korzystając z zamieszania, powstałego z innego zamieszania, z początku powolnie, ostrożnie, potém spiesznie torując sobie drogę łokciami i pięściami, oddala się od miejsca tak dlań niebezpiecznego z zamiarem, aby, o ile się da najprędzéj, wymknąć się z tłumu i udać się zaraz do klasztoru, do ojca Bonawentury, a w razie gdyby go jeszcze nie było, czekać tam na jego powrót.
Wtém, jakiś ruch niezwykły, który się na jednym z krańców tłumu rozpoczął, zaczyna szerzyć się z wielką szybkością i z ust do ust podawana wieść się rozchodzi, iż Ferrer, Ferrer przybywa. Zdumienie, radość, gniew, rozrzewnienie i niechęć, wszystkie te uczucia wybuchają razem tam, gdzie owo imię zadźwięczy. Jeden powtarza je z uniesieniem, drugi stara się je zagłuszyć swym krzykiem, trzeci potwierdza, czwarty zaprzecza, ten przeklina, ten znowu błogosławi.
— Ferrer tu? — Nie, nie, to nieprawda! — Prawda, prawda; niech żyje Ferrer! — Niech żyje ten, który kazał, aby chléb tanio sprzedawano! Nie, nie. — On tu, w powozie; jedzie; jedzie! — A nam co do tego? Po co się w to wdaje? Nikogo nie chcemy! — Ferrer, niech żyje Ferrer! przyjaciel i opiekun biedaków! On po wikaryusza przybywa, aby go zawieść do więzienia. — Nie chcemy go, nie chcemy! sami sprawiedliwość wymierzymy!. Nazad, nazad! — Tak, tak, Ferrer! Przybywaj nam, przybywaj! Do więzienia z wikaryuszem!
I wszyscy, wspierając się na palcach, zwracają się w stronę, z któréj nadchodzi wieść tak niespodziana, ale ponieważ wszyscy wspięli się na palcach, nikt nie może zobaczyć więcéj nad to, co widział wówczas, kiedy wygodnie całą stopą opierał się na ziemi. Pomimo to, każdy jednak w nowéj postawie pozostał.
Rzeczywiście wśród tłumu, w stronie przeciwnej od téj, w któréj stali żołnierze, ukazał się w zakrytym powozie Antoni Ferrer, wielki kanclerz, w swéj własnej osobie. Musiało go ruszyć sumienie, Musiał zrozumiéć, że jego to nierozsądne postępowanie i upór stały się najpierwszą przyczyną tego buntu, lub co najmniéj powodem do niego; przybywał więc teraz, aby go choć w części uśmierzyć, aby przeszkodzić przynajmniéj spełnieniu okropnéj, niepowetowanéj zbrodni; przybywał, aby użyć na dobre owę tak źle zdobytą miłość u ludu.
W takich rozruchach ludowych znajduje się zwykle pewna liczba osób, która, czy to pod wpływem ogarniającego ją szału, czy w skutek fanatycznego przeświadczenia, czy w jakich celach nikczemnych, czy wreszcie przez nieszczęsny pociąg do wichrzenia, wszelkich używa środków, aby rzecz popchnąć do ostateczności, podsuwając najbardziéj niecne rady, przyklaskując każdéj niegodziwości, dmuchając na płomień, kiedy słabnąć zaczyna. Dla podobnych ludzi zawsze wszystkiego za mało; chcieliby, aby rozruchy ani granie, ani miary nie miały; lecz, jakby dla utrzymania równowagi jest tam zawsze pewna liczba innych ludzi, którzy wywierają wpływ wręcz przeciwny pierwszemu: jednych ożywia przywiązanie do osób, którym nieszczęście zagraża; innych tylko litość i wrodzony wstręt do przelewu krwi i wszelkich okrucieństw. W każdym z tych dwu wrogich sobie obozów, wówczas nawet kiedy należący do nich nie mogli się poprzednio z sobą porozumiéć, zgodność chęci i uczuć wytwarza zgodność działania. To zaś, co stanowi główną masę, że tak powiem, materyał zaburzeń, jest tylko przypadkową mieszaniną najrozmaitszych ludzi, którzy, jedni mniéj, drudzy więcéj ciążą w nieskończoném stopniowaniu ku dwu przeciwnym obozom. Wszystkie złe i dobre strony duszy są w nich podniecone; pragnienie zemsty, gorączkowa ciekawość tego, co się dziać będzie, chciwość, okrucieństwo, chęć wymierzenia sprawiedliwości, ale takiéj sprawiedliwości, jak oni ją pojmują, popęd do pastwienia się i do litości, do nienawiści i ubóstwienia; każde z tych uczuć może zwyciężyć, byle tylko nadarzyła się zręczność zaznania całej jego rozkoszy. Czuja przytém potrzebę krzyczenia, usłyszenia czegoś niepospolitego, uwierzenia w coś istotnie wielkiego; muszą albo pod niebiosa kogoś wynosić albo go błotem obrzucać. Niech żyje i niech zginie! oto wyrazy, które powtarzają najchętniéj; a ten, komu na — przykład uda się przekonać ich, że taki a taki człowiek nie zasługuje na to, aby go poćwiertowano, nie potrzebuje już nawet mówić im o tém, że godzien jest najwyższéj miłości. Stosownie do tego z któréj strony, jak-to mówią, wiatr powieje, mogą z widzów zmieniać się w aktorów, z narzędzi zniszczenia w narzędzia pomocy; gotowi nawet sami umilknąć, byle tylko umilkły wrzaski, którym wtórują, i wszystkiemu dać pokój, byle zbrakło już podżegaczy, byle wiele głosów zgodnych, którym nikt nie przeczy, powiedziało im: chodźmy do domu, i gotowi rozejść się wtedy naprawdę, pytając siebie po drodze: co to było, ta cała sprawa? Ponieważ masa ta posiada wielką siłę, którą może oddać każdemu, komu jéj się podoba, więc każde z dwu wyżéj wymienionych stronnictw dokłada wszelkich starań, aby ją na swą stronę przeciągnąć, aby nią zawładnąć: są-to jakby dwie wrogie dusze toczące z sobą walkę zaciętą o to olbrzymie ciało, które każda chciałaby ożywić, każda posiąść na własność. Każde z tych stronnictw chce drugie prześcignąć w rozsiewaniu wieści najbardziéj mogących podżegać namiętności w tłumie, każde chce owładnąć jego ruchem i na swoję go korzyść, obrócić; każde usiłuje wynajdywać sposoby, któreby w jakiéjś danéj chwili najsilniéj mogły podziałać na podniecenie ogólnéj zawziętości lub na jéj złagodzenie; każde obmyśla najbardziéj odpowiedni okrzyk, który z ust do ust przechodząc, potrafiłby wyrażać, potwierdzać i stwarzać jednocześnie pragnienia większości, przechylające wygraną na jednę lub na drugą stronę.
Dlatego tak się długo o tém wszystkiém mówiło, aby módz powiedziéć na ostatku, że w walce dwu stronnictw, usiłujących zapanować nad tłumem zebranym przed domem wikaryusza prowizyi, pojawienie się Antoniego Ferrer odrazu zapewniło wygraną temu stronnictwu, które dotychczas było bardzo słabe, i które, gdyby owa pomoc jeszcze się choć trochę była spóźniła, nie miałaby już ani siły, ani powodu do walczenia z mocniejszém. Lud kochał tego człowieka za owę taksę jego pomysłu tak dogodną i przyjemną dla kupujących, i za jego bohaterskie opieranie się wszelkim zmianom w sprawie taniości chleba, chociażby takowe miały być najlepsze i najbardziéj słuszne. Do owéj powszechnéj miłości przyłączyło się teraz silne rozczulenie na widok ufności, któréj ów starzec dawał tak wielki dowód pojawieniem się swém w tłumie wzburzonym i wściekłym bez wojska, bez najmniejszéj nawet straży przybocznéj. Zresztą cudowny skutek wywierała wiadomość, że przybywa, aby wikaryusza odwieść do więzienia; tak więc nienawiść do tego biedaka, która, gdyby ją gwałtem usiłowano przytłumić, nie zgadzając się na żadne ustępstwa, niezawodnie z większąby jeszcze wściekłością wybuchła, teraz, w skutek téj obietnicy zadośćuczynienia, która była jakby kością podaną psu dla uspokojenia go, powoli zaczęła słabnąć ustępując innym, wcale odmiennym uczuciom, które poczynały już budzić się w tłumie.
Stronnictwo pokojowe, odetchnąwszy swobodniéj, dopomagało Ferrerowi tysiącznemi sposobami; ci, którzy się znajdowali w jego pobliżu, podniecając ogólny zapał radośnemi okrzykami, starali się jednocześnie lud nieco odsuwać na stronę, aby utorować drogę dla powozu; inni, przyklaskując mu powtarzali i podawali z ust do ust te wyrazy, które powiedział, albo téż takie, które — według ich zdania byłoby najlepiéj, aby powiedział, i usiłując nakazać milczenie najbardziéj zawziętym wichrzycielom, na nich zwracali niechęć zmiennego tłumu, który już zaczynał ulegać nowemu uczuciu. — A któż to tam nie chce wołać: niech żyje Ferrer? Życzyłbyś może, aby chléb nie był tani? Każdy jest łotrem, kto nie chce się zgodzić na to, aby sprawiedliwość została wymierzoną, według praw boskich i ludzkich; ci, co tak podburzają lud, robią to dlatego, aby wśród zamieszania wikarynsz mógł uciec. Do więzienia z wikaryuszem! Niech żyje Ferrer! Na bok, z drogi! — Liczba tych głosów rosła z każdą chwilą, zuchwałość przeciwników słabła, i wkrótce zwolennicy pokoju, których działalność ograniczała się dotychczas do słów i przekonywali, teraz czynnie już wzięli się do dzieła za pomocą pięści nakazując milczenie najbardziéj upartym i odpychając ich, aby pozbawić możności przewodzenia nad tłumem. Zwyciężeni trzęsąc się z gniewu jeszcze grozili, jeszcze starali się stawić opór, ale już sprawa przelewu krwi była straconą; wyrazami, które zagłuszały inne, były teraz: — do więzienia! sprawiedliwości! Ferrer! Po krótkiéj, choć zaciętéj walce, odparto ode drzwi domu wikaryusza tych, którzy około nich pracowali tak szczerze, inni ich miejsce zajęli, aby bronić te podwoje od nowego szturmu i aby ułatwić do nich przystęp Ferrerowi. Jeden z tych ludzi podnosząc glos i przykładając usta do drzwi (szczelin w nich nie brakło) zawiadomił tych, którzy się znajdowali w domu, iż pomoc przybywa i że wikarynsz powinien się przygotować jak do drogi, — bo natychmiast pójdzie... do więzienia: chm, zrozumieliście? do więzienia.
— Czy to ten Ferrer, który pomaga w pisaniu praw i wyroków? — zapytał nowego sąsiada nasz Renzo, który w téj chwili przypomniał sobie owo; vidit Ferrer, które mu wrzasnął nad uchem szanowny pan doktór wówczas, gdy mu pokazywał podpis na wyroku.
— A tak: to wielki kanclerz — odpowiedziano mu.
— I to poczciwy człowiek, wszak prawda?
— A pewno że poczciwy! to ten, co kazał chléb tanio sprzedawać, a inni tego nie chcieli, a teraz przybywa, aby zawieść do więzienia wikaryusza, który postępował nie tak, jakby był powinien.
Każdy zgadnie odrazu, że Renzo stał się natychmiast stronnikiem Ferrera. Chciał koniecznie iść na jego spotkanie; rzecz ta jednak nie była tak łatwą, ale za pomocą swych góralskich, potężnych łokci i pięści potrafił sobie dać radę, utorował drogę i po chwili znalazł się już w pierwszym szeregu, tuż obok powozu.
Powóz ten zdołał już wjechać w sam środek tłumu, i z powodu jednéj z tych nieuniknionych, a częstych przeszkód, na które w podobnych warunkach musi natrafić, właśnie się zatrzymał. Stary Ferrer ukazywał to w jedném, to w drugiém oknie naprze, mian oblicze uśmiechnięte, miłe, pełne łagodności, miłości, pokory, słowem oblicze jaśniejące całym wdziękiem owego wyrazu, który w zwykłych okolicznościach, przybierał wówczas tylko, gdy miał stanąć przed majestatem Filipa IV; jednak nie było rady, i musiał się dziś w ten wyraz przystroić. Nawet coś mówił do tłumu, ale wrzawa tylu głosów, same okrzyki: niech żyje! któremi go witano, bardzo małéj tylko liczbie osób pozwalały słyszéć to, co mówił. Dopomagał więc sobie ruchami: to przykładał trzy palce do ust, przesyłając pocałunek ludowi; to ukłonem dziękował za okazywaną mu miłość; to ręce z okna powozu wysuwał, prosząc o zrobienie trochę miejsca; to, opuszczając je w dół starał się dać do zrozumienia, iż życzyłby sobie, aby wrzawa nieco się zmniejszyła; a wówczas kiedy mu się na chwilę udawało tego dokazać, najbliżsi słyszeli i powtarzali te jego wyrazy: — chléb, niema głodu, obfitość! przybywam, aby sprawiedliwość wymierzyć; panowie, raczcie się trochę z drogi usunąć. — Potém, odurzony całą tą wrzawą, widokiem tylu twarzy, tylu oczu na siebie zwróconych, cofał się na chwilę w głąb powozu, wydymał policzki, sapał potężnie i powtarzał w duchu: — Ledwie żyję! Co za tłum!
— Niech żyje Ferrer! Szlachetny Ferrer! Wielki Ferrer! Chleba! chleba!
— Tak, chleba, chleba — odpowiadał Ferrer — będzie chléb, będzie obfitość: ja wam to przyrzekam, ja — i rękę przykładał do piersi.
— Rozstąpcie się nieco, rozstąpcie, i dodawał zaraz: — jadę po wikaryusza, aby go osadzić w więzieniu, aby go ukarać tak, jak na to zasłużył: — i półgłosem po hiszpańsku kończył: — jeżeli istotnie zawinił. — Potém, przechylając się naprzód, z pośpiechem również po hiszpańsku, mówił do woźnicy: — Pedro, prędzej, jeżeli możesz.
Woźnica także się do tłumu uśmiechał i to z tak wielkiém przytuleniem, jak gdyby i on był znakomitą osobą, a z wdziękiem niezrównanym, powoli, zlekka, to na prawo, to na lewo, dotykając najbliższym końcem długiego biczyska, przemawiał także słodziutkim głosem: — na bok, na bok, panowie! proszę, bardzo proszę! trochę miejsca, nie wiele, tyle tylko, abyśmy mogli przejechać.
Tymczasem najgorliwsi z życzliwych starali się spełnić tak miłą prośbę, to jest utorować drogę. Jedni usuwali ludzi przed końmi na stronę za pomocą grzecznych słówek, lekkiego opierania się dłońmi o ich piersi i niemniéj grzecznych i przyjemnych szturchańców: na bok, na bok, mili panowie! — powtarzali słodkim głosem; inni czynili toż samo po obu stronach powozu, aby dać mu możność posuwania się naprzód nie przejeżdżając po nogach i nie zawadzając o twarze najbliższych, co, oprócz szkodzenia ludziom mogłoby również narazić na niebezpieczeństwo i samę nawet tak wielce szacowną osobę Antoniego Ferrera.
Zrazu, przez pewien czas Renzo patrzył z zachwytem i rozczuleniem na owę sędziwą, szanowną postać nieco zatrwożoną, niespokojną, znużoną, którą wszakże ożywiało gorączkowe pragnienie śpieszenia z pomocą temu, kto jéj potrzebował tak bardzo, i którą opromieniała jakąś dziwną pięknością nadzieja wyrwania człowieka z tak groźnego niebezpieczeństwa; a im dłużéj nasz chłopak na nią patrzył, tém bardziéj zapominał o niedawnym jeszcze tak stanowczym zamiarze opuszczenia tłumu, a w końcu postanowił dopomagać Ferrerowi i nie odstąpić od niego, aż wówczas gdy już zamiar swój doprowadzi do skutku. I zaraz się zabrał do tego, przyłączając się do ludzi, którzy torowali drogę, a że nie próżnował i nie był jednym z mniej czynnych, to pewna. Przed powozem nieco się obszerniéj zrobiło; — możecie jechać — mówił ten i ów do woźnicy, usuwając się na bok, lub podążając naprzód. — Jedź, Pedro, a prędko, ostrożnie, uważnie — powiedział do woźnicy i Ferrer. Powóz ruszył z miejsca. Wielki kanclerz, szafując hojnie na prawo i na lewo ukłonami dla całéj publiczności, miał inne jeszcze, którym towarzyszył wdzięczny uśmiech i któremi zaszczycał wyłącznie te tylko osoby, które mu największą okazywały pomoc. Nasz Renzo odebrał niejeden z takich uśmiechów, co prawda słusznie mu się téż należały, bo w owym dniu służył lepiéj wielkiemu kanclerzowi, niżby to potrafił najgorliwszy nawet z jego sekretarzy. Młodemu góralowi, uszczęśliwionemu dowodem takiéj łaski, zdawało się niemal, że już pomiędzy nim a Antonim Ferrerem zawiązała się przyjaźń na dobre.
Powóz, skoro już raz ruszył z miejsca, chociaż zawsze niezmiernie powolnie, a nawet zatrzymując się po drodze, przybliżał się jednak coraz bardziéj do celu podróży. Mówię, podróży, bo choć na przebycie owéj przestrzeni, która powóz od oblężonego domu dzieliła, w zwykłych warunkach i parę minut mogłoby wystarczyć; teraz jednak, ze względu na czas swego trwania, była to prawdziwa podróż i tak nazwałby ją każdy, choćby go nawet nie ożywiała owa święta niecierpliwość, jaką pałał Ferrer. Jak fale dokoła okrętu, który płynie po wzburzoném morzu, tak lud ustawicznie poruszał się dokoła powozu. Stokroć gorszą od ryku burzy, bardziéj straszną, ogłuszającą i niezgodną była wrzawa tłumu. Ferrer, rzucając się od jednego do drugiego okna, cały w uśmiechach, ukłonach i w ruchu, starał się jednocześnie chociażby coś z tego, piekielnego hałasu zrozumiéć, aby módz zastosować swe odpowiedzi do wymagań tłumu; chciał przynajmniéj rozmówić się z temi najbliższemi przyjaciółmi, którzy otaczali powóz, ale sprawa to była trudna, a może nawet trudniejsza od tych wszystkich, które, w czasie swego długoletniego urzędowania, musiał załatwiać nasz wielki kanclerz. Wszakże, podobnie jak łoskot wielkiéj racy daje się słyszéć wyraźnie wśród ogólnego huku zapalającego się fajerwerku, tak i o jego uszy, od czasu do czasu, odbijały się oderwane słowa, a nawet całe zdania, powtarzane jednocześnie przez kilkanaście najbliższych głosów. To téż, starając się odpowiadać W sposób zadawalniający na te wrzaski, lub powtarzając wyrazy, o których wiedział, że najlepszy wywierają skutek, albo wreszcie te, których chwila obecna zdawała się koniecznie wymagać, wielki kanclerz mówił również przez całą drogę bardzo wiele. — Tak, tak, mili panowie, chléb, obfitość, wszystko to będzie. Ja go do więzienia zawiodę, on zostanie ukarany... (jeżeli zawinił — dodawał półgłosem, po hiszpańsku). — Tak, tak, ja tu teraz rządzić zacznę: chléb powinien być tani; to jest, chcę powiedziéć, iż nasz pan najmiłościwszy nie pozwoli na to, aby ci najmilsi jego poddani mieli głód cierpieć. — Aj, oj! panowie ostrożnie, ostrożnie! czy nic wam się złego nie stało? — I znowu po hiszpańsku: — Pedro, uważnie, prędzéj. — Tak, obfitość, obfitość! Rozstąpcie się trochę proszę, bardzo proszę. Tak, chléb, chléb. Do więzienia, do więzienia. Co? Co? — pytał naraz jakiegoś człowieka, który rzucił się do drzwiczek powozu, aby mu wrzasnąć nad uchem jakąś swoję prośbę, czy téż radę, lecz już go niebyło, odciągnięto go, widząc, że może trafić pod koła. Wreszcie, dzięki tak dzielnéj pomocy swoich sprzymierzeńców, ciągle giestykulując, mówiąc, uśmiechając się i kłaniając na wszystkie strony, wśród nieustannéj wrzawy, okrzyków i słabych oznak niezadowolenia i gniewu, które jeszcze tu i ówdzie wybuchają, lecz które lud przytłumia natychmiast, Ferrer staje szczęśliwie u kresu podróży.
Przed domem, jak to już wiemy, oczekiwali nań inni sprzymierzeńcy, którzy tymczasem pracowali nad zrobieniem tu nieco swobodnego miejsca. Za pomocą próśb, gróźb, przekładali i napominali, za pomocą odsuwania, odpychania, rozdawania na prawo i na lewo potężnych szturchańców, wreszcie, w skutek podwojenia się sił i energii, które, wzmagają się zwykle, gdy już wiemy, że cel upragniony wkrótce da się osiągnąć, udało im się nakoniec rozdzielić tłum na dwie połowy, a następnie obie te połowy, o ile możności najdaléj odsunąć od siebie, tak, iż pomiędzy drzwiami a powozem, który się przed nim zatrzymał, utworzyła się wolna Przestrzeń. Renzo (który na przemiany pełnił po trochu obowiązki gońca i straży przybocznej) przybył jednocześnie z powozem i mógł stanąć w jednym z tych dwu szeregów przyjaciół Ferrera, który tworzył mur broniący przystępu falom ciekawego tłumu, do oczyszczonego już miejsca, a podczas gdy jego potężne, szerokie plecy pomagały dzielnie w stawieniu oporu, oczy patrzyły ciekawie na powóz wielkiego kanclerza.
Ferrer odetchnął ż głębi piersi gdy spostrzegł ów placyk oczyszczony z ludu i drzwi jeszcze zamknięte. Zamknięte, to jest nie otwarte na rozcież; bo zresztą zawiasy całkiem już prawie były poodrywane, a same drzwi, całe w szczelinach, kresach, cięciach i dziurach ukazywały w środku, w wielkim otworze, gdzie pierwéj był zamek, kawał mocnego łańcucha, który choć także już silnie nadwerężony, od strony wewnętrznéj, trzymał jeszcze złączone razem obie połowy podwoi. Jakiś człowiek, przykładając twarz do owego otworu, zawiadomił tych, co byli w domu, że już Ferrer przyjechał; inny pośpieszył drzwiczki powozu otworzyć; staruszek najprzód głowę wychylił, potém wstał i opierając się na ramieniu owego poczciwca, który pełnił w téj chwili obowiązek lokaja, nie wysiadł odrazu, ale zatrzymał się na stopniu powozu. Tłum, tak z jednéj, jako też i z drugiéj strony, cały wspiął się na palcach, aby więcéj zobaczyć: tysiące twarzy, tysiące oczu w jednę zwróciło się stronę; ogólne wytężenie uwagi i ciekawości sprawiło, iż na chwilę zapanowała wielka, zupełna cisza. Ferrer, który w téj chwili właśnie się na stopniu zatrzymał, powiódł wzrokiem dokoła, ukłonił się tłumowi, jak mówca z kazalnicy, i przykładając lewą rękę do piersi, rzekł: — tak, chleba i sprawiedliwości; — poczém śmiało, krokiem pewnym, wspaniale owinięty w swą szeroką togę, poszedł ku drzwiom wśród szalonego wybuchu oklasków.
Tymczasem ci, którzy się znajdowali wewnątrz domu, otworzyli drzwi, albo raczéj dokończyli tylko ich otworzenia wyciągnąwszy łańcuch z żelaznych, silnie już rozkiwanych kółek, na których wisiał, a następnie uchylili jednę połowę, podwoi i to tyle tylko, ile niezbędnie było potrzeba, aby do wnętrza mógł się przecisnąć ów gość upragniony. — Prędko, prędko! — mówił Ferrer — nie mogę wejść, więcéj, więcéj otwórzcie! a wy, dobrzy ludziska, odpychajcie tłum, aby niezbyt się cisnął.. — stójcie tak jak dotąd... Bóg wam to nagrodzi, pozostańcie tu jeszcze, dopókąd ja nie powrócę; to jedna chwilka... Ej, ej! jeszcze więcéj, otwórzcież jak się należy! — zwracał się znowu do tych, którzy byli za drzwiami — przecież nie mogę się wcisnąć, sami widzicie; aj moje żebra, moje boki! Teraz zamykajcie już,nie, nie! moja toga! moja toga! — Długa, powłóczysta toga mogłaby istotnie w zamykających się podwojach uwiezioną pozostać, gdyby ją szybko i zwinnie nie uniósł Ferrer; po chwili już znikła za drzwiami, jak ogon węża, który uciekając przed niebezpieczeństwem wciska się do nory.
Podwoje zaniknęły się spiesznie i natychmiast, o ile się to dało najlepiéj, znów je zatarasowano. Na zewnątrz ci, którzy składali ochotniczą, przyboczną straż Ferrera, głosem, łokciem i pięścią pracowali nad utrzymaniem za sobą zdobytego już placu, modląc się w duchu do Boga, aby to wszystko już się co najprędzéj skończyło.
— Prędzéj, prędzéj! — mówił również i Ferrer tam za drzwiami do służby, która otoczyła go wkoło i drżącym głosem wołała: — niech cię Bóg błogosławi! ach ekscelencyo! och ekscelencyo!
— Prędzéj, prędzéj — powtarzał Ferrer: — gdzie ten biedak? — gdzie ten biedak? gdzie wasz pan?
Wikaryusz ukazał się w téj chwili; nawpół go wlekło, a nawpół niosło na rękach kilku silnych ludzi ze służby; a blady był jak chusta świeżo wyprana. Gdy spostrzegł swego zbawcę, odetchnął całą piersią, puls trochę mocniéj zaczął uderzać, uczuł nieco siły w nogach, lekki rumieniec wystąpił mu na twarz i, z największym pośpiechem, na jaki mógł się zdobyć, podbiegł do Ferrera wołając: — Jestem w ręku Boga i waszéj ekscelencyi! Ale jak stąd wyjść? Dokola lud, domagający się mojéj śmierci.
Venga usted con migo[6]; odwagi! mój powóz czeka przede drzwiami; prędzej, prędzéj! — I wziął go za rękę, wiodąc ku wyjściu i starając się dodać mu otuchy, choć w duchu powtarzał: — no, no, kto wie jakto teraz będzie? Święty Boże, zmiłuj się nad nami!
Drzwi się otwarły: Ferrer pierwszy wychodzi, za nim wikaryusz skurczony, zgarbiony, trzymający się oburącz owéj zbawczéj togi, któréj się tak uczepił, jak dzieciak sukni swój matki. Ci, którzy dotychczas pracowali nad zachowaniem wolnego miejsca przed domem, podnoszą teraz ręce i kapelusze wysoko do góry i tworzą jakby sieć, jakby chmurę, aby ukryć przed niebezpiecznym wzrokiem tłumu nieszczęśliwego wikaryusza, który tymczasem pierwszy wsiada do powozu i przytula się w kąteczku. Potém wsiada Ferrer; zamykają drzwiczki. Tłum dostrzegł niejasno, dowiedział się, odgadł to, co zaszło, i wybuchł olbrzymim okrzykiem radości i złorzeczeń.
Mogłoby się zdawać, iż powrót powinien być najbardziéj trudną i najmniéj bezpieczną częścią téj podróży, ale liczba tych, którzy się zgodzili na uwięzienie wikaryusza, była tak wielką, iż wyrażała sobą życzenie ogółu, oprócz tego, w czasie gdy Ferrer był w oblężonym domu, wielu z tych, którzy ułatwili mu przystęp do niego, tak się gorliwie starali o utrzymanie w środku ulicy, na całéj przestrzeni, wolnego przejścia, że teraz już powóz mógł się nieco prędzéj posuwać, nie zatrzymując się nawet po drodze. Dwa tłumy stojące po bokach ulicy, zaraz za powozem, zlewały się w jednę, wielką, gęstą masę.
Ferrer, skoro tylko wsiadł do powozu, natychmiast nachylił się do wikaryusza, radząc mu, aby dobrze do kąta się przytulii i aby, na miłość boską, nie poruszał się nawet; wszakże rada ta była zbyteczną. Sam zaś starał się ciągle być na widoku, chcąc zająć i ściągnąć na siebie całą uwagę publiczności. I teraz również musiał ciągle przemawiać do zmieniających się co chwila słuchaczy, a mowa ta, o ile długa, o tyle w treść była uboga; przerywał ją czasem dlatego tylko, aby skulonemu, drżącemu towarzyszowi szepnąć parę słówek na ucho. — Tak, tak, panowie: chleba i sprawiedliwości! do zamku, do więzienia, pod moję straż. Dziękuję, dziękuję, bardzo dziękuje! Nie, nie: już się nie wymknie! Słusznie, słusznie; to się zbada, osądzi; zobaczymy. Przecież i ja dobrze wam życzę, przecież macie we mnie najlepszego przyjaciela. Tak, srodze będzie ukarany; ręczę wam, ręczę. Estolo digo por su bien[7]. Meta sprawiedliwa, meta dobra, uczciwa, dla ukarania tych, którzy chcą lud głodem zamorzyć. Panowie, usuńcie się trochę na stronę, bądźcie tak łaskawi! Tak, tak, jestem poczciwym człowiekiem, jestem przyjacielem ludu. Będzie ukarany, tak, tak, to łotr, to niegodziwiec. Perdone usted[8]. Źle z nim będzie, oj źle!... si es culpable[9]. Nauczym rozumu piekarzy. Niech żyje król i poczciwi medyolańczycy, jego najwierniejsi poddani! Nie wykręci się, nie wykręci; do więzienia, do więzienia. Animo, estâmos ya quasi fuera[10].
Rzeczywiście wyjechali już z największego ścisku i lud z każdą chwilą przerzedzał się. Tu Ferrer, pozwalając nieco wypocząć swym strudzonym płucom, spostrzegł owę pomoc poniewczasie, owych hiszpańskich żołnierzy, którzy jednak nie pozostali bezczynni aż do końca, lecz pod dowództwem i kierownictwem kilku mieszczan przyczynili się do rozpędzenia pewnéj liczby ciekawych i do utworzenia swobodnego przejścia. Gdy powóz nadjechał, stanęli w szeregu i zaprezentowali broń wielkiemu kanclerzowi, który i tu również ukłonił się na prawo i na lewo, a do dowodzącego oddziałem który się zbliżył, aby mu złożyć swoje najniższe uszanowanie, rzekł z pewnym wymownym ruchem prawéj ręki: — beso a usted las manos[11] — wyrazy, których prawdziwe znaczenie było: — pięknieś mi pan dopomógł! — i które też właśnie tak zostały zrozumiane przez dowodzącego. W odpowiedzi na nie po raz drugi nisko się ukłonił i ścisnął ramionami. Na prawdę w tym wypadku można byłoby powiedzieć: cedant arma taga; lecz Ferrer nie miał ani czasu ani ochoty do zajmowania się cytatami; a zresztą dowodzący nie zdołałby nawet ocenić całéj piękności owych wyrazów, bo nie umiał po łacinie.
Pedro, wjeżdżając pomiędzy te dwa szeregi darmozjadów, pomiędzy te błyszczące muszkiety prezentowane z oznakami tak wielkiego szacunku, odrazu nabrał odwagi. Ochłonął całkiem z przestrachu, przypomniał sobie, kim jest i kogo wiezie i wołając głosem rozkazującym: — ej! ej! — bez dodania do tego wykrzyknika najmniejszéj chociażby grzeczności, albo uśmiechu, bo lud o tyle już się przerzedził, iż można było przemawiać doń w ten sposób, zaciął konie i popędził w stronę zamku.
— Panie, panie, już po wszystkiém, już nie ma nikogo — rzeki Ferrer do wikaryusza, który ośmielony tém, że już wrzasków nie słyszy, że powóz jedzie tak szybko, a głównie, że Ferrer tak wesoło doń przemawia, twarz od kąta odwrócił, wyprostował się i w najgorętszych wyrazach zaczął dziękować swemu zbawcy. Ten ostatni przez pewien czas wyrażał mu swe współczucie i radość z powodu uniknionego niebezpieczeństwa, a nakoniec uderzając się ręką po łysinie zawołał: — co téż powie na to jego ekscelencya, która już i bez tego w nienajlepszym jest humorze z powodu owego nieszczęsnego Casale, które się nie chce poddać? Co powie książę-hrabia, który, byle jaki listek zaszeleścił głośniej nad inne, zaraz się sroży i zżyma? Co powie nasz król najmiłościwszy? bo przecie niepodobna, aby wiadomość o téj awanturze do niego nie doszła. I czy już na tém się skończy? Bóg to raczy wiedzieć!
— Co do mnie, to wiem tylko, że już o niczóm ani wiedziéć, ani słyszéć nie chcę — mówił wikarynsz. — Składam urząd w ręce waszéj eksceiencyi i uciekam, uciekam stąd co najprędzéj. Schronię się do jakiéjś jaskini, gdzieś na wierzchołek nieprzystępnéj góry i tam będę wiódł żywot pustelniczy zdala od tego wściekłego ludu.
Usted postąpi tak, jak tego będzie wymagała służba najjaśniejszego pana, w którjé się przecie znajdujesz — z wielką powagą odrzekł wielki kanclerz.
— Ależ najjaśniejszy pan pewnie nie będzie chciał mojéj śmierci — odpowiedział wikaryusz: — gdzieś na górę, do jaskini, daleko, od nich.
Czy się kiedy ziściły te świetne postanowienia, tego nie umiem powiedziéć, gdyż nasz autor, odprowadziwszy biednego wikaryusza do zamku, tam go zostawia i nigdy już o nim wzmianki nie czyni.


ROZDZIAŁ XIV.

Po zniknięciu powozu wielkiego kanclerza tłum zaczął się przerzedzać i rozdzielać na kilka gałęzi, rozchodząc się w różne strony. Jedni wracali do domu, inni do zajęć codziennych; ten oddalał się, aby po tylu godzinach, przepędzonych w ścisku, wyprostować kości i odetchnąć swobodniéj; ów śpieszył do przyjaciół, aby im opowiedziéć o niezwykłych wypadkach dnia tego. Toż samo działo się na przeciwległym końcu ulicy, tam, gdzie się zatrzymał ów waleczny oddział hiszpanów, który choć z razu bezczynny, teraz, gdy lud już się tak znacznie przerzedził, rozpędzał go do reszty na wszystkie strony i śmiało, nie natrafiając na żaden opór, ruszył ku domowi wikaryusza, aby przed nim stanąć na straży. Nieopodal od tego domu znajdował się jeszcze cały zgęszczony, że tak powiem, osad owych rozruchów; zgraja łotrów, którzy niezadowoleni z tak prostego, nieprzewidzianego, niedoskonałego zakończenia owych wielkich przyborów, szemrali, klęli, naradzali się jeszcze nad tém, czy nie można czegoś nowego przedsiębrać, i jakby na próbę od czasu do czasu podchodzili do owych nieszczęśliwych drzwi, które znowu zamknięto, o ile się najlepiéj dało, bijąc i tłukąc w nie kijami i pięściami. Na widok żołnierzy, wszyscy ci poczciwcy, jedni śmiało, krokiem, pewnym, z dobrą miną; inni niechętnie i ociągając się, ustąpili z placu, udając się w stronę przeciwną téj, w któréj ukazało się wojsko. I tu więc przeszkód nie było, oddział zajął plac bez boju i stanął na straży ulicy i domu, lecz wszystkie przyległe ulice były usiane gromadkami ludu: gdzie tylko zatrzymały się jakie dwie, lub trzy osoby, po chwili stało już trzy, cztery, dwadzieścia innych; tu, ktoś się od jednego z takich kółek oddzielał, przechodząc do innego; tam spora gromadka zwolna postępowała naprzód; było to coś, jakby owe chmurki, które czasem pozostają rozsiane na błękicie po burzy i patrząc na które ludzie mówią zwykle: nie trzeba téj pogodzie dowierzać, jeszcze się nie ustaliła. Każdy łatwo sobie może wystawić, jaka tam musiała być rozmaitość sprzecznych zdań i rozmów! Istna wieża Babel! Jeden z wielkim zapałem prawił o różnych ciekawych rzeczach, których był świadkiem; inny opowiadał o swych własnych bohaterskich czynach; ten nie mógł się nacieszyć, że wszystko tak się pięknie skończyło i pod niebiosa wynosił Ferrera i zapewniał, że źle będzie z panem wikaryuszem; ów znowu z uśmiechem złośliwym powtarzał: — bądźcie spokojni, już ja wam to ręczę, że go nie zabiją, kruk krukowi oka nie wydziobie, o tobie ma obawy — a jeszcze ktoś inny, nie skrywając nawet silnego rozdrażnienia, dowodził, że stało się nie tak, jak się stać było powinno, że lud oszukano, że to wstyd i hańba tyle narobić hałasu, aby potém pozwolić tak gładko wywieść się w pole.
Tymczasem słońce zaszło, wszystkie przedmioty przybrały szarą, jednostajną barwę, i wiele osób, czując silne zmęczenie, spowodowane owym dniem tak niepospolicie spędzonym, i zaczynając już się nudzić tém gadaniem pociemku, powróciło do domów. Nasz Renzo, który tak dzielnie dopomagał wielkiemu kanclerzowi w jego podróży, a następnie wraz z nim minął owe dwa szeregi żołnierzy i z niemałém zadowoleniem patrzył na to, jak powóz szybko się potoczył, zmierzając w stronę zamku; jeszcze przez czas pewien szedł z tłumem aż do pierwszéj bocznéj uliczki, w którą skręcił, aby także odetchnąć swobodniéj. Zaledwie kilka kroków zrobił chcąc w ciszy i samotności uporządkować nieco w głowie ów natłok świeżych, a tak niejasnych myśli, obrazów i wrażeń, gdy dający się uczuwać głód i potrzeba wypoczynku kazały mu tego zaniechać. Zaczął więc spoglądać w górę na prawo i na lewo, szukając szyldu jakiéjś gospody, bo o udaniu się w tak późnéj godzinie do klasztoru ojców kapucynów nie można było nawet i myśléć. Idąc tak z głową podniesioną do góry, natknął się na sporą gromadkę ludzi i zatrzymawszy się usłyszał, że mówią tu o różnych planach na dzień następny. Zrazu słuchał tylko, potém nie mógł się powstrzymać od powiedzenia tego, co myśli, bo po tylu bohaterskich czynach zdawało mu się, że się stał osobą nielada, a nawet że powinien był swoje zdanie wyjawić. Wszystko to, na co dziś patrzył, zrodziło w nim przekonanie, iż, aby rzecz jakaś mogła się udać, dość pozyskać dla niéj serca tych, którzy wałęsają się po ulicach i dlatego przemówił uroczystym głosem: — Mili panowie! czy i mnie też wolno powiedziéć co myślę? Oto moje zdanie jest takie: nietylko w sprawie chleba dzieją się niegodziwości, a ponieważ dziś każdy to mógł widzieć, że dość jest jakiéjś sprawiedliwéj rzeczy wymagać wspólnie, aby ją zaraz otrzymać, więc trzeba i nadal tak postępować, aż dopókąd nie ustaną niegodziwości wszelkiego rodzaju, aż dopókąd na świecie nie będzie się działo trochę więcéj po bożemu; bo powiedźcież mi, proszę, albo to nie prawda, że są ciemiężcy, tyrani, którzy postępują wbrew przykazaniom boskim i sami szukają ludzi spokojnych, którzy ani ich znają, ani o nich chcą wiedziéć, aby najrozmaitsze im krzywdy wyrządzać? A potém kto ma słuszność? zawsze oni, zawsze ciemiężcy. Ba, nawet im więcéj który z nich nabroi, tém wyżéj głowę podnosi. Takie to sprawy, moi mili panowie. Oj! i w Medyolanie nie brak pewnie tych ptaszków!
— Że nie brak, to nie brak, my to wiemy najlepiéj — odrzekł ktoś z westchnieniem.
— A co? byłem tego pewny — mówił daléj Renzo: — bo to przecież i u nas także o tém mówią. Zresztą nawet i nie może być inaczéj, bo, przypuśćmy naprzykład, że jeden z takich panów mieszka sobie naprzemian to na wsi, to w Medyolanie, a skoro na wsi jest z niego szatan wcielony, to i w mieście, jak sądzę, nie może być anioł. Otóż, powiedźcie mi proszę, czy kto kiedy widział takiego jegomościa za kratą? A jednak (to już ja mogę wam śmiało powiedziéć) są wyroki piękne, drukowane, wyraźnie na to wydane, aby ich karać, wyroki nie byle jakie, mądre, bardzo mądre, takie, iż lepszych życzyć sobie nie można; w nich czarno na białém stoją wypisane wszystkie niegodziwości, których się ci panowie dopuszczają, a za każdą jest i kara, surowa kara. I powiedziano tam: niech to będzie kto chce: czy chłop, czy pan wielmożny, skoro zawinił, musi być karany. Ale spróbujcież udać się do tych doktorów, do tych prawników, do tych faryzeuszów, prosząc, aby wam dopomogli, aby waszę sprawę osądzili po bożemu; tak was zechcą słuchać, jak papież łajdaków; doprawdy w głowie się może pomieszać każdemu poczciwemu człowiekowi, gdy o tém wszystkiém pomyśli! Rzecz więc oczywista, że król, że ci, co rządzą, chcieliby, aby każdy łotr był karany, ale cóż z tego, kiedy te łotry mają siłę i wszyscy się razem trzymają i kpią sobie z wyroków i z prawa! A więc trzeba już temu, raz koniec położyć; trzeba iść jutro do Ferrera, bo to przecie ludzki człowiek, pan co się zowie; dziś każdy mógł widziéć, jak mu było przyjemnie znajdować się wśród nas biedaków i jak się starał usłyszéć wszystko, cośmy do niego mówili, i jak grzecznie nam odpowiadał. Trzeba iść do Ferrera i powiedziéć mu wszystko, co się dzieje; co do mnie zaś, to potrafię mu także wiele ciekawych wiadomości udzielić, opowiem mu o tém, żem widział na własne oczy wyrok z herbami i pieczęciami, wyrok, napisany przez tych, którzy rządzą, i imiona ich były tam wydrukowane jasno i wyraźnie, aż trzech ich się podpisało, a pomiędzy niemi i Ferrer, widziałem to na moje własne oczy; otóż wyrok ten jakby dla mnie był stworzony, wszystko w nim było przewidziane, a pewien doktor, którego prosiłem, aby stosownie do tego, jak tam stało w wyroku, jak tego żądali trzéj podpisani na nim panowie, pomiędzy któremi był i sam Ferrer, aby ów doktor, powiadam, zechciał mi dopomódz do uzyskania sprawiedliwości; wiecież co zrobił? oto, choć sam mi ów wyrok pokazał, teraz, kiedym go prosił o pomoc w uczciwéj sprawie, tak mię zakrzyczał, jakbym ja, co najmniej, był jakim waryatem. Jestem pewny, że skoro ten zacny, kochany staruszek dowie się o tych pięknych rzeczach (bo on przecież nie może wiedziéć o wszystkiém, zwłaszcza o tém, co się dzieje na wsi) to nie ścierpi, aby i nadal miało się dziać podobnie na świecie i wynajdzie jakiś sposób zaradzenia złemu. Zresztą sądzę, że tym, którzy piszą wyroki, miło jest widziéć, iż rozkazy ich są wypełniane, boć to dla nich krzywda i obraza, kiedy ich imiona, ich podpisy nic a nic nie znaczą; w razie, gdyby ciemiężcy, gdyby łotry nie chcieli ugiąć karków, toć przecie nas jest wielu, dopomóżmy Ferrerowi, tak, jakeśmy dziś dopomogli. Nie chcę przez to powiedziéć, aby on miał osobiście jeździć po każdego łotra i ciemiężcę i sam go w swoim powozie do więzienia odwozić, oj! na to nie powozu, ale arki Noego byłoby potrzeba! Dość, aby rozkazał tym, do kogo to należy, i to nie tylko w Medyolanie, ale w całym kraju, aby wypełniali wyroki, podpisane przez niego i pociągali do odpowiedzialności wszystkich tych, którzy popełniają niegodziwości, a skoro w wyroku stoi napisano: więzienie, to i na prawdę niech będzie więzienie; a skoro: na galery, to i na galery; trzeba aby rozkazał sędziom pełnić obowiązki jak się należy, a gdy nie słuchają, to precz z urzędu, innych lepszych na ich miejsce... a zresztą, przecież już mówiłem, że my dopomódz potrafimy. I jeszcze powinien nakazać panom doktorom prawnikom aby i biedaków także słuchać zechcieli i aby dawali w obronie pokrzywdzonego. Cóż, mili panowie, czy dobrze mówię?
Renzo przemawiał z tak wielkim zapałem, że odrazu zwrócił na siebie uwagę i większa część zebranych zaczęła pilnie go słuchać; pod koniec zaś wszyscy się koło niego skupili w milczeniu. Gdy przestał mówić, wybuchły oklaski i kilkanaście głosów zawołało razem: — dobrze, wybornie, doskonale! słusznie mówi; to prawda, święta prawda! — Jednak i krytyków nie brakło. — Ot — mówił jeden: — mamy też kogo słuchać! jakiegoś górala! wszyscy oni adwokaci — i odchodził z miną niezadowoloną. — Teraz — mruczał inny półgłosem: — każdy hultaj, każdy nicpoń będzie coś nowego wynajdywał, skończy się na tém, że się miarka przebierze i że chleba nie każą tanio sprzedawać; ładnie na tém wy jdziemy! — Renzo jednak słyszał same pochwały; wszyscy się do niego garnęli, i ten i ów ściskał go za rękę: — Do widzenia do jutra! — Gdzie się spotkamy? — Na placu katedry. — Dobrze. — Dobrze. — I coś się da zrobić? — A naturalnie. — Najpewniéj. — Koniecznie.
— Kto z szanownych panów zechce mi z łaski swojéj wskazać jakąś gospodę, nie drogą, pośledniejszą, w któréj mógłbym coś przekąsić i należycie wypocząć?
— Jestem na wasze usługi, mój poczciwy chłopcze — rzekł jakiś człowiek, który całéj przemowy Renza słuchał z wielką uwagą, potém słuchał również uważnie tego, co inni mówili, a sam dopiéro w téj chwili po raz pierwszy usta otworzył. Znam właśnie taką gospodę, jakiéj szukacie, sam was tam zaprowadzę i polecę gospodarzowi, który jest dobrym człowiekiem, a do tego moim przyjacielem.
— A czy to daleko? — spytał Renzo.
— Nie, wcale nie daleko — odrzekł usłużny człowiek.
Renzo śpiesznie pożegnał całe zgromadzenie i, uścisnąwszy serdecznie wiele rąk nieznanych, poszedł z nieznanym człowiekiem, dziękując za owę wielką grzeczność, którą on jemu wyświadczał.
— Za cóż mi dziękujecie? — odpowiedział ów człowiek: — przecież ręka rękę myje, a obie ręce myją twarz. Czyż nie jest naszym obowiązkiem dopomagać bliźniemu w potrzebie? — I niby odniechcenia, w rozmowie, ciągle się o coś pytał: — Przepraszam za ciekawość, ale bo tak jakoś wyglądacie zmęczeni, czy-to zdaleka Pan Bóg prowadzi? — O! z daleka — odpowiedział Renzo — aż z Lecco.
— Aż z Lecco? No, proszę! Więc mieszkacie w Lecco?
— Tak, to jest właściwie w okolicy na wsi.
— Biedny chłopcze! Ile mogłem zrozumiéć z tego, coście mówili, musiano was srodze skrzywdzić.
— Ach! mój zacny człowieku! gdybyście wiedzieli!... Musiałem mówić nieco oględniéj, bo i pocóż miałbym zaraz opowiadać obcym ludziom o tém, co mię boli, ale... kiedyś, kiedyś to się stanie wiadomém i wówczas... Ale otóż i gospoda jakaś, wstąpię do niéj, gdyż Bogiem a prawdą nie mam ochoty iść daléj.
— Ech! co tam! jeszcze chwilkę. Niedaleko. Chodźcie, chodźcie do téj gospody, do któréj ja was prowadzę. Tu żleby wam było — powiedział usłużny przewodnik.
— E, i tu będzie dobrze — odrzekł Renzo — nie jestem przecie najpierwszym paniczem, byle czém się posilę, byle na czém się wyśpię: trochę jadła, trochę słomy za całe posłanie, to mi wystarczy, chciałbym tylko co najprędzéj znaleść te dwie rzeczy. „Pod opatrznością“ pięknie się ta gospoda nazywa. Innej szukać nie chcę. — I wszedł do ogromnéj bramy, nad którą wisiał szyld, wyobrażający wielki księżyc w pełni. — A więc niech i tak będzie, skoro nie chcecie iść daléj, tu was zaprowadzę — powiedział nieznajomy, idąc za naszym góralem.
— Na prawdę zbytek łaski, po co macie się trudzić dla mnie — rzekł Renzo. — Jednak — dodał — gdybyście chcieli wypić ze szklaneczkę wina, wielką-byście mi tém sprawili przyjemność.
— Z chęcią przyjmuję tak uprzejme zaprosiny — odpowiedział nieodstępny towarzysz i, jako lepiéj obeznany z miejscowością, poszedł naprzód, wprowadził Renza na podwórko, zbliżył się do drzwi wiodących do kuchni owéj gospody, wziął za klamkę, otworzył i obaj próg przestąpili. Dwie świece, osadzone w lichtarzach, wiszących na dwu żerdziach, przytwierdzonych do belki u sufitu, rzucały słabe światło dokoła. Po obu stronach długiego i wąskiego stołu, który całą niemal połowę izby zajmował, siedziało na dwu ławach wiele osób, stół pokrywały obrusy i talerze, karty i kości, przeważnie zaś butelki i szklanki. Tu i ówdzie toczyły się po stole i przechodziły z rąk do rąk błyszczące reale, berlingi i parpagliole, które, gdyby mogły przemówić, powiedziałyby niezawodnie: — dziś, zrana znajdowałyśmy się w skarbonce piekarza — albo: — byłyśmy w kieszeni jednego z ciekawych — widzów, który, zwróciwszy całą uwagę na przebieg spraw publicznych, zapomniał całkowicie o czuwaniu nad swemi osobistemi. — Wrzawa była tu wielka. Jeden jedyny posługacz uwijał się jak mógł dokoła tego stołu, będącego jednocześnie stołem gry i stołem jadalnym; przed kominkiem na niskim stołeczku siedział gospodarz, którego całą uwagę zdawało się pochłaniać kreślenie za pomocą szczypców jakichś figur na popiele, lecz który w rzeczywistości słuchał pilnie wszystkiego, co mówiono, i dawał baczność na wszystko, co się działo dokoła. Gdy się poruszyła klamka u drzwi, wstał i poszedł na spotkanie nowych gości, a, spostrzegłszy usłużnego przewodnika, powiedział w duchu: — niechże cię wszyscy... Zawsze musisz mi się nawinąć na oczy wtedy, kiedy najmniéj życzyłbym ciebie oglądać! — Potém rzucił bystre spojrzenie na Renza i do niego, również w duchu tylko, przemówił w następny gp0Sób: — nie znam cię, co prawda, ale, widząc z takim myśliwym, wiem już naprzód, że musisz być albo psem, albo zającem, i o tém dowiem się, skoro tylko usta otworzysz. — Jednak, z tego wszystkiego, co w tej chwili myślał gospoadrz, nic się nie odbiło na jego twarzy okrągłéj, błyszczącéj, ozdobionéj gęstą, lecz krótko przystrzyżoną rudawą brodą i jasnemi przenikliwemi oczkami, a tak nieruchoméj, jakby twarz portretu.
— Czém mogę służyć? — zapytał nowoprzybyłych.
— Przedewszystkióm — rzekł Renzo — prosimy o butelkę dobrego winka, a potém i łyżka strawy takżeby się zdała, bom, co prawda, dyabełnie głodny. — I domawiając tych słów nie usiadł, ale raczéj padł na ławę, wydając głośne: — ach! — jakby chciał powiedziéć: dobra-to rzecz, gdy człowiek, który cały dzień musiał być na nogach, może usiąść nareszcie. Lecz zaraz przyszedł mu na myśl ów stół, przy którym zasiadł po raz ostatni z Łucyą i Agnieszką, i westchnął nieborak. Potém głową potrząsł, jakby dla odegnania téj myśli, i spostrzegł gospodarza, zbliżającego się ze szklankami i winem. Usłużny towarzysz zasiadł naprzeciw Renza. Nasz góral, napełniwszy winem jednę ze szklanek, podał mu ją mówiąc: — to na zwilżenie gardła — potém sobie nalał drugą i wychylił ją duszkiem.
— A teraz, co mi jeść dacie? — zapytał gospodarza.
— Mam sztufadę, czy mogę nią służyć? — rzekł gospodarz.
— Dobrze, zgoda na sztufadę.
— Sztufadę dla tego pana — powiedział gospodarz do posługacza i odszedł, zmierzając w stronę komina. — Ale... — rzekł znowu po chwili, wracając do Renza: — ale chleba, chleba nie mam dziś ani kawałka.
— Co do chleba — odpowiedział Renzo, podnosząc głos i uśmiechając się wesoło: — mam go z łaski Opatrzności. — I dobywszy z kieszeni trzeci i ostatni z tych bochenków, które znalazł pod kolumną św. Dyonizego, podniósł go w górę wołając: — oto chleb Opatrzności!
Na ten okrzyk wiele osób zwróciło się w stronę Renza, a jeden z obecnych, widząc owo godło dzisiejszego zwycięztwa, zawołał:
— Niech żyje chleb tani!
— Tani? — rzekł Renzo: — gratis et amore, mili panowie.
— Tém lepiéj, tak to lubię.
— Ale — dodał Renzo natychmiast — nie chciałbym, abyście mieli źle o mnie sądzić. Nie myślcie, abym go, jak to mówią, zwędził; jak mi Bóg miły, tegobym nie zrobił. Znalazłem go na ziemi, i gotów jestem choćby zaraz zań zapłacić, bylebym tylko wiedział, do kogo należał.
— Pięknie! chwalebnie! — zawołało, śmiejąc się coraz głośniéj, wielu z obecnych, lecz żadnemu z nich przez myśl nawet nie przeszło, aby chłopak miał prawdę powiedziéć.
— Im się zdaje, że ja żartuję, a to na prawdę tak było — rzekł Renzo, zwracając się do swego towarzysza i, obracając w ręku ów bochenek, dodał: — widzicie, jak pięknie wygląda, z bułeczki zrobił się placek, ale bo téż to był tłok, ścisk! Cóż robić, chodziło o świętą sprawę! Musiało się tam jednak dziać nie najlepiéj tym, którzy mają kruche kosteczki! — I zaraz zaczął ów chleb z wielkim smakiem zajadać, a przełknąwszy ze trzy, czy téż ze cztery kęski drugą szklankę wina wychylił, mówiąc: — ten chleb nie chce jakoś przez gardło przechodzić, bo to téż, co prawda, nigdy jeszcze nie miałem tak suchego gardła. Tyle się dziś krzyczało!
— Przygotujcie wygodne łóżko dla tego dzielnego chłopaka — rzekł przewodnik; — ma zamiar tu przenocować.
— Tu chcecie nocować? — zapytał gospodarz, zbliżając się do stołu.
— A tak — odrzekł Renzo: — zbytniéj wygody nie potrzebuję; pościel może być najprostszą, byle była tylko czysta bielizna świeżo wyprana, bo choć jestem biedakiem, jednak od dziecka do czystości nawykłem.
— O! co do tego, możecie być spokojni! — powiedział gospodarz i skierował się w stronę kasy, która stała w rogu izby. Po chwili wrócił, niosąc w jednéj ręce pióro, a w drugiéj kałamarz i ćwiartkę papieru.
— A to co ma znaczyć? — zawołał Renzo, przełykając kawałek sztufady, którą posługacz przed nim postawił, potém uśmiechnął się z pewném zdziwieniem i dodał: — czy to ma być owa bielizna świeżo wyprana?
Gospodarz, nie dając na to żadnéj odpowiedzi, postawił na stole kałamarz, położył papier, następnie oparł na tymże stole lewą rękę i prawy łokieć, umoczył pióro w kałamarzu i, podnosząc twarz na Renza, rzekł: — Proszę mi z łaski swojéj powiedziéć wasze imię, nazwisko i miejsce stałego pobytu.
— Co? — odrzekł Renzo: — a to mi nowina! Sądzę przecie, że wszystkie te szczegóły nie mogą miéć nic wspólnego z moim noclegiem?
— Spełniam swoję powinność — powiedział gospodarz, patrząc na przewodnika naszego Renza: — jesteśmy obowiązani wiedziéć o każdym, kto się chce u nas zatrzymać, kim jest i skąd przybywa, musimy zdawać z tego ścisły rachunek: imię i nazwisko, jakiéj jest narodowości i w jakiéj sprawie przybywa, czy ma broń przy sobie i jaką... ile czasu, ma przebyć, w tém mieście... To słowa wyroku.
Renzo nie zaraz odpowiedział, najprzód jeszcze jednę szklaneczkę wychylił, była to już trzecia z kolei, niestety trudno byłoby nam zliczyć wszystkie następne! Potém rzekł: — no proszę, więc macie taki wyrok? A ja w takim razie będę udawał doktora prawa i pokaże się zaraz, czy doprawdy wyroki tak wiele znaczą.
— To nie są żarty, mówię na seryo — powiedział gospodarz, patrząc ciągle na milczącego towarzysza Renza i, domawiając tych słów, poszedł do kasy, wyjął ze skrzynki wielki papier drukowany i znowu do stołu powrócił, aby ów papier przed oczami Renza położyć.
— A, otoż i jest! — zawołał nasz góral, niosąc do ust prawą ręką napełnioną przed chwilą szklankę, którą duszkiem wychylił, a lewą wskazując na wyrok: — oto ta święta, piękna karta! Bardzo mi jest miło ją oglądać. Znam dobrze ten herb u góry, wiem, co ma znaczyć ta twarz poganina z tym powrozem na szyi. (Na początku wyroków umieszczano wówczas herby gubernatorów, a w herbie Gonzala Fernandeza z Kordowy znajdował się król maurytański z łańcuchem na gardle). Otóż ta twarz znaczy, rozkazuje, kto może, a słucha, kto chce! Kiedy więc ta twarz potrafi, jak-to przyrzeka, każdemu łotrowi inny równie piękny wyrok, kiedy potrafi, powiadam, wyprawić na galery don... no, już wiem o kim chcę mówić, kiedy oprócz tego dopomoże uczciwemu młodzieńcowi do ożenienia się z uczciwą dziewczyną, z którą chce się ożenić, wówczas, ale dopiéro wówczas, powiem téj twarzy, jak się nazywam, tak, wszystko jéj powiem, a nadto poślę jéj pięknego buziaka. Teraz zaś mogę miéć słuszne powody, dla których nie chcę powiedziéć mego imienia i nazwiska. Piękna rzecz! A gdyby łotr, który ma na swe rozkazy innych łotrów; o! bo gdyby tylko był sami... — tu, zrobił ruch wyrazisty: — gdyby, powiadam, ów łotr chciał się dowiedziéć, gdzie teraz jestem, aby mi znów jakiegoś psikusa wyplatać, ciekawym bardzo, czy ta twarz pogańska mogłaby się ująć za mną? Czyby się choć poruszyła? Mam powiedziéć, kim jestem? A to sobie dobre! Bo, gdybym nawet przybył do Medyolanu po to, aby się wyspowiadać, tobym się spowiadał u ojca kapucyna, a nie u jakiegoś tam właściciela gospody.
Gospodarz milczał, wpatrując się ciągle w twarz przewodnika, z któréj wszakże nic nie mógł wyczytać. Renzo, musimy to wyznać ze smutkiem, znowu całą szklankę wypił i tak mówił daléj: — otóż, mój miły gospodarzu, powiem ci zaraz pewną racyę, która powinna cię uspokoić. Jeżeli wyroki, które mówią dobrze, które mówią na korzyść poczciwych ludzi, tak mało znaczą, tém mniéj zatém muszą znaczyć takie, które nie na korzyść ich mówią. Otóż, zabierz stąd swój kałamarz, papier i prześwietny wyrok, a natomiast przynieś nową butelkę, bo sam pewno widzisz, że ta już pusta. — I uderzając po butelce dwoma zgiętemi palcami prawéj ręki, dodał: — słyszysz, słyszysz, miły gospodarzu, jak brzęczy?
I teraz Renzo zwrócił znowu na siebie uwagę tych, którzy go otaczali, i teraz również przyklasnęli mu jego słuchacze.
— I cóż mam robić? — rzeki gospodarz, patrząc na owego nieznajomego, który jednak nim nie był dla niego.
— E, bo też słusznie mówi — zawołało naraz kilka głosów — ten chłopak prawdę powiedział; to wszystko są oszukaństwa, sidła, kłamstwa; dziś nowe prawo, dziś dobre prawo!
Wśród tych okrzyków, nieznajomy, rzuciwszy na gospodarza spojrzenie, w którém widać było niezadowolenie i wyrzut za owo nazbyt jawne badanie, rzekł: — dajcie mu święty pokój, niech tam robi jak chce, nie trzeba wszczynać awantur.
— Spełniłem swoję powinność — powiedział gospodarz podniesionym głosem, a w duchu dodał: — sądzę, że już teraz nie masz powodu do mnie się czepiać. — I zabrał ze stołu papier, pióro, kałamarz, wyrok, a w ostatku i pustą butelkę.
— Przynieś mi jeszcze takiego wina — rzekł Renzo — bo to jakieś szczere, porządne winko, to przyjaciel, dobry przyjaciel, dam mu u siebie wygodny nocleg i nie będę się go pytał o imię, nazwisko, o to skąd przybywa, kim jest, co zamyśla robić i czy długo chce zabawić w tém mieście.
— Takiego samego! — powiedział gospodarz, oddając posługaczowi butelkę i odszedł, aby usiąść na stołku przed kominem. — Oj! że zając, to zając! — myślał sobie, kreśląc znowu jakieś figury na popiele — nie ma co, w piękne ręce trafiłeś! Ach ośle, ach głupcze jakiś! Chcesz tonąć, to sobie toń, ale właściciel gospody „Pod Opatrznością“, nie będzie odpowiadał za twoje szaleństwa.
Renzo podziękował swemu przewodnikowi i tym wszystkim, którzy jego stronę trzymali.
— Mili przyjaciele! — rzekł: — teraz widzę, że porządni ludziska podają sobie ręce i wspierają się wzajemnie w potrzebie.
Potém, wyciągnąwszy prawą rękę nad stołem i znowu przybierając postawę mówcy — wielkie mi dziwo — zawołał — że ci wszyscy, którzy światem rządzą chcą wprowadzić wszędzie papier, kałamarz i pióro, zawsze i wiecznie to pióro! Bardzo lubią ci panowie posługiwać się piórem!
— Ej! szanowny panie ze wsi! a chcesz-że wiedziéć, dlaczego to się tak dzieje? — rzekł śmiejąc się jeden z grających w kości, któremu w téj chwili szczęście służyło.
— A dlaczego? — spytał Renzo.
— Dlatego, że owi panowie jedzą dużo gęsi i tyle mają piór, tyle piór, że muszą przecież zrobić z nich jakiś użytek.
Oprócz milczącego towarzysza Renza, wszyscy się na głos roześmieli.
— Widzisz go — rzekł Renzo — jaki-to z niego poeta. Tak, bo i tu są poeci; wszędzie teraz ich pełno. E! i ja sam bardzo to lubię i mnie się także zdarza czasami coś mądrego powiedziéć, ale... ale to bywa wówczas, gdy wszystko dzieje się tak, jak powinno, dobrze się dzieje.
Aby zrozumiéć tę paplaninę biednego Renza, trzeba najprzód wiedziéć, że u ludu medyolańskiej prowincyi wyraz poeta nie oznacza tak, jak dla wszystkich wykształconych i mniéj wykształconych ludzi, mieszkańca Pindu, duszę natchnioną, kochanka Muz; tu poetą zowią dowcipnisia, trochę dziwaka, słowem człowieka, w którego postępowaniu i mowie jest więcéj sprytu i oryginalności, niż rzeczywistego rozsądku. W tak-to krzywdzący i niegrzeczny sposób lud, ów figlarz naiwny, pozwala sobie obchodzić się z najbardziéj wzniosłemi wyrazami, każąc im despotycznie oznaczać to, co w największéj jest sprzeczności z ich prawdziwém znaczeniem! Bo osądźcież sami, co może miéć wspólnego poeta z dziwakiem?
— Ale prawdziwą przyczynę, to ja powiem — dodał Renzo: — powiem, na co im pióro potrzebne: otóż, kiedy naprzykład który z nich coś powie, to wyrazy jak ptaki rozlatują się w powietrze i niepodobna ich złapać, ale kiedy coś powie jakiś biedak, to już słowa jego nie mogą frunąć, bo ci panowie w lot je łapią i niżą na owo pióro i przykuwają do papieru, aby w swoim czasie zrobić z nich użytek. Oj! mają też oni inny jeszcze sposób! I tak, kiedy chcą w swoje sidła uwikłać jakiego biednego chłopaka, który, choć nie uczył się pisać, ale ma jednak trochę... no, wiem już ja co przez to rozumiem... — i, aby go inni mogli również zrozumiéć stukał palcem po stole; to też kiedy spostrzegą, że ów biedak zaczyna pojmować, iż to jakieś figle, zaraz muszą do rozmowy wścibiać słowa łacińskie, a to dlatego, aby stracił wątek i aby w głowie mu się poplątało. Ej, wiele rzeczy wartoby odmienić! Dziś, dzięki Bogu, wszystko jakoś prosto, po naszemu się działo i bez pióra i bez papieru i bez kałamarza, a jutro jeżeli ludziska będą mieli rozum, to jeszcze lepiéj będzie; a jednak nikomu i włos z głowy nie spadnie; nie spadnie, panowie, bo tak być powinno, tak powinno być po bożemu i sprawiedliwie.
Tymczasem niektórzy ze słuchaczy wrócili do gry, na chwilę przerwanéj; inni znów się zabrali do jedzenia i picia; wielu wszczęło hałaśliwą rozmowę; kilku wyszło z gospody, a na ich miejsce przybywali nowo goście; gospodarz jak i dawniéj na wszystko dawał pilne baczenie, ale wszystkie te szczegóły mało, co prawda, mają wspólnego z naszą opowieścią, więc téż nie będziemy zbyt długo na nich się zatrzymywać. Wracajmy do osób głównych. Nieznajomemu przewodnikowi widocznie pilno już było gospodę opuścić; nie pił, nie grał, zdawałoby się, iż nie ma po co dłużéj tu już siedziéć, a jednak Renzo przykuwał go do miejsca, chciałby był z nim jeszcze pogadać. Zwrócił się więc do niego, skierował rozmowę na chleb i po wypowiedzeniu kilku owych zdań, które od niejakiego czasu każdy miał na ustach, rzekł: — Ot, gdybym to ja rządzil, to już wiem, cobym zrobił, aby wszystko działo się dobrze 1 sprawiedliwie.
— I cóżbyście zrobili? — spytał Renzo, patrząc nań niepospolicie błyszczącemi oczkami i zlekka wykrzywiając usta, jakby po to, aby słuchać z większą uwagą.
— Co jabym zrobił? — odrzekł — a tobym zrobił, iż każdy, czy-to bogaty, czy ubogi miałby chleba podostatkiem.
— A!... to dobrze — rzekł Renzo.
— Pewno, że dobrze. Takbym się wziął do tego; ustanowiłbym najprzód na chleb taryfę, z któréjby każdy mógł być zadowolony. Potém kazałbym wydawać chleb pod liczbą w stosunku do ilości gąb, bo są przecie żarłoki, którzy wszystko chcą miéć tylko dla siebie i krzywdzą innych, a w skutek tego mogłoby zabraknąć chleba dla biedaków. Wszak słusznie mówię? Więc dzielić chleb między wszystkich. A jak się wziąć do tego? Oto wydać każdéj rodzinie bilet z wyszczególnieniem z wielu osób się składa, aby z tym biletem można było iść do piekarza po chleb. Mnie naprzykład powinniby dać bilet taki: Ambroży Fusella fabrykant broni, z żoną i czworgiem dzieci, z których każde (uważajcie no tylko) z których każde jest już w takim wieku, że chleb jeść może; wydawać mu chleba tyle, a tyle, za cenę taką a taką. Ale, powiedziałem już, żeglownie trzeba zwracać uwagę na ilość gąb; wówczas tylko może być dział sprawiedliwy. Oto wam naprzykład trzeba byłoby wydać bilet na imię... na imię... jak bo się też zowiecie?
— Renzo Tramaglino — powiedział chłopak, który olśniony pięknym projektem nawet i o tém zapomniał, że ów projekt za główną podstawę miał pióro, kałamarz i papier; i że, dlatego aby go w życie wprowadzić, trzeba było przedewszystkiém wiedziéć imiona i nazwiska mieszkańców całego miasta, całej prowincyi.
— Bardzo dobrze — rzekł nieznajomy — ale czy macie żonę i dzieci? Ach, mógłbym miéć... to jest nie dzieci jeszcze... ale żonę, żonę, tobym już miał, gdyby na świecie działo się tak, jakby się dziać powinno.
— A, więc nie macie żony! w takim razie darujcie, ale i chleba mniéj byście odbierali.
— Słusznie, słusznie, lecz jeżeli wkrótce, jak mam nadzieję... i z pomocą bożą... słowem, gdybym i ja także miał żonę?
— A, wówczas trzeba byłoby zmienić bilet; wtedy wydawanoby już chleba na dwie osoby. Mówiłem przecie: zawsze w stosunku do ilości gąb — rzekł nieznajomy wstając.
— Tak, to dobrze — zawołał Renzo; i z całéj siły uderzając pięścią w stół, dodał podniesionym głosem: — i dlaczegoż-to nie wydają takiego prawa?
— Ha, i cóż chcecie, abym na to odpowiedział? Tymczasem jednak dobréj nocy wam życzę, muszę już wracać do domu, żona i dzieci zapewne oddawna na mnie czekają.
— Nie, nie, jeszcze kropelkę, jednę kropelkę — wołał Renzo, napełniając z pośpiechem szklankę nieznajomego; poczém wstał, uchwycił go za połę kaftana i ciągnąc go z całéj siły, aby zmusić do zajęcia opuszczonego przed chwilą miejsca na ławie, powtarzał:
— Kropelkę, powiadam, tylko kropelkę, nie czyńcie mi téj krzywdy, miły przyjacielu.
Lecz przyjaciel szarpnął silnie za swą połę, oswobodził ją z rąk Renza i, nie zważając na prośby i wymówki naszego wieśniaka, któremu już się język zaczął plątać na dobre, powtórzył swoje: — dobranoc — i wyszedł. Usłużny przewodnik oddawna już był na ulicy, a biedny Renzo wciąż jeszcze coś bełkotał i prawił, jakby go miał przed sobą; potém ciężko upadł na ławkę, wlepił oczy w owę szklankę, którą napełnił przed chwilą; i widząc przechodzącego obok stołu posługacza, zatrzymał go ruchem ręki, jakby po to, aby mu coś ważnego powiedziéć; następnie wskazał mu owę szklankę i głosem uroczystym, powoli, starając się wymawiać dobitnie każdy wyraz, rzekł: — oto przeznaczałem tę szklankę dla owego zacnego człowieka, widzicie, pełna jak oko, jak dla prawdziwego przyjaciela, ale nie chciał. Czasami ludzie dziwne miewają pojęcia. Jam temu nie winien, moje dobre serce tego dowiodło. Teraz, kiedy już rzecz skończona, nie pozwolę, aby się zmarnowało. — I znowu duszkiem szklankę wychylił.
— Rozumiem — powiedział posługacz odchodząc.
— A! i wyście to zrozumieli — odrzekł Renzo: — więc musi być prawdą, kiedy racyę są dobre!...
Tu musimy wezwać na pomoc całą miłość prawdy, aby módz ciągnąć daléj opowiadanie, przynoszące tak mało zaszczytu jednéj z najgłówniejszych osobistości, a nawet, rzecby można, najgłówniejszemu bohaterowi téj opowieści. Jednak, powodowani tąż samą bezstronnością, musimy również czytelnika uprzedzić, że Renzowi po raz pierwszy w życiu zdarzało się coś podobnego i że właśnie ta okoliczność, iż nie nawykł był do picia, znacznie się przyczyniła do wywołania tak smutnych następstw tego pierwszego nadużycia trunków. Owe parę szklanek wina, które z początku, wbrew przyzwyczajeniu jedna po drugiéj wychylił, czyniąc to, raz dla ugaszenia nieznośnego pragnienia, powtóre i głównie dlatego, iż znajdował się w jakimś stanie gorączkowéj podniety, który nie pozwalał mu w niczém miary utrzymać; owe parę szklanek, powiadam, odrazu uderzyły mu do głowy. A jednak, choć trochę wprawniejszy pijak zdołałby niemi zaledwie jako tako pragnienie ugasić. Nawyknienia poczciwe i umiarkowane, oprócz niezliczonych korzyści, jakie przynoszą, i o których wie każdy, mają i tę jeszcze dobrą stronę, że im bardziéj są zadawnione i zakorzenione w człowieku, tém trudniéj jest od nich odstąpić bezkarnie; każde nadużycie przez długi czas przykrą pamięć po sobie zostawia i staje się poniekąd nauką na przyszłość.
Ale wracajmy do Renza. Otóż po wypiciu tych pierwszych szklanek, od chwili, kiedy mu się w głowie mącić zaczęło, wino i wyrazy nie przestawały już płynąć: wyrazy z ust, wino do ust i wkrótce nasz chłopak stracił głowę do reszty. Czuł wielką potrzebę mówienia; słuchaczy zaś, a przynajmniéj ludzi, których mógłby był jako takich uważać, nie brakło dokoła i przez czas pewien nie brakło mu także i wyrazów, a nawet udawało mu się zachować pewien ład w tém, co mówił, ale stopniowo praca kończenia rozpoczętych zdań stawała się coraz trudniejszą. Myśl, która zrazu żywo i jasno rodziła się w jego głowie, nagle, bez żadnéj widocznéj przyczyny, stawała się niewyraźną i nikła zupełnie, a każde słowo, pomimo iż długo kazało czekać na siebie, nim wreszcie z ust wyszło, było zawsze nie to, któregoby on chciał użyć w danéj chwili. Z tego powodu znalazłszy się w nielada kłopocie, nasz Renzo wskutek jednego z tych fałszywych instynktów, które w tylu wypadkach gubią człowieka, ciągle się uciekał do owéj nieszczęsnéj butelki, niejakiego rodzaju mogła być pomoc, której w podobnych okolicznościach szukał w butelce, każdy, byle nie całkiem pozbawiony rozsądku, człowiek sam łatwo zrozumie.
Z tych wszystkich wyrazów, które Renzo wypowiedział w ciągu całego tego pamiętnego wieczoru, zaledwie małą cząstkę tu przytoczymy, o reszcie wolimy zamilczéć, bo nie tylko żadnego sensu nie miały, ale nawet nie zachowały najmniejszych jego pozorów, a pozór sensu przynajmniéj jest-to przecie konieczny warunek w drukowanych książkach.
— Ach gospodarzu, gospodarzu! — powtarzał wśród ogólnéj wrzawy, usiłując nie stracić go z oczu wówczas, gdy przechodził obok stołu, lub siedział przed kominem, co zresztą nie zawsze mu się udawało, bo często patrzył tam, gdzie go nie było — gospodarzu! cóż-to z ciebie za człowiek! Nie mogę zapomniéć, nie mogę... Mnie pytać o imię i nazwisko! Mnie takiego porządnego człowieka!... To brzydko! Złe, źle postąpiłeś, gospodarza. Co w tém miłego, co przyjemnego... przykuć do papieru biedaka? Wszak słusznie powiedziałem, panowie? Gospodarze powinniby sprzyjać porządnym ludziom... Słuchaj, słuchaj-no tylko, gospodarzu, powiem ci coś... powiem racyą... dlatego... Śmieją się, co? No, prawda i ja to wiem, że jestem trochę podchmielony, tak... ale mówię dobrze, sprawiedliwie i dlatego... Powiedz mi proszę, kto je i pije w twojéj gospodzie? My, biedacy, co, czy słusznie mówię? Czy dobrze mówię? A powiedz mi teraz, czy ci panowie, co wyroki piszą, przychodzą kiedy do ciebie, aby wypić choć szklaneczkę?
— Ci panowie tylko wodę piją — rzekł jeden z sąsiadów Renza.
— Oni bo wszystko robią po trzeźwemu — dodał inny — i dlatego kłamią tak gładko, że po trzeźwemu.
— A! — zawołał Renzo: — teraz to przemówił poeta. a więc i wy wszyscy rozumiecie moję racyą. Odpowiadaj więc, gospodarzu; a Ferrer, który lepszy jest od nich wszystkich, czy przyszedł kiedy do ciebie na szklaneczkę wina, czy choć złamany szeląg tu tobie zostawił? Aten łotr, ten morderca don...? Otóż nie powiem, nie sądźcie, abym nie wiedział, co można powiedziéć, a czego nie można. Ferrer i ojciec Krzy... już ja wiem o kim mówię, to ludzie najzacniejsi, ale takich ludzi nie wiele. Starzy gorsi od młodych, a młodzi... jeszcze gorsi, niż starzy. Jednak serdecznie to mnie cieszy, że nie przyszło do rozlewu krwi; hańba, zgroza, rzemiosło kata. Chleba; o! to, to słusznie. Wprawdzie dużom dostał szturchańców, ale, przecież... i ja ich wiele rozdałem. Na bok! niech żyje obfitość! niech żyje!... A jednak, i Ferrer... on także po łacinie... sics baraos trapolorum... Przeklęty nałóg! Niech żyje! sprawiedliwość! chleba! a, otóż mam! to właśnie te wyrazy!... Tam potrzebni byli porządni ludzie... kiedy ozwało się owo przeklęte bum, bum, bum, a potém i znowu bum, bum, bum. Nie moglibyśmy już uciec wówczas. Zatrzymać go, tego proboszcza... Wiem już, o kim myślę!
Domawiając tych słów głowę pochylił i przez pewien czas, jakby zaprzątnięty jakąś przykrą myślą, siedział nieruchomie, potém ciężko westchnął i podniósł głowę, a na téj twarzy i w tych wilgotnych, błyszczących oczach odbił się wyraz jakiegoś smutku, połączonego z tak śmieszném osłupieniem, z takiém odurzeniem, że, gdyby go mogła widziéć te, o której myślał w téj chwili, pewnieby jéj serce pękło ze wstydu i żalu. Lecz dla tych poczciwców, których już owa zagmatwana, choć pełna zapału, wymowa naszego Renza szczerze bawić zaczęła, mina jego żałośna stała się nowym powodem uciechy; najbliżsi jego sąsiedzi mówili do dalszych; patrzcie, patrzcie, i wszyscy na niego oczy zwrócili, tak, iż wkrótce stał się przedmiotem zabawy i pośmiewiska dla całego grona. Stąd wszakże nie wynika bynajmniéj, aby wszyscy mieli zachować w téj chwili zdrowy rozsądek, albo chociażby taki, jaki miewali zazwyczaj, lecz, Bogiem a prawdą, nikt nie był odeń dalszym niż nasz biedny Kenzo, a jeszcze na dobitkę był przecie i wieśniakiem. To ten, to ów, aby go za język pociągnąć, zwracał się doń co chwila z jakimś płaskim dowcipkiem, lub śmieszném zapytaniem, któremu towarzyszyło obejście się pełne lekceważącéj niby grzeczności. Kenzo czasem się tém obrażał, czasem w żart obracał; to odpowiadał, to zapytywał, to znów niezwracając najmniejszéj uwagi na to, co do niego mówiono, prawił o jakichś rzeczach, nie mających żadnego związku z tém, o co go pytano: a wszystko, co mówił, było jakieś nietrafne, urywane, śmieszne, dziwne. Na szczęście jednak, pomimo owego zamętu w głowie, pozostał mu jeszcze jakiś czyto instynkt, czy odbłysk rozsądku, który kazał mu unikać starannie wymieniania imion tych osób, o których mówił, a w skutek tego to, co najsilniéj tkwiło w jego pamięci i sercu, pozostało tajemnicą dla innych. Sądzę, że ta okoliczność i dla nas może być pocieszającą, bo na prawdę byłoby rzeczą niezmiernie przykrą, gdyby owo imię, dla którego i my czujemy nieco współczucia i poważania, miało tu z ust do ust przechodzić i stać się igraszką tego prześwietnego grona.


ROZDZIAŁ XV.

Gospodarz, widząc, iż ta zabawa już się za długo przeciąga, zbliżył się do Renza i prosząc obecnych, aby dali pokój wieśniakowi, wstrząsał go za ramię, starając się wytłumaczyć mu, że już pora iść spać, ale Renzo wracał ciągle do imion i nazwisk, do wyroków i do porządnych ludzi. Jednakże owe wyrazy: łóżko i spać, które mu gospodarz powtarzał nad uchem, przeniknęły wreszcie do jego głowy; poczuł nieco jaśniéj potrzebę tego, co one wyrażały, i na chwilę nawet odzyskał trochę przytomności. Jak ostatnia świeczka dopalającéj się illuminacyi, rzucając światełko dokoła, pokazuje, że inne jéj towarzyszki zagasły, tak odrobina rozsądku, która teraz wróciła Renzowi do pewnego stopnia, dała mu poznać, że reszta jego gdzieś daleko uciekła. Nabrał odwagi, wyciągnął ręce, oparł je na stole; raz i drugi podnieść się usiłował, westchnął, zachwiał się; wreszcie z pomocą gospodarza, wstał. Gospodarz, podtrzymując go ciągłe, wyprowadził z pomiędzy ławy i stołu, i, wziąwszy w jednę rękę świecę, drugą, z niemałym mozołem, powlókł go do schodów, wiodących na piętro. Tu, nasz Kenzo słysząc hałaśliwe pożegnania, które mu przesyłało całe towarzystwo, szybko się obrócił i, gdyby jego przewodnik nie uchwycił go silnie za ramię, oprócz zawrócenia się, byłby niezawodnie jeszcze przewrócił się. Zatrzymał się i podniósłszy do góry rękę, którą mógł rozporządzać, zaczął nią wywijać i kreślić w powietrzu jakieś znaki, które miały być pożegnaniami, przesyłanemi publiczności, ale które w rzeczywistości bardziéj przypominały węzeł króla Salomona.
— Chodźmy, chodźmy spać — rzekł gospodarz, ciągnąc go za sobą, i z większym jeszcze wysiłkiem wywindował go na schody, a następnie wprowadził do pokoju, który dla niego przeznaczył. Renzo, spostrzegłszy łóżko bardzo się ucieszył i z wyrazem wielkiéj czułości popatrzył na gospodarza oczkami, które, to dziwnie błyszczały, to znów gasły na chwilę, jak dwa świętojańskie robaczki; spróbował równowagę odzyskać, i stanąwszy przed gospodarzem, wyciągnął rękę do jego twarzy, aby na znak przyjaźni uchwycić go za brodę, ale tego nie dokazał.
— Miły gospodarzu! — udało mu się jednak powiedziéć — teraz widzę, że z ciebie porządny człowiek, dać łóżko dobremu chłopakowi, to dobry uczynek, ale ów figiel, któryś mi chciał wypłatać z tém imieniem i nazwiskiem był brzydki, tak nie robią porządni ludzie. To jeszcze szczęście, że i ja także nie w ciemię bity...
Gospodarz nie przypuszczał nawet, aby ów wieśniak miał jeszcze o tém pamiętać, zdziwił się więc nie pomału, a wiedząc z długoletniego doświadczenia, jak ludzie w tak nienormalnym stanie skłonni są do zmieniania swych zdań, postanowił skorzystać z tego błysku przytomności i raz jeszcze spróbował przekonać go o słuszności swoich wymagań. — Widzisz, bracie — rzekł głosem słodziutkim — przecież nie zrobiłem tego, aby cię nudzić, aby ci jakąś przykrość wyrządzić, ani też abym się o twoich sprawach chciał dowiadywać? Cóż chcesz? takie prawo i my słuchać musimy, bo w przeciwnym razie pierwsi za to odpowiadamy. Lepiéj ich zadowolnić, i... I ostatecznie o cóż tu chodzi? Cóż w tém tak ważnego? Wielka mi rzecz parę słów powiedziéć! To nie dla nich, ale dla mnie, aby mi zrobić przyjemność; i coby ci to miało szkodzić...! Ot wiesz co, tak na cztery oczy skończmy ten interes, powiedz mi twoje imię! zobaczysz, jak to miło z lekkiém sercem spać się położyć.
— A łotrze! — zawołał Renzo — a zbóju! będziesz mi tu znów gadał o tém nieszczęsném imieniu, nazwisku, zajęciu!
— Cicho, cicho, ty błaźnie, do łóżka i spać! — mówił gospodarz.
Ale Renzo krzyczał coraz głośniéj: — Rozumiem, rozumiem teraz, i ty do ich szajki należysz. Czekaj, czekaj, zaraz ja ci się przysłużę. — I, zwracając głowę w stronę schodów, wrzasnął z całéj siły: — przyjaciele! gospodarz należy do...
— Pożartowałem tylko — zawołał gospodarz nad uchem Renza, popychając go oburącz do łóżka; — czyż nie zrozumiałeś, że to był żart?
— A... to był żart? tak, to dobrze. Kiedy mówisz, że żart... to i naprawdę żart.
I padł na łóżko, twarzą do poduszki.
— Słuchajno, rozbierz się, a prędko — rzekł gospodarz i do téj rady dołączył pomoc, bo też pomoc była niezbędną. Kiedy Renzo zdjął kaftan (a było to pracą nie lada), gospodarz chwycił go zaraz i zaczął przetrząsać kieszenie, szukając pieniędzy. Znalazł je, a przewidując, że nazajutrz jego gość będzie musiał załatwiać rachunki wcale odmiennego rodzaju, i że jego pieniądze trafią zapewne w ręce, z których żaden właściciel gospody wydobyćby ich nie zdołał, postanowił spróbować, czy chociaż ta sprawa nie da się teraz załatwić.
— Jesteś zacnym chłopakiem, co się zowie, porządnym człowiekiem, wszak prawda? — rzekł.
— A tak, bardzo zacnym, bardzo porządnym — odpowiedział Renzo, pracując mozolnie około guzików téj części ubrania, któréj mu się dotychczas zdjąć nie udało.
— A więc — odrzekł gospodarz — zróbmy zaraz ów malutki rachuneczek, życzyłbym, abyś mi dzisiaj zapłacił, bo jutro bardzo wcześnie mam wyjść na miasto dla pewnych ważnych interesów.
— Racya, racya, gospodarzu, co słusznie, to słusznie — powiedział Renzo. — Choć to ze mnie sprytny chłopak, ale... ale jestem przecież porządnym człowiekiem. Lecz pieniądze? Gdzieżbym miał teraz jeszcze szukać pieniędzy!
— Oto są — powiedział gospodarz i przyzywając na pomoc całe swe doświadczenie, całą swą cierpliwość i całą swą zręczność, zabrał się do owego rachunku, który nadspodziewanie szczęśliwie ukończył i należne pieniądze od Renza odebrał.
— Podaj mi rękę, gospodarzu, abym mógł się rozebrać do reszty — rzekł Renzo. — A wiesz i ja przecież to czuję, że mi się szalenie chce spać.
Gospodarz udzielił mu żądanéj pomocy, nadto przykrył go jeszcze kołdrą i powiedział mu nawet, choć niezbyt grzecznym tonem, dobranoc, ale nasz Renzo nie słyszał już tego, bo chrapał. Następnie, w skutek téj siły przyciągającej, która nie tylko nas skłania do wpatrywania się w przedmiot miłości, ale także i zmusza nas czasami do patrzenia na to, co jest dla nas najbardziéj przykre i wstrętne ; w skutek więc téj siły, która w gruncie nie jest może czém innèm, jak tylko pragnieniem poznania dokładnie tego, co wywiera silny wpływ na naszę duszę, gospodarz zatrzymał się, aby przyjrzéć się tak niemiłemu gościowi i podniósł świecę w ten sposób, aby cały blask padał na twarz uśpionego, płomień zaś jéj zasłonił ręką od swych oczu, stanął w postawie podobnej do téj, w któréj malują Psychę, zapatrzoną w swego tajemniczego kochanka. — Ach, głupcze ty głupcze! — przemówił w duchu do śpiącego biedaka; — żeby tak dobrowolnie guza szukać! Jutro dopiéro poznasz, jakiegoś piwa sobie nawarzył. Osły! im się zdaje, że świat przerobią, a nie wiedzą nawet i tego, z któréj strony słońce wschodzi. Tylko siebie gubią, a innych narażają na przykrości.
Powiedziawszy to, a raczéj pomyślawszy tylko, odszedł od łóżka, wyszedł z pokoju i drzwi zamknął na klucz. Na placyku przed schodami przywołał żonę, kazał jéj dzieci zostawić pod opieką służącéj, a saméj zejść do kuchni, aby go tam zastąpić. — Bo ja muszę wyjść z domu na chwilę, dzięki jakiemuś wieśniakowi, którego tu licho przyniosło na moję biedę, — dodał, i opowiedział jéj całą owę niemiłą przygodę. — Ale pamiętaj — rzekł na zakończenie — baczność na wszystko, a głównie bądź ostrożną i grzeczną, bo to dzień przeklęty. Mamy tam na dole zgraję hultajów, wszyscy pijani, to téż plotą, Boże odpuść!... Słowem, gdyby który poważył się...
— O! przecie dzieckiem nie jestem i potrafię dać sobie radę. Zdaje mi się, iż dotychczas nikt nie mógł powiedzieć, abym...
— Dobrze, dobrze, a uważaj no, żeby każdy płacił, a wszystko to, co będą mówili o chlebie, gubernatorze, wikaryuszu prowizyi, Ferrerze, dekuryonach, francuskich i hiszpańskich rycerzach i innych głupstwach tego rodzaju, puszczaj mimo uszu; rozumiesz? tak, jakbyś tego wcale nie słyszała, bo jeżeli będziesz im zaprzeczać, to zaraz złe skutki za sobą pociągnie, a jeżeli z niemi się zgodzisz, to w przyszłości może wywołać jeszcze gorsze skutki; wiesz przecie, że czasem ci, którzy hałasują najbardziéj i niby rej wodzą, są w istocie naj... ale mniejsza o to. Więc, skoro usłyszysz coś niepotrzebnego, odwróć zaraz głowę i mów; idę, jak gdyby cię ktoś wołał, i odejdź naprawdę. Ja zaś wszelkich starań dołożę, aby wrócić jak najprędzéj.
Po téj przemowie udał się wraz z żoną do kuchni, powiódł wzrokiem badawczym po całém zgromadzeniu, aby się przekonać, czy nic nowego nie zaszło, zdjął z kołka płaszcz i kapelusz, wziął do ręki kij sękaty, stojący w kącie, spojrzał znacząco na żonę, chcąc w ten sposób ponowić przestrogi, których jéj ustnie udzielił, i wyszedł. Lecz w czasie tych przyborów do drogi, wrócił w duszy mimowolnie do owego monologu, zaczętego przy łóżku naszego Benza, i wychodząc na ulicę już go rozpoczął na nowo.
— Ośle uparty! Najgłupszy z górali! — (Napróżno bowiem Renzo usiłował ukryć, skąd przybywa i kim jest, zdradziły go: wymowa, ruchy, ubiór i całe jego zachowanie się). — A już się zdawało, że ten dzień przeklęty, dzięki memu rozumowi, dzięki mojéj ostrożności, jako tako przeminie, trzebaż, żeby na samym końcu ciebie licho przyniosło, aby mi wszystko popsuć. Czy to mało gospód w Medyolanie, nie mogłeś sobie jakiéj innéj wybrać? Gdybyś przynajmniéj sam przyszedł, tobym dziś przez szpary patrzył na to, coś dokazywał, a jutro dopiéro nauczyłbym cię rozumu. Ale nie! towarzysza z sobą przyprowadził, i to nie-lada towarzysza, szpiega, siepacza!
Gospodarz spotykał co chwila, albo pojedynczych przechodniów, albo ludzi, idących po dwu, albo całe gromadki, które krążyły po ulicach, naradzając się nad czémś półgłosem. W chwili, gdy w swym monologu doszedł właśnie do owego szpiega i siepacza, spostrzegł nadchodzący patrol żołnierzy, szybko zatém usunął się na bok, ustępując im z drogi, spojrzał na nich z pod oka, a następnie tak prowadził dalej owę rozmowę z samym sobą: — oto bicz na szaleńców. A ty, głupcze, dlatego tylko, żeś spostrzegł na ulicach trochę hałasującego motłochu, wyobraziłeś sobie w mądréj swéj mózgownicy, że zaraz świat cały ma się odmienić. I w skutek tak świetnego przekonania zgubiłeś się z kretesem, a nadto jeszcze i mnie chciałeś zgubić, mnie, com wszelkich starań dokładał, aby ciebie ratować. Tak, robiłem wszystko, co mogłem, a ty, ośle ostatni w zamian za moje dobre serce o mały włos, żeś mi całéj gospody nie przewrócił do góry nogami. Teraz sam siebie ratuj, jak umiesz, to do mnie już nic nie należy. Czyż to ja przez ciekawość chciałem się dowiedziéć o twojém utrapioném imieniu i nazwisku? A co to mnie może obchodzić, czyś ty Tadeusz, czy Bartłomiéj? Tobie się zdaje, że to dla mnie wielka przyjemność miéć do czynienia z piórem! Wszakże nie wy jedni na świecie, a chcięlibyście, aby wszystko się działo podług waszéj woli. I ja przecież wiem o tém, że są wyroki, o które nikt nie dba, toś mi dopiéro nowinę powiedział! Mogłeś z tą wiadomością spokojnie w swoich górach pozostać, ale o tém nie wiesz, jak sądzę, że wyroki wydane dla nas, właścicieli gospód, mają wielką siłę, że musimy je wypełniać. A tyś się w świat wybrał i chcesz tu réj wodzić, a nie rozumiesz nawet i téj prostéj rzeczy, że chcąc działać podług swéj woli i nie dbać o żadne wyroki, trzeba przedewszystkiém mówić o nich z wielkiém uszanowaniem. A wiesz-że ty, co czeka takiego, jak ja biedaka, w razie, gdyby myśląc tak, jak ty, nie zapytał o nazwisko tych, którzy racją zatrzymać się w jego gospodzie? Dla wszystkich właścicieli gospód, zajazdów i t. d. kara wyniesie trzysta skudów; tak właśnie mam ja te trzysta skudów, i jeszcze na tak świetny użytek! dwie części takowych idą do skarbu, a trzecia należy do oskarżyciela, lub donosiciela; miła rzecz nieprawdaż? A w razie, gdyby nie miał czém zapłacić, ma być zesłany na lat pięć do galer, albo ma ponieść inną jaką sroższą karę, czy to cielesna, czy téż pieniężną, stosownie do uznania jego ekscelencyi. Sługa uniżony.
Pomawiając tych słów gospodarz znalazł się na progu pałacu sprawiedliwości. Tu, jak i we wszystkich innych zarządach panował ruch niezwykły. Wydawano rozkazy na dzień następny w celu pozbawienia ludzi przedsiębiorczego ducha wszelkiéj możność i powodów do wszczynania nowych rozruchów i przymuszenia ich do oddania siły w ręce tych, do których należała zazwyczaj. Podwojono straże przed domem wikaryusza, a na obu końcach ulicy wzniesiono barykady z wozów i belek. Rozkazano wszystkim piekarzom piec i sprzedawać chleb tak jak dotychczas, wysłano gońców do wsi i miasteczek pobliskich z rozkazem dostarczenia zboża do miasta; z pomiędzy szlachty wybrano pewną liczbę osób, które nazajutrz raniutko miały się udać do piekarni, aby czuwać nad sprzedażą chleba, tudzież utrzymywać niespokojne umysły na wodzy, za pomocą grzecznych słów i przedstawień. A dlatego, żeby wszystkie te środki lepiéj mogły skutkować, postanowiono zastraszyć trochę motłoch i schwytać, chociażby kilku głównych krzykaczów; sprawą zaś tą oczywiście musiał się zająć kapitan sprawiedliwości, a każdy łatwo osądzi, jakiego to on rodzaju uczucia mógł żywić teraz dla buntu i zbuntowanych, mając kawał gojącego plastra na jednym z guzów swych metafizycznych zdolności. Już od samego początku rozruchów siepacze jego, jak zgraja psów, rozbiegli się, wietrząc po mieście, a ów niby Ambroży Fusella był, jak-to gospodarz powiedział, przebranym szpiegiem, wysłanym dla wpadnięcia na trop jakiego wichrzyciela, lub człowieka, którego można byłoby za takiego ogłosić, i dla śledzenia go, aby tenże w nocy, lub najdaléj następnego poranka mógł być schwytanym. Usłyszawszy parę słów z przemowy Renza, poczciwiec ten zmiarkował zaraz, że to byłaby zdobycz niepospolita: prostak szczery i odważny, taki właśnie, jakiego on szukał. Przekonawszy się następnie, że nawet miasta nie zna, umyślił odrazu zaprowadzić go do kozy, jako do najbardziéj wygodnej gospody, ale, jakeście to widzieli, nie potrafił wykonać owego świetnego planu. Mógł wszakże zanieść swemu zwierzchnikowi dokładną wiadomość o imieniu, nazwisku i miejscu stałego pobytu wieśniaka, tudzież dostarczyć o nim wielu innych jeszcze ciekawych szczegółów i wniosków, tak, iż w chwili, gdy właściciel gospody przybył, aby objawić to, co wiedział o Renzu, w pałacu sprawiedliwości więcéj już od niego wiedziano. Wszedłszy do pokoju, który był przeznaczony na podobne posłuchania, złożył swe sprawozdanie, to jest oświadczył, że do jego gospody przyszedł jakiś wieśniak, który za nic nie chciał powiedziéć, kim jest i jak się nazywa.
— Przybywając tu dla uczynienia tego zeznania, spełniliście wasz obowiązek — rzekł urzędnik kryminalny, odkładając na bok pióro — ale jużeśmy o tém wiedzieli.
— Wielkie mi dziwo, żeście już o tém wiedzieli! — pomyślał sobie gospodarz.
— A nawet wiemy już, jak się ten ptaszek nazywa — mówił daléj urzędnik.
— Tam do dyabła! a to jakim cudem się stało? — pomyślał teraz gospodarz.
— Ale waszmość, panie gospodarzu — dodał po chwili urzędnik, gniewnie brwi ściągając — nie powiedzieliście jeszcze wszystkiego.
— Ja? A cóż miałbym więcéj do powiedzenia?
— Ho, ho! wiemy doskonale, że ten wieśniak przyniósł do waszéj gospody masę chleba, i to chleba, zdobytego drogą zaburzeń, kradzieży, rabunku.
— Przyszedł z jednym, jedynym bochenkiem, i mówił, że go znalazł na ulicy. To téż jak na spowiedzi mogę powiedziéć, że nie miał więcéj chleba przy sobie.
— No tak, znamy się już na tém, musicie zawsze bronić, zawsze uniewinniać! Gdyby was tylko słuchać, toby się okazało, że każdy z tych hultajów jest zacnym człowiekiem. A jakiż macie dowód na to, że ów bochenek został uczciwie nabyty?
— Jakiż ja mogę miéć dowód? Ja się tam w to nie wdaję. Cóż to mnie może obchodzić?
— Nie będziecie wszakże mogli zaprzeczyć, że ten wasz przyjaciel był tego stopnia zuchwały, iż śmiał wyrażać się w sposób obelżywy wyrokach i stroić sobie nieprzystojne żarty z herbu jego ekscelencyi.
— Ależ, wielmożny panie naczelniku, raczcie mi z łaski swojéj wybaczyć, lecz czy może być moim przyjacielem człowiek, którego widzę po raz pierwszy w życiu? To z przeproszeniem wielmożnego pana naczelnika, przyniosło go do mojej gospody, a gdybym go znał, w takim razie, jakto wielmożny pan naczelnik sam raczy osądzić, nie potrzebowałbym pytać go o nazwisko i imię.
— Jednak, w waszej gospodzie, w waszej obecności wygadywano rzeczy straszliwe; pogróżki, plany zaburzeń, przekleństwa, wrzaski; okropność, co się tam działo!
— Ach, wielmożny panie naczelniku, czyż ja mogę zważać na każde głupstwo, które wychodzi z ust tych podchmielonych krzykaczów, szczególniéj wówczas, gdy wszyscy razem gadają? Ja jestem biedny człowiek, obarczony rodziną i muszę pilnować swoich interesów. A zresztą wielmożny pan naczelnik wie przecież, że takie wyparzone gęby mają też najczęściej potężne pięści, i że zwłaszcza wówczas, kiedy się upiją, wzrasta w nich ochota do bójki, ja jeden, ich tylu, więc...
— Tak tak, więc najlepiéj pozwolić im wrzeszczeć i dokazywać? Jutro, jutro zobaczycie, jak im rogi przytrzemy. Bo i cóż wam się zdaje?
— Mnie się nic nie zdaje.
— Zdaje wam się, że ci hultaje stali się panami Medyolanu?
— O, o! Zobaczycie, zobaczycie!
— Rozumiem, wielmożny panie naczelniku — rozumiem doskonale: król zawsze pozostanie królem, ale, na kim się skrupi, to się skrupi, a taki biedny ojciec lodźmy, jak ja, oczywiście nie miałby ochoty także coś z tego powodu obrywać. W rękach wielmożnych panów jest siła, więc to do panów należy...
— Macie tam jeszcze dużo ludzi w gospodzie?
— Ach, cały tłum, wielmożny panie naczelniku!
— A tenże wasz godny przyjaciel co robi? Hałasuje, ludzi podburza, nowe rozruchy przygotowuje na jutro, co?
— Wielmożny pan naczelnik chce mówić zapewne o tym wieśniaku, którego po raz pierwszy w życiu widzę; on śpi już oddawna.
— A więc dużo ludzi macie w gospodzie?... No, dość już tego, a pamiętajcie, żeby nie uciekł przypadkiem.
— A cóż to, ja miałbym być siepaczem? — pomyślał gospodarz, ale panu urzędnikowi nic na to nie odpowiedział.
— Możecie wracać do domu; i radzę postępować oględniéj — rzekł urzędnik.
— Ja zawsze postępowałem oględnie, wielmożny pan naczelnik wie przecież, że nigdy nie dałem powodu...
— Dobrze już, dobrze. I niech sobie waćpan nie myśli, nie wyobraża, że już władza siłę straciła.
— Ja? Ależ na miłość boską! Janie sobie nie wyobrażam, nic nie myślę, nie wtrącam się do niczego, pilnuję swoich interesów i basta.
— Tak, tak, zwykła piosenka, nic innego nie macie do powiedzenia?
— A cóżbym miał jeszcze powiedziéć? Powiedziałem już wszystko, com wiedział.
— Dosyć więc tego. Jak na teraz poprzestaniemy na tém, coście zeznali, z czasem zaś, gdyby tego była potrzeba, zażądamy od was bardziéj szczegółowych wyjaśnień.
— Jakież wyjaśnienia ja dać mogę? Ja nic nie wiem, zaledwie tyle mam czasu, aby myśleć o moich własnych interesach.
— A proszę o tém pamiętać, że ów ptaszek nie powinien się wymknąć.
— Mam nadzieję, że jaśnie wielmożny pan kapitan sprawiedliwości będzie o tém wiedział, iż przybiegłem tu natychmiast, aby spełnić swój obowiązek. Padam do nóg wielmożnego pana naczelnika.
O świcie, już od siedmiu godzin blisko, nasz Renzo chrapał sobie w najlepsze i biedaczysko! ani myślał się budzić, gdy naraz jakieś dwie ręce żelazne, porwawszy go za ramiona, silnie nim wstrząsnęły, a głos złowrogi zawołał:
— Lorenzo Tramaglino, wstawaj!
Renzo ocknął się, potarł ramiona, z trudnością otworzył oczy i ujrzał przed sobą, opartego o poręcz łóżka, człowieka w czarném ubraniu, a z obu stron tuż nad nim, dwu innych ludzi w pełném uzbrojeniu. Zrazu, jeszcze nawpół uśpiony, zdziwiony, odurzony, czując przytém mocny ból głowy po owém winku wczorajszém, nie umiał zdać sobie sprawy z tego, co widział, a przypuszczając, że to chyba sen jakiś, kręcił się na łóżku, usiłując całkiem się obudzić.
— A, usłyszałeś nareszcie, Lorenzo Tramaglino? — powiedział człowiek w czarnym płaszczu, a był to ten sam urzędnik kryminalny, któregośmy w pałacu sprawiedliwości poznali. — Prędko więc wstawaj, bo masz iść z nami.
— Lorenzo Tramaglino! — rzekł Renzo — a to co ma znaczyć? Czego chcecie ode mnie? Kto wam powiedział, jak ja się nazywam?
— No, no, dosyć téj gadaniny, wstawaj, a prędko — powiedział jeden z siepaczy, chwytając go znowu za ramię.
— Oj! aj! a toż co za zuchwałość? — krzyknął Renzo, wyswobadzając ramię. — Gospodarzu! gospodarzu!
— A możeby go tak w koszuli zanieść? — powiedział tenże siepacz, zwracając się do urzędnika.
— Czyś słyszał? — rzekł pan urzędnik do Renza — jeżeli mi zaraz nie wstaniesz i nie pójdziesz z nami, to cię każę zanieść jak barana.
— A toż za co?
— Za co? O tém się dowiesz od kapitana sprawiedliwości.
— Ja mam iść do kapitana sprawiedliwości? Ja? Nie zrobiłem nic złego, jestem porządnym człowiekiem i dziwię się nie pomału dlaczego...
— Tém lepiéj dla ciebie, tém lepiéj, wytłómaczysz się odrazu i pójdziesz sobie, gdzie ci się podoba.
— Ale puśćcie mnie teraz, ja nie mam nic do czynienia z kapitanem sprawiedliwości — powiedział Renzo.
— A to ci maruda! No, wstawaj! — zawołał jeden z siepaczy.
— A możeby go zanieść na prawdę? — dodał drugi.
— Lorenzo Tramaglino! — rzekł urzędnik.
— Jakim sposobem jaśnie wielmożny pan wie, jak ja się liazy wam?
— No, zabierzcie się do niego — powiedział urzędnik do siepaczy, którzy nie czekając długo porwali Renza, aby go ściągnąć z łóżka.
— Aj! puśćcie! Ani mi się ważcie dotykać waszemi rękami do porządnego człowieka, bo!... Sam potrafię się ubrać!
— A więc ubieraj mi się zaraz — rzekł urzędnik.
— Dobrze, dobrze, już się ubieram — odpowiedział Renzo i rzeczywiście zaczął zbierać różne części ubrania, porozrzucane tu i ówdzie na łóżku, jak szczątki rozbitego okrętu na morskiém wybrzeżu po burzy. A następnie, wciągając je na siebie, tak mówił daléj: — Ale ja nie chcę iść do kapitana sprawiedliwości, ja nie mam z nim nic do czynienia, lecz skoro mi już raz wyrządzają tak wielką zniewagę i to tak niesłusznie, chcę być zaprowadzony do Ferrera. Tego znam przynajmniéj, wiem, że jest zacnym człowiekiem, a nawet oddałem mu pewną przysługę, za którą, jak sądzę, powinien mi być wdzięczny.
— Dobrze, dobrze, mój chłopcze, zaprowadzimy cię do Ferrera — odrzekł urzędnik.
W zwykłych okolicznościach uśmiałby się był tylko pan urzędnik, z tak zabawnego żądania, ale obecne warunki były nie potemu. Już idąc do gospody dostrzegł on na ulicach pewien ruch, o którym trudno było powiedziéć, czy był tylko pozostałością wczorajszego, nie całkowicie jeszcze przytłumionego buntu, czy też początkiem nowych zaburzeń: co chwila otwierały się drzwi i ktoś śpiesznie na ulicę wybiegał, ludzie nadciągali zewsząd, tworzyły się kółka mniejsze i większe, a wszędzie nad czemś się naradzano. Teraz zaś, nie dając tego poznać po sobie, a przynajmniéj usilnie się o to starając, dręczony jakimś dziwnym niepokojem wytężał słuch i zdawało mu się, że gwar na ulicy rośnie z każdą chwilą. Nie więc dziwnego, że mu tak pilno było uprowadzić Renza; ale pragnął również gorąco, aby się wszystko odbyło, o ile możności, cicho i spokojnie, bo, gdyby nieborak opierał się zbytecznie, i gdyby przyszło do użycia siły i do walki otwartjé, to lud na ulicy stanąłby zaraz w obronie więźnia i każdy z tych trzech przedstawicieli sprawiedliwości miałby do czynienia co najmniej ze stu przeciwnikami. W skutek tych kombinacyj dawał oczyma znaki siepaczom, aby nie tracili cierpliwości i nie drażnili zbytecznie chłopaka, a sam starał się uspokoić go, przemawiając doń w sposób bardzo łagodny i miły. Renzo tymczasem, ubierając się niezmiernie powolnie, usiłował przypomniéć sobie wszystkie wypadki ubiegłego wieczora i wkrótce przyszedł do przekonania, że to niezawodnie ów nieszczęsny wyrok i herb z poganinem, a także i sprawa o imię i nazwisko musiały mu całego tego piwa nawarzyć, ależ do licha! w jaki sposób ten urzędnik dowiedział się o jego nazwisku i imieniu? I cóż znowu mogło zajść téj nocy, co stało się powodem, że siepacze odrazu tak wielkiéj nabrali odwagi i tak śmiało, tak zuchwale zabierali się do uwięzienia jednego z tych przyjaciół, przed któremi wczoraj jeszcze drżał każdy? A jednak i dziś owi przyjaciele musieli być oddawna na nogach, bo przecież i do niego dochodził z ulicy gwar coraz głośniejszy. Spojrzał uważniej na pana urzędnika i z jego twarzy, jak z księgi wyczytał dręczącą go trwogę, a po chwilowym namyśle, dla zyskania na czasie, tudzież dla przekonania się, o ile jego wnioski mogą być prawdziwe i czy już mu nie pozostaje żadnej drogi do ratunku, powiedział: — Ot, wiem już teraz, co było przyczyną całéj téj biedy, to wszystko z łaski owego utrapionego imienia i nazwiska. I to ja wiem, żem wczoraj nieco się podchmielił, bo téż w tych gospodach bywają czasami takie zdradzieckie wina! A każdemu wiadomo, że gdy człowiek takiém winem nasiąknie, to już ono za niego przemawia i wówczas... Jeżeli więc o nic innego nie chodzi, to jestem gotów odpowiedzieć zaraz na wszelkie zarzuty. A zresztą, przecież jaśnie wielmożny pan wié już, jak się nazywam. Ale ktoż, u Ucha, powiedział mu o tém?
— Słusznie mówisz, słusznie — rzekł urzędnik z przyjemnym uśmiechem widzę, żeś dzielny chłopak, rozsądku ci nie brak, a nawet pawiem ci szczerze, jako człowiek, który zna się trochę na ludziach, żeś dyable sprytny. Szczerość i rozsądek najlepiej ci dopomogą do pozbycia się tego kłopotu, ręczę, że zaledwie parę słów powiesz, a zaraz cię na swobodę wypuszczą, ale widzisz, mój dzielny chłopcze, ja mam ręce związane, muszę spełniać to, co mi rozkażą, i pomimo, iż pragnąłbym jak najgoręcéj ciebie tu zostawić, nie mogę tego uczynić. A więc, nie ma rady... ubieraj-że się, ubieraj i chodź z nami, powiadam ci, że nie masz się czego obawiać, bo skoro cię tylko zobaczą, a zresztą i ja przecież także milczéć nie będę... Spuść się tylko na mnie... Słowem... prędko, żwawo, mój chłopcze.
— A, to jaśnie wielmożny pan pomódz mi nie może, rozumiem, — powiedział Renzo i odtrącając co chwila, ruchem dość energicznym, ręce siepaczy, którzy widocznie szczerą mieli ochotę przyjść mu z pomocą, ubierał się daléj, o ile to się tylko dało, jak najbardziéj powolnie.
— Czy będziemy przechodzić przez plac katedry? — spytał po chwili.
— Możemy iść i tamtędy, skoro sobie tego życzysz; tak, drogą najkrótszą, abyś mógł co najprędzéj już być uwolnionym — odpowiedział urzędnik, dręcząc się tém nie pomału, że obecne warunki nie pozwalały mu zażądać od Renza pewnych wyjaśnień co do owego tajemniczego zapytania, które mogłoby posłużyć za treść do wielce ciekawych badań. — że nie mam szczęścia, to nie mam! — myślał sobie pan urzędnik kryminalny. — Oto teraz naprzykład: wpada mi w ręce ptaszek, który, jak widać, gotów śpiewać a śpiewać, a gdybym miał choć chwilkę czasu po temu, mógłbym tak extra formam, po akademicku, jak to mówią w przyjacielskiéj pogadance, nie grożąc nawet torturą, wyspowiadać go, co się zowie, byłaby to chwała nie-lada poprowadzić do więzienia człowieka, który, sam o tém nie wiedząc, już się do wszystkiego przyznał, i trzebaż, aby właśnie taki człowiek teraz mi się nawinął pod rękę! Ha! cóż robić! Trudna rada! — Tu przerwał na chwilę bieg swoich myśli wytężając słuch jeszcze bardziéj i podnosząc głowę, — tak, trudna rada! — dodał — kto wie, czy ten dzień nie będzie jeszcze gorszy od wczorajszego. — To, co go do tak przykrego wniosku przywiodło, był jakiś hałas niezwykły, który doleciał z ulicy; nie mógł się zatém oprzéć pokusie uchylenia cokolwiek grubéj firanki i wyjrzenia przez okno. Spostrzegł gromadkę mieszczan, którzy, odebrawszy od patrolu rozkaz rozejścia się, z początku odpowiedzieli nań pogróżkami i obelgami, a następnie, choć się istotnie rozchodzić zaczęli, nie ukrywali wszakże wielkiego rozdrażnienia; to zaś, co najbardziéj zatrwożyło urzędnika, była wyszukana grzeczność, z jaką żołnierze przemawiali do ludu. Odszedł od okna i na chwilę zamyślił się nad tém, czy ma zaraz Renza stąd uprowadzić, czy też zostawić go pod strażą dwu siepaczy i pośpieszyć do kapitana sprawiedliwości dla zawiadomienia go o wszystkiém. — Ale — przyszło mu wnet na myśl — gotowi powiedziéć, żem tchórz ostatni, że nie chcę wypełniać rozkazów naczelnika. Albo to oni dbają o człowieka! Rób, co chcesz, musisz słuchać! Przeklęta służba! Przeklęty motłoch! Przeklęte bunty!
Renzo stał po środku pokoju, a dwa draby tuż przy jego boku. Urzędnik oczyma dał im do zrozumienia, aby się grzecznie obchodzili z wieśniakiem i rzekł:
— No teraz, chłopcze, w drogę.
Renzo patrzył, myślał i czuł bardzo wiele. Teraz już zupełnie prawie był ubrany, zostawało mu tylko włożyć kaftan, który trzymał w jednéj ręce, podczas gdy drugą szukał czegoś pilnie po kieszeniach.
— O! — powiedział, patrząc na urzędnika z wyrazem wielce znaczącym — tu były pieniądze i list. Mój panie, gdzie się to mogło podziać?
— Wszystko ci oddadzą — rzekł urzędnik — bądź spokojny; najprzód jednak trzeba załatwić te drobne formalności, o których ci mówiłem. Chodźmy już, chodźmy.
— O! nie, przepraszam — powiedział Renzo potrząsając głową — tak się nie robi, zaraz chcę miéć to, co do mnie należy. Tak, mój panie, zdam sprawę z mego postępowania, ale list i pieniądze proszę mi oddać.
— Otóż pokażę ci, jak wielkie pokładam w tobie zaufanie: masz swój list i pieniądze i śpiesz się — rzekł urzędnik z westchnieniem, wyjmując z zanadrza i oddając Renzowi skonfiskowane rzeczy. Renzo wziął je i nie okazując najmniejszego pośpiechu, schował na piersiach, mrucząc pod nosem: — aj. aj! tak często macie widać do czynienia ze złodziejami, żeście już i sami wyuczyli się trochę tego rzemiosła. — Siepacze aż się zatrzęśli z gniewu, lecz urzędnik umiał wzrokiem utrzymać ich na wodzy, a sam, w duchu powtarzał: — czekaj no, czekaj, byle mi się tylko udało zaprowadzić cię do więzienia, wtedy zapłacisz mi, oj! z lichwą zapłacisz, kochanku!
W czasie, gdy Renzo wkładał kaftan i szukał kapelusza, urzędnik dał znak jednemu z siepaczy, aby szedł naprzód. Za tym siepaczem poszedł więzień, za więźniem drugi siepacz, a sam pan urzędnik pochód zamykał. Kiedy już zeszli do kuchni, w chwili, gdy Renzo, oglądając się dokoła, powiedział: — a tenże poczciwiec gospodarz, gdzie się podział? — urzędnik znowu dał znak siepaczom, którzy, chwytając jeden za prawą, drugi za lewą rękę chłopaka, z niezmierną szybkością związali je za pomocą pewnego przyrządu, który, dzięki dobrze znanéj hipokryzyi eufemizmu, otrzymał nazwę rękawków. Takie rękawki były (na prawdę przykra to rzecz wdawać się w szczegóły tak błahe, tak uwłaczające prawdziwéj powadze dziejowéj, ale cóż robić! jasność opowiadania tego wymaga) rękawki te był-to więc poprostu sznurek, cokolwiek dłuższy, niż obwód zwykłego przegubu ręki, który po obu końcach miał dwa małe drążki. Sznurek otaczał rękę pojmanego, drążki zaś, przechodząc pomiędzy średnim a piątym palcem tego, kto prowadził więźnia, pozwalały mu ściskać dowolnie owe pęta tak, iż biedna ofiara nie tylko nie mogła myśléć nawet o ucieczce, ale za najlżejsze oznaki krnąbrności natychmiast odbierała karę, która była tém dotkliwszą, iż cały sznurek był usiany węzłami.
— A toż co za podstęp zdradziecki! — krzyknął Renzo, usiłując się wyrwać. — Mnie, mnie, uczciwego człowieka, wiązać jak zbója! Puśćcie... — Lecz urzędnik, który miał zawsze słodkie słówka na pogotowiu, powiedział i teraz: — nie bądź-że dzieckiem, trochę cierpliwości. Cóż chcesz? oni muszą spełniać swój obowiązek, taka to nasza służba: formalności, formalności! nawet z porządnym człowiekiem nie wolno nam obejść się tak, jakbyśmy tego sobie życzyli. Tak, gdybyśmy nie wypełniali tego, co nam rozkazano, oho! żleby z nami było! gorzéj, niż z tobą w téj chwili, mój chłopcze!
W czasie, gdy to mówił, dwaj siepacze dokończyli swej pracy. Renzo uspokoił się, jak rączy rumak, gdy poczuje w ustach żelazo wędzidła, i rzekł z westchnieniem: — cierpliwości!
— Dobrze mój chłopcze! — zawołał urzędnik — wierz mi, że cierpliwość i szczerość najskuteczniéj ci dopomogą do wybrnięcia z kłopotu. Za jakąś godzinkę najdaléj... Cóż robić! i ja wiem przecież, że to rzecz przykra; no, ale to jedna chwila tylko. Ponieważ widzę, żeś dobrowolnie najlepszą sobie obrał drogę, czuję się w obowiązku dać ci jednę malutką przyjacielską radę, z któréj niezawodnie zechcesz skorzystać dla swego własnego dobra. Wierz mi, boć przecie znam się trochę na takich rzeczach: idź prosto, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, tak niczyjéj uwagi na siebie nie ściągniesz, nikt cię nie spostrzeże, nikt się nie domyśli... i ocalisz swój honor. Za godzinę najdalj ébędziesz już wolny, oni tam mają co robić! sami niezawodnie zechcą pośpieszyć, a zresztą i ja przecież tam będę... Otóż ślicznie, pięknie wszystko skończymy i pójdziesz sobie, gdzie ci się podoba, a nikt się nie domyśli nawet, żeś był w ręku sprawiedliwości. A wy — mówił daléj, zwracając się do siepaczy i przybierając odrazu surowy, rozkazujący wyraz — ani mi się ważcie go krzywdzić, bo ja biorę go pod swoję opiekę, ja, słyszycie? Macie spełniać wasz obowiązek, ale pamiętajcie, że uczciwy człowiek, że młodzieniec tak rozsądny i przyzwoity, który wkrótce już będzie wypuszczony na wolność, musi przecież bardzo dbać o swój honor. Idźcie tak, aby się nikt niczego nie domyślił, aby się każdemu mogło wydawać, że to trzéj przyjaciele idą sobie na przechadzkę. — I głosem podniesionym, groźnie brwi ściągając, doda! na końcu: — Zrozumieliście? — Potém, zwracając się znowu do Renza z twarzą, która odrazu stała się pogodną i z miłym uśmiechem, który zdawał się mówić: o! my jesteśmy przyjaciółmi, nieprawdaż? — szepnął mu do ucha — a więc śmiało, rob tak, jak ja ci radzę, idź spokojnie, z dobrą miną, zaufaj temu, kto ci dobrze życzy i w drogę. — Orszak ruszył.
Jednak, pomimo tak wielu i tak pięknych słówek, nasz Renzo żadnemu z nich wiary nie dawał, nie wierzył w to, aby urzędnik więcéj go kochał, niż swoich siepaczy, ani w to, aby honor jego tak bardzo mu był drogi, ani téż, aby stanął w jego obronie przed kapitanem sprawiedliwości; natomiast zrozumiał wybornie treść tych słów, to jest, że szanowny pan urzędnik kryminalny niezmiernie się lęka, aby w drodze nie zaszło coś takiego, z czegoby więzień zechciał skorzystać dla odzyskania swobody, i że właśnie to było przyczyną owych słodkich słów i uśmiechów, mających na celu odwrócenie jego uwagi od wszystkiego, co się dziać mogło dokoła. Tak więc owe przestrogi, rady, napomnienia na to tylko się zdały, aby utwierdzić go jeszcze w przekonaniu, że powinien obrać taktykę Wcale odmienną.
Stąd wszakże nie wynika bynajmnjéj, aby pan urzędnik kryminalny miał być nowicyuszem w swym zawodzie, człowiekiem niewielkiego sprytu i doświadczenia. Był-to lis szczwany i byle komu nie udawało się wywieść go w pole (powiada nasz autor, który należał widocznie do rzędu jego przyjaciół), ale w téj chwili panował w duszy jego wielki zamęt. Mogę was najuroczyściéj zapewnić, że ten sam urzędnik kryminalny, w zwykłych warunkach, uśmiałby się serdecznie z każdego, ktoby, chcąc przekonać kogoś o rzeczy dość już sama przez się podejrzanéj, zabrał się tak niezręcznie do tego, i tak zabawnie udawał przyjaciela swój ofiary. Lecz tak się już zwykle dzieje na świecie, że człowiek wzruszony i zatrwożony, widząc, że ktoś może go z kłopotu wybawić, prosi go o to najusilniéj, natarczywie na różne sposoby; to też i szczwane lisy, pomimo swéj przebiegłości, gdy są mocno zaniepokojone i drżą o swoje skórę, muszą; uledz temu ogólnemu prawu, a nawet w podobnych razach bardziéj jeszcze tracą przytomność, niż zwykli śmiertelnicy. Cała ich przebiegłość, wszystkie ich sposoby i sposobiki, za pomocą których przywykli walczyć i zwyciężać, które stały się drugą ich naturą, i które, użyte w odpowiedniéj chwili, ze zwykłym spokojem i z niezbędną ogodą umysłu, tak po mistrzowsku i tak zarazem subtelnie odnoszą pożądany skutek, a następnie, gdy po dopięciu celu staną się wszystkim wiadome, wzbudzają tak wielki podziw, użyte teraz, w owych chwilach gwałtownego wzruszenia, i to użyte wszystkie razem, z pośpiechem, bez namysłu, bez wyrafinowanéj zręczności, szkodę tylko przynoszą. To téż każdy z takich szczwanych lisów, gdy raz już trafi do matni, wzbudza śmiech i litość, a człowiek, który w ich mniemaniu powinien wyciągnąć ich z biedy własnym kosztem, choćby był nawet daleko mniéj od nich przebiegły, zaraz jednak zmiarkuje, o co im chodzi i ze wszystkich tych zabiegów wyciągnie naukę, która im wyjdzie na zgubę, a jemu na pożytek. Otóż, dla tych wszystkich powodów radzilibyśmy takim arcy-szanownym panom, aby nigdy nie tracili przytomności, lub téż starali się zawsze być stroną silniejszą; to ostatnie zaś, jak sądzę, byłoby dla nich rzeczą najbezpieczniejszą.
Nasz Renzo, skoro tylko znalazł się na ulicy, zaczął strzelać oczyma na wszystkie strony, wytężać słuch, wysuwać się naprzód, zbaczać na prawo, to na lewo, jednakże, jakby na biedę, niebyło zbyt wielkiego zbiegowiska ludzi, a chociaż na niejednéj twarzy dawał się widzieć jakiś podejrzany, buntowniczy wyraz, każdy jednak szedł prosto swoją drogą. A więc nie było żadnego rozruchu!
— Pamiętaj! pamiętaj! bądź rozsądny! — powtarzał półgłosem urzędnik idąc tuż za Renzem — twój honor, honor, mój chłopcze, to nie żarty!
Ale Renzo, który zwrócił całą swą uwagę na jakichś trzech przechodniów z zaognionemi twarzami, usłyszawszy, że mówią coś o piekarniach, o mące ukrytéj i o sprawiedliwości, zaczął stroić do nich miny bardzo żałośne i kaszlać w sposób, który zdradzał zupełnie co innego, niż zaziębienie. Trzéj przechodnie spojrzeli z większą uwagą na wieśniaka i jego towarzyszów i przystanęli; zaraz obok nich zatrzymało się kilku innych, a jeszcze inni, którzy już go byli minęli, teraz zawrócili się i w niejakiéj odległości poszli za nim, szepcząc coś między sobą.
— Pamiętaj, pamiętaj, nie gub siebie, mój chłopcze, to gorzéj dla ciebie, sam rozumiesz, nie psuj swéj sprawy; pamiętaj: honor, dobre imię — powtarzał cichym głosem urzędnik. — Renzo jednak coraz się żałośniéj wykrzywiał i kaszlał. Siepacze, zamieniwszy z sobą znaczące spojrzenie, sądząc, że tak chyba będzie najlepiéj, (ach, bo każdemu przecież zdarza się pomylić) zacisnęli jednocześnie sznurki, krępujące ręce więźnia.
— Aj! Aj! Oj! — woła biedna ofiara. — Na ów krzyk ludzie cisną się dokoła, nadbiegają dalsi, na całéj ulicy wszczyna się ruch wielki, a oprawcy Renza muszą się zatrzymać. — To łotr z pod ciemnjé gwiazdy — mówi półgłosem pan urzędnik kryminalny, zwracając się do tych, którzy odrazu stanęli mu za plecami: — to złodziej, złapany na gorącym uczynku. Rozstąpcie się, proszę, zróbcie miejsce dla przedstawiciela prawa i sług jego! Lecz Renzo widząc, że chwila po temu, że siepacze na raz stali się biali, a przynajmniéj bladzi, pomyślał sobie: — albo teraz, albo nigdy. — I natychmiast głos podnosząc, zawołał: — bracia! do więzienia mnie prowadzą za to, żem wczoraj żądał wraz z innemi; chleba i sprawiedliwości. Nie zrobiłem nic złego, jestem uczciwym człowiekiem, nie opuszczajcie mnie, bracia!
Szmer współczucia przeleciał po zgromadzonych, ozwało się kilka głosów obiecujących przyjść z pomocą pojmanemu; siepacze zrazu rozkazują, potém wymagają, wreszcie proszą najbliższych, aby się rozeszli, aby ustąpili z drogi, ale tłum rośnie z każdą chwilą, coraz mnijé wolnego miejsca, tak, iż owi dwaj dzielni rycerze, widząc, na co się zanosi, puszczają wreszcie swą zdobycz, i cofając się zwolna, myślą tylko o tém, aby zmieszawszy się z ludem, drapnąć gdzieś niepostrzeżenie. Urzędnik kryminalny pragnąłby z całéj duszy pójść za ich przykładem, lecz przeklęty czarny płaszcz strasznie mu przeszkadzał. Blady i przerażony ten biedak chciałby się stać maluczkim, bardzo maluczkim, aby się jakkolwiek z tłumu wyśliznąć, ale każdym razem, gdy oczy podnosi, widzi dwadzieścia innych zwróconych na siebie. Na wszelkie sposoby usiłował przybrać minę obojętnego przechodnia, który przypadkowo tylko, jak źdźbło słomy w środku kry lodu, znalazł się w tym tłumie, a po chwili, spotkawszy się oko w oko z jakimś człowiekiem, który patrzył nań bardziej groźnie, niż inni, złożył usta do uśmiechu i spytał z wielkiém niby zdziwieniem, choć bardzo jakoś niezręcznie, co się stało?
— Kruku ty, kruku! — odpowiedział zapytany.
— Kruk, kruk! — zawołano dokoła. To był wstęp tylko, w ślad za tém poszły potężne szturchańce tak, iż po niejakiéj chwili, szanowny pan urzędnik, częścią o własnych silach, częścią zaś przy pomocy łokci i pięści zgromadzonych, dopiął tego, czego w téj chwili pragnął najgoręcéj, to jest wydostał się z tłumu.


ROZDZIAŁ XVI.

— Uciekaj, uciekaj, bracie! Tam, do klasztoru, tu, do kościoła! prędzéj! w tę stronę! nie, nie, tędy, bracie! — wołano dokoła Renza. Te rady wszakże były zupełnie zbyteczne. Już od pierwszéj chwili, gdy mu w głowie zabłysła nadzieja wydarcia się ze szpon siepaczy, nasz góral zaczął się namyślać nad tém, co pocznie w razie, gdyby jego plan powiódł się szczęśliwie i postanowił uciekać, uciekać nawet bez chwili wypoczynku, dopókąd nie zostawi za sobą nie tylko miasta, ale całego księstwa medyolańskiego.
— Bo — myślał sobie — zapisali mnie przecież w tych swoich, przeklętych księgach, licho ich tam wie, w jaki sposób, dość, że wiedzą, jak się nazywam, a znając moje imię i nazwisko, mogą mnie lada chwila porwać jak swego. — Co zaś do szukania schronienia w klasztorze, to wówczas chybaby odważył się na to, gdyby już miał siepaczy tuż, tuż na karku. — Bo lepiéj jest ptaszkowi w gaju, niż w klatce — powiedział sobie i uznał za najlepsze usiłować uciec do Bergamo, gdzie mieszkał ów jego krewniak Bartolo, który, jeżeli sobie przypominacie, kilka razy zapraszał go do siebie. Ale, jak tu drogę znaléść? W tém cała bieda! Znalazłszy się w nieznanéj części prawie całkiem nieznanego sobie miasta, Renzo nie wiedział nawet, w którjé stronie leży Bergamo, a chociażby i dowiedział się o tém, to nie umiałby trafić do owéj bramy, przez którą powinien był wyjść z miasta. Już chciał się zapytać swych zbawców o drogę, gdy naraz, przyszedł mu na myśl wczorajszy fabrykant broni, ten ojciec czworga dziatek, tak usłużny, poczciwy, i odrazu stracił ochotę wyjawienia swych zamiarów przed tak liczném zgromadzeniem, w którém kto wie, czy nie było ptaszków z gatunku Ambrożego Fuselli. Postanowił więc jak najspieszniéj stąd się oddalić, a o drogę zapytać już tam, gdzieby nikt nie mógł wiedziéć ani kim on jest, ani dlaczego stawia swe zapytanie. Bóg wam zapłać, bracia — rzekł więc do swych zbawców dobryście spełnili uczynek — i nie czekając dłużéj wybiegł z tłumu, który szybko ustępował mii z drogi. Skręcił w pierwszy zaułek, potmé w jednę uliczkę, potém w drugą i daléj a daléj pędził tak przez czas pewien sam nie wiedząc dokąd. Kiedy mu się już zdało, że oddalił się dostatecznie, zwolnił kroku dla uniknięcia podejrzeń i zaczął się rozglądać dokoła, szukając jakiéjś twarzy, wzbudzającéj zaufanie, a to w celu uczynienia owego zapytania. Ale tu nowa bieda! Pytanie samo przez się było nieco podejrzane, czasu nie miał do stracenia; bo siepacze ochłonąwszy zaledwie z pierwszego przestrachu, musieli niezawodnie zabrać się do tropienia zbiega, a wieść o jego ucieczce mogła już się rozejść po mieście; toteż biedak musiał odbyć co najmniéj z jakie dziesięć fizyonomicznych studyów, zanim wreszcie znalazł twarz, któréj szukał. Bo, czyż mógł naprzykład zwrócić się ze swém zapytaniem do tego tłuściutkiego człowieczka na krótkich nogach, który, stojąc na progu swego sklepiku, ręce w tył założył, podniósł do góry czerwone, okrągłe oblicze z okazałym podbródkiem, a nie mając nic lepszego do roboty, to się podnosił na palcach, to ciężko opadał na pięty i miał minę tak ciekawego gaduły, że niezawodnie zamiast dać odpowiedź, sam-by zaczął się wypytywać. Albo znowu ten przechodzień, który się teraz zbliżał ku niemu z tym osłupiałym wzrokiem i obwisłą wargę, czyż mógł komukolwiek dobrze wskazać drogę? Kto wie nawet, czy znał swoję własną! Ów chłopiec zaś, któremu, co prawda, tak bystro z oczu patrzyło, wyglądał jednak na wielkiego urwisa i niezawodnie postarałby się o to, aby biednego wieśniaka wyprawić w stronę przeciwną téj, w którą iść zamierzał. Święta to prawda, że dla człowieka w kłopocie wszystko prawie staje się powodem do coraz nowych kłopotów! Wreszcie po długich bezskutecznych poszukiwaniach, Renzo spostrzegł człowieka, który szedł spiesznie, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo; zdało mu się, że ten chyba będzie najlepszy, bo mając widocznie jakąś pilną sprawę do załatwienia, odpowie mu niezawodnie krótko i jasno, a gdy usłyszał jeszcze, że ów człowiek z wielkiém ożywieniem coś mówi do samego siebie, poznał w nim szczerą duszę i nie namyślając się dłużjé, podszedł prosto do niego:
— Mój panie, raczcie mi powiedziéć z łaski swojéj, którędy to się idzie w stronę Bergamo?
— W stronę Bergamo? Przez Wschodnią bramę.
— Bardzo dziękuję. A do Wschodniej bramy?
— A to idźcie tędy: zaraz w tę ulicę na lewo, i znajdziecie się na placu katedry, a potém...
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję, tam daljé od placu, to już sam znam drogę. Bóg zapłać panu. I poszedł prosto w stronę, którą mu wskazano. Zapytany stał przez chwilę, patrząc za oddalającym się wieśniakiem, potém poszedł z większym jeszcze pośpiechem, mówiąc półgłosem: — albo on coś przeskrobał, albo też jemu chcą jakiegoś figla wypłatać.
Renzo już jest na placu, przebywa go, mija kupkę popiołu i czarnych węgli w któréj poznaje szczątki wczorajszego ogniska; przechodzi obok schodów katedry, potém obok piekarni kul, nawpół zburzonéj i strzeżonéj teraz przez żołnierzy i daléj, a daléj podąża tą drogą, którą tu przybył wraz z tłumem, dochodzi do klasztoru kapucynów; spogląda na ów placyk, na drzwi kościółka i mówi z westchnieniem; — dobrą radę dawał mi jednak ten furtyan, lepiéjbym zrobił, gdybym wówczas zaczekał w kościele!\
Tu zatrzymał się na chwilę, aby się przyjrzéć uważniej bramie, przez którą chciał wyjść z miasta, i spostrzegł zdaleka, jakby na straży, wielu ludzi dokoła niéj zebranych, a że teraz wyobraźnia jego była nieco podnieconą (nieborak! miał przecież do tego słuszne powody), uczuł więc naraz wielki wstręt do zbliżenia się do owéj bramy. Tuż obok, pod ręką, miał tak dobre schronienie, w którém, dzięki listowi ojca Krzysztofa, mógł liczyć na najlepsze przyjęcie. Nie wiele brakowało, aby zawrócił do furty klasztornéj, lecz po chwili znów nabrał odwagi: — tak, lepiéj ptaszkowi w gaju, niż w klatce! A zresztą któż tu mnie zna? Przecie dwaj siepacze nie mogli się na kawałki podzielić, aby czekać na mnie przy każdéj bramie ~ powiedział sobie. — Byle śmiało, a wszystko będzie dobrze. — Obejrzał się, aby się przekonać, że niema pogoni, potém jeszcze raz spojrzał przed siebie, lecz nigdzie nie dostrzegł nikogo, ktoby zdawał się zajmować jego osobą, więc naprzód! Postanowił jednak zwolnić kroku, bo te nogi utrapione, gdyby im tylko pozwolić, ciągleby biegły, a tu przecie wypada iść powoli i spokojnie; z miną więc obojętną, gwiżdżąc jakąś wesołą piosenkę, podszedł do bramy.
W saméj bramie, zagradzając przejście, stała spora gromadka straży celnéj i hiszpańskich żołnierzy; wszyscy jednak byli wyłącznie zajęci tém, co się działo na zewnątrz, odebrali bowiem rozkaz niewpuszczania okolicznych mieszkańców, którzy na wieść o rozruchach, jak kruki na pobojowisko, zewsząd ciągnęli do Medyolanu. Dzięki więc téj okoliczności, nasz Renzo, z miną obojętną, ze spuszczonemi oczyma, spokojnie, nie okazując najmniejszego pośpiechu, jak człowiek, który idzie sobie na przechadzkę, aby odetchnąć świeżém wiejskiém powietrzem, zdołał wyjść z bramy, nie ściągnąwszy na siebie niczyjéj uwagi; serce tylko gwałtownie mu biło. Widząc na prawo wąską uliczkę, zaraz na nią skręcił i szedł przez czas pewien, nie odważając się nawet spojrzéć poza siebie.
Idzie więc wciąż daléj a daléj, wille, domki, ogrody, przechodzi przez wioski, nikogo o nic nie pyta, na nikogo nawet nie patrzy, wie, że się od Medyolanu oddala, ma nadzieję, że podąża w stronę Bergamo i jak na teraz, najzupełniéj mu to wystarcza. Od czasu do czasu ogląda się, od czasu do czasu przypatruje się z wielką uwagą raz jednéj, to znów drugiéj ręce, w których pozostało jeszcze odrętwienie i na których widnieje czerwone pasemko, ślad owych miłych rękawków. Jego myśli, jak to zresztą każdy zrozumie, były jakąś dziwną mieszaniną niepokoju, żalu, goryczy, gniewu i rozczulenia; utonął całkiem w mozolnéj pracy wyjaśniania sobie tajemniczych stron téj bolesnéj przygody, a nadewszystko tego, w jaki sposób mogli się dowiedziéć o jego nazwisku. Podejrzenia jego oczywiście padały na owego fabrykanta broni, pamiętał bowiem, że się z tém przed nim wygadał. A gdy przypomniał sobie teraz podstęp, jakiego użył ten człowiek, aby go za język pociągnąć, i całe jego zachowanie się i wszystkie te grzeczności, które widocznie służyły mu do wkradnięcia się w zaufanie wieśniaka, podejrzenia Renza zamieniły się w pewność. Jednak, i to także pamiętał, choć już mniéj jasno, że po wyjściu z gospody owego uprzejmego przewodnika, długo jeszcze gawędził, lecz z kim? o czém? na to już w żaden sposób odpowiedziéć sobie nie umiał, bo pamięć jego uporczywie milczała, jak gdyby w czasie całéj téj przygody była gdzieś bardzo daleko. Biedak gubił się w domysłach, można go było porównać do człowieka, który, podpisawszy swoje nazwisko na wielkiéj liczbie białych arkuszy, oddal je komuś, kogo miał za osobistość nieposzlakowanéj uczciwości, aby tenże działał w jego imieniu, a następnie, widząc, iż ów mniemany poczciwiec jest największym oszustem, chciałby się dowiedziéć o stanie swoich interesów, ale w jaki sposób? kiedy w nich panuje chaos nie do rozwikłania, Inną, nie mniéj dręczącą pracą było utworzenie sobie jakiegoś planu na przyszłość, na którymby mógł się z przyjemnością zatrzymać, ale wszystkie te, które nie należały do zamków na lodzie, były, niestety, bardzo i bardzo smutne!
Wkrótce jednak wszystkie te bolesne rozpamiętywania musiały ustąpić miejsca kłopotom obecnéj chwili. Już od pewnego czasu, Renzo szedł na chybił-trafił, jak to mówią, aż w ostatku zmiarkował, że tak daléj iść nie podobna, że sam nie potrafi dać sobie rady. Wprawdzie czuł wielki wstręt do wymówienia wyrazu Bergamo, jak gdyby wyraz ten miał mieć w sobie coś podejrzanego, coś zuchwałego, ale, bez niego przecież nie mógł się obejść. Postanowił więc, jak to już uczynił w Medyolanie, zapytać o drogę pierwszego lepszego przechodnia, którego twarz wzbudzi w nim zaufanie, i tak téż zrobił.
— To nie tędy do Bergamo — odpowiedział mu zapytany, i po chwili namysłu, mową i giestem wytłumaczył mu, którędy ma iść, aby trafić na gościniec.
Renzo podziękował, udał, że nie omieszka zastosować się do udzielonéj mu rady, poszedł rzeczywiście w stronę wskazaną, jednakże w duchu postanowił nie wstępować już na ów gościniec, a tylko, nie tracąc go z oka, bocznemi drogami zdążać ku granicy. Jednak łatwiéj było powziąć, niż wykonać takie postanowienie. Stąd też wynikło, że idąc, jak to mówią, w zygzag, to na prawo, to na lewo, częścią stosując się do innych nowych wskazówek, które, uzbroiwszy się z odwagę, zbierał tu i ówdzie, częścią uzupełniając je, gdy mu się njedokładne zdawały, częścią zaś, trzymając się przez czas pewien raz już obranego kierunku, nasz zbieg, pomimo, że już co najmniéj, uszedł ze dwanaście mil, nie zdołał jednakże nawet i na sześć mil oddalić się od Medyolanu; co zaś do Bergamo, to wątpię nawet, czy się do niego choć na włos jeden przybliżył. Przyszedł wreszcie do przekonania, że i ten sposób nie jest najlepszy, i postanowił jeszcze innego spróbować. Pomyślał sobie, iż byłoby rzeczą nader pożądaną, gdyby, za pomocą zręcznego zapytania, mógł się dowiedziéć o nazwie jakiegoś miasteczka, leżącego nieopodal granicy, do którego można byłoby się dostać bocznemi drogami; w takim bowiem razie, rozpytując się o nie, nie potrzebowałby już mówić tak często o owém Bergamo, które, jak sądził, mogło w każdym wzbudzać pewne podejrzenie i naprowadzać na jakieś niepotrzebne myśli o ucieczce, pogoni, kryminale.
W czasie, gdy rozważał nad tém, w jaki sposób dałoby się najlepiéj zebrać te wszystkie wiadomości bez obudzenia podejrzeń, naraz spostrzega domek ustronny, stojący w pewném oddaleniu od wioski, przez którą przed chwilą przechodził, a na owym domku zieloną gałązkę. Już od pewnego czasu czuł potrzebę wypoczynku i pokrzepienia się; a oprócz tego przyszło mu na myśl, że może w téj gospodzie potrafi się czegoś dowiedziéć, więc wszedł. Gospoda była pustą, tylko jakaś stara kobieta z przęślicą u boku a z wrzecionem w ręku, siedziała w kąteczku. Powiedział, iż chce coś przekąsić, kobieta oświadczyła, że ma ser niezgorszy i wyborne wino, podziękował (tak jakoś je zbrzydził odrazu za ów figiel, który ono mu wczoraj wyplatało), usiadł na ławce, prosząc o pośpiech. Staruszka natychmiast podała mu sér i chleb, a następnie, w czasie gdy Renzo zabrał się dojedzenia, zaczęła go wypytywać z wielką ciekawością kim jest, skąd przybywa i czy nie może jéj opowiedziéć czegoś o dziwnych rzeczach, które się dzieją teraz w Medyolanie boć przecie nawet i tu we wsi coś już o tém słyszała. Renzo, nie tylko z wielką zręcznością dawał jéj śmiałe i wymijające odpowiedzi, ale oprócz tego potrafił nawet skorzystać z trudnego położenia, w jakiem się znalazł, i obrócił na swą korzyść ciekawość staruszki, która wypytywała go również i o to, dokąd się teraz udaje.
— E! nie mało czasu będę w drodze! — rzekł chłopak: — i tu i ówdzie mam interesa do załatwienia, a nawet, jeżeli mi nieco czasu wolnego pozostanie, to mam zamiar wstąpić do tego miasteczka... czyli raczéj miasta... ach, jakże bo się ono nazywa? Tam, na gościńcu do Bergamo, prawie na saméj granicy, ale jeszcze po naszéj stronie. Otożem zapomniał!...
— To chyba Gorgonzola — odpowiedziała staruszka.
— Gorgonzola! a tak, tak, Gorgonzola! — powtarzał Renzo, jakby po to, aby sobie owę nazwę lepiéj wrazić w pamięć. — A czy to stąd bardzo daleko? — dodał po chwili.
— Tego nie wiem na pewno, może jakie dziesięć, a może nawet i dwanaście mil. Ot, gdyby tu był który z moich synów, toby wam powiedział.
— A jak się wam zdaje, czynie możnaby do Gorgonzoli iść témi miłemi drożynami, nie wychodząc na gościniec, gdzie taki kurz, ale to taki kurz? O! bo, co prawda, Pan Bóg musiał się chyba na nas rozgniewać, że od tak dawna ani kropli deszczu nie mamy!
— A wiecie, mnie-by się zdawało, że i bocznemi drogami iść można: teraz idźcie tak, prosto, a o dalszą drogę spytacie się w sąsiedniej wiosce. — Nazwała mu ją.
— Dobrze, dziękuję, może też tak i zrobię — rzekł Renzo, wstając od stołu. Schował do kieszeni kawał chleba, który mu pozostał od skromnego śniadania, a który tak dalece niepodobny był do owego bochenka, znalezionego wczoraj u stóp kolumny św. Dyonizego; zapłacił, wyszedł i poszedł na prawo, drogą, którą mu staruszka wskazała. Tak idąc od wsi do wsi, z nazwą Gorgonzoli na ustach, trzymając się ciągle zdała od gościńca, przybył wreszcie do owego miasta na jaką godzinę przed zachodem słońca.
W drodze już postanowił sobie zatrzymać się tu na czas nieco dłuższy, niż w owéj pierwszéj gospodzie i zjeść coś bardziéj posilnego. Ciało jego zaczynało się też dopominać o wygodne łóżko, ale na to był głuchy zupełnie i wołałby paść bez tchu na drodze, niż przychylić się do jego pragnień. Miał zamiar, zażądawszy coś do zjedzenia w jakiéj gospodzie, wywiedziéć się nieznacznie jak daleko jeszcze do Addy i jaka do niéj droga najkrótsza, aby, posiliwszy się nieco, bezzwłocznie udać się w tamtę stronę. Urodzony i wzrosły przy powtórném, że tak powiem, źródle téj rzeki, słyszał o tém nie raz, że w pewném miejscu, na pewnéj przestrzeni stanowi ona granicę między księstwem medyolańskiém, a rzeczpospolitą wenecką, a pomimo to, że ani o tém miejscu, ani o téj przestrzeni nie miał, co prawda, zbyt jasnego pojęcia, czul wszakże, iż w obecnéj chwili powinien gdziekolwiekbądź i w jakikolwiekbądź sposób, byle co najprędzéj, przebyć owę granicę. To też postanowił, choćby mu to się dziś jeszcze nie miało nawet udać, iść ciągle, iść bez wytchnienia, dopókądby siły starczyły, a następnie na jakiémś polu, w lesie, a choćby nawet i na pustyni, byle tylko nie w gospodzie, czekać na pierwsze brzaski poranne.
Zaraz na wstępie do miasta spostrzegł gospodę, wszedł do niéj i poprosił gospodarza, który pośpieszył na jego spotkanie, aby mu dał coś, czémby mógł głód swój uśmierzyć, a także i szklankę wina, bo tak czas, jak również i podróż tak długa, złagodziły już znacznie ów wielki i nieprzezwyciężony wstręt, który zrazu uczuł do tego trunku. — Proszę Was tylko, abyście dali to, co macie gotowego, czekać nie mogę, zaraz w dalszą ruszam drogę — dodał. A powiedział to nie dlatego tylko, że tak było w istocie, ale z obawy, aby gospodarz nie pomyślał sobie przypadkiem, że on tu chce nocować i nie uznał za stosowne zapytać go o imię i nazwisko, o to kim jest i skąd przybywa, i po co i na co....
— Służę w téj chwili — odpowiedział gospodarz, a Renzo usiadł przy stole tuż obok drzwi, w kąteczku, jak winowajca.
W izbie znajdowało się kilku mieszczan, którzy widocznie, nie mając nic lepszego do roboty, zeszli się tutaj na winko i po długich rozprawach, po długich roztrząsaniach owych wielkich wypadków, które wczoraj zaszły w Medyolanie, przeszli następnie do stawiania różnych wniosków względem tego, co się tam dzisiaj dziać mogło, a ciekawość ich była wielką, gdyż same owe nowiny z dnia ubiegłego mogły ją raczéj podbudzić, niż zaspokoić: bunt rozpoczęty, bo przecież nie stłumiony; skoro go noc tylko przerwała, rzecz więc nie dokończona, dopiéro pierwszy akt olbrzymiego dramatu. Po chwili jeden z nich, podchodząc do nowoprzybyłego, zapytał go, czy czasem nie był dziś w Medyolanie.
— Ja? — odrzekł Renzo ze zdziwieniem, starając się tymczasem obmyślić jakąś odpowiedź.
— Tak, czyście wy tam nie byli, jeśli wolno zapytać?
Renzo, pokręcając głową, zacisnąwszy usta, wycedził jakoś niewyraźnie przez zęby: — Medyolan... z tego, com słyszał... nie musi być teraz miejscem nader przyjemném, i każdy, kto może, pewnie go zdaleka obchodzi.
— A więc i dziś są jakieś rozruchy? — zapytał z większą natarczywością ciekawy mieszczanin.
— Żeby o tém wiedziéć, trzeba byłoby tam być — powiedział Renzo.
— A wy nie z Medyolanu przybywacie?
— Nie, z Liscate — odrzekł żywo nasz chłopak, który już obmyślił swoję odpowiedź. Ściśle biorąc rzeczy naprawdę stamtąd przybywał, bo przechodził tamtędy, a o nazwie téj miejscowości dowiedział się po drodze od jakiegoś wieśniaka, który mu powiedział przez jakie wsie i miasteczka powinien był przechodzić, aby trafić do Gorgonzoli.
— Et! — rzekł ów człek natrętny, a to: et! miało widocznie oznaczać: lepiéjbyś zrobił, gdybyś z Medyolanu przybywał, ale trudna rada! — A tamże u was w Liscate — dodał — nic nie słyszeliście o awanturach medyolańskich?
— Bardzo być może, że któś i słyszał o tém — odrzekł góral — ale ja nic nie słyszałem.
Te ostatnie wyrazy tak wymówił, jakby chciał powiedziéć: skończyłem. Ciekawy natręt odszedł, a wkrótce potém zjawił się gospodarz z obrusem i talerzami.
Podczas, gdy nakrywał do stołu, Renzo, niby od niechcenia, przez zęby, z miną obojętną, ziewnąwszy nawet parę razy, powiedział: — A daleko stąd do Addy?
— Do Addy, to jest do przeprawy?
— No, tak... do Addy.
— A którędy chcecie się przeprawić, czy przez most w Cassano, czy na promie w Canonica?
— To mi wszystko jedno... Ot tak, przez ciekawość tylko spytałem.
— E! bo widzicie te dwa miejsca najlepsze, to przeprawy dla porządnych ludzi, dla ludzi którzy mogą wyjawić, kim są i jak się zowią.
— Dobrze więc, a dalekoż-to stąd?
— Tak do jednéj, jak i do drugiéj przeprawy z jakie sześć mil mniéj więcéj.
— Sześć mil! no, proszę! a ja myślałem, że bliżéj — powiedział Renzo. — I po chwili, z obojętnością, posuniętą aż do przesady, zapytał: — No, a gdyby kto chciał naprzykład iść jakąś krótszą drogą, to... czy są jakie inne bliższe przeprawy na rzece?
— A pewno że są — odrzekł gospodarz, utkwiwszy weń wzrok pełen złośliwéj ciekawości. To wystarczyło, aby na ustach Renza zamarły wszelkie inne zapytania, które już miał na pogotowiu. Przysunął półmisek do siebie, i patrząc na flaszeczkę, którą gospodarz przed nim postawił, powiedział: — oj I dobreż to winko?
— Że dobre, to dobre, już ja wam za to ręczę: — odrzekł gospodarz — możecie się spytać wszystkich mieszkańców Gorgonzoli, czy w mieście i w okolicy jest gdzie lepsze wino od mego, a zresztą skosztujcie-no tylko! — I odszedł w stronę owej głośno rozprawiajcéj gromadki.
— Przeklęte gospody! Przeklęci gospodarze! — zawmłal w duchu nasz Renzo: — im więcéj ich poznaję, tém bardziéj ich nie cierpię. Coraz gorsi się stają! — Jednakże pomimo tych gorzkich myśli, zabrał się do jedzenia z wielkim apetytem, co mu nie przeszkadzało wytężać słuch jednocześnie, aby dowiedziéć się, co też tu mówią o wielkich owych wydarzeniach, w których i on przecież brał udział niemały, i poznać, mniéj é, jakiego to są rodzaju ci ludzie i czy pomiędzy niemi nie znalazłby się jaki poczciwiec, któregoby można zapytać o drogę bez obawy zostania, jak-to mówią, przyciśniętym do muru i zmuszonym do wyśpiewania wielu i wielu niepotrzebnych rzeczy.
— Ale — mówił jeden — tym razem zdaje mi się, że Medyolańczycy postanowili bądź-co-bądź swego dokazać. No, zobaczycie, jutro najdaléj przecież się czegoś dowiemy.
— Nie mogę sobie darować tego, żem dziś rano nie udał się do Medyolanu — mówił inny.
— Cóżbym dał za to, żeby się dowiedziéć — powiedział znów pierwszy — czy ci panowie, tam w Medyolanie, pamiętali o nas biedakach, czy tylko dla siebie, dla stolicy ustanowili nowe prawo. Znacie ich przecie. Harde to, zuchwałe, wszystkoby chcieli miéć tylko dla siebie, a o innych to ani dbają.
— No, toć przecie i my mamy gęby tak dla jedzenia, jakotéż i dla wypowiadania tego, co nam się słuszném wydaje — odezwał się ktoś trzeci głosem o tyle cichym i skromnym, o ile to, co mówił, było donośne i znaczące — a skoro już raz się zaczęło i... — Ale osądził, że lepiéj będzie nie dokończyć swego zdania i umilkł.
— Nie w jednym Medyolanie chowają zboże i mąkę, aby głodem morzyć biedaków, ja wam powiem... — zaczął ktoś czwarty z wyrazem tajemniczości i tłumionego gniewu, gdy wtem tętent kopyt końskich przerwał mu mowę. Wszyscy pośpieszyli do drzwi i poznawszy tego, kto przybywał, wybiegli na jego spotkanie. Byłto pewien kupiec z Medyolanu, który udając się kilka razy do roku w interesach handlowych na pewien czas do Bergamo, zwykł był w téj gospodzie nocować, a ponieważ zawsze prawie znajdował w niéj toż samo towarzystwo, znał więc je doskonale. Zaraz otoczyli go wkoło, jeden chwycił konia za cugle, drugi trzymał już strzemię.
— Jak się macie, jak się macie! — zawołali wszyscy. — A dobrzeż się podróż udała?
— Wybornie; no, a wy jak się tu miewacie?
— Dobrze, dzięki Bogu. No, powiedźcież nam, proszę, co tam nowego słychać w Medyolanie?
— O! tak zaraz wam się nowin zachciewa — powiedział kupiec, zsiadając z konia i oddając go chłopakowi stajennemu. — Zresztą, zresztą — mówił daléj wchodząc wraz z całém towarzystwem do izby — o jakież mnie nowiny pytacie? w téj chwili musicie już wiedziéć o wszystkimé, chyba lepiéj odemnie?
— Nic a nic nie wiemy — zawołało kilku, przykładając rękę do piersi.
— Czyż-to być może? — rzekł kupiec. — No, w takim razie opowiem wam wiele pięknych... czy też brzydkich rzeczy, jak się tam komu będzie podobało je nazwać. Ej! gospodarzu, a mój pokój nie zajęty? Nie, to dobrze, a więc podajcie mi wina i tę moję ulubioną potrawę, no, wiecie już, o czém chcę mówić, ale zaraz, bo chcę się wcześniéj spać położyć, aby jutro wstać także wcześnie, gdyż muszę być przed obiadem w Bergamo. Otóż — ciągnął daléj, siadając w przeciwległym końcu izby, chociaż przy tym samym stole, przy którym siedział nasz Renzo przyczajony wprawdzie w kąteczku, lecz zato pilnie słuchający — otóż, czy nic nie wiecie o tych awanturach wczorajszych?
— O — wczorajszych już wiemy.
— A co! czy nie mówiłem, że oni tu więcéj muszą wiedziéć ode mnie, choć ja siedzę w Medyolanie. Popijają tu sobie winko w gospodzie i czatują na podróżnych, aby...
— Ale dziś, dziś co się działo?
— A, dziś. Nic więc nie wiecie, co było dzisiaj?
— No, mówimy przecie, że nic a nic, nikogo stamtąd nie było.
— Otóż więc pozwólcie mi najprzód gardło sobie odwilżyć, a potém już wam opowiem, co było dzisiaj. — Napełnił szklankę, jedną ręką zbliżył ją do ust, drugą podniósł wąsy, potém brodę pogładził, wychylił szklankę i tak mówić zaczął: — Dziś, mili przyjaciele, mało brakowało, aby dzień nie był równie burzliwy, a kto wie czy nie gorszy nawet od wczorajszego. Trudno mi niemal uwierzyć, że jestem tu w Gorgonzoli i że sobie z wami gawędzę, bo trzeba, żebyście o tém wiedzieli, żem już się wszelkich podróży wyrzekał, byle tylko siedziéć w domu i pilnować mego biednego sklepu.
— No, proszę! I cóż-to za licho być mogło? — spytał ktoś ze słuchaczy.
— Oj! że licho, to licho, prawdziwe licho, zaraz się o tém dowiecie. — I, krajać jakieś mięsiwo, które gospodarz przed nim postawił, a następnie, zajadając je z wielkim smakiem, ciągnął daléj swe opowiadanie. Gromadka ciekawych, rozdzieliwszy się na dwie połowy, stała po obu stronach stołu, słuchając go z otwartemi ustami, tylko Renzo w swoim kąteczku pozostał a choć na pozór cala ta sprawa zdawała się nie obchodzić go wcale, jednak, więcéj może, niż kto inny wytężał słuch i, o ile się dało, najpowolniéj przeżuwał ostatnie już kęski.
— Otóż dziś z rana ci hultaje, którzy wczoraj dokazywali tak strasznie, zeszli się na umówione miejsca (tak, bo już się naprzód byli porozumieli i pomyśleli o wszystkimé) zebrali się więc i rozpoczęli na nowo owo miłe włóczenie się po ulicach, starając się hałasem i krzykiem przywabić najwięcéj ludzi, bo to z niemi, przepraszam za porównanie, zupełnie jest tak, jak kiedy śmiecie wymiatają z domu, a kupka brudów rośnie z każdą chwilą. Kiedy już się im zdało, że liczba ich jest dość pokaźna, ruszyli wszyscy ku domowi wikaryusza prowizyi, jakby jeszcze nie dość im było tego, czego się względem niego dopuścili wczoraj: tak po barbarzyńsku obejść się z takim panem! O! łajdaki! A co na niego wygadywali! I to wszystko kłamstwo, potwarz wierutna; on taki pan zacny, porządny, a ja mogę coś o tém wiedziéć przecież, ja, co go znam tak dobrze, gdyż dla całéj jego służby dostarczani sukna na liberyę. Ruszyli więc ku jego domowi, a trzeba było widziéć tę hałastrę; jakie to twarze! wyobraźcie sobie, przechodzili przed moim sklepem; powiadam, takie twarze, ale to takie... no, w porównaniu do nich niczém żydzi z Via Crucis. A co tam gadali, co pletli! Gdyby nie to, że niebezpieczném byłoby ściągać na siebie ich uwagę, z pewnością zatknąłbym uszy. Szli więc z chwalebnym zamiarem zrabowania nieszczęśliwego domu, ale... — Tu, podniósłszy w górę lewą rękę, przytknął wielki jéj palec do nosa, a inne rozstawił szeroko.
— Ale? — powtórzyli wszyscy niemal słuchacze.
— Ale — mówił daléj kupiec — ulica była zagrodzona wozami i potężnemi belkami, a z po-za tego dziwnego muru wyglądali żołnierze i błyszczały lufy strzelb, przygotowane już do powitania tak szanownego towarzystwa. Kiedy zobaczyli te piękne przybory... No, a wy, cobyście w takim wypadku zrobili?
— Wrócilibyśmy napowrót.
— Tak, otóż i oni uczynili toż samo. Ale zważcie-no tylko, czy-to nie zły duch ich opętał! bo stoją na Cordusio, widzą owę piekarnię, którą wczoraj już mieli ochotę zrabować: a wiecież, co się tam teraz dzieje w téj piekarni? oto rozdają chléb kupującym; jest tam kilku panów ze szlachty i to panów, co się zowie, którzy czuwają nad tém, aby się wszystko działo uczciwie i po bożemu; więc te łotry (powiadam wam, że ich szatan opętał, a byli téż i tacy, którzy ich jeszcze podżegali) te łotry powiadam daléjże do piekarni! Ten bierze, ten wynosi, i w jednéj chwili owi wielmożni panowie ze szlachty, piekarze, kupujący, chleby, ławy, dzieże, skrzynie, worki, pytle, mąka, otręby, ciasto, wszystko poszło do góry nogami.
— Czyż-to być może?
— A to sobie dobre! Cóż-to ja dla rozrywki ot, tak sobie, miałbym wam pleść jakieś bajki?
— No, a lud cóż na to?
— A cóż, powoli zaczął się rozchodzić. Niektórzy spostrzegli coś ciekawego na paru domach narożnych, a wiecież co to było? Kto umiał czytać, ten przeczytał na wielkim arkuszu wypisaną metę! ale jaką metę! oto ni mniéj ni więcéj, bochenek, ważący osiem uncyj od dnia tego miał kosztować solda, jednego solda.
— Oto szczęście!
— Że szczęście to szczęście; byle tak tylko mogło długo potrwać. Wiecież, ile to mąki złupili tam dzisiaj i wczoraj? Tyle, że nią możnaby żywić całe księstwo przez cale dwa miesiące, tak!
— No, a czy-to tylko dla Medyolanu ustanowiono takie dobre prawo?
— To, co zrobiono dla Medyolanu, stało się wyłącznie kosztem miasta. Co do was zaś, to nie umiałbym wam nic w tym względzie powiedziéć: jak Bóg da, tak i będzie. Teraz, sądzę, że już rozruchy się nie powtórzą. Ale, nie powiedziałem wam jeszcze wszystkiego, słuchajcie, słuchajcie, bom najciekawsze i najlepsze na ostatek zostawił.
— Doprawdy? i cóż-to było?
— A było-to, że wczoraj wieczór i dziś z rana wielu z tych dobrodziejów schwytano, i zaraz wszystkim stało się wiadomém, że panowie dowódcy będą dyndać na szubienicy. Zaledwie ta wieść się rozeszła, każdy, co tchu, począł zmykać do domu, aby nie trafić przypadkiem do tego grona. W chwili, kiedym wyjeżdżał, cały Medyolan, jak klasztor, wyglądał. Cicho i spokojnie.
— I naprawdę ich powieszą?
— A jakże! i to nie zwlekając długo — odrzekł kupiec.
— A cóż lud powie na to? — spytał znów ten, który już zadał uprzednie pytanie.
— Jakto, co powie? Pójdzie patrzéć, jak ich będą wieszać — powiedział kupiec. — Przecież mieli tak wielką ochotę widzieć, w jaki to sposób może umierać dobry chrześcijanin, nie w swojmé łóżku, nie z choroby, lecz tak, na wolném powietrzu, że chcieli, łajdaki, do téj próby użyć wikaryusza prowizyi. Otóż teraz, zamiast niego, będą mieli czterech hultajów, których wyprawienie na tamten świat odbędzie się bardzo paradnie, podług wszelkich prawideł, z kapucynami i z bractwem dobréj śmierci, boć przecież poczciwcy ci najzupełniéj na to zasłużyli. To niezła nauczka, widzicie, nauczka konieczna. Tak jakoś prędko zasmakowali w tém gospodarowaniu po sklepach, w tém kupowaniu bez pieniędzy, że, gdyby im tylko pozwolić, to po chlebie przyszlaby kolej na wino, po winie... bo sami osądźcie, czy dobrowolnie chcieliby wyrzec się kiedy tak wygodnego nałogu? A możecie mi wierzyć, że dla porządnego człowieka, mającego jaki taki handelek, perspektywa ta nieskończenie była przyjemną.
— Pewno — rzekł jeden ze słuchaczy. — Pewno — powtórzyli wszyscy.
— I — mówił daléj kupiec, wycierając brodę końcem grubego obrusa — i to się nie odrazu stało, nie bez namysłu, oddawna już czyniono przygotowania; istniał cały spisek.
— Spisek?
— A tak. Wszystko to są sprawki nawarryjczyków, tego francuskiego kardynała, wiecie już o kim mówię, tego, co to ma takie niby tureckie nazwisko i, który co dzień musi coś nowego wymyślić, aby dokuczać koronie hiszpańskijé. Ale przedewszystkiém stara się wichrzyć w Medyolanie, bo to przebiegła bestya, wie, że tu największa siła naszego najmilościwszego króla.
— Tak, to prawda.
— Mogę wam nawet dowód na to przytoczyć. Kto dokazywał najbardziéj? Obcy przybysze. Po całém mieście włóczyły się jakieś figury, nigdy przedtem nie widziane w Medyolanie. W pewnéj gospodzie złapano jakiegoś ptaszka... — Renzo, który ani jednego wyrazu nie stracił z tego opowiadania, uczuł dziwne zimno i drgnął nagle, pierwéj jeszcze, zanim zdołał pomyślćé o tém, że ten objaw przerażenia może mu zaszkodzić. Jednak nikt tego nie spostrzegł i kupiec mówił daléj bez przerwy: — ptaszka, o którym dotąd jeszcze nie wiedzą na pewno, skąd przybył, kto go przysłał i co to za jeden; wiedzą to tylko, że jest z liczby przewódców. Wczoraj, w czasie najsilniejszych rozruchów dokazywał strasznie, a potém, jakby mu tego jeszcze nie dość było, zaczął ludzi namawiać, aby, ni mniéj ni więcéj, tylko wszystkich jaśnie wielmożnych w pień wycięli. Co, jak się wam to podoba? A łotr! A z czegożbyśmy wszyscy żyli, gdyby panów nie stało? Siepacze wraz z urzędnikiem kryminalnym wiedli już go, należycie związanego, do więzienia, a ile listów przy nim znaleźli! całą wiązkę! otóż, wiedli go już do więzienia, lecz cóż się dzieje? Godni jego towarzysze, którzy krążyli dokoła gospody, w wielkiéj liczbie zaraz przybyli na pomoc i uwolnili go z rąk sprawiedliwości, uwolnili tego łajdaka!
— I cóż się z nim stało?
— Niewiadomo, może uciekł, a może i w Medyolanie gdzieś się ukrywa; tacy ludzie nie mają ani kąta, ani dachu własnego i wszędzie potrafią rozgościć się i ukryć, aż dopókąd dyabeł raczy się niemi opiekować, ale wszystko to do czasu tylko: nieraz, kiedy najmniéj o tém myślą, noga im się pośliźnie i... już po nich, boć przecie do czasu dzban wodę nosi. Jak na teraz to tylko wiadomo napewno, że listy pozostały w ręku sprawiedliwości i że z nich dowiedziano się o wielkim spisku, mówią nawet, że bardzo dużo osób jest zamieszanych. Tém ci gorzéj dla nich, tém gorzéj, a po co było wdawać się w takie awantury? Całém miastem zatrzęśli i na tém nawet poprzestać nie chcieli. Mówią, że piekarze łotry, zgoda i ja tż téo wiem; trzeba ich powiesić, i na to zgoda, ale sąd powinien najprzód wydać na nich wyrok, a kat powiesić. Tak, to rozumiem: prawnie, urzędowo. Mówią, że chowają gdzieś zboże. O tém także wie każdy, ale do tego, co sprawuje rządy, należy mieć dzielnych szpiegów, którzyby starali się odkryć, gdzie je chowają, a handlarzy zboża wciągnąć również na szubienicę, aby dotrzymywali towarzystwa piekarzom. A jeżeli ten, co rządzi, nie zechce nic robić, trzeba, aby miasto przypomniało mu o tém, a jeżeli nie posłucha odrazu, powtórnie przypomnieć; i musi usłuchać w ostatku. A to mila mi rzecz, gdyby ów chwalebny zwyczaj nachodzenia sklepów i składów i zabierania wszystkiego, co się pod rękę nawinie, miał się zakorzenić!
Renzowi, owe ostatnie kęski wydały się dziwnie gorzkiemi — Cóżby dał za to, aby w téj chwili być już o jakie sto mil od téj gospody, od tego kraju! Dziesięć razy, co najmniéj, już sobie w duchu powiedział: chodźmy stąd, chodźmy, lecz obawa wzbudzenia podejrzeń, która teraz szczególniéj w nim wzrosła i zapanowała samowładnie nad jego wolą, przykuwała go dotąd do ławy. Siedząc tak nieruchomie, jak posąg, postanowił wówczas dopiero opuścić gospodę, kiedy rozmowa przejdzie na inny jakiś przedmiot, boć przecie ów nieznośny gaduła nie mógł wiecznie mówić o nim tylko.
— To téż — rzekł jeden z obecnych — wiedząc doskonale, co się tam dziać musi i czując, że porządnemu człowiekowi nie przystoi nawet znajdować się w takich rozruchach, oparłem się ciekawości i pozostałem w domu.
— A ja przecie też nie poszedłem — powiedział drugi.
— A ja? — dodał trzeci — gdybym nawet, nie wiedząc o niczém, znalazł się wczoraj, lub dziś w Medyolanie, tobym pewno wyrzekł się wszelkich interesów i zaraz do domu wrócił. Mam żonę i dzieci, a zresztą, mówiąc szczerze, nie lubię takich awantur.
W téj chwili gospodarz, który przez cały czas słuchał z wytężoną uwagą, odszedł od gromadki ciekawych i trochę się przybliżył do Renza, aby zobaczyć, co téż robi tam w kątku ten nieznajomy przechodzień. Nasz chłopak skorzystał z téj okoliczności, przywołał go ruchem ręki do siebie, spytał, ile się należy, zapłacił, nie targając się wcale, choć kieszeń jego nie była zbyt pełna i, nie pytając już o nic więcjé, poszedł prosto do drzwi, przestąpił próg i zdawszy się na łaskę Opatrzności, ruszył w stronę przeciwna téj, z któréj przybył.


ROZDZIAŁ XVII.

Dość czasem i jednego silnego pragnienia, aby już człowieka spokoju pozbawić; wyobraźcież więc sobie, co to się wówczas dziać musi, kiedy dwa pragnienia spotkają się w jedném ciele, a do tego, gdy są wręcz sobie przeciwne. Wiecie już, że nasz biedny Renzo znajdował się od wielu godzin w tym smutnym wypadku. Pragnął uciekać, biedź bez odpoczynku, a jednocześnie zachować wszelkie pozory spokojnego człowieka, aby nie ściągnąć podejrzeń; teraz zaś, po wysłuchaniu opowiadania owego gadatliwego kupca, dwa te, tak sprzeczne uczucia, wzrosły w nim jednocześnie do najwyższego stopnia. Więc jego smutna przygoda tak wielkiego nabrała rozgłosu, więc, bądź-co-bądź, postanowiono go schwytać; kto wie, ilu już siepaczy stara się teraz wpaść na jego ślady; jakie rozkazy wydano, może na wszystkie strony rozesłano gońców, aby go szukać po wsiach, miasteczkach, w gospodach, na drogach! I to mu wprawdzie przychodziło na myśl, że ostatecznie, dwu tylko siepaczów go znało, że na czole nie miał przecie wypisanego ani imienia, ani nazwiska, ale także przypomniał sobie pewne historyę, które słyszał kiedyś o zbiegach, pojmanych w skutek dziwnego, nieprzewidzianego zbiegu okoliczności, poznanych po chodzie, po zatrwożonéj minie, po nieśmiałych odpowiedziach i innych błahych, na pozór, wskazówkach; wszystko to teraz przejmowało go strachem. Pomimo, iż w chwili, gdy Gorgonzolę opuszczał, już na Anioł Pański dzwoniono a zmrok, zapadając szybko, zmniejszał stopniowo te jego obawy, wszakże bardzo niechętnie wstąpił na gościniec i to z mocném postanowieniem skręcenia zaraz na pierwszą boczną drożynę, która w jego mniemaniu potrafi go zaprowadzić tam, dokąd było mu tak pilno przybyć. Zrazu spotykał przechodniów, ale ponieważ wszędzie i we wszystkiém upatrywał teraz jakieś niebezpieczeństwo dla siebie, nie mógł więc zdobyć się na odwagę spytania kogokolwiekbądź o drogę. Ten gospodarz powiedział, że to będzie z jakie sześć mil — myślał sobie — a nawet, dajmy na to, że idąc tak manowcami liczba ich wzrośnie do ośmiu, lub dziesięciu, toć przecie te nogi, które już dziś tyle przeszły, potrafią przejść jeszcze i te mil kilka. Wiem na pewno, że nie wracam w stronę Medyolanu, a więc idę ku Addzie. Czy prędzéj, czy późniéj, muszę przecie dojść do niej. Addę słychać zdaleka, a niech tylko jéj szmer do moich uszu doleci, to już nie potrzebuję pytać nikogo o drogę. Jeżeli będzie jaka łódka, to zaraz się na tamten brzeg przeprawię; jeżeli nie, to zaczekam do rana czy na polu, czy na drzewie, jak ptaszek, bo lepiej na drzewie niż w więzieniu.
Wkrótce spostrzegł jakąś ścieżynę na lewo od gościńca, i skręcił na nią. Teraz już, gdyby napotkał jakiego przechodnia, pewnieby go o drogę zapytał, lecz jak na toż nigdzie ducha żywego nie było. Szedł więc na chybił-trafił ową ścieżyną i myślał sobie tymczasem:
— Ja miałbym dokazywać! Ja, doradzać wyrżnięcie wszystkich panów! U mnie cała wiązka listów! Moi towarzysze czekali koło gospody, aby mnie oswobodzić! Oj, wielebym dał za to, żebym mógł się spotkać oko w oko z tym kupcem, po tamtéj stronie Addy (ach, kiedyż nareszcie przeprawię się przez Addę!) i zatrzymać go i zapytać, gdzie tak piękne wiadomości uzbierał. Otóż, trzeba, abyś wiedział, mój szanowny panie, iż rzecz tak, a tak się miała, i że owo moje dokazywanie polegało na tém, żem dopomagał Ferrerowi, jak własnemu bratu; masz wiedziéć i o tém, że te łotry, których podobało ci się nazwać memi przyjaciółmi, że ci hultaje, za to, żem do nich przemówił tak, jak na każdego dobrego chrześcijanina przystało, chcieli mnie rozszarpać w kawałki. A wiesz-że ty, iż czasie, gdyś swego sklepu pilnował, mało brakowało, aby mi nie pogruchotano kości, bom twego wikaryusza prowizyi ratował, bom Ferrerowi drogę doń torował, a przecież nie znam i nie widziałem nigdy twego wikaryusza. Czekaj-no, czekaj, nie głupim już teraz panów ratować, drugi raz pewnie ani się ruszę. Wprawdzie robi się to dla zbawienia duszy: oni także przecie nasi bliźni! A oważ wiązka listów, z któréj dowiedziano się o całym spisku i która, jak-to wiesz z pewnością, znajduje się w ręku sprawiedliwości! A co na to powiesz, jeżeli tak, nawet bez czartowskiéj pomocy, zaraz ci ją pokażę? Miałbyś wielką ochotę zobaczyć na własne oczy tę wiązkę, nieprawdaż? Więc patrz... Jakto, tylko jeden list?... A jeden, nie inaczéj, mój panie, i to list, bo chcę, abyś wiedział i o tém, pisany przez zakonnika, który z mądrości i świątobliwości słynie szeroko po świecie, przez zakonnika, którego jeden włos z brody, nie ubliżając waszmości, wart więcéj, niż cała pańska osoba; list, jak sam widzisz, pisany do drugiego zakonnika, który téż jest człowiekiem nie-lada... Możesz się z tego przekonać, czy-to tak wielkie łajdaki ci moi przyjaciele? A na przyszłość naucz się mówić nieco oględniéj, zwłaszcza gdy chodzi o dobrą stawę bliźniego.
Lecz po niejakim czasie, myśli te i wiele innych do nich podobnych, musiały ustąpić przed troskami chwili obecnjé, które całą duszą naszego biednego pielgrzyma owładły. Obawa pogoni, ściągnięcia podejrzeń i zostania pojmanym, która we dnie tak go okropnie trapiła, teraz już wprawdzie opuściła go zupełnie, ale ileż-to przybyło mu natomiast innych udręczeń! Ciemności, które go ogarniały, samotność zupełna, znużenie coraz silniejsze, wiatr ciągły, przenikliwy, który stawał się co chwila chłodniejszym i nie mógł być zbyt miły dla tego, kto miał dotychczas na sobie owe szaty godowe, w które się był ustroił, aby wziąć ślub naprędce i odprowadzić w tryumfie swoję bohdankę do własnego domu; wreszcie, i głównie owo błąkanie się, że tak powiem, po omacku w poszukiwaniu miejsca bezpiecznego schronienia i wypoczynku; wszystko to razem wzięte, mogłoby każdego o rozpacz przyprawić.
Gdy po drodze na jaką wieś natrafiał, szedł przez nią powoli, cicho, ostrożnie, rozglądając się jednak dokoła w nadziei zobaczenia gdzieś jakichś drzwi uchylonych, ale jedyną oznaką tego, że tu i ówdzie jeszcze ludzie czuwali, były słabe światełka, które czasem zabłysły przez szpary okiennic. Wśród pól, zdała od mieszkań, często się zatrzymywał, wytężał słuch, oddech w piersiach tamował, chcąc usłyszeć ów upragniony szmer Addy, lecz daremnie! Jedynym odgłosem, który doń wśród téj nocnéj ciszy dochodził, było groźne warczenie, lub wycie psów w jakiéjś samotnej fabryce serów, a wówczas, gdy ni usiał obok jednéj z nich przechodzić, wycie zmieniało się w zajadle szczekanie. Mijając bramę, czuł niemal, że przez jéj szczeliny spogląda nań groźnie niejeden z tych wiernych stróżów, widział prawie te pyski, te oczy na siebie zwrócone; to téż, choćby i miał uprzednio niejaką ochotę zapukania do bramy i proszenia o przytułek na noc, ta okoliczność odbierała mu ją zupełnie. Kto wie jednak, czy i wówczas, gdyby nawet i tych psów nie było, mógłby się na to odważyć? — Kto tam? Czego się wałęsacie po nocy? Skądeście tu przybyli? Goście wy za jedni? Czy to nie ma gospód dla porządnych ludzi? Oto — myślał sobie — co w najlepszym razie odpowiedzą mi, jeżeli do bramy zapukam, a może być jeszcze i gorzéj, jakiś tchórz może się przestraszyć i zacząć wrzeszczeć: — na pomoc! złodzieje! A ja co wówczas pocznę? Trzeba już miéć śmiałą, jasną odpowiedź na pogotowiu, a ja gdzie taką znajdę? Gdy ktoś usłyszy jakiś hałas w nocy, zaraz mu na myśl przychodzą złodzieje, zbójcy, rabunek i mordy; a nikt nie da wiary, aby uczciwy człowiek miał się tak błąkać po nocy. Jaki podróżny, co za podróżny? W nocy podróżują tylko jaśnie wielmożni i to we własnym powozie, z wielkim orszakiem służby. Więc całkowicie niemal zaniechał tego zamiaru, uważając go za środek ostateczny i postanowił, póki mu jeszcze nogi jako tako służą, iść daléj bez wytchnienia, aby, o ile się da, zbliżyć się do Addy, znaléść ją przynajmniéj, jeżeli nie przebyć, téj nocy i nie być zmuszonym jutro o nią ludzi pytać.
Daléj więc idzie i daléj, zawsze tą samą drogą. Po niejakim czasie przybywa do miejsca, w którém kończą się pola uprawne, a natomiast rozpoczyna się płaszczyzna, porosła paprocią i wrzosem. Chociaż się obawiał tworzenia wniosków zbyt śmiałych, jednak wydało mu się, że, jeżeli nie jest-to dowodem nieomylnym, to przynajmniéj wskazówką, iż w pobliżu może się rzeka znajdować i zboczył na ścieżynę, którą dostrzegł na owéj równinie. Zrobił kilka kroków, zatrzymał się w nadziei, że już może usłyszy nakoniec upragniony szmer wody, i znów się zawiódł nieborak! Nocna jego pielgrzymka stawała się teraz jeszcze bardziej nieznośną w skutek miejscowości, w któréj się znajdował i w któréj nie było już ani drzewa, ani winnicy, ani żadnéj innéj wskazówki pobliża ludzkich siedzib, tych dotychczasowych jakby towarzyszy jego podróży. Pomimo to jednak szedł ciągle naprzód, a dla odpędzenia pewnych, niezbyt przyjemnych obrazów i widziadeł, pozostałości po owych strasznych bajkach i opowiadaniach, słyszanych jeszcze w dzieciństwie, które teraz z wielką silą zaczęły budzić się w jego wyobraźni, odmawiał pacierze za dusze zmarłych.
Po niejakiéj chwili po oba stronach ścieżyny zaczęły pojawiać się krzaki, zrazu niskie, potém większe, jakieś ciernie, małe dąbczaki. W skutek pewnego niepokoju i gorączkowéj niecierpliwości wybrnięcia stąd co najprędzéj, przyśpieszył kroku, ale wkrótce tu i ówdzie, pośród zarośli, dostrzegł wyższe drzewa, a następnie przekonał się, że wchodzi do lasu. Zawahał się przez chwilę, uczuł dziwną odrazę do wkroczenia w tę gęstwinę, ale zdołał ją przełamać i choć niechętnie poszedł naprzód. Wszakże im daléj szedł, tém silniéj rósł jego niepokój, tém bardziéj wszystkiego się lękał. Drzewa, które zdała dostrzegał, przybierały w jego oczach jakieś dziwne, straszne kształty i w świetle księżyca, który teraz wypłynął na sam środek nieba, wyglądały jak widma, olbrzymy, upiory; trwożyły go drżące cienie, rzucane tu i ówdzie na ścieżynę przez wierzchołki, kołysane wiatrem; a nawet i szelest suchych liści pod nogą miał w sobie coś przerażającego. Nogi jego czuły jakaś nieodzowną, niepowściągnioną potrzebę szybkiego biegu, a jednak drżały pod nim, jak gdyby ciężar jego ciała przechodził ich siły. Wiatr, coraz chłodniejszy, muskał go po twarzy, wciskał się pod ubranie, przenikał do kości, osłabia! go do reszty. Nakoniec ten strach niepojęty, te wszystkie udręczenia, z któremi walczył od pewnego czasu, zdały się jego wolę przewyższać. Siły go opuściły, ogarnęła rozpacz i przerażenie bez granic, ale na chwilę tylko, bo wnet bardziéj, niż czego innego, przeraził się swego własnego przerażenia, całą swą wolę przywołał na pomoc i zwyciężył. Uspokojony w skutek tego nadludzkiego prawie wysiłku, zatrzymał się, aby namyślić się nad tém, co ma począć daléj, i postanowił wrócić natychmiast tą samą drogą, którą tu przyszedł, iść prosto do ostatniéj wsi, przez którą przechodził, szukać łudzi, schronienia, chociażby nawet i w gospodzie. Wtém, gdy tak stoi nieruchomie, gdy ustał już szelest liści pod nogami i wielka cisza zaległa dokoła, dolatuje doń jakiś szmer, jakiś odgłos niby wody szybko płynącéj. Słucha, może się pomylił?... nie, to woda! to Adda! Było-to dla niego, jakby odzyskaniem przyjaciela, brata, zbawcy. Znużenie ustąpiło niemal zupełnie, uczuł, że krew znów szybko krąży po żyłach, zapomniał o chłodzie, o strachu; nadzieja wstąpiła do serca i nie namyślając się ani chwili, podążył w stronę owego zbawczego szmeru.
W parę minut znalazł się na krańcu płaszczyzny, tuż nad spadzistością wysokiego brzegu, spojrzał w dół i pomiędzy gęstemi zaroślami, które się aż ku rzece spuszczały, spostrzegł tu i ówdzie połyskującą jak srebro, szybko płynącą, wodę. Następnie zwrócił oczy na brzeg przeciwległy i zobaczył wielką równinę, usianą wioskami, a po-za nią wzgórza, na jednym zaś z tych wzgórków jakąś dużą białawą masę, zapewne miasto Bergamo. Spuścił się nieco po pochyłości, i rozchylając rękami owe gęste zarośla, znów spojrzał na dół w nadziei, iż dostrzeże tam jaką łódkę, lub usłyszy plusk wiosła, ale nic zgoła nie dostrzegł, nic nie usłyszał. Gdyby to nie była Adda, Renzo natychmiast zbiegłby nad wodę, aby szukać brodu, lecz wiedział dobrze, że z Addą niema żartów.
Dlatego więc zamyślił się głęboko nad tém, co teraz ma począć. Wlęść na jakie drzewo i tak, wśród gałęzi, na tym chłodzie, na téj wilgoci, w tém lekkiém ubraniu, czekać, aż zabłyśnie upragniona jutrzenka; nie, to nie podobna, człowiekby naprawdę skostniał od zimna. Chodzić tam i napowrót po pewnéj jakiéjś przestrzeni przez cały dalszy ciąg nocy, to téż nie najlepiej: najprzód uczucie nieznośnego chłodu pewnieby się w ten sposób nie o wiele zmniejszyło, powtóre byłoby to istném barbarzyństwem wymagać jeszcze i téj posługi od owych poczciwych nóg, które mu już dzisiaj z takim wysiłkiem służyły. Przypomniał sobie, że na jedném z ostatnich pól, przez które przechodził, zanim doszedł do owéj nieuprawnéj płaszczyzny, która las poprzedzała, widział jednę z tych szop, słomą krytych, o ścianach z pni, gałęzi i suchego błota, zamiast tynku, w które latem włościanie medyolańscy zwykli zwozić plony z pola i sami też tam dla ich pilnowania nocować. W innych porach roku, szopy te zwykle były puste. Tam więc postanowił resztę nocy spędzić; wrócił na ścieżynę, która go tu przywiodła, przebył las, potém krzaki i nieuprawną płaszczyznę, wyszedł na drogę i prosto do owéj szopy podążył. Zamykały ją ciężkie drzwi, krzywo na zawiasach wiszące, całe w szczelinach, bez zamku ni klamki. Renzo otworzył je, wszedł; na środku wisiała stara sieć rybacka, pełniąca tu widocznie obowiązki hamaku; na ziemi było nieco słomy. Choć miał teraz aż dwa posłania do wyboru, Renzo nie namyślał się długo i poszedł prosto do owéj słomy, osądziwszy, że i tu będzie mu bardzo dobrze.
Wprzód jednak, nim się położył, ukląkł na tém łożu, które mu tak niespodzianie wysłała Opatrzność i z całéj duszy podziękował Jéj za ten nowy dowód miłosierdzia i za opiekę, którą go otaczała w ciągu całego tego nieszczęśliwego dnia. Potém odmówił wieczorne pacierze, a na ostatku z wielką skruchą błagał Boga, aby mu raczył przebaczyć, iż wczorajszego wieczora, nie tylko ich nie odmówił, ale nawet się nie przeżegnał, i jak się w téj chwili o sobie wyraził, — poszedł spać jakby pies jaki, jeżeli jeszcze nie gorzéj. To téż dlatego, — dodał w duchu opierając się rękami o słomę, i z postawy klęczącej przechodząc w leżącą — dlatego dziś zrana tak przyjemnie zostałem zbudzony. — Zgarnął następnie całą słomę, która jeszcze po bokach została, przykrył się nią w braku kołdry, bo chłód i tu nawet silnie dawał się uczuć i tak skulony zamknął oczy z mocném postanowieniem zaśnięcia co najrychléj. O! bo téż potrzebne mu były te kilka godzin pokrzepiającego snu.
Wszakże zaledwie oczy zamknął, natychmiast w jego pamięci, czy téż wyobraźni (gdzie mianowicie, tegobym nie umiał określić), zaczęły pojawiać się i przesuwać jakieś postacie, a tłum ich był tak wielki, ciągnęły jedna za drugą w tak nieprzerwanym szeregu, że musiał się ze snem pożegnać. Gadatliwy kupiec, siepacze, urzędnik kryminalny, zacny fabrykant broni, właściciel gospody Pod Opatrznością, Ferrer, wikaryusz, całe towarzystwo w gospodzie, cały ów motłoch uliczny, potém don Abbondio, potém don Rodrigo; słowem wszyscy ci, którym nasz Renzo miałby niejedno do zarzucenia.
Ponad całym tym tłumem unosiły się tylko trzy postacie jasne, drogie, piękne, do których nie czuł najmniejszego żalu, które nie wzbudzały w nim żadnych podejrzeń; z tych trzech, dwie wywoływał najczęściéj, patrzył na nie z wielką miłością, z jakiémś dziwném rozczuleniem, a jednak nie istniało między niemi żadnego podobieństwa, bo pierwszą z nich była młoda dziewczyna o kruczych warkoczach, drugą, starzec o srebrzystéj brodzie. Lecz nawet i owa wielka pociecha, któréj doznawał, gdy na nich myśl zatrzymywał, nie była pozbawiona goryczy i niepokoju. Z myślą o zakonniku łączył się zaraz wstyd i żal za wszystkie niedorzeczności, które popełnił, za owę pijatykę w gospodzie, za zaniedbanie wszystkich jego rad i napomnień, a gdy pomyślał o Łucyi, ach! nie będę nawet próbował opisywać tego, co się wówczas z nim działo; czytelnik zna wszystkie okoliczności, sam więc to sobie wystawie potrafi. A taż biedna Agnieszka, czyż mógł o niej zapomniéć? Ta Agnieszka, która go wybrała na zięcia, która chciała mu oddać jedyne swe dziecię, która teraz już kochała go jak syna! Lecz, gdy sobie pomyślał, że właśnie, dzięki przywiązaniu, które miała dla niego, dzięki temu, że przeznaczyła go na męża swéj córki, ta biedna kobieta, pozbawiona teraz własnego kąta, wyszła na tułaczkę, że u obcych ludzi musi szukać schronienia i że niepewna o jutro, zamiast spokojnéj, szczęśliwéj starości, o jakiej marzyła, drży o przyszłość dziecka i swoję; gdy sobie to wszystko przypomniał, jakże się srodze dręczył nieborak! Było-to dlań jedną boleścią więcéj, jedną z najbardziej dotkliwych. Cóż za noc! Biedny Renzo! Dzisiejsza noc miała być już piątą po ślubie! Jakież to łoże, jaki pokój sypialny! A jakie będzie jutro? A za tém jutrem, jakiż szereg dni smutnych, strasznych, długich! — Jak Bóg da! — odpowiadał sobie na myśli, które go najbardziéj trapiły. — Jak Bóg da, jakoś to będzie! On wie przecież, co robi, i o nas biedakach pewnie pamięta. Trzeba to wszystko ofiarować za grzechy. Łcya taka dobra! Pan Bóg nie zechce zbyt długo ją próbować.
Wśród takich myśli, straciwszy już wszelką nadzieję zaśnięcia choćby na chwilę, dzwoniąc od czasu do czasu zębami i drżąc na całém ciele, w skutek strasznego zimna, które mu coraz bardziéj dokuczało, nieborak czekał, jak zbawienia, pierwszych brzasków poranku, licząc godziny, które dziwnie powoli się wlokły. Mówię licząc, gdyż, co pół godziny, rozlegały się wśród téj wielkiej ciszy dźwięki wieżowego zegaru, zapewne zegaru z Trezzo. A gdy po raz pierwszy owe niespodziane dźwięki, o których nie mógłby nawet powiedziéć, skąd mianowicie pochodzą, obiły się o jego uszy, doznał tajemniczego, uroczystego wrażenia, jakby usłyszał głos jakiś nieznany, przestrogę, pochodzącą od niewidzialnej istoty.
Kiedy nareszcie wybiła jedenasta[12], godzina o któréj wstać postanowił, zerwał się z posłania, nawpół skostniały od zimna ukląkł, z więksém jeszcze, niż zwykle przejęciem się odmówił poranne pacierze, wstał, przeciągnął się, wstrząsł się cały, jakby dla nadania hartu zdrętwiałym członkom, chuchnął w jednę rękę, potém w drugą, zatarł je mocno, otrząsnął słomę z ubrania, otworzył drzwi, i naprzód obejrzał się dokoła, aby się przekonać, czy nie ma nikogo. Jak okiem zajrzéć, nigdzie ducha żywego, więc zaczął szukać wzrokiem ścieżki wczorajszéj, znalazł ją, poznał odrazu i wyszedł z szopy.
Dzień zapowiadał się ślicznie; na niebie, z jednéj strony, ukazywał się jeszcze blady księżyc, na tle jasno popielatém, które stopniowo, ku wschodowi zabarwiało się lekkim żółto-różowym odcieniem. Nieco niżéj nad widnokręgiem ciągnęły się długiém, nierówném pasemkiem nawpół ciemne, a nawpół niebieskie chmurki, najniższe z nich miały już u spodu rąbek ognisty, który z każdą chwilą stawał się szerszy i bardziéj jaskrawy. Od południa inne chmurki razem skupione, lekkie, i że tak powiem, miękkie, jak puchy, błyszcząc tysiącem barw i odcieni, płynęły zwolna po tém niebie Lombardyi, tak piękném, gdy pogodne, tak spokojném, tak uroczo wspaniałém. W mniéj smutnych okolicznościach, nasz Renzo pewnieby nie omieszkał spojrzéć na to niebo i podziwiać te brzaski, te rozkoszną jutrzenkę, tak odmienną od téj, którą dotychczas widział w swych górach, ale teraz nie miał ani czasu ani ochoty do tego, patrzył przed siebie na drogę i szedł śpiesznie, aby się nieco rozegrzać i co najprędzéj stanąć u celu. Przebywa pola, równinę porosłą wrzosem i paprocią, potém krzaki, wchodzi do lasu, ogląda się z uśmiechem dokoła, wstydząc się owego strachu, którego tu zaznał przed kilku godzinami; wreszcie staje nad brzegiem Addy, patrzy w dół pomiędzy gałęzie i widzi małą łódź rybacką, która przeciw wodzie płynie zwolna tuż koło brzegu. Zbiega natychmiast po pochyłości, przedzierając się przez zarośla i ciernie, już jest na dole, półgłosem przyzywa rybaka, starając się udawać, że owa przysługa, któréj żąda od niego, nie jest wielkiéj wagi, chociaż twarz jego zdradza najwyższy niepokój i ruch, którym go prosi, aby przybił do brzegu, jest dziwnie błagalny. Rybak wzrokiem badawczym powiódł wzdłuż wybrzeża, patrzy uważnie na rzekę przed siebie, ogląda się po-za siebie i zwolna zbliża się do Renza. Nasz Renzo, który stał już jedną nogą w wodzie, chwyta za krawędź łódki, wskakuje do niéj, a potém mówi: — czy nie moglibyście zrobić mi téj łaski, ja dobrze zapłacę; przewieźcie mnie na tamten brzeg. — Rybak pierwéj jeszcze zrozumiał, o co mu chodzi, i już się skierował w tamtę stronę. Renzo widząc na spodzie łódki drugie wiosło, nachyla się i podnosi je, aby dopomódz swemu przewoźnikowi.
— Powoli, powoli — rzekł rybak, lecz widząc jak zręcznie chłopak zabierał się do wiosłowania, dodał po chwili — a widać, że się na tém znacie.
— Tak, trochę — odpowiedział Renzo i zaczął wiosłować z siłą i wprawą, które zdradzały w nim prawdziwego mistrza w téj sztuce. I nie ustając ani na chwilę w swéj pracy, rzucał od czasu do czasu lękliwe spojrzenie na brzeg, od którego się oddalali, a potém inne, pełne niecierpliwości na ten, do którego zmierzali, i dręczył się niepomału tém, ze nie można było płynąć prosto przed siebie, najkrótszą drogą, lecz na to już rady nie było; w tém miejscu bowiem pęd wody jest tak silny, iż niepodobna przeciąć go odrazu i łódka musi przepływać rzekę nieco na ukos. Zdarza się zwykle, że przed rozpoczęciem jakiéjś zawiklanéj sprawy, wszystkie te trudności, które przezwyciężyć wypadnie, przedstawiają się nam razem, w ogólnych zarysach, a potém, gdy już działać zaczniemy, każda z nich występuje oddzielnie, a nawet zjawiają się i takie, o których nie myśleliśmy prawie dotychczas; to téż i Renzo, teraz, gdy mógł już uważać Addę za przebytą, zaczął się tém niepokoić, że nie wiedział napewno, czy to rzeka w tém miejscu granicę stanowi, czy może po za nią inna jakaś istnieje, którą mu jeszcze przebyć wypadnie. Aby się o tém dowiedziéć, spojrzał na rybaka, i wskazując ruchem głowy owę białawą masę na wzgórku, którą w nocy jeszcze dostrzegł, a która teraz ukazywała się daleko wyraźniéj na tle złocistego nieba, rzekł:
— To Bergamo, nieprawdaż?
— Tak, to miasto Bergamo — odpowiedział rybak.
— A ten brzeg, to już...?
— To ziemia Ś-go Marka.
— Wiwat Ś-ty Marek! — zawołał Renzo.
Rybak nic nie odpowiedział.
Wreszcie przybijają do owego brzegu; Renzo wyskakuje z łodzi, najprzód w duchu dziękuje Bogu gorąco, potém rybakowi: dostaje z kieszeni błyszczącą berlingę, która, zważywszy okoliczności, mogła być wprawdzie hojnym datkiem, ale w każdym razie zasłużonym i podaje ją poczciwcowi; ten, obejrzawszy się raz jeszcze na brzeg medyolański, na rzekę, na prawo i na lewo, bierze ją, chowa, potém zacisnąwszy usta, a nadto kładąc na nie palec na znak milczenia, spogląda wyraziście na Renza i odbija od brzegu, mówiąc:
— Szczęśliwéj drogi.
Wszakże dlatego, aby ta usłużność i grzeczność rybaka, okazana człowiekowi, którego nie znał wcale, nie wydała się zbyt dziwną moim czytelnikom, muszę im powiedziéć, że bardzo często prosili owego rybaka o podobną przysługę zbiegi i przemytnicy, i że zawsze prawie wyświadczał im ją, nie tyle dla miłości lichego i niepewnego zysku, ile dlatego, aby sobie takich ludzi nie narażać. Powiadam, zawsze prawie, bo czynił to każdą razą, gdy mógł być pewnym, że z brzegu nie widzą go ani strażnicy celni, ani siepacze, ani szpiegi. Tak więc, nie sprzyjając zbytecznie ani tym, ani owym, starał się jednak zadowolnić wszystkich z tą bezstronnością, która zwykle cechuje każdego, kto jest zmuszony miéć do czynienia z jednym, a drugiemu zdawać rachunek ze swego postępowania.
Renzo stał przez chwilę, zapatrzony na ów brzeg przeciwległy» na owę ziemię, która tak jeszcze niedawno piekła mu stopy, jakby ogniem. — Ach, więc naprawdę jużem się stamtąd wydostał! — była jego myśl pierwsza. — A bodajżeś... kraju przeklęty! była myśl druga, pożegnanie ojczyzny, lecz trzecia uleciała do tych, których w tym kraju zostawiał. Skrzyżował ręce na piersiach, westchnął, spuścił oczy na wodę, u nóg jego płynącą, i wyszeptał: — tam, z pod mostu płynie. — Znaczyło to: z pod mostu w Lecco, który w jego wiosce zwali przez skrócenie po prostu tylko mostem — Oj, świat, świat, szanowny! No, jak Bóg da, jakoś to będzie!
Odwrócił się od tego, tak smutnego dlań widoku, i poszedł w kierunku owéj białéj plamy na pochyłości wzgórza, z postanowieniem spytania pierwszego lepszego przechodnia o drogę do miasteczka, w którem mieszkał jego krewniak Bartolo. Tak też i uczynił, a trzeba było widziéć, z jaką to on odwagą zbliżał się teraz do ludzi, jak bez żadnych wykrętów, odrazu wymawiał nazwę miejscowości, do któréj udać się zamierzał. Zaraz od pierwszego przechodnia dowiedział się, iż ma jeszcze dziewięć mil drogi przed sobą.
Nie wesoła była-to droga. Oprócz utrapień, które nasz nieborak wlókł wszędzie ze sobą, jeszcze i oczy jego natrafiały co chwila na bardzo smutne obrazy, z których zaraz się przekonał, że i ten kraj, podobnie jak jego ojczyzna, został nawiedzony przez klęskę głodową. W ciągu całéj drogi, przeważnie zaś we wsiach i miasteczkach, przez które przechodził, na każdym niemal kroku, napotykał żebraków, którzy nie wyglądali na żebraków z rzemiosła i których twarze bardziéj niż ubranie nędzę zdradzały; byli-to włościanie, górale, rzemieślnicy, czasem całe nawet rodziny. Wszędzie słyszał skargi, westchnienia, prośby o wsparcie, płacz dzieci. Widok ten, oprócz litości i smutku, wzbudzał w nim jeszcze i niepokój o własną jego przyszłość.
— Kto wie — myślał sobie — czy znajdę zarobek? czy to tu, teraz tak łatwo o pracę, jak lat zeszłych? E, co ma być! Bartolo przecie kocha mnie jak brata, to dobry chłopak, już i grosza sporo uciułał; tyle mnie razy zapraszał do siebie, to pewno, że mi dopomoże, zresztą dotąd Pan Bóg mną się opiekował, to może i teraz nie opuści.
Tymczasem apetyt, który już od dość dawna w nim się zbudził, zaczął wzrastać z każdą niemal chwilą, a choć Reuzo czuł dobrze, iż mógłby z nim walczyć jeszcze przez tę parę godzin drogi, które mu pozostały, pomyślał jednak sobie, że to będzie jakoś nie ładnie, jeżeli stanie przed krewniakiem głodny jak pies i odrazu, na powitanie, powie mu; daj mi jeść. Wyjął więc z kieszeni wszystkie swe skarby i zaczął je liczyć. Liczenie ich, co prawda, nie wymagało zbyt biegłego rachmistrza i trwało bardzo krótko, nie mniéj jednak przekonał się, że ma jeszcze za co przekąsić. Wszedł do pierwszéj gospody, którą napotkał, posilił się trochę, zapłacił i jeszcze mu parę soldów pozostało.
Wychodząc z gospody, spostrzegł tuż obok drzwi, na saméj niemal drodze, tak, iż o mało nie potknął się o nie, dwie kobiety w postawie nawpół leżącéj, jednę starą, drugą dość jeszcze młodą i trzymającą na ręku dziecinę, która, chwytając na przemiany to jednę to drugą pierś matki i nie mogąc z nich wyssać ani kropelki pokarmu, gorzko i żałośnie płakała; obie kobiety były trupiéj bladości. Obok nich stał mężczyzna, w którego twarzy i całéj postaci można jeszcze było dopatrzéć się śladów dawnéj siły, teraz złamanéj i całkiem niemal zniszczonéj przez głód i nędzę. Wszyscy troje jednocześnie wyciągnęli dłonie do Renza, który krokiem pewnym, z miną ożywioną, pokrzepiony na siłach, wychodził z gospody; żadne z nich słowa nie rzekło, bo i cóż powiedziéć-by mogli? ich nędza aż nadto jasno za nich mówiła.
— Oto macie — rzekł Renzo, sięgając do kieszeni i wypróżniając ją całkowicie z tych niewielu soldów, które mu jeszcze zostały. Włożył je do ręki, która się znajdowała najbliżéj i poszedł w dalszą drogę.
Posiłek i spełnienie dobrego uczynku (boć składamy się przecież z ciała i duszy) pokrzepiły go i wszystkim jego myślom nadały jakiś wesoły kierunek. Teraz, gdy się już wyzuł z ostatniego grosza, uczuł tak silną wiarę w przyszłość, iż znalezienie nawet dziesięć razy większéj ilości pieniędzy niż te, które oddał przed chwilą, daćby mu jéj nie mogły. Bo, jeżeli Opatrzność, dla wspomożenia w tym dniu biedaków, którzy z głodu już marli na drodze, chciała zachować te ostatnie parę groszy u przechodnia, zbiega, tułacza, który był także jutra niepewny, to czyż można było przypuszczać, aby podając mu tak jasny dowód świętéj opieki nad nieszczęśliwemi, jego samego, narzędzie swéj łaski, mogła téjże pozbawić? Tak sobie, mniéj więcéj, myślał nasz Renzo, choć myśli jego odznaczały się jeszcze mniejszą jasnością niż wyrazy, w których je wam opowiedziéć usiłowałem. Następnie, roztrząsając i rozważając wszystkie okoliczności swego obecnego położenia, znalazł, że nie są one wcale tak rozpaczliwe, jak mu się poprzednio zdawały. Głód musi przecież kiedyś się skończyć, dobre czasy powrócą; a nim to nastąpi, z pomocą swego krewniaka i swego rzemiosła, w którem rzadko kto mógł mu dorównać, potrafi jakoś sobie dać radę; nadto miał przecież jeszcze w domu trochę pieniędzy, zaraz więc każę je sobie przysłać. W najgorszym razie, przy życiu oszczędném, one mogą mu wystarczyć, aż do powrotu dobrych urodzajów, z głodu zatem nie umrze, to pewna.
— Otóż — myślał sobie dalej Renzo — kiedy się już raz skończy ta bieda, robota zawre na nowo. Każdy właściciel przędzalni jedwabiu będzie starał się na wyprzódki o robotników medyolańskich, bo oni są przecież najlepsi; robotnicy cenę podniosą (kto chce miéć zdolnych pracowników, musi ich przecież dobrze opłacać); można więc będzie nie tylko żyć przyzwoicie, ale i na stronę coś jeszcze odłożyć, wówczas napiszę do moich kobiet, aby przyjeżdżały. A zresztą, dlaczegóż miałbym czekać tak długo? Przecież z tym małym zapasem pieniężnym, który one mają i który ja posiadam, jakośbyśmy i tak tę zimę przeżyli. Czyż nie lepiéj tutaj, wszystkim razem, biedę klepać? Proboszczów wszędzie poddostatkiem, one przyjadą, pobierzemy się, urządzimy jako tako i... Ach, cóżby to było za szczęście tak we troje wyjść sobie kiedy na przechadzkę na tę drogę! Pojechalibyśmy kiedy aż do Addy, tam, na to miejsce, gdzie na brzeg wysiadłem, pokazałbym im na przeciwległym brzegu owe zarośla, przez które się przedzierałem, a kto wié może i łódkę, która mię przewiozła.
Wreszcie przybywa Renzo do miasteczka, w którém mieszkał Bartolo; zdaleka jeszcze spostrzega jakiś dom bardzo wysoki, wyróżniający się z pomiędzy innych zabudowań, mający wiele długich, wąskich okien — to pewnie przędzalnia — myśli sobie i prosto ku niéj podąża, wchodzi, i wśród łoskotu wody, która koło obraca, pyta zaraz, głosem podniesionym, aby się dać słyszeć o pewnego Bartola Castagneri, medyolańczyka.
— Pan Bartolo? A oto tam stoi.
— Pan? dobry znak — pomyślał Renzo i pośpieszył do krewniaka. Bartolo obejrzał się, spostrzegł nowoprzybyłego, który stał już przed nim, mówiąc: — otóż jestem! — wydał okrzyk zdziwienia i radości, wyciągnął ręce i padli sobie w objęcia. Po tém pierwszém powitaniu, gdy już się nacałowali i naściskali do woli, Bartolo odprowadził Renza daléj nieco w głąb fabryki, gdzie łoskot wody i kół był mniéj ogłuszający i rzekł:
— Cieszę się, że ciebie widzę, ale naprawdę dziwny z ciebie człowiek. Tyle razy zapraszałem cię, nigdyś się nie dał namówić, a teraz, raptem się zjawiasz, gdy o robotę najtrudniéj.
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć, to i teraz nie z własnéj woli przybywam — rzekł Renzo, i o ile się dało najzwięźléj, choć nie bez silnego wzruszenia, opowiedział mu wszystkie swe bolesne przygody.
— A, to co innego — rzekł Bartolo. — Biedaczysko, tożeś się nacierpiał! Ale, dobrześ zrobił, żeś prosto do mnie tu przyszedł, ja cię nie opuszczę. Wprawdzie nie takie to teraz czasy, aby nowych robotników przyjmować; każdy gospodarz zaledwie może utrzymać tych, których już ma u siebie, a jeżeli ich nie odprawia, to jedynie dlatego, aby ich nie stracić i nie zgubić całego przedsiębiorstwa, o co mu więcéj chodzi z pewnością, niż o straty tymczasowe, ale mój gospodarz, to dobry człowiek, przytém bardzo mnie lubi i jest o wiele zamożniejszy od innych, a nawet, uważasz, mogę to śmiało powiedziéć, mnie głównie zawdzięcza to, że tak dobrze stoi w interesach; on ma pieniądze, a ja znam się na rzeczy. Wiesz? jestem tu przecie najpierwszą osobą w przędzalni, a oprócz tego prawą ręką gospodarza, jego factotum, rozumiesz? Biedna Łucya Mondella! Pamiętam, pamiętam, jak gdyby to wszystko było wczoraj. Taka dobra dziewczyna! A w kościele, to tak się zawsze przykładnie modliła, taka skromna, pobożna. Kiedy bywało przechodzę obok jéj domku... Zdaje mi się, że widzę ten domek, tam na końcu wioski z tém wielkiém drzewem figowém, co się tak przez murek przewiesza...
— Ach, nie mówmy o tém!
— Chciałem tylko powiedziéć, że ile razy przechodziłem koło tego domku, zawsze słyszałem to motowidło, które się kręciło, kręciło, kręciło. A tenże don Rodrigo! no, toć wprawdzie już i za moich czasów był ptaszek nie-lada, ale teraz, jak widzę, wyszedł na skończonego łotra, oto zbój! ale czekaj-no, czekaj, jeszcze Pan Bóg go skarżę! Więc jak ci to już mówiłem, i my tu także głód cierpimy potrochu... Ale, ale, możeś ty głodny?
— Nie, w drodze niedawno jadłem.
— No, a jakże tam z pieniędzmi, czy dużo ich masz?
Renzo podniósł rękę i przykładając do ust dwa palce, gwizdnął za całą odpowiedź.
— Tak...? E! mniejsza z tém — rzekł Bartolo — za to ja mam ich dosyć, pożyczę ci, a jak da Bóg dobre czasy powrócą, to mi je oddasz i tobie jeszcze cokolwiek zostanie.
— Mam w domu trochę pieniędzy, każę je przysłać.
— I tak dobrze, niech przyślą, ale tymczasem bierz u mnie, wiele ci trzeba. Pan Bóg udzielił mi swych darów dlatego, abym innym pomagał, a komużbym miał pomagać, jeżeli przedewszyśtkém nie krewnym i przyjaciołom?
— Ach, ja to zawsze mówiłem, że Opatrzność nie da marnie zginąć biedakowi! — zawołał Renzo, ściskając serdecznie dłoń poczciwego krewniaka.
— Więc — mówił daléj Bartolo — w Medyolanie takie awantury się działy? No, no, toć im chyba do łba musiało coś strzelić, bo ludzie rozsądni... I do nas już doszły o tém wieści, ale musisz mi opowiedzieć wszystko szczegółowo. Oj! będziemy mieli o czém gadać. Tu jednak u nas, uważasz, wszystko się inaczéj niż u was, odbywa, trochę rozumniéj, spokojniéj. Miasto kupiło dwa tysiące miar zboża od pewnego handlarza, który mieszka w Wenecyi, zboża, które z Turcyi pochodzi, ale, kiedy chodzi o to, aby miéć co w gębę włożyć, toć nie pora na wymysły i nikt nie pyta, czy to w Turcyi czy w jakim innym pogańskim kraju rosło to zboże. Ale zważ-no tylko, co się dzieje: rektorowie Werony i Brescyi zamykają drogę i mówią; tędy zboże nie przejdzie. A wiesz co na to nasze Bergamo? Oto, natychmiast wysyła do Wenecyi Wawrzyńca Terre, doktora, ale to doktora ho, ho! Pojechał, stanął przed dożą i powiada: a cóż to sobie myślą ci panowie rektorowie? I palnął mowę, ale to mowę, powiadam ci, choć do druku. Święta to rzecz miéć człowieka, który umie mówić! W téj chwili wydają rozkaz, aby przepuszczono zboże, a rektorowie zmuszeni są, nietylko je przepuścić, ale nadto jeszcze prowadzić je pod eskortą, i jest już w drodze. A co, widzisz, jak-to u nas się dzieje? I o wiejskim ludzie też pamiętano. Jan Babtysta Brava, poseł z Bergamo (także człowiek nie-lada!) objawił w Wenecyi, w senacie, że i po wsiach głód dokucza, a senat wyznaczył cztery tysiące ćwiartek zboża na milę. To także pomaga do robienia chleba. A zresztą, wiesz co? jeżeliby nawet chleba miało zabraknąć, to będziemy jedli bez chleba sér, jaja, kiełbasę; mówię ci przecież, że mi Pan Bóg grosza nie poskąpił. A teraz chodź do mego gospodarza, tyle już słyszał o tobie, że cię pewnie dobrze przyjmie. To człowiek porządny, co się zowie, złote ma serce. Wprawdzie nie czekaliśmy na ciebie w téj chwili, spadłeś, jak z nieba; no, ale kiedy dowie się o wszystkiém... A zresztą umie cenić dobrych robotników, bo głód przeminie, a przędzalnia pozostanie. Ale, przedewszystkiém muszę cię o pewnéj rzeczy uprzedzić. Wiesz-że ty, jak tu nazywają nas, medyolańczyków?
— A jak?
— A kpami.
— O, to nieładnie!
— I ja to wiem, że nie ładnie, ale cóż chcesz, taka tu głupia moda. Kto się urodził w księstwie medyolańskiém i chce się do Bergamo przesiedlić, powinien się z tém pogodzić. U tych ludzi, powiedziéć na medyolańczyka kiep, to tak, jakby znakomitego pana nazwać jaśnie wielmożnym.
— E! toć przecież nie wszystkich nas nazywają kpami, ale chyba tych tylko, którzy pozwalają jeździć sobie po nosie.
— Wszystkich, kochanku, a jeżeli nie w smak ci to idzie, jeżeli nie możesz się z tém pogodzić, że cię co chwila tak pięknym tytułem będą częstować, to ani myśl nawet długo tu popasać. Trzeba byłoby chyba wiecznie z nożem chodzić i ludzi na tamten świat wyprawiać, ale i to sposób nie najlepszy. Dajmy na to, że zabiłbyś dwu, trzech, no, choćby i czterech, toć przecież znalazłby się wreszcie taki, coby i ciebie zabić potrafił, a piękna mi rzecz stanąć przed sądem boskim mając cztery zbrodnie na sumieniu!
— No, a medyolańczyk, któremu nie brak... i postukał palcem po czole, jak wówczas w téj gospodzie Pod Opatrznością. — Chcę powiedziéć medyolańczyk, który zna się na swém rzemiośle?
— I to nic nie pomoże, i on tu kpem być musi. Wiesz, jak o mnie mówi gospodarz przed swemi przyjaciółmi? Mówi — tego kpa, to mi Pan Bóg zesłał, złoty człowiek, powiadam wam, tak mi fabrykę prowadzi, — albo: — gdyby nie ten kiep, tobym sam nie dał rady. — Cóż chcesz, taki tu już zwyczaj!
— To jednak głupi zwyczaj, to niegrzecznie. Widząc, że się tak dobrze znamy na rzemiośle (boć to przecie my, nie kto inny, nauczyliśmy ich tego przemysłu, a i dziś nie potrafiliby się bez nas obejść), czyż nie mogli opamiętać się?
— Dotąd nie, kto wié, może z czasem... może ich dzieci... ale ze staremi nie ma rady... tak to w nałóg im weszło. A zresztą, i cóż w tém tak bardzo strasznego? Niegrzecznie, niegrzecznie! Może tam z tobą, w twojéj wiosce, grzeczniéj się obeszli, kiedy aż kąt własny musiałeś opuścić, albo potém w Medyolanie! A toż przecież twoi rodacy. Jabym powiedział, że to było stokroć niegrzeczniéj. Wszak prawda?
— No, tak; więc jeżeli to tylko...
— Byłeś się tylko z tém oswoił, wszystko pójdzie dobrze. Chodź śmiało do gospodarza.
Istotnie wszystko poszło dobrze i tak po myśli poczciwego Bartola, że uważamy za zbyteczne zdawać z tego szczegółowe sprawozdanie naszym czytelnikom. A było-to niemałém szczęściem dla naszego Renza, bo zobaczymy zaraz, co się stało z owemi pieniędzmi i rzeczami, które w domu zostawił.


ROZDZIAŁ XVIII.

Tego samego dnia, w którym nasz Renzo przeprawił się szczęśliwie przez Addę, t. j. 13 listopada, przybywa do Lecco, do pana sędziego, konny posłaniec od kapitana sprawiedliwości z rozkazem na piśmie, aby sędzia przedsięwziął natychmiast wszelkie środki dla odkrycia, czy pewien Lorenzo Tramaglino, przędzarz z rzemiosła, około dwudziestu lat mający, który uciekł z rąk praedicti egregii domini capitanei, wrócił palam vel clam do miejsca swego zamieszkania ignotum co do nazwy, verum in territorio Leuci: quod si compertum fuerit sic esse, ma się starać wyżéj wymieniony sędzia, quanta maxima diligentia fieri poterit o to, aby go schwytać i należycie związanego, videlicet w kajdankach na rękach, bo już się pokazało z doświadczenia, że rękawki są dla niego niewystarczające, osadzić w więzieniu pod silną strażą; a następnie oddać go w ręce tego, kto będzie z Medyolanu po niego przysłany. W każdym zaś razie, czy się uda, czy nie uda go schwytać: accedatis ad domum proedicti Laurentii Tramaliini, et faca debita diligentia, quidquid ad rem repertum fuerit auferatis: et informatione, de illius prava qualitate, vita et complicibus sumatis; o wszystkiém powiedzianém i uczynioném, znalezioném i nieznalezioném, zabraném i pozostawioném, deligenter referatis. Pan sędzia, po zarządzeniu ścisłych poszukiwań, przekonawszy się, iż Lorenzo Tramaglino nie wrócił do miejsca swego zamieszkania, posyła po wójta owéj wioski, każę prowadzić się do domu zbiega, i udaje się tam z rejentem i w wielkim orszaku siepaczy. Dom zamknięty, kto ma klucz, niewiadomo, albo się skrył, albo go wcale nie ma już we wsi. Wyłamują drzwi, przystępują do należytej rewizyi, to jest poczynają sobie w owym domu tak, jak gdyby był miastem nieprzyjacieîskiém, zdobytém po długiem oblężeniu.
Wieść o téj wyprawie rozchodzi się natychmiast po caéj okolicy, dochodzi do uszu ojca Krzysztofa, który zdziwiony i zasmucony tém niepomłu, pyta wszystkich o szczegóły tak niespodzianego wypadku, lecz oprócz najrozmaitszych wniosków, pozbawionych wszelkiéj podstawy, niczego się dowiedziéć nie może, i wysyła list do ojca Bonawentury, w nadziei odebrania od niego nieco pewniejszych wiadomości. Tymczasem krewni i przyjaciele Renza muszą się stawić przed sądem dla zeznania wszystkiego, co mogą wiedziéć o jego prava qualitas. Nazywać się: Tramaglino jest teraz istném nieszczęściem, wstydem, hańbą, w całéj wiosce panuje niesłychany zamęt. Wkrótce staje się wiadomém, że Renzo w samym środku Medyolanu umknął z rąk sprawiedliwości, a potém znikł bez śladu. Obiega pogłoska, że nabroił nie-lada, ale, co mianowicie zrobił, za co go schwytano, nikt nie wie na pewno, chociaż nie braknie najrozmaitszych domysłów i najdziwniejsze wieści krążą po okolicy, lecz im która z nich jest dziwniejszą, im bardziej straszną, tém mniej wiary znajduje w rodzinnéj wiosce Renza, w któréj wszyscy go dobrze znają i wiedzą, że to chłopak porządny; większa zaś część mieszkańców wnosi i tajemniczo z ust do ust sobie podaje, że to są niezawodnie sprawki don Rodriga, który postanowił zgubić swego biednego rywala. Tak to bowiem nieraz, w skutek opierania się jedynie na wnioskach, bez niezbędnych dowodów, nawet i łotr wierutny bywa niesłusznie skrzywdzony.
Lecz my, z dowodami w ręku, jak-to mówią, możemy śmiało zaręczyć, że don Rodrigo nie brał najmniejszego udziału w nieszczęściu, które teraz Renza spotkało, z czego jednak nie wynika bynajmniéj, aby wiadomość o niém nie miała być dlań przyjemną; ucieszył się tak bardzo, jak gdyby sam był jego sprawcą i zaraz pośpieszył podzielić się ową wielką radością z przyjaciółmi, a głównie z hrabią Attilio. Szanowny kuzynek, według dawniéj powziętych zamiarów, powinien był w téj chwili znajdować się już w Medyolanie, ale, na pierwszą wieść o rozruchach i o hołocie, która krążyła po ulicach miasta w ilości i w usposobieniu, zapowiadającym wcale co innego, niż gotowość poddania grzbietów pod kije, uznał za stosowne jeszcze czas pewien na wsi zabawić, aż do uśmierzenia zaburzeń. Wielu już bowiem ludziom zalazł za skórę i miał słuszne powody obawiania się, aby jeden z tych, którzy dotychczas dlatego tylko cicho siedzieli, iż czuli swą niemoc, teraz nie nabrał odwagi i, korzystając z przyjaznych okoliczności, nie chciał się odrazu pomścić za wszystkich. Niedługo wszakże trwała ta niepewność; rozkaz, przysłany z Medyolanu, a nakazujący szukanie i pojmanie Renza, był już wskazówką, że wszystko wraca do zwykłego porządku, niemal zaś jednocześnie odebrano wiadomości, że i rozruchy przytłumiono zupełnie. Hrabia Attilio zaraz w drogę wyruszył, a przed wyjazdem zagrzewał kuzyna do wytrwania w swych zacnych zamiarach, obiecując mu, iż ze swój strony rozpocznie natychmiast starania, aby go uwolnić od owego nieznośnego mnicha, do czego teraz może mu dzielnie dopomódz smutna przygoda naszego biednego Renza. Zaledwie wyjechał Attilio, powrócił Grizo z Monzy cało i zdrowo i zdał panu sprawę ze wszystkiego, o czém się mógł dowiedziéć, a mianowicie, że Łucya znajduje się w tym, a tym klasztorze, pod szczególną opieką takiéj, a takiéj pani, że nie wychodzi nigdy i nigdzie, jakby była także zakonnicą, że nawet w czasie nabożeństwa widzieć jéj nie można, bo chowa się gdzieś w kątku zakratowanego okna, które z klasztornego korytarza na kościół wychodzi, a co wielu osobom bardzo się nie podoba, gdyż wieść o jéj prześladowaniu i niepospolitéj piękności już się w okolicy rozeszła i niejeden chciałby zobaczyć, jak téż wygląda to niebożę.
Sprawozdanie to przyprawiło o wściekłość don Rodriga, Tyle okoliczności, sprzyjających jego zamiarom, rozpaliło w nim jeszcze silniéj owę namiętność, owę mieszaninę miłości własnéj, uporu, gniewu i żądz nikczemnych! Renzo był gdzieś daleko, wyszedł na zbiega, wygnańca, przestępcę, tak, iż wolno było teraz wszystkiego się względem niego dopuścić bez obawy kary, a Łucya jako narzeczona buntownika, także nie wiele mogła liczyć na opiekę prawa, i na nią padał cień jego winy; jedynemu zaś człowiekowi, któryby chciał i potrafił stanąć w jéj obronie, a nawet narobić tak wielkiéj wrzawy, iż obiłaby się o uszy ludzi, piastujących najwyższe godności, słowem owemu obrzydłemu mnichowi, zostanie już wkrótce, jak się spodziewał, odjęta możność szkodzenia mu w jakikolwiekbądź sposób. I otóż niespodzianie zjawia się nowa przeszkoda, która nietylko zmniejsza doniosłość wszystkich tych przyjaznych okoliczności, ale uniemożebnia je niemal zupełnie. Taki klasztor w Monzy, gdyby w nim nawet nie mieszkała księżniczka, byłby w każdym razie orzechem zbyt twardym na zęby don Rodriga; to téż, choć myśli jego krążyły ciągle dokoła tego schronienia, nie potrafił jednakże wynaléść ani drogi, ani sposobu przedarcia się doń, czy-to za pomocą siły czy też podstępu. Mało już brakowało, aby całkiem nie zaniechał swego przedsięwzięcia. Chciał już jechać do Medyolanu i to, nakładając drogi, aby przez tę nieszczęsną Monzę nawet nie przejeżdżać, a po przybyciu do Medyolanu zamierzał zebrać dokoła siebie wszystkich przyjaciół i rzucić się w wir najrozmaitszych rozrywek i uciech, ktoreby mu dopomogły do wyrugowania z pamięci owéj jednéj-jedynéj myśli tkwiącéj w niéj od pewnego czasu i stającej się z każdą chwilą bardziej nieznośną. Ale, ale... przyjaciele... powoli, ostrożnie z temi przyjaciółmi. Zamiast rozrywki, mógł zaznać w ich gronie nowych przykrości, bo Attilio niezawodnie już po całém mieście roztrąbił o tym nieszczęsnym zakładzie i zapewne już potrafił wszystkich zaciekawić. Każdyby go pytał o tę góralkę, trzeba byłoby powiedziéć: — miałem zamiar, usiłowałem, chciałem i... i nie potrafiłem nic zrobić! Powzięło się mocne postanowienie, postanowienie wprawdzie niekoniecznie zbyt rycerskie, ale, czyż można panować nad wszystkiemi swemi zachciankami? chodzi głównie o to, aby je tylko zadawalniać i cóż się potém stało z tém postanowieniem, takiém mocném, takiém niezłomnym? Oto, jakiś mnich podły, podły, bo nawet nie szlachcic, całkiem je w niwecz obrócił! A gdy wreszcie los przychylny sam, bez pomocy niedołęgi, który powziął owo postanowienie, ułatwia mu je, usuwając jednę przeszkodę, a dobry przyjaciel usuwa drugą i to najgłówniejszą w dodatku, ów niedołęga nie umie nawet korzystać teraz z okoliczności i uznaje za najlepsze wszystkiego zaniechać. Czyż nie dość tego, aby już nigdy między porządnemi ludźmi nie śmiéć oczu pokazać, lub być zmuszonym, co chwila, porywać się do szabli? A zresztą, jakże znowu powrócić, albo jak pozostać w tym zameczku, w téj okolicy, gdzie, nie mówiąc już nawet o nieustannych i nieznośnych przypomnieniach zawiedzionych nadziei, musiałby jeszcze dźwigać i brzemię tak hańbiącéj porażki? gdzie wzrosłaby dlań nienawiść ludności, a jednocześnie zachwiało się przeświadczenie o jego potędze i sile? gdzie, wśród najniższych nawet ukłonów, mógłby wyczytać na twarzy każdego hultaja upokarzające; A co? przełknąłeś pigułeczkę? Nie w smak ci poszło? Jakże ja się z tego cieszę! — Droga niegodziwości, mówi w tém miejscu rękopism, jest szeroka, ale to nie znaczy, aby miała być wygodną, ma ona swoje trudne przejścia i nieraz jest nudną i męczącą, chociaż na dół prowadzi.
Don Rodrigowi, który ani jéj opuścić, ani się cofnąć, ani na niéj zatrzymać nie miał najmniejszéj ochoty, a który jednak czuł, że o własnych siłach nie potrafi iść naprzód, przychodził wprawdzie na myśl pewien środek mogący mu dalszy pochód ułatwić; środek ten polegał na tém, aby prosić o pomoc pewnego człowieka, którego ręce sięgały tam nawet, dokąd nie mógł dosięgnąć wzrok innych ludzi, człowieka, czy też czarta, dla którego trudność jakiegoś przedsięwzięcia stawała się głównym bodźcem do niego. Jednakże i ów środek miał swoje ujemne strony, swoje niedogodności, swoje niebezpieczeństwa, tém groźniejsze, iż niepodobna było obliczyć je zgóry, bo, kto się już raz wdał z tym człowiekiem, z tym potężnym wprawdzie, lecz strasznym i samowładnym sprzymierzeńcem, nie mógł już przewidziéć, dokąd go on zaprowadzi i co się z nim stanie.
W skutek wszystkich tych myśli, don Rodrigo w ciągu dni kilku nie mógł się zdobyć na żadne postanowienie, wahał się, dręczył, nie wiedział sam, co ma począć. Tymczasem przyszedł list od kuzyna, a w nim wiadomość o tém, że sprawa co do mnicha jest już na dobréj drodze. Wkrótce po błyskawicy i piorun uderzył, to jest, pewnego pięknego poranku dowiedziano się, że ojciec Krzysztof opuścił klasztor w Pescarenico. Ten tak prędki skutek zabiegów hrabiego Attilio, jego list, zagrzewający do wytrwania i grożący wielkim wstydem w razie odstąpienia od powziętego zamiaru, coraz silniéj popychały don Rodriga do owego niebezpiecznego kroku, to zaś, co się dlań stało bodźcem najsilniejszym, co go ostatecznie utwierdziło w jego postanowieniu, była niespodziana wiadomość, iż Agnieszka powróciła do wioski. A więc usunięta jeszcze jedna przeszkoda!
Tu wypada nam zdać sprawę z tych dwu ostatnich wydarzeń; zaczniemy od ostatniego.
Zaledwie nasze kobiety zdołały-jako-tako urządzić się w swém nowém schronieniu, gdy w Monzy, a więc i w klasztorze, rozeszła się wieść o rozruchach medyolańskich, a w ślad za tą pierwszą, wielką nowiną, nastąpił cały szereg nieskończonych szczegółów, które rosły i zmieniały się z każdą chwilą. Odźwierna, która ze względu na swe stanowisko mogła, że się tak wyrażę, jedném uchem słyszéć to, co się działo na świecie, a drugiém to, co się działo w klasztorze, tu i tam zbierała skrzętnie różne wiadomości, a następnie udzielała je swoim współlokatorkom. — „Dwu, sześciu, ośmiu, czterech, siedmiu już schwytano, siedzą w więzieniu powieszą ich, jednych przed piekarnią kul, innych na początku téj ulicy, na któréj jest dom wikaryusza prowizyi... Ej, ej, słuchajcie no tylko, z pod straży uciekł jakiś człowiek, który ma być z Lecco, czy téż z okolicy. Nie wiem jeszcze, jak się nazywa, ale pewnie ktoś się znajdzie, co mi to potrafi powiedziéc. A to rzecz ciekawa, może, to jaki wasz znajomy...
Ta wiadomość wraz z okolicznością, że Renzo miał właśnie w owym dniu fatalnym przybyć do Medyolanu, zaniepokoiła trochę matkę i córkę, a głownie córkę; lecz zważcie, co to one musiały uczuć wówczas, gdy, po chwili, odźwierna przyszła im powiedziéć: — wiecie, to z waszéj wioski ten, co drapnął, aby nie być powieszonym; jakiś przędzarz jedwabiu: Tramaglino, pewnie go znacie?
Łucya, która w téj chwili coś szyła, robotę z rąk wypuściła, zbladła straszliwie i tak się na twarzy zmieniła, że odźwierna niezawodnie byłaby to spostrzegła, gdyby nieco bliżéj się znajdowała, ale na szczęście zatrzymała się na progu z Agnieszką, która, choć również przerażona, umiała jednak zapanować nad sobą i, aby coś odpowiedziéć, oświadczyła, że ponieważ w tak małéj wiosce wszyscy się znają, więc téż i ona trochę zna owego Tramaglina, lecz, że nie umie sobie wytlomaczyć, w jaki-to się wszystko sposób stać z nim mogło, gdyż to chłopak zewszechmiar bardzo porządny. Potém spytała, czy umknął napewno i dokąd?
— Że umknął, to umknął, wszyscy o tém mówią, lecz dokąd, tego nikt nie wie; może go jeszcze schwytają, a może już się przebrał przez granicę. Ale, jeżeli im znowu wpadnie w łapy ten wasz porządny chłopak, to...
Na szczęście w téj chwili zawołano odźwierną i wyszła śpiesznie. Łatwo każdy sobie wystawi, co się dziać musiało z matką i córką; Biedna kobieta i zrozpaczona dziewczyna spędziły wiele dni w tak okropnéj niepewności, gubiąc się w domysłach: co, jak, dlaczego? usiłując przewidzieć skutki téj bolesnéj przygody, rozmyślając nad tém wszystkiém w milczeniu, lub gdy były same, zamieniając półgłosem z sobą smutne swoje wnioski.
Wreszcie, pewnego czwartku zapukał do furty klasztornéj jakiś człowiek, pytając o Agnieszkę. Był-to rybak z Pescarenico, który, jak niemal wszyscy tameczni rybacy, zwykł był udawać się do Medyolanu dla sprzedaży swego połowu; poczciwy ojciec Krzysztof prosił go, aby przechodząc przez Monzę, wstąpił do klasztoru, powiedział kobietom, że on im ukłony zasyła, zawiadomił je o tém wszystkiem, co dotychczas wiedziano pewnego o smutnéj przygodzie Renza, zalecił im, w jego imieniu, wytrwałość, męstwo i ufność w miłosierdzie boskie i zapewnił, że on, biedny zakonnik, zawsze o nich pamięta i skorzysta z pierwszéj przyjaznéj okoliczności, aby im dopomódz, a tymczasem co tydzień będzie je zawiadamiał o sobie czy-to w taki, czy też w inny sposób. O Renzu, to tylko nowego i pewnego mógł powiedziéć ów rybak, że pan sędzia z siepaczami dom jego nachodził, że w całéj okolicy szukano go pilnie, co jednak na nic się nie zdało, bo teraz już wszyscy wiedzą na pewno, że uciekł do Bergamo. Nie potrzebujemy tu mówić nawet, jak wielką pociechą była owa pewność dla zbolałéj duszy Łucyi; od téj chwili łzy jéj popłynęły spokojniéj, ciężar okropny spadł z serca, znalazła pewną ulgę w powierzaniu matce swych smutków, i każda jéj modlitwa była dziękczynną.
Giertrudą przywoływała ją często do swego własnego parlatoryum i nieraz bardzo długo z nią rozmawiała, dziwiąc się niepomału rozsądkowi i łagodności téj nieboraczki i znajdując wielką przyjemność w tém, że, co chwila, z ust jéj słyszała podziękowania i błogosławieństwa. I to jéj także sprawiało ulgę, iż teraz mogła opowiadać owéj wieśniaczce, ma się rozumiéć pod warunkiem dochowania tajemnicy, o swéj przeszłości, wprawdzie nie wszystko, lecz to przynajmniéj, co wycierpiała, zanim ją tu wtrącono na wieczne udręczenie, a Łucya, słuchając tych zwierzeń, uczuła wkrótce, że zdziwienie i nieufność, które zrazu pani w niéj wzbudziła, zaczęły zamieniać się w szczere współczucie i litość. W tych opowiadaniach znajdowała teraz wiele powodów, wystarczających najzupełniéj do wyjaśnienia tego, co zrazu tak ją bardzo raziło w układzie i w mowie jéj dobrodziejki, a przychodziło to jéj z tém większą łatwością, że pamiętała dobrze owę teoryą matki co do głów i mózgów jaśnie wielmożnych. Jednak, pomimo, iż zaufanie, które jéj okazywała Giertrudą, i ją również usposabiało do otwartości, nigdy jéj przez myśl nawet nie przeszło, mówić przed nią o swych nowych niepokojach, o nowych nieszczęściach, powiedziéć, kim był ów przędzarz jedwabiu, który zbiegł z rąk sprawiedliwości; obawiała się, aby ta bolesna tajemnica, która tak wielki cień rzucała na drogą postać jéj narzeczonego, nie stała się wiadomą w klasztorze i w całéj okolicy. Również starała się dawać wymijające i krótkie odpowiedzi na pełne natarczywéj ciekawości zapytania pani co do czasu poprzedzającego jej zaręczyny, chociaż rozsądek bynajmniéj jéj tego mówić nie bronił. Lecz była inna przyczyna milczenia; dla téj cichéj i skromnéj dziewczyny, mówienie o Renzu, o wszystkich okolicznościach, które ich zbliżyły, o całéj ich znajomości aż do chwili zaręczyn, zdawało się rzeczą tak trudną i tak drażliwą, że, w porównaniu do niéj, niczém było to wszystko, co już słyszała i co mogła usłyszéć od Giertrudy. Nieszczęśliwa zakonnica, opowiadając swe smutne przygody, mówiła o przemocy, sidłach, podstępie, boleści, rozpaczy, o rzeczach strasznych, okropnych, lecz które można było nazwać ich właściwém imieniem; podstawę zaś dziejów Łucyi, ich treścią, było uczucie, było słowo, któregoby wyrzec niepotrafiła mówiąc o sobie, które rumieńcem wstydu jéj twarz oblewało, a które żadnym innym wyrazem nie dałoby się zastąpić; gdyż tém uczuciem, tém słowem była: miłość.
To zaniknięcie się w sobie, to ciągłe baczenie na każdy niemal wyraz, gniewało czasami Giertrudę; lecz rozbrajała ją owa miłość, owo uszanowanie, owa wdzięczność, a nawet ufność, któremi biedna dziewczyna była dla niéj przejęta. Czasami znów, z powodów, których się każdy łatwo domyśli, niecierpliwiła ją skromność i urok téj duszy czystéj, nieskalanéj, ale ileż natomiast doznawała pociechy na owę myśl rozkoszną, że spełnia dobry uczynek względem téj niebogi. Patrząc na Łucyą powtarzała sobie w duchu; — ta przynajmniéj błogosławić mnie będzie, téj przynoszę ulgę w cierpieniach. I miała prawo to powiedziéć, bo pomijając już nawet owo wielkie dobrodziejstwo, które wyświadczyła matce i córce, dając im przytułek, same jéj rozmowy, samo obejście się tak łaskawe i niemal przyjacielskie, było źródłem nie małéj pociechy dla Łucyi. Praca téż sprawiała wielką ulgę biednéj dziewczynie, zawsze prosiła o jakąś robotę i nawet do parlatoryum, gdy ją pani wzywała, brała coś do szycia. Lecz gdzież się myśli bolesne nie wcisną! Ciągle tak szyjąc, co było dla niéj zajęciem niemal zupełnie nowém, przypominała sobie od czasu do czasu motowidło, nitki jedwabiu, a w ślad za tém tak wiele jeszcze innych rzeczy!
Następnego czwartku znów przyszedł rybak z Pescarenico, przynosząc ukłony od ojca Krzysztofa i potwierdzenie wiadomości o szczęśliwéj ucieczce Renza. Co zaś do powodów jego uwięzienia, to i teraz nienowego nie mógł powiedziéć, bo chociaż, jak-to już wiadomo czytelnikom, ojciec Krzysztof posłał natychmiast list do swego kolegi w Medyolanie, zapytując go, co się stało z chłopakiem, którego opiece jego polecił, ten wszakże odpowiedział mu, że takiego chłopaka, jako żywo, nie widział, że jakiś wieśniak pytał się wprawdzie o niego, lecz niezastawszy go w klasztorze, poszedł sobie i już się więcjé nie pokazał.
Trzeciego czwartku nikt się nie zjawił, co dla biednych kobiet było nie tylko wielkiém zmartwieniem z powodu zawiedzionych nadziei, lecz, jak-to się często zdarza ludziom zatrwożonym i lada, chwila obawiającym się jakiegoś nieszczęścia, stało się także powodem do nowych niepokojów i smutnych przypuszczeń. Już od pewnego czasu Agnieszka myślała o tém, że warto byłoby zrobić wycieczkę do wioski i zobaczyć, co się téż z jéj domkiem dzieje, teraz zaś okoliczność, iż posłaniec nie przybył, ostatecznie utwierdziła ją w tem postanowieniu. Dla Łucyi rozstanie się z matką, choćby na czas krótki, było nie-lada przykrością, ale chęć dowiedzenia się czegoś, i ta pewność, że pozostaje w niedostępném, bezpieczném schronieniu, kazały jéj pogodzić się z tą smutną myślą. Stanęło więc na tém, że Agnieszka następnego dnia wyjdzie na gościniec i będzie czekać na rybaka, który wracając z Medyolanu musi tamtędy przejeżdżać, i że go poprosi, aby ją na swym wózku zawiózł do Pescarenico. Tak się też stało, rybak nadjechał; na zapytanie, czy nie miał jakich zleceń od ojca Krzysztofa, odpowiedział, że przed wyjazdem cały dzień spędził na jeziorze i że zakonnika wcale nie widział. Agnieszka nie potrzebowała nawet prosić go o zabranie jéj na wózek, gdyż sam się oświadczył z gotowością wyświadczenia jéj téj przysługi; pożegnała się więc śpiesznie z panią i córką, co się naturalnie bez łez nie obeszło, obiecała natychmiast dać znać o sobie i prędko powrócić i pojechała.
W drodze nic szczególnego nie zaszło. Późno już w nocy zatrzymali się na wypoczynek w pewnéj gospodzie, do któréj ów rybak zwykł był zajeżdżać, nazajutrz zaś do dnia w dalszą drogę ruszyli i stanęli w Pescarenico jeszcze przed południem. Agnieszka wysiadła na placu przed klasztorem, pożegnała usłużnego człowieka niezliczonemi: — Niech wam to Pan Bóg nagrodzi — i ponieważ już była tak blisko swego dobroczyńcy, zanim się więc udała do wioski, postanowiła najprzód z nim się zobaczyć. Podchodzi do furty, dzwoni; otwiera jéj brat Galdino, ten sam kwestarz, który przed paru tygodniami tak hojną jałmużnę otrzymał dla klasztoru od Łucyi.
— O! jak się macie, moja zacna kobieto, skąd-że to Bóg prowadzi!
— Chciałabym widzieć ojca Krzysztofa.
— Ojca Krzysztofa? Nie ma go w klasztorze.
— Nie ma! A kiedyż wróci?
— Kto to wie, kiedy wróci! — odrzekł braciszek, ściskając ramionami i nasuwając kaptur na swą ogoloną głowę.
— Dokąd-że poszedł?
— Do Rimini?
— Do...?
— Do Rimini?
— A czy-to daleko?
— Ej, ej! — odrzekł zakonnik, przecinając prostopadle powietrze wyciągniętą ręką, aby oznaczyć wielkie oddalenie.
— O! ja nieszczęśliwa! Ale dlaczegóż tak nagle klasztor opuścił?
— Dlatego, że tak chciał ojciec prowincyał.
— I pocóż było go tam posyłać? Tu, tyle dobrego robił. Ach, mój Boże, mój Boże!
— Gdyby zwierzchnicy musieli zdawać sprawę z rozkazów, które wydają, w cóżby się obróciła cnota posłuszeństwa? Czy prawda, moja kobieto?
— No tak, ależ-to dla mnie wielkie nieszczęście!
— A wiecie, jak mi się zdaje, dlaczego go tam posłano? Oto w Rimini niezawodnie muszą potrzebować dobrego kaznodziei (wprawdzie mamy ich wszędzie podostatkiem, ale czasami zdarza się, iż chcą miéć kaznodzieję, co się zowie, najlepszego ze wszystkich); ojciec prowincyał z Rimini zapewne musiał napisać do naszego prowincyala zapytując go, czy nie ma takiego kaznodziei u siebie, a ojciec prowincyał zaraz sobie pomyślał: nie ma co, trzeba tam posłać ojca Krzysztofa. Niezawodnie tak być musiało.
— O, biedniż my, biedni! I kiedyż w drogę wyruszy!?
— Onegdaj.
— I trzebaż mi było nie słuchać przeczucia, które mnie od dni kilku gnało już w te strony! Teraz już zapóźno! I nie wiadomo kiedy powróci? Chociażby tak, mniej więcjé przynajmniéj? E, moja biedna kobieto, to tylko wie ojciec prowincyał, a może nawet i on nic nie wie. Gdy już jeden z naszych ojców kaznodziejów rozwinie skrzydła i frunie w świat szeroki, to nikt przewidziéć nie może, na jakiéj spocznie gałązce. Dziś tu, jutro tam; mamy nasze klasztory we wszystkich częściach świata. Przypuśćmy naprzykład, że w Rimini ojciec Krzysztof wprawi wszystkich w zachwyt swemi pasyjnemi kazaniami, bo nie zawsze przecie mówi tak odrazu, bez przygotowania, jak tu, mając za słuchaczy, tylko rybaków i włościan; gdy mu wypada kazać po miastach, w wielkich kościołach, to go naówczas trzeba posłuchać! Każde kazanie ma na piśmie, i to jakie kazanie! Więc, dajmy na to, że wszystkich zachwyca, że się wieść o tym niepospolitym kaznodziei rozejdzie szeroko, wówczas mogą go prosić do... albo ja wiem dokąd? I, trzeba go będzie posiać, bo my żyjemy z jałmużny całego świata, to téż musimy całemu światu służyć.
— O Boże, mój Boże! — zawołała Agnieszka, prawie z płaczem: — cóż ja pocznę teraz bez niego? On był dla nas ojcem, dobrodziejem, zbawca! W cóż się teraz obrócim bez jego pomocy i rady?
— Uspokójcie się, nie rozpaczajcie tak bardzo, moja dobra kobieto. Ojciec Krzysztof, to wprawdzie człowiek nielada, ale, przecież nie on jeden taki: mamy jeszcze i innych, także mądrych ludzi, także miłosiernych, którzy umieją obejść się należycie i z panem i z biedakiem. A ojciec Atanazy? A ojciec Zacharyasz? Widzicie-bo to téż człowiek, co się zowie, ten ojciec Zacharyasz. To jeszcze nic nie dowodzi, niech to was nie zniechęca, jak niektórych ludzi, co-to Boże odpuść... że jest taki biedny, taki cieniutki, malutki, że ma taki głosik piszczący, piszczący i taką brodę rzadziutką, rzadziutką; powiem to śmiało, nie dlatego, abym miał kapucynów wychwalać, ale bo to słusznie, bo widzicie to także człowiek!... także głowa1 Niech-no go tylko spyta kto o radę...
— Ach, dziękuję! — zawołała Agnieszka, a w głosie jéj brzmiała owa niecierpliwość z wdzięcznością zmieszana, któréj doświadczamy, gdy widzimy jakieś dobre chęci, nie trafiające nam jednak do przekonania — lecz cóż to mię może obchodzić, czy on taki czy inny człowiek, skoro ten nasz dobrodziéj już nas opuścił, ten ojciec Krzysztof, który nas znał, wiedział o naszych nieszczęściach i dokładał wszelkich starań, aby nas ratować!
— A to w takim razie, tylko cierpliwość mogę wam doradzić.
— O tém i ja wiem — odpowiedziała Agnieszka: — bywajcie mi zdrowi, przepraszam, żem was utrudziła napróżno.
— Za cóż mielibyście przepraszać? Naprawdę mnie za was serce boli... A gdybyście kiedy chcieli prosić o radę, lub pomoc jednego z naszych ojców kapucynów, to pamiętajcie, że wszyscy jesteśmy na wasze rozkazy. Do widzenia więc; wkrótce się zobaczymy, przyjdę tam do was, gdy mnie wyślą po kwestę oleju.
— Do widzenia — rzekła Agnieszka; i poszła w stronę swéj wioski, a czuła się tak smutną, tak przygnębioną, tak nieszczęśliwą, jak niewidomy żebrak, gdy swój kij zgubi.
My, mając nieco dokładniejsze, niż brat Galdino wiadomości, możemy opowiedziéć tu rzecz całą tak, jak się ona miała w istocie. Hrabia Attilio, stosownie do przyrzeczenia, danego kuzynowi, zaraz po przyjeździe do Medyolanu udał się do tego wspólnego ich stryjaszka, który to w Tajnéj Radzie zasiadał. Tajna Rada było to zgromadzenie, składające się z trzynastu mężów w togach i w zbrojach, w liczbie których znajdował się i gubernator; w razie zaś śmierci gubernatora, lub zmiany tegoż, Rada przez czas pewien rządy w kraju sprawiała. Osobę hrabiego stryja przystrajała toga, był on jednym ze starszych w zgromadzeniu i wielkie w niém zachowanie posiadał dlatego głównie, iż nikt prawie nie mógł mu dorównać w sztuce okazywania szacunku dla jego własnéj osoby i niezachwianéj wiary w jego niepospolitą wyższość. Umiał przemawiać górnie i niejasno, zachować wielce znaczące milczenie, urwać w pół słowa i oczy w niebo podnieść z takim wyrazem, jakby chciał mówić: — ach, nie mogę nic więcéj powiedzićé. — Umiał dać czasami jakąś niby obietnicę, niezobowiązującą wszakże do niczego, umiał przybrać wyraz surowy, a wszystkie te talenta służyły mu do osiągnięcia jednego tylko celu, to jest do rozszerzania swéj wziętości i powagi w Radzie i w świecie. Kiedy czasami, choćby najszczerzéj, powiedział: — ja nic w téj sprawie zrobić nie mogę — zaraz upatrywano w tém jakąś myśl ukrytą, jakieś ważne powody, co przyczyniało się do zwiększenia wiary w jego władzę, a zatmé i do zwiększenia saméj owéj władzy; podobnie jak się przyczyniają do ustalenia wziętości sklepu z kolonialnemi towarami, owe pudełeczka, które w jego oknach widzimy i które chociaż puste we środku, są jednakże ozdobione arabskiemi napisami. Ostatniemi czasy, owa wielka powaga i władza hrabiego stryja, wzrastająca z każdym niemal rokiem, odrazu, jak-to mówią, uczyniła skok olbrzymi w skutek tajemnéj misyi, z którą go wysłano do Madrytu; to też trzeba go było posłuchać, gdy po powrocie opowiadał o świetném przyjęciu, którego doznał u dworu. Sam książę-hrabia zaszczycał go tam szczególnemi względami, obchodził się z nim jak z równym sobie i to tak dalece, że raz, wobec całego dworu, spytał go, jak mu się Madryt podoba, a innym znów razem, stojąc z nim w oknie we cztery oczy, powiedział, że katedra medyolańska jest największą świątynią w krajach należących do korony hiszpańskiéj.
Złożywszy stryjowi winne uszanowanie od siebie a także i w imieniu nieobecnego siostrzana, hrabia Attilio z miną skromną i pełną powagi, którą umiał przybierać w potrzebie, rzekł: — Sądzę, że mi tego Rodrigo za złe nie weźmie i nie poczyta za nadużycie zaufania, które mi okazuje, jeżeli zawiadomię szanownego stryja dobrodzieja o pewnéj sprawie, która, w razie, gdyby stryj dobrodziéj nie chciał się nią zająć, może stać się powodem do wielu przykrości i sprowadzić następstwa...
— Musiał znowu coś nabroić.
— Mogę zaręczyć szanownemu stryjowi, że tym razem mój kuzyn nic nie zawinił, ale jest silnie podrażniony i, jak-to już mówiłem, tylko stryj dobrodziej potrafiłby...
— Zobaczymy, zobaczymy; cóż-to takiego?
— Oto widzi stryj dobrodziéj, jest tam pewien kapucyn, który się uwziął na Rodriga, i rzeczy zaszły już tak daleko, że...
— Ileż-to razy mówiłem i tobie i jemu, żebyście się nie zadawali z mnichami? Dosyć już mają z niemi kłopotu ci, którzy muszą... do których należy.... — tu, wydawszy policzki, sapnął znacząco. — Ale wy, którzy ich możecie obchodzić zdaleka...
— Stryju dobrodzieju, obowiązkiem jest moim powiedziéć, że Rodrigo, gdyby tylko mógł, nie zaczepiłby go nawet, ale to ten mnich na niego się uwziął, on sam zaczął mu dokuczać na różne sposoby i...
— A cóż, u licha, może miéć ten mnich do mego siostrzana?
— Przedewszystkiém jest-to człowiek niespokojnego ducha i, jak-to wszystkim wiadomo, nienawidzi szlachty. Teraz zaczął się opiekować, zaczął nawracać, czy téż kierować, słowem zajął się niezmiernie pewną wieśniaczką z okolic Lecco, i żywi dla téj dziewczyny tak wielką miłość... miłość bliźniego, ma się rozumiéć, ale to tak podejrzliwą, powiadam stryjowi, tak zazdrosną, tak dziwną...
— Rozumiem już, o co chodzi rzekł stryj hrabia, i po jego twarzy, na któréj matka przyroda wyryła piętno wielkiéj głupoty, piętno, wprawdzie nieco złagodzone długoletniemi staraniami, ale zawsze jeszcze tworzące jakby tło do każdego innego wyrazu; po téj twarzy przeleciał teraz jakiś błysk złośliwości, jakiś chytry uśmiech, który ślicznie na niéj wyglądał.
— Otóż, od pewnego, czasu — mówił daléj Attilio — ten mnich wyobraził sobie, że Rodrigo ma niby jakieś zamiary względem téj...
— Wyobraził sobie, wyobraził sobie, o! i ja znam go przecież trochę tego twego Rodriga, a taki adwokat, jak waćpan, nie potrafi mię przekonać, że nic nie zawinił. Niewiniątko!
— Szanowny stryju dobrodzieju, mogło się wprawdzie zdarzyć, iż Rodrigo, spotkawszy na drodze tę dziewczynę, chciał trochę z nią pożartować, jakieś jéj tam czułe słówko powiedziéć, boć-to przecie chłopak młody, no, i oczywiście nie kapucyn, ale to są wszystko takie dzieciństwa, że nie warto nawet mówić o nich szanownemu stryjowi dobrodziejowi. Otóż ten mnich, proszę sobie wyobrazić, ten mnich zaczyna gadać o Rodrigu, jak o łotrze ostatnim i całą okolicę przeciw niemu podburza!
— No, a inni zakonnicy?
Inni do tego się nie wtrącają, znają już dobrze owego kapucyna, wiedzą, że to zapalona głowa, przytém cały klasztor poważa i ceni wysoce Rodriga, ale trzeba i o tém pamiętać, że ów kapucyn ma wielką wziętość u ludu, bo to, widzi stryj dobrodziéj, umie w potrzebie świętego udawać, więc...
— Zapewne nie wie o tém, że Rodrigo jest moim siostrzaném.
— Nie wie! Przeciwnie, wie doskonale, i właśnie z tego powodu wyprawia te wszystkie brewerye.
— Co, co?
— Bo, sam przecie powiada, że dlatego chce się dać we znaki Rodrigowi, że Rodrigo ma tak potężnego opiekuna, jak szanowny stryj dobrodziéj, a, że on kpi sobie i z Rady i z jaśnie wielmożnych i wie doskonale, że sznurek św. Franciszka czyni go osobą nietykalną i...
— A zuchwalec! Jak się ten hultaj nazywa?
— Ojciec Krzysztof z *** — odrzekł Attilio. — Hrabia stryj wyjął z szuflady stołu, przy którym siedzieli, notatkową książeczkę i sapiąc potężnie, zaraz w niéj to biedne imię zapisał. Tymczasem Attilio tak mówił daléj: — Zawsze miał w sobie tak niespokojnego ducha, dzieje jego życia wszystkim są znane. Był-to plebejusz, który dlatego, że mu ojciec nieco grosiwa zostawił, chciał współzawodniczyć ze szlachtą, a ze złości, że mu się nie wszystkich udawało prześcignąć, zabił jednego i, żeby nie być powieszonym, wstąpił do klasztoru.
— A to pięknie; a to ślicznie! Zobaczym, zobaczym! — powtarzał stryj hrabia, sapiąc coraz mocniéj.
— Teraz — mówił Attilio — nie posiada się ze złości, bo nie udał mu się pewien planik, pewien zamiar, który mu się strasznie uśmiechał. Zaraz to opowiem, aby szanowny stryj dobrodziéj mógł się ostatecznie przekonać co to za człowiek. Otóż postanowił wydać za mąż tę swoję protegowaną, czy-to dlatego, aby ją od pokus świata usunąć, stryj dobrodziéj mnie rozumie, czy téż dla innych jakich powodów, dość, że koniecznie chciał ją wydać za mąż, a nawet znalazł już... człowieka, któremu tak wielki skarb miał oddać w posiadanie dozgonne; tym człowiekiem także się opiekował, a jest-to osobistość niepospolita i sądzę, że nawet i sam stryj dobrodziej musiał już coś słyszéć o tym poczciwcu, bo wiem na pewno, że Tajna Rada uznała za stosowne nim się zająć.
— I któż-to taki?
— Przędzarz jedwabiu, niejaki Lorenzo Tramaglino, ten sam, który...
— Lorenzo Tramaglino! — zawołał stryj hrabia. — Ślicznie, wybornie, przewielebny ojcze! A tak... miał przecież list do pewnego... Jakaż-to szkoda... Ale, mniejsza z tém! A te piękna rzecz! I dlaczegóż-to Rodrigo nic mi dotąd nie mówił? Dlaczego na to wszystko pozwalał i nie udał się do tego, kto chce i może mu dopomódz?
— Widzi stryj dobrodziéj, bo ja i teraz całą prawdę powiem — odrzekł Attilio; — najprzód Rodrigo wie dobrze, ile to ważnych spraw, ile kłopotów stryj dobrodziéj ma na swej głowie... — (szanowny stryjaszek pogładził się po głowie, jakby dla wyrażenia, że to praca nie-lada dać sobie radę ze wszystkiemi temi sprawami i kłopotami); więc nie odważał się utrudzać go tą swoją prośbą. Powtóre, bo i o tém téż przemilczéć nie mogę, uważałem, że jest tak dalece rozdrażniony, tak rozgniewany na owego mnicha, że, kto wie, czy nie postanowił sam się z nim rozprawić, sam sobie sprawiedliwość wymierzyć, zamiast, jakby był powinien, zdać wszystko na rozsądek szanownego stryja dobrodzieja i żądać pomocy od jego władzy, która tak jest wszechmocną. Doprawdy obawiam się, aby jakiego głupstwa nie zrobił. Chciałem go upamiętać, uspokoić, ale słuchać nawet mnie nie chciał. Obowiązek zatem nakazywał mi zawiadomić o wszystkiém szanownego stryja dobrodzieja, jako głowę rodziny, filar naszego rodu...
— Dlaczegóż dziś dopiéro mówisz mi o tém, nie mogłżeś przyjść wcześniéj?
— Prawda, żem głupstwo zrobił, ale, bo widzi stryj dobrodziéj, sadziłem że ta sprawa jakoś się załagodzi, że ten mnich opamięta się w końcu, albo, że wyruszy gdzieś na wędrówkę, jak-to zwykle bywa z temi kapucynami, co to dziś tu, jutro tam, gdyby zaś tak się było stało, gdyby go dokąd posłali, to już wszystko byłoby skończone. Ale...
— Ale, do mnie teraz należy tę rzecz naprawić.
— Właśnie i ja tak myślałem. Powiedziałem sobie: nasz stryj dobrodziéj, dzięki niepospolitemu swemu rozumowi, dzięki swéj wielkiéj władzy potrafi zapobiedz jakiéjś awanturze, a jednocześnie ocalić dobre imię Rodriga, które przecież jest i jego imieniem. Choć ten mnich ciągle prawi o sznurku św. Franciszka, ale widocznie o tém zapomniał, że ów sznurek nie tylko tym służy, którzy się nim przepasują i, że w razie potrzeby... toż stryj dobrodziéj posiada tak wielkie wpływy... ma tyle rozmaitych sposobów, o których ja nie mogę miéć nawet pojęcia. Wiem naprzykład, że ojciec prowincyał przejęty jest dlań najgłębszym szacunkiem, i że jeżeli tylko stryj dobrodziéj osądzi, iż w danym razie najlepszym środkiem dla umorzenia całéj téj sprawy, byłoby wyprawienie mnicha gdzieś w dalekie kraje, to ojciec prowincyał nie omieszka...
— Co mam zrobić, jak postąpić, to już do mnie należy; rad waćpana nie potrzebuję — przerwał mu, z pewném niezadowoleniem, stryj hrabia.
— Ach to prawda! — zawołał Attilio, kiwając głową i zdobiąc twarz w uśmiech politowania nad samym sobą. — Czyż-to mnie przystało dawać rady takiemu człowiekowi, jak szanowny stryj dobrodziéj! ale bo to ta obawa o dobre imię, o honor naszego rodu tak mię dręczy niewypowiedzianie, że doprawdy sam nie wiem nieraz, co mówię. Oprócz tego i to mię jeszcze niepokoi — dodał, zamyślając się niby głęboko — niepokoi mię, czy czasem nie zaszkodziłem Rodrigowi w oczach szanownego stryja dobrodzieja? Nigdybym sobie nie mógł darować, gdyby w skutek tego, com przed chwilą powiedział, stryj dobrodziéj mógł go posądzić o brak zaufania, o brak uległości, któremi tak ja, jak i on, jesteśmy dlań w równym stopniu przejęci. Niech szanowny stryj dobrodziéj wierzy, że przyczyna, dla któréj...
— E! dałbyś już pokój, nie masz potrzeby bronić go tak bardzo, wiem, że jesteście przyjaciółmi i że ta przyjaźń wówczas dopiéro się skończy, kiedy nareszcie jeden z was przyjdzie do rozumu. Urwisy! urwisy! zawsze coś nabroją, wiecznie jakiegoś piwa nawarzą, a potém ja muszę ich z biedy wyciągać. Ot, gotów byłbym prawie powiedziéć, że wy, że wy dwaj, przyczyniacie mi więcéj kłopotu, niż... — tu sapnął jeszcze mocniéj, jak dotychczas — niż wszystkie te utrapione sprawy Stanu.
Attilio jeszcze czas jakiś u stryja pozostał, przepraszając go, prawiąc mu różne pochlebstwa, obiecując, w imieniu swojém i Rodriga, oględniejsze nadal postępowanie i na ostatku, wysłuchawszy owego niezbędnego: — Miejcie rozum chłopcy — formuły, którą stryj hrabia żegnał zawsze swoich siostrzanów, wyszedł z lekkiém sercem i z rozjaśnioną twarzą.


ROZDZIAŁ XIX.

Gdyby ktoś, widząc na polu źle uprawném jakieś zielsko, naprzykład wielki krzak końskiego szczawiu, chciał się dowiedziéć czy wyrosło ono z nasienia dojrzałego na téj saméj niwie, czy też przez wiatr tu zaniesionego, nigdyby z pewnością nie mógł rozstrzygnąć tego pytania. Otóż, nie mniéj trudno byłoby dla nas orzec, czy stryj hrabia z własnego natchnienia, czy téż w skutek rady, za którą tak zgromił siostrzana, umyślił użyć osoby ojca prowincyała za narzędzie do przecięcia owego zagmatwanego węzła. To tylko pewna, że Attilio nie bez celu myśl mu tę podsunął, a chociaż zgóry mógł już przewidziéć, że tak otwartego doradzania nie ścierpł duma i zarozumiałość stryja hrabiego i że za to spotka go jakiś niezbyt grzeczny komplement, nie mniéj jednak postanowił nakierować go na tę drogę, która mu się najwłaściwszą wydawała. Z innéj znów strony, owo postanowienie hrabiego stryja było tak zgodne z jego usposobieniem, tak zdawało się wypływać z samychże okoliczności, iż możemy być prawie pewni, że i bez niczyjéj pomocy powstałoby ono w jego głowie. Ze względu na owę władzę, do któréj już doszedł, było-to dlań rzeczą niezmiernéj wagi, aby teraz w téj walce, niestety tak otwartéj, nie przegrał siostrzeniec, aby nie cierpiała na tém sława jego rodu. Gdyby Rodrigo sam się z mnichem rozprawił, byłoby to lekarstwem gorszém od saméj choroby; ileżby to przykrości, ile nieprzewidzianych zawikłań pociągnęło za sobą; cały kraj by się o tém dowiedział! Bądźco-bądź, trzeba temu przeszkodzić i to zaraz, nie tracąc czasu. Rozkazać mu, aby natychmiast swój zameczek opuścił; kto wié, czy usłucha, a zresztą, gdyby nawet i uległ woli stryja, czyżby to nie wyglądało na cofanie się? czyżby każdy nie miał prawa powiedziéć, że ród, tak znakomity, czuje się słabym wobec klasztoru? Groźby, siła zbrojna, prawo, wszystko to nie mogło zastraszyć przeciwnika w habicie, wszystko to żadnéj siły nie miało; duchowieństwo było zupełnie wyjęte z pod władzy świeckiéj, a nie tylko ono samo, lecz także i miejsca przez nie zamieszkałe; o czém zresztą musi wiedziéć każdy, bo i ten nawet, kto oprócz naszéj opowieści nic innego w tym przedmiocie nie czytał. Jedynym więc orężem na takiego przeciwnika mogło być staranie się o jego usunięcie, a któż potrafiłby w tym razie skuteczniéj dopomódz, jeżeli nie ojciec prowincyał, który miał prawo przenosić swoich kapucynów z miejsca na miejsce.
Stryj hrabia i ojciec prowincyał znali się oddawna, wprawdzie rzadko się widywali, lecz przy każdém spotkaniu okazywali sobie wiele przyjaźni i w kwiecistych przemowach zapewniali się wzajemnie o gotowości do usług. Bo, jak to wie każdy, przyjemniéj jest nieraz miéć do czynienia ze zwierzchnikiem, niż z jednym z jego podwładnych, gdyż zwierzchnik odrazu spostrzega sto kombinacyj, sto następstw, sto przeszkód do zwalczenia, sto interesów do ocalenia, sto celów do osiągnięcia i dlatego sto razy jest skłonniejszy do ugody i do ustępstw, niż jego podwładny, który nic innego, oprócz swej osobistéj sprawy, nie widzi, w nic nie wierzy, oprócz swych przekonań, nic nie chce poświęcić, w niczém ustąpić; słowem dba tylko o siebie. Stąd więc przyjazne stosunki obu dostojników.
Namyśliwszy się należycie, stryj hrabia zaprosił pewnego dnia na obiad ojca prowincjała. a także i kilku innych gości, których tu, nie bez celu, zgromadził. Ojciec prowincyał zastał już parę osób, spokrewnionych z gospodarzem, których samo nazwisko za wszelki tytuł starczyło, i które, dzięki swej okazałéj postawie, dzięki wrodzonéj pewności siebie, dzięki owéj sztuce mówienia o rzeczach wyższéj nawet wagi tak, jakby były jakąś błahostką, wywierały na umysły otaczających, może nawet nie starając się o to, jakieś dziwne wrażenie potęgi i władzy. Obok tych zaś dostojników było i kilka figur podrzędniejszych, których do osoby stryja hrabiego i jego rodu wiązał interes, których los w jego ręku spoczywał i które, w skutek tego, od chwili pojawienia się wazy na stole, aż do sprzątnięcia deseru, ciągle tylko jeden powtarzały wyraz: tak; a wypowiadały go nie tylko ustami, lecz i oczyma, uśmiechem, ukłonem i całą postawą. Doprawdy, nie jeden, patrząc na tych ludzi, mógłby już przy końcu obiadu zapomnień, że na świecie istnieje wyraz: nie.
U stołu, gospodarz sprowadził wkrótce rozmowę na ulubiony swój przedmiot, to jest na swą wycieczkę do Madrytu. Do Rzymu wiele dróg prowadzi, do Madrytu tylko jedna. Opowiadał wiele o dworze, o księciu hrabi, o ministrach, o rodzinie gubernatora, o walkach byków, które mógł wybornie opisać, bo przyglądał się im z miejsca przeznaczonego dla znakomitych gości, o Eskuryalu, którego najdalszy zakątek był mu znany doskonale, bo książę hrabia kazał swemu służącemu oprowadzać go po całym pałacu. Przez pewien czas wszyscy słuchali go w milczeniu, wszyscy mieli nań oczy zwrócone, następnie wszczęły się inne rozmowy; stryj hrabia jednak mówić nie przestał, i zwracając się do siedzącego obok ojca prowincyała, przyciszonym głosem poufnie zaczął mu opowiadać tysiące innych, nie mniéj ciekawych rzeczy, a szło mu to tém gładziéj, że gość słuchał, słuchał i słuchał nie przerywając mu żadném słówkiem. Po niejakim czasie nadal inny kierunek rozmowie; od Madrytu przeszedł do dworów, od dworów do dygnitarzy, od dygnitarzy wreszcie do kardynała Barberini, który był kapucynem, a oprócz tego ni mniéj, ni więcej tylko rodzonym bratem, zasiadającego podówczas na stolicy apostolskiej papieża Urbana VIII. Teraz już ojciec prowincyał uczuł potrzebę mówienia, a stryj hrabia musiał mu pozwolić wygadać się trochę i sam na słuchacza się zamienił. Wkrótce obiad się skończył, wstano od stołu i gospodarz, zbliżając się do ojca prowincyała, prosił go, aby na chwilę przeszedł z nim do sąsiedniego pokoju.
Dwie powagi, dwie wielkości, dwie potęgi, dwie głowy siwizną przypruszone, a silne długoletniém doświadczeniem, stanęły teraz przed sobą. Wysoki dygnitarz ruchem ręki poprosił wielce wielebnego ojca prowincyała, aby chciał usiąść, następnie sam usiadł i tak mówić zaczął:
— Pomny na owę przyjaźń, którą już od tak dawna wzajemnie ku sobie żywimy, uznałem za stosowne pomówić z waszą wielebnością o pewnéj sprawie, która obu nas z dość bliska może obchodzić; życzyłbym sobie, aby się ona dała tak, na cztery oczy, między nami załatwić, bo w razie, gdyby miała wejść na inną drogę, mogłaby... I dlatego, otwarcie, bez dalszych wstępów, powiem, o co chodzi, a jak sądzę, porozumiemy się odrazu. Otóż, niech mi wasza wielebność powie z łaski swojéj, czy w klasztorze w Pescarenico jest jaki ojciec Krzysztof z ***?
— Tak — odrzekł zapytany.
— A teraz, niech mi wasza wielebność i to jeszcze raczy powiedziéć, czy ten zakonnik... czy ten ojciec Krzysztof... słowem, co-to za jeden? Nie znam go osobiście, choć znam tylu, tak godnych i zacnych ojców kapucynów, ludzi złotych, gorliwych, świątobliwych, mądrych, pełnych pokory chrześcijańskiéj, bo, trzeba wiedziéć, że od dzieciństwa dziwny mam jakiś pociąg do tego zakonu... Ale, w każdéj rodzinie cokolwiek liczniejszéj... w każdém zgromadzeniu, trafiają się zawsze niemal osobistości... głowy... A ten ojciec Krzysztof, jak to wiem z pewnego źródła, jest trochę... jest pod pewnym względem... ma w sobie niespokojnego ducha... lubi sprzeczki i zwady, słowem, nie posiada całéj owéj roztropności, pokory, przezorności... Sądzę, że z jego powodu, wasza wielebność, nieraz już i niemało miewała kłopotów.
— Rozumiem, do czego to zmierza — pomyślał sobie tymczasem ojciec prowincyał: — musiał go ktoś prosić... musiał przyrzec.., ale, moja w tém wina. Wiedziałem przecie, że ojciec Krzysztof, to taki człowiek, którego trzeba ciągle z miejsca na miejsce, z kazalnicy na kazalnicę przenosić, a ja pozwoliłem mu tak długo zasiedzieć się w jednym klasztorze, a do tego jeszcze na wsi!
— O! naprawdę — odrzekł — jakże mi przykro, że wasza ekscelencya jest tak źle uprzedzoną względem ojca Krzysztofa, bo o ile mi wiadomo, jest-to zakonnik ze wszechmiar najgodniejszy i nie tylko w klasztorze, ale i w świecie ma wielkie poważanie.
— Pojmuję wybornie, rozumiem, że wielebny ojciec musi... Jednak, jednak, jako prawdziwy przyjaciel, uważam za stosowne zawiadomić go o pewnéj sprawie, o któréj, jak sądzę, trzeba nawet, aby wiedział. W razie zaś, gdyby ta sprawa już była mu znaną, to ograniczę się tylko do przedstawienia mu pewnych następstw... nie mówię koniecznych, ale możliwych. Otóż ten ojciec Krzysztof, jak-to nam z dobrego źródła wiadomo, otaczał wyłączną jakąś opieką pewnego człowieka z tamtéj okolicy, człowieka... wasza wielebność zapewne musiała coś o nim słyszéć; tego, co to w samym środku miasta umknął z rąk sprawiedliwości po dopuszczeniu się w owym strasznym dniu Ś-go Marcina, rzeczy... ale to rzeczy... słowem Lorenzo Tramaglino!
— Aj, aj! — pomyślał ojciec prowincyał i rzekł: — Pierwszy raz o tém słyszę, ale wasza ekscelencya wie przecież, że jedną z powinności naszego zakonu jest właśnie szukanie przestępców w celu nawracania ich na drogę...
— Wszystko to bardzo piękne, lecz opiekowanie się przestępcami takiego rodzaju!... Są-to rzeczy drażliwe, sprawy nie koniecznie... — Tu, zamiast wydąć policzki i sapnąć swoim zwyczajem, zacisnął usta i wciągnął w siebie tyle powietrza, ile go zwykle wypuszczał przy każdém sapnięciu. Po chwili zaś powiedział: — sądziłem więc, że będzie nie od rzeczy uprzedzić o tém waszę wielebność na wypadek... gdyby naprzykład jego ekscelencya... gdyby to miało dojść do Rzymu — kto wie... a z Rzymu znów nadeszło jakieś...
— Niezmiernie jestem obowiązany waszéj ekscelencyi za to ostrzeżenie, jednak zgóry już mogę przewidziéć, że po dokładném zbadaniu całéj téj sprawy okaże się niezawodnie, że jeżeli ojciec Krzysztof i miał nawet jakieś stosunki z człowiekiem, o którym mówiła wasza ekscelencya, to chyba dlatego tylko, aby go na drogę prawdy nawrócić. Znam dobrze ojca Krzysztofa.
— Wasza wielebność musi zapewne wiedziéć lepiéj ode mnie, co to za ptaszek był za młodu z tego ojca Krzysztofa i jak broił, zanim przywdział duchowną sukienkę.
— Tak, panie hrabio, ale właśnie zaszczyt to tylko przynosi téj naszéj sukience, że nawet człowieka, który tak ciężko zawinił, który w święcie tak smutną pamięć po sobie zostawił, ona potrafiła zmienić zupełnie. A od czasu, gdy ojciec Krzysztof ją nosi...
— Tak, wszystko to być może, to jest chciałbym temu wierzyć, szczerze mówię, że chciałbym temu wierzyć, ale przecież przysłowie powiada: natura wilka ciągnie do lasu, a ja mam pewne wskazówki, pewne dowody...
— Jeżeli wasza ekscelencya wié napewno — rzekł ojciec prowincyał — że ten zakonnik jakiś błąd popełnił (boć przecież wszyscy jesteśmy ułomni), w takim razie niemałą mi łaskę wyświadczy, zawiadamiając mię o tém.
— Skoro tak, powiem więc otwarcie, że oprócz tego tak dziwnego, tak jawnego opiekowania się tym... tym łotrem, o którym już mówiłem, istnieje inna jeszcze bardzo przykra okoliczność, nie przemawiająca bynajmniéj na korzyść owego zakonnika. Ten sam ojciec Krzysztof od pewnego czasu upatrzył coś do mego siostrzana don Rodriga *** i dokucza mu na rozmaite, sposoby.
— O! czyż-to być może? Ach jakże mi to przykro, jak przykro, jak przykro!
— Mój siostrzeniec, chłopak młody, żywy, wié dobrze, kim jest i co mu się należy, nie przywykł więc do znoszenia...
— To rzecz niesłychana! Bezzwłocznie zajmę się tą sprawą, muszę ją zbadać należycie. Ale, jak-to już mówiłem waszéj ekscelencyi, a mówię przecież z osobą, której niepospolity rozum i znajomość świata aż nadto są znane; wszyscy jesteśmy ułomni i słabi, każdy z nas może zbłądzić... tak zakonnik, jako téż i człowiek świecki, otóż, jeżeli się okaże, że ojciec Krzysztof zawinił...
— Widzi wasza wielebność, byłbym tego zdania, że cała ta sprawa, jakto powiedziałem przed chwilą, powinna się skończyć tu pomiędzy nami dwoma, załatwić się natychmiast, rozstrzygnąć w cztery oczy, bo... nadawanie jéj rozgłosu... może wyjść na gorsze. Wasza wielebność wié przecież, jakto bywa nieraz, że lada drobnostka rośnie... rośnie... rośnie... Chcąc zbadać tę sprawę do gruntu, to albo się nigdy tego nie dokaże, albo powstanie stąd sto innych zawikłań. Przerwać ją zatém, umorzyć, wielebny ojcze, tak, tylko przerwać i umorzyć. Mój siostrzeniec jest młody, a ten zakonnik, z tego com słyszał, zachował jeszcze całą energię, wszystkie... wszystkie skłonności młodzieńczego wieku; do nas więc należy, do nas, których wiek sędziwy... niestety, ten wiek sędziwy!... wszak prawda, ojcze wielebny...
Gdybyż to kto mógł go widziéć wówczas! Było-to coś, jak kiedy na scenie, w najbardziéj patetyczném miejscu opery, naraz przez pomyłkę usuną przedwcześnie jakąś dekoracyę i przed oczyma widzów zjawia się śpiewak, który, zapomniawszy w téj chwili o całéj publiczności, śmieje się i rozmawia sobie w najlepsze z którym ze swych towarzyszów. Wyraz twarzy, cała postać, głos stryja hrabiego w chwili, gdy wymawiał owo; niestety! wszystko w nim było prawdziwe; znikł dyplomata, pozostał tylko człowiek, któremu naprawdę strasznie ciężył jego wiek sędziwy. Nie opłakiwał on jednak ani uciech młodości, ani wszystkiego tego, co jéj urok stanowi; dla niego były to fraszki dzieciństwa! Jego smutek wypływał z przyczyn daleko ważniejszych: miał on widoki na pewną posadę, wyniesienie się na którą okryłoby go jeszcze większą świetnością; lecz posada ta była dotychczas zajęta przez kogo innego, więc nieborak dręczył się niepomału obawą, czy mianowanie go na nią nie przyjdzie po niewczasie. Możemy być pewni, iż gdyby tylko dostał owę posadę, nie dbałby już wcale o swój wiek podeszły, niczegoby więcéj nie żądał i umarłby spokojny (o czém zresztą zapewnia każdy przed osiągnięciem jakiegoś upragnionego celu). Ale, wracajmy już do rozmowy, od któréj odbiegliśmy tak daleko.
— Do nas więc należy — ciągnął daléj hrabia — czuwać nad młodemi i naprawiać ich błędy. Na szczęście czas jeszcze po temu; rzecz ta nie stała się głośną, wszystko da się jeszcze naprawić, trzeba tylko słomę od ognia odsunąć. Nieraz przecie bywa, że człowiek, który na jedném stanowisku tylko szkodę przynosi, przeniesiony na inne, staje się bardzo nawet pożytecznym. Wasza wielebność potrafi niezawodnie wynaléść jakieś odpowiednie miejsce dla tego zakonnika, gdyż i ta pewna okoliczność mogłaby dać powód do podejrzeń... zwrócić uwagę... gorzéj byłoby, gdyby przyszedł rozkaz wysłania gdzieś ojca Krzysztofa; tak zaś posyłając go do jakiéjś dalszéj miejscowości, odrazu przecinamy obie te drażliwe sprawy; wszystko się samo przez się naprawia, a właściwie nawet nic nie wymaga naprawy, bo się nic nie popsuło.
Już od samego początku rozmowy, ojciec prowincyał przewidział to zakończenie. — No tak — myślał sobie — wiedziałem, że mi to zaśpiewasz, to zwykła piosnka! Skoro jaki biedny kapucyn nie przypada wam do smaku, skoro choć jeden tylko z was coś do niego upatrzy, zaraz, nie pytając wcale o to, czy winien, czy nie winien, wymagacie, aby go ojciec prowincyał usunął wam z drogi.
A gdy hrabia umilkł i potężném sapnięciem zapieczętował swą mowę, ojciec prowincyał ozwał się w te słowa:
— Rozumiem wybornie, co pan hrabia chce przez to powiedziéć, ale, przed zrobieniem tak stanowczego kroku...
— To jest, właściwie, jest-to krok... i... i nie jest-to krok; bo, ojcze mój wielebny, przecież to rzecz zwyczajna, rzecz prosta, a jeżeli teraz nie skorzystamy z tego sposobu, i to zaraz, bezzwłocznie, to grozi nam tysiące kłopotów, tysiące bardzo przykrych następstw. Mój siestrzan mógłby... no, wprawdzie jabym tego nie dopuścił... ale, kto wié, jakieś głupstwo... w uniesieniu... Zresztą rzeczy zaszły już tak daleko, że jeżeli natychmiast, jak to mówią, jedném cięciem nie zadamy całéj téj sprawie ostatecznego ciosu, niepodobna, aby nadal pozostała ukrytą. Wszyscy się o niéj dowiedzą, a wówczas nie tylko już mój siostrzeniec... Wiele osób będzie musiało wziąć w tém czynny udział. Nie jednego to dotknie... Tak, tak, ojcze wielebny, wiele osób... boć przecie to jeden ród, jedno nazwisko, przytém mamy tak liczną koligacyą...
— I tak znakomitą.
— Więc, ojciec wielebny sam łatwo zrozumie... wszystko-to są ludzie dbali o honor rodu, a do tego ludzie, którzy na tym świecie... także coś znaczą. Sprawa taka stałaby się osobistą sprawą ich wszystkich; a wówczas... nawet ten, kto jest miłośnikiem pokoju... Ryłoby to dla mnie niewymowną przykrością, gdybym musiał.. gdybym się znalazł... ja, który zawsze tak wielki pociąg czułem do zakonu ojców kapucynów!... Dla was, ludzi świętych, dających tak budujący przykład całemu światu, potrzeba spokoju, abyście mogli spełniać wasze wzniosłe posłannictwo, potrzeba zgody, miłości. Czyż nie lepiéj więc nikogo sobie nie narażać? Czyż nie lepiéj pozostać w zgodzie z temi, którzy... A zresztą i zakonnicy mają przecież dużo krewnych... te więc brzydkie zwady, byle raz wyszły na jaw, to się tak rozszerzą... rozrosną... pół świata ogarną. Ta, na tém mojém stanowisku jestem obowiązany zachowywać pewne decorum... Tego ekscelencja... sami moi panowie koledzy w Radzie... wszystko słowem... témbardziéj, że ta pierwsza okoliczność, to opiekowanie się... Wasza wielebność wie przecie, jak to patrzą na takie rzeczy.
— Wprawdzie — rzekł ojciec prowincyał — nasz ojciec Krzysztof jest niepospolitym kaznodzieją i myślałem nawet już o tém... Ale, żeby tak odrazu... teraz, w takich okolicznościach, mogłoby to jakoś niby na karę zakrawać, a kara, przed należytém zbadaniem winy...
— Nie kara, ojcze wielebny, żadna kara, tylko zapobieżenie złemu, środek zaradzczy dla uniknięcia następstw... które mogłyby... no, przecie rozumiemy się dobrze.
— Rozumiemy się, panie hrabio, dla nas to rzecz jasna, ale, czy ją inni potrafią zrozumiéć? Skoro już pan hrabia o wszystkiém się dowiedział, oczywiście więc, że i w okolicy także o tém coś wiedzą. Przecie wszędzie, na całym świecie, nie brak ludzi złjé woli, podżegaczy, wichrzycieli, albo przynajmniéj takich, którym widok zatargów pomiędzy szlachtą, a zakonem, sprawia dziwną przyjemność; śledzą, robią wnioski, w plotki się bawią... A każdemu przecie honor miły; a ja, jako zwierzchnik (niegodny wprawdzie tak wielkiego zaszczytu), mam obowiązek... Suknia, którą noszę... to nie moja własność... to klejnot powierzony mojéj pieczy... będę musiał kiedyś zdać rachunek... Siostrzeniec pana hrabiego, który, jak to mi powiedział przed chwilą pan hrabia, jest tak rozdrażniony, czy też obrażony, mógłby uważać wysłanie ojca Krzysztofa za ustępstwo... za zadosyćuczynienie... za ukaranie zakonnika, który się poważył... mógłby, nie powiem, szczycić się tmé, chwalić, ale...
— Ależ, ojcze wielebny, skąd takie przypuszczenia? Wprawdzie mego siostrzana świat poważa i ceni... tak, jak na to zasługuje ze względu na swój ród, na swoję osobę, lecz ja, ja patrzę nań, jak na dzieciaka, musi się słuchać we wszystkiém i teraz, ręczę, że zrobi ni mniéj ni więcéj, tylko to, co mu każę. A zresztą, zresztą i pocóżby mój siostrzeniec miał o wszystkiém tém wiedziéć? Czy to koniecznie musimy zdawać rachunek z naszych czynności? Rzecz tę załatwiamy we cztery oczy, po przyjacielsku, niech więc pomiędzy nami zostanie. Wasza wielebność może być pewną... przecie umiem milczéć. — I sapnął. — A co do gawęd w okolicy... ostatecznie, cóż mogą powiedziéć? Że tak znakomity kaznodzieja opuszcza klasztor, aby przenieść się w jakąś dalszą okolicę i tam kazać, toć przecie rzecz zwyczajna! A i to jeszcze trzeba miéć na względzie, że my, którzy widzimy... przewidujemy.. — my, do których należy... my nie powinniśmy dbać o jakieś tam plotki.
— Jednak lepiéj byłoby je uprzedzić, i dlatego, gdyby siostrzeniec pana hrabiego, przy téj sposobności okazał... dał jakiś dowód przyjaźni, poważania... nie mówię dla mnie, ale dla naszego zgromadzenia...
— Słusznie, słusznie, wielebny ojcze, jednak i to nawet zbyteczne; wiem, że mój siostrzeniec z otwartemi rękami przyjmuje u siebie ojców kapucynów, że przyjmuje ich tak, jak na to zasługują; serce mu to dyktuje, cała nasza rodzina dziwnie miłuje ten zakon, jest to coś wrodzonego, a zresztą wié przecież, że przez to sprawia mi najżywszą uciechę. Jednak, w tym wypadku... coś nadzwyczajnego... tak, to słusznie. Już ja to biorę na siebie, ojcze mój wielebny, ja rozkażę Rodrigowi... to jest, ostrożnie myśl mu podsunę dlatego, aby nie odgadł, co tu uradziliśmy pomiędzy sobą, bo i to także trzeba mieć na względzie, że nie dobrze jest przylepiać plaster tam, gdzie wcale nie ma rany. A co do tego, cośmy tu postanowili, to im prędzéj się stanie, tém lepiéj, a gdyby się dało wysłać tego ojca Krzysztofa gdzieś, gdzieś... o ile można najdaléj... aby mu odjąć wszelką sposobność...
— Właśnie z Rimini proszą mię o dobrego kaznodzieję, i kto wié, czybym nawet, bez tych wszystkich powodów, o których mówił mi pan hrabia, nie uznał za stosowne...
— Jak-że to się wybornie złożyło, jak w porę! Więc kiedyż?...
— Ha, skoro już raz ma się to stać, niech się zatém stanie jak najprędzéj.
— Jak najprędzéj, jak najprędzéj, tak, tak, ojcze mój wielebny, lepiéj wcześniéj, niż późniéj. A — rzekł następnie, wstając — jeżeli mogę czém służyć tak ja, jakotéż i cała nasza rodzina, szanownym ojcom kapucynom, to...
— Aż nadto dobrze znaną nam jest łaskawość pana hrabiego, również jak i całéj jego rodziny; tyle już razy doświadczyliśmy jego dobroci — powiada ojciec prowincyał, wstając równie i idąc ku drzwiom w ślad za tym, który odniósł nad nim tak zupełne zwycięstwo.
— Zagasiliśmy iskierkę — rzekł hrabia, zatrzymując się na chwilę przede drzwiami: — iskierkę, ojcze wielebny, która mogła wzniecić wielki pożar. Tak to pomiędzy dobremi przyjaciółmi, w kilku słowach załatwiają się najtrudniejsze nawet sprawy!
Następnie drzwi otworzył, zmusił ojca prowincyała, aby pierwszy przestąpił prug i obaj przyłączyli się do reszty towarzystwa.
Wielkiemi były; dyplomacya, sztuka, wymowa i praca, za pomocą których pan hrabia zdążał do jakiegoś celu, ale wielkiemi téż i rzeczy, które w ten sposób osiągał. W skutek owéj rozmowy, naprzykład, ktorąśmy tu przytoczyli, dokazał tego, że ojciec Krzysztof na piechotę odbył przechadzkę z Pescarenico do Rimini, co naprawdę było przechadzką nielada!
Pewnego wieczora przybywa do Pescarenico kapucyn z Medyolanu i wręcza ojcu gwardyanowi wielką, zapieczętowaną kopertę. W kopercie téj zawiera się rozkaz na piśmie, nakazujący ojcu Krzysztofowi udanie się do Rimini dla kazania tam na nabożeństwie pasyjném w czasie wielkiego postu; oprócz tego zaś list do ojca gwardyana, w którym, jego przewielebność ojciec prowincyał wyraża swą wolę, aby zakonnik, naznaczony do Rimini, natychmiast w drogę wyruszył, zaniechawszy wszelkich spraw, które może miéć tu w okolicy, nie usiłując nawet listownie znosić się z kimkolwiekbądź z tutejszych mieszkańców; i mając za towarzysza podróży oddawcę tego pisma. Z wieczora, ojciec gwardyan nikomu ani słowa nie rzekł o téj sprawie, lecz następnego poranku przywołał ojca Krzysztofa, i w obecności kilku innych zakonników, dał mu ów rozkaz do przeczytania, kazał zabrać koszałkę, kij, pas i tuwalnię, i zaraz ruszać w drogę.
Każdy łatwo zrozumie, co to za straszny cios musiał być dla ojca Krzysztofa. Natychmiast przyszli mu na myśl: Renzo, Łucya, Agnieszka i w duchu, że tak powiem, zawołał: — O Boże! cóż poczną ci biedacy, gdy mnie tu nie będzie! — Lecz zaraz podniósł oczy do nieba, obwinił siebie o brak ufności w miłosierdzie boże o to, że śmiał uważać siebie za szczególne narzędzie jego łaski i skrzyżowawszy ręce na piersiach na znak posłuszeństwa, pochylił głowę przed ojcem gwardyanem. Ten wziął go wówczas na stronę i zawiadomił o woli ojca prowincyała, starając się wszakże nadać jéj znaczenie nie rozkazu, lecz rady. Ojciec Krzysztof wrócił do swéj celi, wziął koszałkę, włożył do niej brewiarz, rozpamiętywanie i modlitwy na post wielki i chléb przebaczenia, z którym nigdy się nie rozstawał, potém opasał się pasem skórzanym, pożegnał wszystkich zakonników, którzy się w téj chwili znajdowali w klasztorze, na ostatku poszedł do ojca gwardyana, aby go prosić o błogosławieństwo, otrzymał je i wraz ze swym towarzyszem podążył tam, dokąd mu iść kazano.
Powiedzieliśmy już, że don Rodrigo, pragnący teraz bardziéj, niż kiedy, urzeczywistnić swe chwalebne zamiary, umyślił prosić o pomoc pewnego strasznego człowieka. Ani imię, ani nazwisko, ani tytuł tego człowieka nie są nam znane; nawet żadnych wniosków o tém wszystkiém robić nie możemy, co jest rzeczą ten; dziwniejszą, iż w niejednéj książce ówczesnej (mówię o książkach drukowanych) znajdujemy o nim wzmiankę. Że człowiek, występujący w naszej opowieści, i ten, o którym mówią owe książki, jest jedną i tąż samą osobą, o tém wątpić niepodobna; świadczy za tém zgodność przytaczanych o nim faktów, lecz imienia jego nigdzie znaléść nie możemy, każdy z pisarzy omija je, obchodzi zdaleka, zdawałoby się niemal, że się obawia, aby nie spaliło pióra i ręki tego, kto poważyłby się je nakreślić. Franciszek Rivola, w swym żywocie Fryderyka Borromeusza, będąc zmuszonym mówić o tym człowieku, nazywa go tylko: — panem, o tyle wspaniałym przez swój ród znakomity, o ile wszechwładnym przez swe skarby niezliczone. Jozef Ripamonti, który w piątéj księdze, w piątéj dekadzie swéj Storia Patria, czyni o nim wzmiankę nieco obszerniejszą, nazywa go raz: „ten“ to znowu „ów“, „ta osoba“, „ten człowiek“. — „Opowiem — powiada on swą uroczą łaciną, którą my tu tłumaczymy jak możemy — przygody pewnego człowieka, który, pomimo, iż należał do najpierwszych osób w mieście, obrał sobie wieś na stały pobyt i zamieszkawszy w zamku, położonym na saméj granicy, zapewnił sobie, straszliwemi zbrodniami, panowanie nad całą okolicą, stał się w niéj samowładnym panem i nie dbając o sądy, sędziów, lub o jakąbadź władzę, wiódł życie zupełnie niezależne. Gromadził dokoła siebie zbiegów i najgorszych przestępców, był przez pewien czas wygnany z kraju, lecz niedługo bawił na owém wygnaniu i wrócił do swego zamku“. — W dalszym ciągu opowieści przytoczymy jeszcze kilka innych ustępów z tego pisarza, a to dla wyjaśnienia, lub potwierdzenia słów nieznanego autora naszego rękopismu, do którego tymczasem wracamy.
Czynić to wszystko, co było zakazane przez prawo lub wzbronione przez inną jaką władzę, być wyrocznią w cudzych sprawach, bez żadnych innych powodów, oprócz żądzy przewodzenia i rozkazywania; być postrachem dla tych nawet, którzy się nikogo nie bali: oto były główne rysy życia tego człowieka. Jeszcze w dzieciństwie, na widok tylu nadużyć, tylu gwałtów, tyłu zbrodni, na widok tylu ciemiężców, którzy w złem starali się jeden drugiego prześcignąć, uczuwał on jakiś gniew pełen niecierpliwéj zawiści. Następnie, skoro dorósł i w mieście zamieszkał, nie opuszczał żadnéj sposobności, a nawet sam wynajdywał takowe, aby wszczynać zwady z ludźmi, którzy dopuszczali się najgorszych nadużyć i mieli największą władzę; starał się ich plany krzyżować i w niwecz obracać, aby wypróbować swe siły, upokorzyć ich, lub zmusić do starania się o pozyskanie jego przyjaźni. Mało było takich, którzyby bogactwem i liczbą sług dorównać mu mogli, wszystkich zaś przewyższał odwagą i siłą woli; to téż wkrótce przywiódł jednych do zaniechania wszelkiéj myśli o współzawodniczeniu z nim, innych pokonał, a jeszcze innych pozyskał sobie i zrobił z nich przyjaciół pokornych i uniżonych, bo takich tylko lubił i potrzebował; równych sobie, nieścierpiałby nigdy. Jednak ta jego wyższość nad przyjaciółmi była tylko pozorną, gdyż w istocie on był najpierwszym ich sługą; każdy z nich, dla osiągnięcia swych celów i przedsięwzięć, uciekał się do jego potężnéj pomocy i każdy ją zawsze otrzymywał, gdyż odmówienie téjże pociągnęłoby za sobą osłabienie wiary w jego siłę, byłoby zrzeczeniem się dowództwa. Wkrótce jednakże, wszystko to, czego się dopuszczał dla dopięcia własnych celów i dla popierania przedsięwzięć innych, sprawiło, że został nań wydany wyrok banicyi i ani jego świetny ród, ani koligacye, ani przyjaciele, ani nawet bezprzykładna zuchwałość, z którą stawiał czoło wszelkim prawom boskim i ludzkim, jakotéż i najbardziéj potężnym wrogom, nie zdołały go obronić: musiał kraj opuścić. Sądzę, że wypada odnieść do owéj chwili jego żywota przygodę, wielce charakterystyczną, o której Ripamonti tak mówi: — „Kiedy już zmuszony był wynosić się z kraju, wstyd z tego powodu, chęć zachowania w tajemnicy owego wyroku, poszanowanie, które miał dla prawa, były następujące: przejechał przez miasto na koniu, przy odgłosie trąb i z wielką zgrają psów, a mijając trybunał, zatrzymał się i strażom, które tam stały na warcie, kazał powiedziéć gubernatorowi w swojém imieniu tysiące obelg.“
Na wygnaniu nie zerwał stosunków z dawnemi przyjaciółmi, którzy, tłómacząc dosłownie z Ripamontiego. „pozostali złączeni z nim tajemną ligą narad okrutnych i rzeczy strasznych“. — Zdaje się nawet, iż wówczas zaczął się dopuszczać gorszych jeszcze zbrodni, zyskawszy sobie bardziéj potężnych sprzymierzeńców, o których ten sam dziejopis mówi pobieżnie tylko i z wielką tajemniczością: — „Nawet kilku zagranicznych książąt — powiada — nieraz nim się posługiwało dla spełnienia jakiegoś zabójstwa wielkiéj wagi, i często, zdaleka, przysyłało mu zbrojne posiłki, aby służyły pod jego rozkazami“.
Nareszcie (niewiadomo po jak długim przeciągu czasu) czy-to w skutek cofnięcia wyroku banicyi, który mógł nastąpić dzięki jakimś wpływom potężnym, czy w skutek zuchwałości tego człowieka, która mu za wszelkie ułaskawienia starczyła, umyślił do kraju powrócić i istotnie tam wrócił; lecz już nie do Medyolanu, ale do swego zamku, położonego na saméj granicy Bergamo, prowincyi; która, jak to wie każdy, należała podówczas do rzeczypospolitéj weneckiéj. — „Ten zamek — mówi również Ripamonti — był jakby sklepem najstraszliwszych towarów: słudzy, skazani na stracenie, na głowy których wyznaczona była cena i których rzemiosłem było teraz ścinanie głów, kucharz, ani też kuchta nie byli także wolni od jakiéjś okropnéj zbrodni, nawet ręce dziecinne były we krwi ludzkiéj zbroczone“. — Oprócz tak pięknego otoczenia, miał jeszcze, jak zapewnia ten sam dziejopis, cały zastęp ludzi, nie mniéj godnych, rozsianych po całéj okolicy, i osadzonych w różnych miejscowościach dwu państw, na granicy których zamieszkał.
Wszyscy pankowie, bliżsi i dalsi, musieli wybierać pomiędzy przyjaźnią, a nieprzyjaźnią tego pana, który potęgą przewyższał ich wszystkich, lecz pierwsi, którzy spróbowali stawić mu opór, tak źle na tém wyszli, że nikt się już następnie nie chciał na coś podobnego odważyć. Nawet tym, którzy cicho siedzieli, nie wdając się w żadne zwady, niepodobna było utrzymać swéj niezależności wobec niego. Do jednego z takich panów przybywał naprzykład posłaniec od tego groźnego człowieka z rozkazem, aby takiéj a takiéj sprawy zaniechał, aby nie poszukiwał swéj należności na takim a takim dłużniku; trzeba było coś odpowiedziéć, wybierać pomiędzy: tak i nie. Kiedy z dwu stron zwaśnionych, jedna, składając mu hołd poddaństwa, sprawę swą w jego oddawała ręce, druga była zmuszoną, albo poddać się także jego sądowi, albo ogłosić się jego nieprzyjacielem; co było gorszém nawet, niż miéć suchoty w trzecim stopniu, jak mówiono podówczas. Wielu, postępując niesprawiedliwie, uciekało się doń po-to, aby w złém im dopomógł; inni, mający nawet słuszność za sobą, udawali się po-to, aby ich bronił przeciw napastnikom; a tak jedni, jakotéż i drudzy, stawali się najzupełniéj zależni od niego. Zdarzało się czasami, iż słaby, uciśniony i napastowany przez silnego, prosił go o pomóc, a on, stając w jego obronie, zmuszał napastnika do wynagrodzenia krzywd i przeproszenia słabego, lub, jeżeli silny uledz nie chciał, wszczynał z nim wojnę zaciętą, która się zawsze na tém kończyła, iż ciemięzca albo musiał kraj opuszczać, albo odpokutować nieposłuszeństwo w sposób jeszcze straszliwszy. I w takich to razach, owo imię okropne i znienawidzone bywało błogosławione przez chwilę, gdyż w owych czasach nie pewien takiéj sprawiedliwości, bez takiéj pomocy, takiéj obrony, nie można było oczekiwać ani od prawa, ani od ludzi prywatnych. Częściéj wszakże, a raczej zwykle, ta jego siła i władza, skierowane były do wspierania najstraszliwszych zbrodni, krwawéj zemsty i żądz najbardziéj szalonych. Lecz wszystkie te, tak rozliczne sposoby, objawiania swej potęgi, wywierały zawsze jeden i tenże sam skutek; przekonywały każdego o tém, jak wielką była jego moc, tak w złém, jakotéż i w dobrém, a wiadomo, że brak takiéj mocy, jest przeszkodą, o którą najsilniejsza nawet wola musi się rozbić. Sława zwykłego feudalnego pana nigdy prawie nie rozszerzała się po za obręb niewielkiéj przestrzeni kraju, w któréj bogactwem i siłą prześcigał innych, każda okolica miała swego tyrana (bo tak podówczas nazywano ich we Włoszech), a że wszyscy mniéj więcéj podobni byli do siebie, to téż nikt nie zajmował się dalszemi z nich, lecz temi tylko, którzy, że tak powiem, siedzieli mu na karku. Człowiek jednak, o którym teraz mówimy, oddawna już szeroko zasłynął po całym medyolańskim kraju, wszędzie lud opowiadał dzieje jego zbrodniczego życia, imię zaś jego było postrachem, było wyrazem jakiéjś mocy szatańskiéj, niezwalczonéj, bajecznéj. Podejrzenie, że wszędzie miał swych sprzymierzeńców, wszędzie zbójów najętych, gotowych wykonać każdy jego rozkaz, sprawiało, iż każdy miał go ciągle w pamięci. Wprawdzie były-to tylko podejrzenia, bo któżby się przyznał do tego, że jest jego narzędziem? Lecz każdy tyran mógł być jego przyjacielem, każdy łotr jego sługą, a sama ta niepewność wzmagała wiarę w potęgę owego człowieka, sama ta tajemniczość przejmowała grozą. Za każdym więc razem, gdy ukazywali się w jakiéjś okolicy brawi nieznani, stokroć szkaradniejsi, niż brawi zwyczajni; za każdym razem, gdy się spełniała jakaś zbrodnia, któréj sprawcy nie można było odgadnąć, wszyscy wymawiali po cichu imię tego, którego my, dzięki owéj dziwnéj, aby nie powiedzieć gorzéj, ostrożności naszych pisarzy, będziemy zmuszeni odtąd nazywać: Nienazwanym.
Zameczek don Rodriga był odległy zaledwie o siedem mil od siedziby Nienazwanego; to też don Rodrigo zostawszy panem i tyranem, musiał spostrzedz odrazu, że w tak bliskiém sąsiedztwie od takiego człowieka, niepodobna mu będzie sprawiać rządy u siebie bez narażenia go sobie, lub pozyskania jego względów. Dlatego oświadczył mu się z gotowością do usług i przyjaźń jego pozyskał w równym stopniu, ma się rozumiéć, jak i wszyscy inni. Oddał mu kilka usług (jakich, o tém milczy rękopism) i w zamian za nie otrzymał od Nienazwanego przyrzeczenie wywdzięczenia mu się tém samém i przyjścia z pomocą w potrzebie. Don Rodrigo jednakże ukrywał starannie tę przyjaźń, a gdy całkowicie ukryć jéj nie mógł, to się starał przynajmniéj zmniejszyć ją w oczach ludzkich i zataić podstawy, na których zawartą została. I on wprawdzie chciał być tyranem, ale nie tak dzikim, nie takim odludkiem; dla niego stan ten był raczéj środkiem, niż celem; chciał przebywać otwarcie w stolicy, używać wszystkich przyjemności, wygód i rozrywek świata, a dlatego musiał koniecznie zachować pewne pozory, pewne ostrożności; musiał dbać o względy swych krewnych, podtrzymywać stosunki z osobami, piastującemi wysokie urzędy, musiał zawsze miéć rękę na szali Temidy, aby, w razie potrzeby, przechylić ją na swoję stronę, nakazać milczenie, lub użyć jéj do skarcenia tych, którzy, zamiast siły zbrojnéj, siłą prawa walczyć z nim chcieli. Zażyłość więc, a raczéj liga, z takim człowiekiem, z takim otwartym wrogiem wszelkiéj władzy i prawa, gdyby się stała wiadomą, mogłaby mu bardzo zaszkodzić, zwłaszcza w oczach stryja. Dlatego ukrywał ją starannie, owa zaś odrobina, której ukryć nie mógł, dawała się łatwo wytłomaczyć bliskiém sąsiedztwem z człowiekiem, którego narazić sobie było tak niebezpiecznie, stosunkiem niezbędnym, koniecznym; to téż świat tak to w istocie i tłómaczył sobie, bo przecie każdy, którego obowiązkiem jest miéć pieczę nad innemi i zapobiegać nadużyciom, jeżeli nie może, lub nie chce tego wypełniać, pozwala do pewnego stopnia, aby każdy sam sobie radził, jak może, i chociaż niby nie zupełnie na to się zgadza, gotów jest jednak na wszystko patrzyć przez palce.
Pewnego poranku, don Rodrigo opuścił zameczek, udając się niby na polowanie; sam jechał konno, mały zaś orszak brawów, który mu towarzyszył, szedł piechotą: Grizo tuż przy panu, czterech innych za nim, w pewnéj odległości. Skierowali się w stronę zamku Nienazwanego.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


ROZDZIAŁ XX.

Zamek Nienazwanego górował ponad wąską ciemną doliną, wznosząc się na szczycie stromego wzgórza, które wybiega naprzód z pasma nagich, dzikich gór, i jest z niém złączone, czy też oddzielone od niego, bo doprawdy w tym razie nie wiem sam, jak byłoby właściwiéj powiedziéć, olbrzymim stosem głazów z tysiącem rozpadlin, jarów, przepaści, które następnie z obu stron opasują i samo to wzgórze. Przystępném jest ono tylko od strony doliny, tu, pochyłość, choć stroma, ale jest równa przynajmniéj, i pokryta u szczytu pastwiskami, nieco zaś niżej, jakotéż u samego dołu, polami, zdatnemi do jakiéj-takiéj uprawy, na których tu i ówdzie, widnieją chałupy. U jego podnóża, po kamienistém łożysku przebywa, stosownie do pór roku, to potok spieniony, to wąski strumyczek, który w owe czasy stanowił w tém miejscu obu państw granicę. Góry przeciwległe, tworzące, że tak powiem, drugą ścianę doliny, mają także u spodu i na bokach nieco pól uprawnych, wyżéj zaś są-to same już głazy i skały nieprzystępne i nagie, na których gdzieniegdzie tylko, w jakiéjś szczelinie, lub na jakimś wierzchołku, wyrasta nędzna krzewina.
Ze swego zamku, jak orzeł ze skrwawionego gniazda, straszny ów pan górował nad całą okolicą; nigdy nikogo nad sobą nie dostrzegł, bo nad niém było tylko niebo, a w tém niebie nie szukał nikogo. Dokoła widział groźne szczyty, pochyłości wzgórza, w głębi dolinę a na niéj chałupy i krzyżujące się drogi. Jedna z tych dróg, ta mianowicie, która cała w załomach i zakrętach wiodła do owej strasznéj siedziby, przedstawiała się patrzącemu na nią z góry, jakby wijąca się wstęga; pan téj okolicy z okien, ze strzelnic, mógł widziéć każdego kto się po niéj zbliżał ku niemu, mógł każdy krok jego śledzić, wziąć go za cel, położyć trupem.
I nie tylko jednego człowieka, lecz cały hufiec zbrojnych ludzi potrafiłby zniszczyć w ten sposób, dzięki swéj załodze brawów, którą miał przy swym boku, i potrafiłby ich zepchnąć na samo dno wąwozu, zanim-by noga, chociaż jednego z nich, stanęła u szczytu pagórka. Zresztą, nie tylko na owéj drodze, ale nawet w dolinie., nawet w przejeździe, nie śmiał się tu ukazać żaden człowiek, który nie był dobrze widziany przez pana zamku. A gdyby jaki siepacz chciał tu zajrzéć, postąpionoby z nim tak, jak się postępuje zwykle ze szpiegiem nieprzyjacielskim, schwytanym w obozie. Opowiadano nawet o strasznym losie tych ostatnich, którzy się tu pojawić odważyli, ale były-to już bardzo dawne dzieje; nikt z młodych tego nie pamiętał, nikt, ani jednego siepacza, czy-to żywego, czy trupa, w dolinie nie widział.
Takim jest opis tej miejscowości, który znajdujemy u nieznanego autora naszego rękopismu; o nazwie jéj milczy, a nawet, chcąc widocznie zapobiedz wszelkim naszym domysłom, nic nie mówi o podróży don Rodriga i odrazu przenosi go w sam środek doliny, do podnóża pagórka, stawiając go przy początku owéj stroméj i krętéj drogi, wiodącéj do zamku. Tu znajdowała się karczma, którą możnaby również nazwać kordygardą. Na starym jéj szyldzie, wiszącym nade drzwiami, z obu stron było namalowane słońce, otoczone promieniami; pomimo to jednak, lud okoliczny, który czasem powtarza nazwy tak, éjak je słyszy, a czasem przerabia je po swojemu, nigdy nie nazwał jéj inaczj, jak karczmą złéj nocy.
Na odgłos kopyt końskich i kroków zbliżających się ludzi, ukazał się w progu karczmy uzbrojony od stóp do głów wyrostek i spojrzawszy na nowoprzybyłych, poszedł zawiadomić o nich trzech drabów, którzy w izbie karczemnéj grali w brudne, stare karty, zgięte w kształcie dachówek. Ten, który zdawał się być naczelnikiem, wstał, wyszedł przed karczmę i poznawszy przyjaciela swego pana, nisko mu się pokłonił. Don Rodrigo odpowiedział mu również bardzo grzecznym ukłonem, pytał o pana, a usłyszawszy od owego strasznego kaprala, iż prawdopodobnie musi być w zamku, zsiadł z konia i rzucił cugle Tiradrittowi, jednemu ze swych brawów. Następnie zdjął strzelbę z ramion i oddał ją Montanarolowi, niby dla oswobodzenia się od niepotrzebnego ciężaru, w istocie zaś dlatego, że wiedział wybornie, iż nikomu niewolno było ze strzelbą wstępwać na tę drogę. Potém wyjął kilka Berlingów z kieszeni, dał je Tanabusowi i rzekł:
— Tu macie czekać na mnie, dopókąd nie powrócę, a tymczasem bawcie się wesoło z temi dzielnemi chłopakami.
Na ostatku włożył kilka sztuk złota do ręki kaprala, przeznaczając je, w połowie dla niego, w połowie dla jego drabów, i z jednym tylko Grizem, który również zdjął strzelbę, piechotą zaczął na wzgórze wstępować. Tymczasem trzéj brawi wyżéj wymienieni, i czwarty Squinternotto (doprawdy nie pojmuję, dlaczego nasz autor dbał tak bardzo o przekazanie potomności tych przezacnych imion!) pozostawszy w karczmie wraz z trzema drabami Nienazwanego i owym wyrostkiem, który się pod ich godnym kierunkiem kształcił na skończonego łotra, a raczéj był już takim, zaczęli zaraz grać w karty, pić i opowiadać sobie nawzajem różne przygody, popisując się jeden przed drugim odwagą i siłą.
Inny brawo Nienazwanego, który także pod górę wstępował, dopędził wkrótce don Rodriga, popatrzał nań, poznał, przywitał się z Grizem i poszli wszyscy trzej razem, co uwolniło don Rodriga od przykréj konieczności objawienia swego nazwiska wszystkim tym brawom, których jeszcze mógł na drodze napotkać, tudzież odpowiadania na pytania, któreby oni za stosowne uznali jemu zadawać. Po przybyciu do zamku musiał zostawić Griza na progu i przejść przez długi szereg ciemnych korytarzy i sal, których ściany pokryte były najrozmaitszą bronią i w których stali brawi na straży, zanim wreszcie wprowadzono go do téj sali, gdzie gospodarz zwykł był swych gości przyjmować.
Nienazwany zrobił kilka kroków ku nowoprzybyłemu, odpowiadając mu ukłonem na jego ukłon głęboki, a jednocześnie przypatrując się badawczo jego twarzy i rękom, co zwykł był czynić zawsze, gdy kogo witał, nie wyłączając najstarszych nawet, najhardziéj wiernych przyjaciół; z wiekiem zaś tak to mu w nałóg już weszło, że robił to prawie bezwiednie. Był-to człowiek wysoki, śniadej Cery, łysy niemal zupełnie, o siwéj brodzie i zmarszczkami pooranéj twarzy; miał lat sześćdziesiąt, choć na pierwsze spojrzenie daleko starzéj wyglądał; pomimo to jednak cała postawa, ruchy, wyraz ostrych, wybitnych rysów, a zwłaszcza ponury, lecz żywy blask oczu, zdradzały tak wielką siłę ciała i ducha, że nawet w młodzieńcu mogłaby się wydać niezwykłą.
Don Rodrigo powiedział najprzód, iż przybywa prosić o pomoc i radę, że napotkawszy na niespodziane trudności w uskutecznieniu pewnego przedsięwzięcia, od którego honor odstąpić mu nie pozwala, przypomniał sobie obietnicę tego, który nigdy nie przyrzeka napróżno; a następnie opowiedział mu cały swój zbrodniczy zamiar i wszystkie swe kłopoty. Nienazwany, który już o tém coś wiedział, ale pobieżnie tylko, bez żadnych szczegółów, wysłuchał go z wielką uwagą, raz dlatego, że zawsze bardzo był ciekawy takich historyjek, powtóre zaś i głównie z powodu, iż do téj sprawy zamieszane było nienawistne i aż nadto dobrze znane imię ojca Krzysztofa, który był otwartym wrogiem wszystkich tyranów i nie tylko słowem ich gromił, ale nadto gdy tylko mógł, także i czynnie przeciw nim występował. Don Rodrigo, wiedząc dobrze, z kim miał do czynienia, nie omieszkał przedstawić trudności owéj sprawy daleko większemi jeszcze, niż jakiemi były w istocie; kładł główny nacisk na oddalenie Monzy, na nieprzystępność takiego schronienia, jak klasztor, na potężną opiekę takiéj osoby, jak Pani!... Tu, na te ostatnie uwagi, Nienazwany, jakby zeń szatan jakiś z głębi serca przemówił, przerwał nagle opowiadającemu, oświadczając, iż wszystko bierze na siebie. Zapisał imię i nazwisko biednej Łucyi i po żegnał don Rodriga temi słowy:
— Wkrótce zawiadomię pana o tém, co mu czynić wypadnie.
Zapewne czytelnik pamięta owego Egidia, mieszkającego tuż obok klasztoru, w którym schroniła się Łucya; otóż trzeba wiedziéć, że ten człowiek był jednym z najwierniejszych sprzymierzeńców, jednym z najpierwszych pomocników Nienazwanego, i że ta okoliczność głównie na to wpłynęła, iż Nienazwany przyrzekł odrazu zająć się sprawą don Rodriga. Ale zaledwie gość go opuścił, groźny pan zaczął uczuwać, nie powiem żal, lecz pewne niezadowolenie z siebie, za uczynione przyrzeczenie. Już od niejakiego czasu doświadczał on, chociaż nie zgryzoty właściwie, ale pewnego znużenia z powodu swych zbrodni. Wszystkie te, które się na gromadziły, jeżeli nie na jego sumieniu, to przynajmniéj w jego pa mięci, stawały mu tłumnie przed oczyma za każdym razem, gdy po pełniał jakąś nową zbrodnię, wydawały mu się szkaradne i w nazbyt wielkiéj ilości, było-to jakby ustawiczne zwiększanie się ciężaru, który i sam już przez się był bardzo wielki. Pewien wstręt, doznawany niegdyś przy spełnianiu pierwszych zbrodni, wstręt, który zwalczył następnie i który znikł niemal bez śladu, teraz znów się objawiać zaczynał. W latach pierwszéj młodości, wiara w długą, nieznaną przyszłość, którą miał jeszcze przed sobą, poczucie życia w całéj pełni, dziwnéj mu jakiejś dodawały otuchy, teraz przeciwnie myśl o przyszłości odbierała mu cały urok przeszłości. — Zastanów się! umrzéć! a potém? — I, dziwna rzecz, naprawdę! ta myśl o śmierci, która w chwilach groźnych niebezpieczeństw, podczas walki z wrogiem, zdwajała energią tego człowieka i przejmowała go gniewem, pełnym dzikiéj odwagi, ta sama myśl, teraz, w ciszy nocnéj, w jego własnym zamku tak bezpiecznym, tak nieprzystępnym, napełniała go niewymownym przestrachem. Nie była-to ta śmierć, którą mu groził wróg, człowiek również śmiertelny, nie można jéj było odeprzeć ani silniejszém ramieniem, ani lepszą bronią; szła sama, ukryta, on ją nosił w sobie, może była jeszcze daleko, lecz idzie ciągle, z każdą chwilą jest bliżéj, a podczas gdy on stara się odpędzić od siebie dręczącą myśl o niéj, ona wciąż się ku niemu przybliża. W młodości, przykłady tak ciągłych, tak strasznych nadużyć, gwałtów, zemsty, zabójstw i zbrodni wszelkiego rodzaju, przejmując go dziką żądzą dorównania innym tyranom, służyły mu również za pewien oręż, za pewną obronę przeciwko własnemu sumieniu; teraz, gdy już się wyniósł ponad tłum pospolitych zbrodniarzy, świadomość téj strasznéj wyższości przejmowała go nieraz poczuciem okropnego osamotnienia. Ten Bóg, o którym słyszał niegdyś, lecz który oddawna już tak mało go obchodził, że nawet nie zadawał sobie pracy zaprzeczania go, lub przyznawania, teraz, w chwilach jakiegoś zwątpienia, jakiéjś trwogi, nie wywołanej żadném widoczném niebezpieczeństwem, zdawał się nieraz z głębi jego duszy przemawiać: — A jednak ja jestem. — Wówczas, gdy jeszcze czuł w sobie życie w całéj pełni, gdy wrzały w nim wszystkie namiętności, prawo wygłaszane w Jego imieniu przejmowało go nienawiścią i wstrętem, teraz, kiedy sobie czasem o niém przypomniał, umysł, wbrew woli, przyznawał, że to wielkie prawo, że musi się spełnić. Jednak, na myśl mu nawet nie przyszło zwierzyć się komukolwiek z tego swojego udręczenia, przeciwnie, tłumił je starannie, osłaniał pozorem jeszcze straszniejszéj dzikości i w ten sposób starał się je ukryć przed samym sobą, zwalczyć, przełamać. Jakże teraz żałował (skoro już ich ani odmienić, ani zniszczyć, ani o nich zapomniéć nie mógł) tych świetnych czasów, kiedy najstraszliwsze niegodziwości popełniał bez najmniejszego wyrzutu, myśląc tylko o tém, aby żądzom jego stało się zadość! Jakichże starań dokładał, aby te czasy powrócić, aby zatrzymać, lub schwycić na nowo owę dawniejszą wolę niezłomną, owę pewność siebie, owę siłę, tak siebie świadomą, tak wielką, tak niepokonaną, aby wmówić w siebie, że jest jeszcze tem, czém był dawniéj!
To téż i teraz, dlatego tak odrazu przyrzekł don Rodrigowi swą pomoc, aby się zabezpieczyć przed wszelką chwiejnością, przed wszelką walką wewnętrzną; lecz zaledwie sam pozostał, uczuł, że owa siła woli, którą na chwilę odzyskał, nakazując sobie danie owego przyrzeczenia, poczęła słabnąć i że natomiast zaczynają go ogarniać myśli, które, gdyby ich usłuchał, doprowadziłyby go do złamania danego słowa, do okrycia się wstydem, w oczach jednego ze swych sprzymierzeńców, a chcąc odrazu położyć koniec téj przykréj walce z samym sobą, kazał przywołać Nibbia, jednego z najbardziej zręcznych i śmiałych wykonawców jego niegodziwości, którym zwykł był posługiwać się w swych stosunkach z Egidiem. Skoro tylko Nibbio stanął na progu. Nienazwany, głosem stanowczym, rozkazał mu natychmiast wsiąść na koń i pędzie do Monzy dla zawiadomienia w jego imieniu Egidia o przyrzeczeniu, które dał don Rodrigowi i dla zażądania jego pomocy.
Posłaniec wrócił prędzéj, niż jego pan się spodziewał, i przywiózł od Egidia taką odpowiedź, że sprawa jest łatwa i pewna; że prosi tylko o wysłanie mu zaraz krytego powozu z dwu, lub trzema przebranemi brawami, że resztę bierze na siebie i sam wszystko załatwi. Na tę wiadomość, Nienazwany doznał jakiegoś przykrego uczucia, lecz, nie okazując tego po sobie, wydał rozkaz, aby Nibbio z powozem i dwoma innemi brawami, których wymienił, natychmiast ruszał znowu w drogę.
Gdyby dla oddania owéj przysługi, o którą go teraz proszono, Egidio miał do rozporządzenia tylko zwykle swe środki, zapewne odpowiedź jego nie byłaby ani tak szybką, ani tak stanowczą, ale w tém samém schronieniu, w którém zdawałoby się, iż wszystko musi się stać dla niego przeszkodą, występny młodzieniec miał sprzymierzeńca, o którym sam tylko wiedział, iż to właśnie, co mogło być dla innych niezwalczoną trudnością, dla niego było największą pomocą. Opowiedzieliśmy już, jak nieszczęsna Pani zezwoliła na to, aby do niéj przemawiał, jak mu sama odpowiedziała; a czytelnik domyślił się niezawodnie, że ta ich rozmowa nie była ostatnią, że był-to pierwszy krok tylko na drodze krwi i hańby. Teraz, ten sam głos, który w skutek spełnionéj zbrodni nabrał tak wielkiéj siły, tak wielkiéj władzy nad nią, nakazał jéj uczynić ofiarę z niewinnéj istoty, którą wzięła pod swoję opiekę.
To, czego od niej wymagał Egidio, przeraziło ją niesłychanie. Stracić Łucyą w skutek jakiegoś nieprzewidzianego wypadku, już samo przez się byłoby dla niej nieszczęściem, karą okropną, a tu jej rozkazywano, aby się téj dziewczyny pozbyła podstępnie, zdradziecko, aby zmieniła na nową zgryzotę to, co było jakby pewném odkupieniem dawniejszéj zbrodni. Nieszczęsna zakonnica próbowała na wszelkie sposoby uwolnić się od spełnienia okropnego rozkazu, jednego tylko środka użyć nie chciała, tego, który był najpewniejszy, który był dla niéj jedyną drogą ratunku. Ale występek jest panem srogim i niezłomnym, któremu ten tylko może stawiać opór, kto mu zupełne posłuszeństwo wypowie. Na to Giertruda zdobyć się nie chciała i usłuchała rozkazu.
Było-to w dniu przeznaczonym na spełnienie zbrodni; zbliżała się umówiona godzina, Giertruda, wezwawszy Łucyą do swego parlatoryum, obsypywała ją większemi niż zwykle pieszczotami, na które nieboga odpowiadała z pełną rozczulenia wdzięcznością, jak ta owieczka, która choć drży pod gładzącą ją ręką pasterza, ale się go nie boi i liże dłoń jego i daje się prowadzić ku drzwiom obory nie wiedząc, że tam, za temi drzwiami, czeka na nią rzeźnik, któremu pasterz sprzedał ją przed chwilą.
— Potrzebuję wielkiéj przysługi — rzekła naraz Pani — i ty jedna mogłabyś mi ją wyświadczyć. Mam wprawdzie tyle osób na moje rozkazy, ale żadnéj zawierzyć nie mogę. W pewnéj, bardzo ważnéj sprawie, o któréj potém ci powiem, muszę widziéć się zaraz, ale to zaraz, z ojcem gwardyanem, z tym samym, który ciebie, moja biedna Łucyo, przyprowadził do mnie; jednak wiele mi na tém zależy, żeby nikt nie wied