<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Manzoni.

NARZECZENI.

POWIEŚĆ MEDYOLAŃSKA Z XVII STULECIA,
ze starego rękopismu spisana i przerobiona.
PRZEKŁAD
Maryi z Siemiradzkich Obrąpalskiéj.





WARSZAWA.
NAKŁAD i DRUK S. LEWENTALA.
Nowy-Świat Nr. 39.

1882


Дозволено цензурою.
Варшава, 28 Декабря 1881 г.




Aleksander Manzoni.
———

Z pomiędzy poetów włoskich XIX wieku żaden nie pozyskał tak rozległej i tak trwałej wziętości, jak twórca Narzeczonych, Aleksander Manzoni. Urodził się on w Medyolanie 7 marca 1785 r. Dysharmonia między rodzicami była — jak się zdaje — przyczyną, że sześcioletnie chłopię zostało oddane do kolegium deifrati Somaschi, gdzie odebrało pierwsze nauki, lecz zarazem nabrało i tego wstrętu do życia klasztornego, który później, przy sprzyjających okolicznościach, uczynił z młodzieńca gorliwego zwolennika francuskiego sceptycyzmu i idei liberalnych. Okoliczności nastręczyły się niebawem, skoro legiony francuskie rozbudziły we Włoszech dążności rewolucyjne. Już w kolegium młody Aleksander zaczął objawiać ducha opozycyjnego i nie chciał pisać Re, Imperatore, Papa tylko re, imperatore, papa, ku niemałemu zgorszeniu swoich kierowników. Po skończeniu studyów wyższych w kolegium dei Nobili, słuchał w Pawii wykładów Montiego, który cieszył się podówczas sławą największego poety i ciskał gromy na władzę świecką papieżów. Wiadomo, że Montiemu służył za wzór Dante, którego też znaczenie on pierwszy przypomniał Włochom. Z tych-to czasów pochodzi jeden z pierwszych utworów Manzoniego Il trionfo della libertà, w którym nietylko pod względem formy ale i co do treści wpływ mistrza i Dantego jest aż nadto widoczny. Wkrótce potem przeniósł się z matką do Paryża. Matka jego, jako córka słynnego Cezara Beccaria, chętnie była widziana w kółku ówczesnej inteligencyi francuskiej. Cabanis, ateista Volney, jakobińczyk Crarat, ideolog Destutt de Tracy i inni, składali przeważnie towarzystwo, w którem obracał się młody poeta i przejmował się ich pojęciami. Szczególniej jednak wielki wpływ na niego pozyskał młody Fauriel, żarliwy wyznawca stoicyzmu i wielbiciel średnioecznej poezyi romantycznej. Pod jego to wpływem wyrabiały się w Manzonim inne pojęcia o poezyi i to przekonanie, że forma klasyczna, krępująca swobodny wylew szczerego uczucia, powinna ustąpić miejsca innéj, że poezya powinna wypływać wprost z serca, a poeta powinien czuć i uczucia swoje umiéć wyrażać szczerze. W początkach 1808 r. wrócił Manzoni do Medyolanu; tu połączy! się wkrótce ślubem cywilnym z Luizą Henryką Blondel, zagorzałą protestantką, poczém znów udał się do Paryża. W tym-to czasie powiodło się jednemu ze znajomych nawrócić jego żonę na katolicyzm, poczém i sam Manzoni także się z katolicyzmem pogodził, powrócił do Medyolanu, a Pius VII związek jego pobłogosławił.
Ten gwałtowny przewrót w pojęciach religijnych Manzoniego, nierozjaśniona dotychczas dla biografów poety zagadka psychiczna, nie pozostał bez wpływu na dalszą działalność literacką poety. Dotychczas pisał wprawdzie niewiele, a to, co napisał, niewielką posiadało wartość; w poezyach tych jednak widoczny był duch antykościelny, a nawet antyreligijny. Teraz dojrzalszą już twórczość swoję poświęca przedmiotom religijnym. Osiadłszy w Brusuglio pod Medyolanem, w pięciu „Hymnach świętych“ (Inni sacri, między r. 1812 — 19) wyśpiewał kardynalne tajemnice wiary katolickiéj. Zamiarem jego było stworzyć pieśni, któreby obok wymagań artystycznych, nie uchybiając w niczém doniosłości przedmiotu i prostocie stylu biblijnego, były zarazem dostępne i dla prostaczków. Krytyka osądziła, że pomimo niezmiernych trudności, jakie się przy podobném założeniu nasuwać musiały, poeta wywiązał się z zadania bardzo szczęśliwie, lubo zauważyła, że w wielu razach, nie potrafił nagiąć się w zupełności do poziomu umysłów prostych i niejakiéj erudycyi nie uniknął.
„Hymny święte“ stanowiły pierwszy krok w dziedzinie tej reakcyi religijnéj, która była spadkobierczynią sceptycyzmu francuskiego w wieku osiemnastym. Reakcya ta przecież, któréj Manzoni był pierwszym i najwybitniejszym przedstawicielem w literaturze włoskiéj, przybrała tu właściwe sobie znamiona. Łączyła się ona z dążnością do odzyskania niepodległości politycznéj, a w przywróceniu podkopanéj wiary widziała środek podźwignięcia moralnego i zachowania narodowości. Nowe to hasło, wygłoszone już nie dla drobnéj garstki wybrańców, lecz dla mas całych, innym musiało przemawiać językiem: dawna forma klasyczna, sztywna, pełna erudycyi i pogańskich reminiscencyj, mniéj tu była właściwa. Manzoni, który już poprzednio wraz z Faurielem marzył o reformie poetyckiéj, poszedł teraz za duchem czasu i temi drogami, które zostały wytknięte w Niemczech i w Anglii już w drugiéj połowie zeszłego stulecia.
Dwie tragedye: Hrabia Carmagnola (1820) i Adelchi (1822) miały sprowadzić na nowe tory i poezyą dramatyczną. Przyjęto je rozmaicie: jedni potępiali, drudzy pochwalali w nich te nowatorstwa, które widocznie zrywały z dawną szkołą, lecz nowéj nie ustaliły.
Wypadki 1821 roku, a mianowicie powstanie marcowe w Piemoncie, skierowały uwagę poety ku teraźniejszości i odsłoniły całkowicie jego przekonania. Ruch powstańczy rozbudził w nim nadzieje patryoty, dla którego zjednoczenie Włoch było życzeniem najgorętszém. Oda Marzo 1821, dedykowana pamięci Teodora Koernera, dzielnego śpiewaka walki o niepodległość niemiecką z czasów Napoleona, okazuje w Manzonim wielbiciela swobody politycznéj i równouprawnienia narodowego, oraz nieprzyjaciela wszelkiego pogwałcenia praw boskich i ludzkich. Oda „Piąty Maja“ (Cinque Maggio), wywołana wiadomością o śmierci Napoleona, zalicza się do najwspanialszych płodów muzy lirycznéj włoskiéj. I tutaj poeta stoi na gruncie humanitarno-katolickim. Katolicyzm ten jednak nie przeszkadza Manzoniemu potępiać władzy świeckiéj papieży i pragnąć zjednoczenia Włoch całych, nie wyjmując samego Rzymu. Pozwala mu natomiast pocieszać się po każdym zawodzie, po każdéj chybionéj próbie. Manzoni był poetą religijnéj rezygnacyi i niczém niezachwianéj nadziei. Łącząc religijność z patryotyzmem umiał niezłomnie stać przy swoim sztandarze i godność swoję w każdym wypadku zachować. Szczególniéj w drugiéj połowie swojego żywota, kiedy imię jego jako poety pozyskało już wielką powagę nietylko w kraju, ale i za granicą, wielokrotne złożył tego dowody. W roku 1833 Akademia turyńska wybrała Manzoniego na członka zagranicznego; tytuł ten nadawano wszystkim Włochom, którzy nie byli poddanemi Sardynii. Manzoni, szczery wyznawca zjednoczenia, uważał to za uchybienie idei narodowéj i przyjęcia zaszczytu odmówił, przyczém dał wyraźnie do poznania Akademii, że się za cudzoziemca wcale nie uważa.
Podobnież postąpił późniéj, kiedy w roku 1857 złożyła go ciężka choroba i Medyolańczycy o życie jego obawiali się wielce. Arcyksiążę Maksymilian, powodowany względami politycznemi, chciał osobiście odwiedzić chorego. Poeta, widząc w nim wroga narodowości swojéj, wizyty nie przyjął, a kiedy późniéj ten sam arcyksiążę przysłał mu dyplom komandora korony żelaznéj, poeta okazał się również niewzruszonym. Zasadom tym pozostał wierny aż do śmierci (22 maja 1873).
Zawód literacki Manzoniego skończył się właściwie znacznie wcześniéj, bo już w roku 1827, kiedy ogłosił „Narzeczonych“ (I promessi sposi).
Jest-to największy i najgłośniejszy zarazem utwór Manzoniego. Zewnętrzną podnietą do napisania tego pierwszego romansu historycznego we Włoszech, były niewątpliwie romanse Walterseotta; sam nawet Manzoni otwarcie przyznał się do tego, kiedy go Walterscott odwiedził, chcąc poznać autora Narzeczonych. Z tém wszystkiém inne sobie Manzoni założył cele. Chodziło mu o to, aby w barwnych kolorach odmalować smutną epokę rządów hiszpańskich w Lombardyi i upadek moralny pod wpływem okrutnego rządu, oraz wskazać środki do łatwiejszego znoszenia niedoli. Z tym celem patryotycznym łączył się drugi — moralno-wychowawczy. Manzoni zamierzał stworzyć książkę popularną, którąby czytać mógł każdy, nawet młode pokolenie; a tym sposobem obudzić zamiłowanie uczuć szlachetnych i cnót chrześcijańskich. Jak dotychczas jest-to jedyna we Włoszech powieść historyczna, której wziętość nie zagraża żadne współzawodnictwo. Już roku 1875 Bibliografia Manzoniana Vismary naliczyła 118 wydań téj powieści osobnych i 26 w zbiorowych edycyach pism Manzoniego; nadto 17 wydań w przekładzie niemieckim, 19 we francuskim, 10 w angielskim. U nas przekładali ten utwór: Placyd Jankowski („Narzeczeni“, Petersburg, 1846, tylko tom 1-szy) i Wojciech Szymanowski („Oblubieńcy medyolańscy, historya z XVII wieku, znaleziona i przerobiona“, Warszawa, tomów 5, r. 1848). Obecny przekład jest zatem trzecim z kolei.
Dzieło tak popularne nie mogło pozostać bez wpływu na samę literaturę ojczystą. Jakoż stało się ono niebawem hasłem do uprawy powieści historycznéj, stworzyło nawet osobną szkołę, do któréj należeli najznakomitsi w swoim czasie pisarze, jak np. Cezar Cantu (Margherita Pusterla), Maksym Azeglio (Hektor Fieramosca, Niccolò de’Lapi), Grrossi (Marco Visconti) i wielu innych.
Sądzimy, że nowy a staranny i piękny przekład téj tak sławnéj i tak wpływowéj powieści nie może być dla czytelników naszych obojętnym i że obok już drukowanego utworu Maksyma Azeglio („Niccolò de’Lapi“) w naszéj „Bibliotece“ właściwe i stosowne znajdzie pomieszczenie.




NARZECZENI.


WSTĘP.

Słusznie rzec można, iż Historya jest świetną wojną prowadzoną z Czasem, bo ona to wydzierając mu z rąk lata, tych więźniów, których już uśmiercił, wskrzesza je, przygląda się im i na nowo do boju szykuje. Wszelako cni rycerze pióra, którzy na tém polu zbierają mnogie wawrzyny i palmy, unoszą stąd same tylko świetne i bogate łupy, balsamem swego atramentu namaszczają dzieje Królów, Książąt i Możnych, a zawlókłszy złote i srebrne nici do cienkiéj igły mądrości haftują misterny kobierzec z samych świetnych i rozgłośnych czynów. Nie memu to wszakże słabemu rozumowi pozwolono wznieść się do takich argumentów ani do takich niebezpiecznych świetności; nie mnie dano krążyć w labiryntach przemądréj Polityki, ani słuchać potężnego głosu surm wojowniczych; ja człowiek prosty i w mądrość ubogi, mając tylko wiadomość o wielce ciekawych i godnych pamięci dziejach, postanowiłem, ku pożytkowi i nauce potomnych, spisać je w téj oto opowieści czyli relacyi, w któréj jak na żałobnym Teatrze każdy zobaczy Tragedye okropne i sceny wielkiéj niegodziwości, a podobnież i czyny najszlachetniejsze i dobroć anielskich serc, które walczyć tu będą z czartowską przemocą. Zważywszy jednak, że te nasze Klimata są pod panowaniem Arcykatolickiéj Osoby Najmiłościwszego Króla naszego Pana, który jest owém Słońcem, co nigdy nie zachodzi, i że odbijając w sobie Jego świetność w tych naszych Klimatach jest także i Księżyc nigdy nie zachodzący, Bohater szlachetnego rodu, który pro tempore sprawia tu rządy, i że są tu cni Senatorowie, jako gwiazdy stałe i inni wielmożni Dostojnicy, jako planety pomniejsze, które wszędzie światło sieją, i że wszyscy razem stanowią tu Firmament najszlachetniejszy, innéj zatém racyi nie można wynaleść widząc te kraje nasze tak zmienione w piekło ciemnych czynów złości i niesprawiedliwości, które ludzie zuchwali mnożą, tylko, że to się dzieje przez sprośny podstęp i moc dyabelską, gdyż sama złość człowiecza nie mogłaby się ostać tylu Bohaterom, którzy oczami Argusa i rękami Byareusa czuwają nad szczęśliwością tych naszych Krajów. Dlatego więc w opisie tej Historyi, która działa się w latach mojéj młodości i chociaż wszystkie prawie osoby w niej występujące już znikły ze sceny tego świata, bo im Parki nić żywota przecięły, jednak dla przyczyn mnogich i godnych uwagi nie będą tu wymienione ich imiona, to jest ich parentela, a toż samo uczyni się i z miejscowościami, gdyż będą wymienione tylko territoria generaliter. Powie zatém niejeden, że to jest kalectwo téj oto opowieści i wielka w niej szpetność, ale ten, co to powie, nie uprawiał nigdy pola Filozofii, bo ludzie mądrzy, takową posiadający, nie znajdą, aby coś przez to miało ubyć substancyi téj mojéj relacyi, ponieważ rzecz to widoczna i przez mądrych uznana, że imiona ludzkie są prostym trafem czyli przypadkiem, więc...................
— Lecz gdybym nawet podołał bohaterskiej pracy przepisania tego ciężkiego, nadętego, wyblakłego rękopismu, i gdybym następnie, jak to mówią, na świat go wydał, to i któż mi zaręczy, że się znajdą ludzie dość cierpliwi, aby go odczytać?
Myśl ta, zrodzona przy męczącem wyczytywaniu stosu starych gryzmołów, które trafiły do mnie po wielu i wielu nieszczęśliwych przygodach, kazała mi zaniechać ich przepisywania i zmusiła do głębszego zastanowienia się nad tem, co z niemi uczynić wypada. — To prawda — powtarzałem w duchu przerzucając dalej pożółkłe karty — to prawda, że rękopism nie wszędzie jest tak iepospolicie kwiecisty i wzniosły. Szanowny pisarz z XVII stulecia, głównie na początku chciał cały zasób swej mądrości wykazać, w dalszym ciągu opowieści, nieraz przez czas dość długi, styl jest o wiele gładszy i naturalniejszy. Ale ztemwszystkiem, jakże mu wiele jeszcze brakuje! Jest tak tuzinkowy, tak nudny, tak nieprawidłowy! Język stary, pokaleczony, całe okresy śmieszne i niewiadomo po co wstawione! Oprócz tego, hiszpańskie wyrazy tu i ówdzie wyrastają, jak kwiatki na niwie, a co jeszcze gorzej, to to, iż w niektórych najbardziej strasznych, lub rozczulających miejscach, tam, gdzie się nadarza sposobność wzbudzenia podziwu lub jakiéjś głębszej myśli, słowem wszędzie, gdzie niezbędnem jest użycie retoryki, ale retoryki umiarkowanej, bystrej, delikatnej, dobrze zrozumianej, nasz autor wraca zawsze do stylu swój znakomitej przedmowy, i przy tej zręczności gromadząc w jednę całość najbardziej z sobą sprzeczne przymiotniki, porównania i zdania, znajduje możność stania się jednocześnie niezgrabnym, nieznośnym, nadętym i śmiesznym. Oto tu naprzykład: deklamacya szumna, pisownia haniebna, styl niepojęty, a do tego jeszcze owa niesłychana zarozumiałość cechująca wszystkich prawie pisarzy z tej samej epoki i z tego kraju.
Nie, w żadnym razie niepodobna uraczyć dziś czytającą publiczność tak niepospolitą książką; to nie dla niej; tylko odrazę i śmiechby wzbudziła.

Jakież-to szczęście, że to mi na myśl przyszło zaraz na początku téj nieznośnéj pracy! A więc umywam ręce, chowam rękopism i nic już o nim wiedziéć nie chcę.
A jednak, zamykając tę starą księgę, aby ją gdzieś w kącie biblioteki zagrzebać, niezmiernie przykro mi było, iż nikt oprócz mnie nie dowie się nigdy o téj cudnéj powieści; gdyż treść rękopismu, nie wiem wprawdzie, jak się wyda moim czytelnikom, lecz mnie zdawała się naprawdę piękną i bardzo piękną. Mógłbym ją wszakże sam opracować podług starego wzoru, przerobić i podać do druku! Uchwyciłem się chciwie téj nowéj myśli, a ponieważ nie natrafiła już na żadne trudności, których-by zwalczyć było niepodobna, wziąłem się odrazu do dzieła.
Wszakże, niektóre wypadki, pewne obyczaje i prawa, które rękopism przytacza, wydały mi się tak niezwyczajne, tak dziwne a nawet haniebne, że przed uwierzeniem w nie chciałem jeszcze innych świadectw zasięgnąć i zacząłem szperać i grzebać w pamiętnikach spółczesnych memu autorowi, szukając w nich potwierdzenia tego, czy istotnie, świat w owe czasy szedł tak niecnym torem. Te badania rozwiały wszelkie wątpliwości: co krok natrafiałem na gorsze jeszcze rzeczy, i odnalazłem nawet wzmianki o niektórych osobach występujących w starym rękopiśmie. Kilka wyjątków z tych pamiętników przytoczę w ciągu mego opowiadania, aby świadczyły o prawdziwości faktów, które bez tego mogłyby się wydać całkiem zmyślonemi.
Powiedziałem przed chwilą, iż niepodobna zachować w opowiadaniu nadętego stylu jego autora z XVII stulecia. Lecz czém że ja go zastąpię i jak ta praca będzie przyjęta przez czytającą publiczność? Oto nowe trudne pytanie...
Każdy, kto nie będąc do tego upoważnionym, wtrąca się do spraw cudzych, musi już przez to samo zdać ścisły rachunek ze swojej czynności i zaciąga w tym razie pewien rodzaj moralnego zobowiązania. Z pod tego prawa, wypływającego z saméj już natury rzeczy, nie myślę téż się wcale usuwać. Przeciwnie, chcąc zupełnie zadość jemu uczynić, miałem zamiar w szczegółowém sprawozdaniu wyjaśnić wszystkie przyczyny, dla których tak a nie inaczéj pisałem i w tym celu, w ciągu całéj prący starałem się odgadnąć i przewidziéć zgóry zarzuty i krytyki, na jakie mogę być narażony. Dla miłości prawdy muszę to wyznać, iż robota sama zbyt wiele mię kosztowała, gdyż szukając zarzutów, nie zdarzyło mi się nigdy wynaleść takiego, z którym-by jednocześnie w umyśle moim nie zjawiła zwycięska odpowiedź, jedna z tych odpowiedzi, które nie rozwiązując stanowczo pytania, zupełnie je wszakże zmieniają. Często też, biorąc dwa jakieś zarzuty, kazałem im ścierać się i walczyć ze sobą, aż w końcu udało mi się odkryć, że choć tak różne z pozoru, w gruncie jednak były téj samej natury i że oba wypływały z niedostatecznego zbadania przyczyn, które muszą być podstawą sądu. Zdaje mi się, iż nie znalazłoby się chyba pisarza, któryby lepiej dowiódł, że we wszystkiem miał słuszność i że postąpił doskonale. Lecz cóż się dzieje! Oto kiedy już byłem u kresu zbierania wszystkich możliwych i niemożliwych krytyk, i kiedy odpowiedzi na nie równie już były gotowe, okazało się niestety, że utworzyły razem całą wielką księgę! Widząc to musiałem zaniechać myśli wydawania krytyk i niewłaściwej oceny, dla dwu powodów, które czytelnik uzna niewątpliwie za dobre: po pierwsze, iż książka przeznaczona do usprawiedliwienia innej książki mogłaby się wydać rzeczą co najmniej śmieszną; powtóre, że i jednej książki dosyć, jeżeli nawet nie zawiele na raz.

Aleksander Manzoni.

ROZDZIAŁ I.

Owo ramię jeziora Como, które zwracając się ku południowi, całe w zatokach i odnogach przechodzi pomiędzy dwoma nieprzerwanemi pasmami gór, to oddalających się nieco od siebie, to znów wybiegających nad samę wodę, na raz, pomiędzy przylądkiem z prawej, a szerokim brzegiem z lewéj strony, zwęża się i przybiera kształt i bieg rzeki. Most, łączący tu oba wybrzeża, zdaje się jeszcze silniéj uwydatniać tę nagłą zmianę i zaznaczać miejsce, w którém na nowo rozpoczyna się Adda, a jezioro znika na czas pewien, aby następnie tam, gdzie brzegi znów się szeroko rozchodzą, pozwalając wodzie rozlać się wspaniale po licznych zatokach i odnogach, odzyskać swoję uprzednią nazwę i swój kształt dawniejszy. Szerokie wybrzeże, utworzone z warstw napływowych, które tu osadzają trzy wielkie potoki, schodzi pochyło ku wodzie opierając się w głębi o dwie góry z sobą złączone; jednę z tych gór zowią San Martino, drugą z lombardzka Resegone czyli piłą, od szeregu wieńczących ją ostrych wierzchołków, które naprawdę nadają jéj tak wielkie podobieństwo do piły, iż każdy, kto ją po raz pierwszy widzi, byle tylko patrzył na nią z przodu, jak naprzykład z murów Medyolanu od strony północnéj, zaraz ją dzięki téj odrębności odnajdzie w owém długiém i szerokiem pasmie innych gór, mających bardziej pospolite nazwy i mniéj wybitne zarysy. Z razu wybrzeże podnosi się w górę, równą i śpokojną linią, daléj, w skutek nieustannéj pracy podmywających je potoków i nierówności wyżyn, na tóre zaczyna wstępować, łamie się, miejscami przerywa, tworzy parowy, wzgórki, doliny. Ostatni jego kraniec, poprzerzynany ujściami owych trzech potoków, składa się wyłącznie prawie z kamyków i żwiru; wyżéj pokrywają go winnice i pola uprawne, wśród i bieleją miasteczka, wsie, wille i domki, a gaje zielone tu ówdzie rozsiane daleko nieraz wybiegają na góry. Lecco, najgłówniejsze z tych miasteczek, nadające nazwę całéj okolicy, leży w pobliżu mostu na brzegu jeziora, a nawet częścią w samém jeziorze, wówczas gdy w niém woda przybywa, i za dni naszych jest już miastem sporém, które wzrastając szybko obiecuje w niedalekiéj przyszłości jeszcze się w większe zamienić. W czasie gdy zaszły wypadki, które opowiedziéć zamierzam, osada ta, już znaczna podówczas, była zarazem warownią, w skutek czego, miała zaszczyt i przyjemność posiadania w swych murach komendanta i stałéj załogi żołnierzy hiszpańskich, którzy uczyli moralności okoliczne dziewczęta i młode mężatki, od czasu do, czasu głaskali po plecach jakiego zuchwałego małżonka lub ojca, a przy końcu lata nie omieszkiwali nigdy rozbiedz się po winnicach, aby przerzedzić winogrona i ulżyć w ten sposób wieśniakom ciężkiej pracy winobrania. Z wioski do wioski, z wyżyn do brzegu, ze wzgórka na wzgórek wiodły wówczas jak i dziś prowadzą większe i mniejsze drogi i ścieżyny, które wijąc się, pnąc się stromo pod górę, lub wydłużając na równinie, to giną pomiędzy dwu wysokiemi murami, tak iż przechodzień dostrzega tylko kawał błękitu nad głową i ostatnie szczyty najwyższych gór, to wybiegają na miejsca odkryte, z których oko ogarnia przestrzenie większe, lub mniejsze, zawsze jednak równie wspaniałe i pełne co raz nowych piękności, stosownie do tego, jakie części uroczego krajobrazu występują, zbliżają się, ukrywają lub oddalają od widza. Tu, naprzykład, ukazuje się jedno małe wody pasemko; tam większe; daléj ogromne, jakby zwierciadlana szyba; stąd roztacza się widok na całe jezioro zamknięte w głębi, albo raczéj ginące w jakiéjś masie, w jakimś nierozwikłanym natłoku gór, które rozszerzając się stopniowo, oddzielając jedna od drugiéj, tworzą mu ramy wspaniałe i w jego gładkiej powierzchni odbijają swe groźne szczyty, swe boki spadziste i podnóża zielone, usiane białemi wioskami; stąd na dole widać ujście potoku, i znów jezioro, a dalej znów potok, który połyskując i wijąc się co raz węższą wstęgą ginie wreszcie gdzieś między górami. Samo nawet miejsce, z którego przyglądamy się tym cudnym widokom, obfituje w tyle ślicznych, choć pomniejszych, obrazków: góra, u podnóża któréj idziemy, roztacza przed nami swe wierzchołki, skały, parowy, urwiska, tak jasne, tak wyraźne, lecz zarazem co krok tak dalece zmieniające swe kształty, iż to, co z rana wzięliśmy za jednę masę, teraz się na kilka części rozpada, a to, co przed chwilą widniało u szczytu, nad samę krawędź wybiega. Jakiś spokój, jakiś urok nieujęty po tych wyżynach rozlany, łagodząc ich surową powagę, uzupełnia wdzięk ich i dziwnie ku nim pociąga.
Jedną-to z takich drożyn, pod wieczór 7 listopada 1628 roku, szedł, wracając ze zwykłéj przechadzki, don Abbondio, proboszcz jednéj z okolicznych wiosek, któréj nazwy wszakże, również jak i nazwiska proboszcza, rękopism ani tu, ani w dalszym ciągu nie podaje. Odmawiał on spokojnie wieczorne pacierze i od czasu do czasu, pomiędzy jednym a drugim psalmem, zamykał brewiarz, zostawiając w nim jako skazówkę wielki palec swojéj prawicy, ściskał ją lewą dłonią, obie ręce wraz z książką w tył zakładał i szedł dalej, patrząc w ziemię i odrzucając nogą do muru kamyki, kóre na ścieżce dostrzegał; następnie podnosił głowę, spoglądał roztargnionym wzrokiem dokoła i zatrzymywał go na pewnéj części góry, na którą światło zachodzącego słońca, przedarłszy się przez rozpadliny przeciwległych szczytów, rzucało miejscami szerokie, purpurowe pasy. Po chwili otworzył brewiarz nanowo, odczytał jeszcze parę modlitw i doszedł wreszcie do pewnego zakrętu uliczki, gdzie zwykł był zawsze podnosić oczy i spoglądać przed siebie. Daléj, za zakrętem, droga biegła prosto na przestrzeni mniéj więcéj sześćdziesięciu kroków, potém rozdzielała się na dwie uliczki, z których pierwsza na prawo, wiodła pod górę, druga spuszczała się w dół na dolinę, aż nad samo łożysko potoku, i z téj strony murek, opasujący drogę, był tak niski, iż dosięgał zaledwie do pasa przechodniów. Murki dwu uliczek zamiast dobiegać do samego rogu, tworzyły tam, gdzie się schodzą trzy drogi, małą kapliczkę, na któréj, na szarym, miejscami oblatującym już tynku, ukazywało się malowidło ceglastéj barwy, wyobrażające długie, powykręcane, ostrozakończone pasy, a wpośród nich jakieś niedające się żadnem imieniem określić postacie; w przekonaniu jednak okolicznych mieszkańców, a zapewne także w przekonaniu ich twórcy, miały one przedstawiać ogień wieczysty i dusze w czyscu cierpiące. Proboszcz minąwszy róg uliczki i podnosząc, jak zwykle, oczy na kaplicę, naraz spostrzegł tu coś, czego się najmniéj spodziewał i czego wołałby nigdy i nigdzie nie widziéć. Na rozdrożu znajdowało się dwoje ludzi: pierwszy z nich siedział konno na niskim murku, drugi stał oparty o kapliczkę z założonemi na piersiach rękami. Strój, postawa, cała powierzchowność, słowem wszystko, co w téj chwili bystrem okiem dostrzegł don Abbondio nie pozostawiały mu żadnéj wątpliwości co do stanu, do którego należeli ci ludzie. Obaj mieli dokoła głowy siatkę zieloną, zwisającą na lewe ramię i zakończoną tu wielkim kutasem, z pod któréj na czoło spadał czub olbrzymi; duże, ostro zakręcone wąsy; błyszczący pas skórzany z przytwierdzoną do niego parą pistoletów; rożek z prochem zawieszony na piersiach jak order; potężny nóż wyglądający z kieszeni szerokich, wydętych spodeń; przy boku koncerz z rękojeścią, ozdobioną mosiężnemi, błyszczącemi i gładkiemi blaszkami, które u góry jaby cyfrę jakąś tworzyły. Tak wyglądali, a każdy, przy szem spojrzeniu, mógł poznać z łatwością, że należą do gatunku brawów.
Ciekawy ten gatunek, dziś już zaginiony do szczętu, kwitł i w całéj swéj sile rozwijał się wówczas w Lombardyi, gdzie już oddawna był znany. Chcąc dać pojęcie o tém, czém byli brawi, do jak gwałtownych środków uciekano się, aby ich wytępić i jak niepospolitą siłę żywotną posiadali, przytoczę tu kilka autentycznych świadectw.
Już 8 kwietnia 1583 r. Jaśnie Oświecony i Wielmożny don Karlos Aragoński Książę Castelvetrano, Hrabia Terranuova, Markiz D’Avola, Wielki Admirał i Wielki Konetabl Sycylii, Gubernator Medyolanu i Generalny Kapitan Jego Arcykatolickiej Królewskiéj Mości we Włoszech, będąc dokładnie powiadomiony o niesłychanym ucisku, w którym żyło i żyje dotąd miasto Medyolan, z powodu brawów i włóczęgów, taki na nich wyrok wydaje: Objawia i zapowiada, ze wszyscy ci brawi i włóczęgi mają być z kraju, wygnani, a pod tém imieniem rozumie tych, którzy, czy to miejscowi, czy téż z obczyzny przybyli, nie mają żadnego stałego zajęcia lub rzemiosła, albo mając takowe nie wypełniają... a natomiast nie biorąc zapłaty, lub téż nawet i biorąc, idą na służbę do jakiego rycerza, szlachcica, urzędnika lub kupca, aby go zasłaniać i bronić, albo raczéj aby wykonywać wszelkiego rodzaju złe czyny, a nawet zbrodnie... Wszystkim tym rozkazuje, aby w ciągu dni sześciu kraj opuścili, upartym grozi zesłaniem na galery i daje, nigdy dotąd niesłychaną, swobodę działania urzędnikom prawa, wykonawcom sprawiedliwości, po to, aby jego rozkazy co do brawów wypełniać mogli. Lecz już w roku następnym 12 kwietnia, ten sam Jaśnie Oświecony i Wielmożny don Karlos, widząc iż Medyolan jest i dotąd pełny owych brawów, którzy żyją tu, jak żyli dawniéj, nie zmieniając w niczém swych obyczajów ani téż zmniejszając się w liczbie, wydaje nowy dekret banicyi, jeszcze bardziéj groźny i surowy, w którym pomiędzy innemi rozkazami powiada:
Że, każdy człowiek, czy to z miasta, czy z okolicy, czy z obczyzny przybyły, który w przekonaniu dwu świadków należy do brawów i tak się nazywa, w takim nawet razie, gdyby nie ciężył na nim żaden jawny zarzut zbrodni, w skutek tego zeznania świadków i opinii ogółu, oddany w ręce sprawiedliwości i wzięty na męki... a gdyby nawet i teraz nie przyznał się do żadnéj niegodziwości, pomimo to jednak musi być zesłany na galery, gdzie ma przebyć trzy lata, jedynie z powodu tego, iż należał do brawów. Wszystkie te rozporządzenia i inne, o których tu nie wspominamy, zostały wydane dlatego, że Jego Ekscelencya wymaga, aby Jéj wszyscy byli posłuszni.
Czytając tak groźne, tak stanowcze rozkazy człowieka obdarzonego najwyższą władzą, możnaby mniemać, iż na sam odgłos tych strasznych wyroków plemię brawów zniknie na zawsze. A jednak, świadectwo innej osoby, posiadającej takąż samę nieograniczoną władzę i również w tytuły bogatéj, zupełnie czego innego dowodzi. Jest nią Jaśnie Wielmożny i Oświecony Juan Fernandez de Velasco, Hrabia miasta Frias, Książe Haro i Castelnuovo, Pan ze słynnego rodu Velasco i siedmiu Infantów Lara, Gubernator całego Medyolanu i t. d., który 5 czerwca 1593 r. będąc równie świadomy, ilu to nieszczęść i gwałtów są przyczyną owi brawi i włóczęgi i wiedząc o złych skutkach, jakie ten rodzaj ludzi wywiera na dobro publiczne i na prawodawstwo, nakazuje im znowu, aby w ciągu dni sześciu kraj opuścili, powtarzając mniej więcéj też same rozkazy i pogróżki, które już jego poprzednik ogłosił. Następnie 23 maja 1598 roku, dowiaduje się z niemałą przykrością swéj duszy, iż z dniem każdym w Medyolanie i w całéj prowincyi wzrasta liczba tych brawów i włóczęgów, i ze o nich we dnie i w nocy nic innego nie słychać jak tylko, że rany zadają, okradają i inne podobne pełnią występki, których dopuszczają się zuchwałe, ufni w opiekę swych naczelników i panów, przepisuje znowu toż samo lekarstwo zwiększając tylko dozę, jak to się zwykle czyni w uporczywych i niebezpiecznych chorobach. A więc każdy, dodaje przy końcu, niech się strzeże sprzeciwiać lub przeszkadzać w jakibądż sposób spełnieniu tego wyroku, gdyż zamiast doznać łaskawości Jego Ekscelencyi, pozna Jego surowość i gniew Jego... bo Jego Ekscelencya zapowiada stanowczo w Swéj niezłomnéj woli, że to już jest ostatnie napomnienie.
Jednak w tej sprawie musiał być zapewne odmiennego nieco zdania Jaśnie Wielmożny i Oświecony don Pedro Enriquez de Acevedo, Hrabia Fuentes, Kapitan i Gubernator Medyolanu, gdyż i on 5 grudnia 1600 r. świadom niesłychanego ucisku, w którém żyje miasto i cała prowincya jego pieczy powierzona, z przyczyny wielkiego Mnóstwa brawów tu zamieszkałych postanawia do szczętu wygubić ciemię, tak szkodliwe i ogłasza na nich nowy, jeszcze sroższy wyrok, chce, aby był wykonany we wszystkich szczegółach bez żadnéj litości i pobłażania.
Wszakże wnosić należy, iż do tego dzieła nie zabrał się z całą ową gorliwością i zręcznością, której tak liczne dawał dowody knowaniu intryg i mnożeniu nieprzyjaciół swemu śmiertelnemu wrogowi Henrykowi IV; wiadomo bowiem, iż potrafił uzbroić przeciw temu, królowi księcia Sabaudyi, który przez to kilka miast stracił, iż wciągnął do spisku i popchnął do zdrady księcia Birona, który w skutek tego głowę pod miecz katowski położył, lecz w sprawie niszczenia szkodliwego siemienia brawów nic a nic nie wiemy, chyba to tylko, że aż do 22 września 1612 r. rozrastało się swobodnie po całéj prowincyi. W tym czasie jednak Jaśnie Wielmożny i Oświecony Oświecony don Juan de Mendoza, Markiz de la Hynojosa, Książę, Gubernator i t. d., pomyślał na seryo o ich wytępieniu i w tym celu posiał zwykły dekret banicyi, rozszerzony i poprawiony do Pandolfa i Marka Tulliusza, braci Malatesta, rządowych drukarzy, aby go drukiem ogłosili na zagładę brawów. Lecz tym samym drukarzom sądzono było doczekać się jeszcze 24 grudnia 1618 r. nowych rozkazów, tyczących się brawów, które w licznych egzemplarzach wydali i które pochodziły od Jaśnie Wielmożnego i Oświeconego don Gomeza de Figueroa, Hrabiego de Feria, i t. d., Gubernatora i t. d. A ponieważ owi brawi i od tego nie wymarli, zatem Jaśnie Wielmożny, Oświecony i t. d., don Gonzalez Fernandez z Kordowy, został zmuszony jeszcze raz przejrzeć, poprawić i drukiem ogłosić wyroki swych poprzedników, co nastąpiło 5 października 1627 r., a zatem na rok jeden, miesiąc i dwa dni przed pamiętną przechadzką naszego don Abbondia.
Chociaż i ten wyrok nie był jeszcze ostatnim, sądzę wszakże, iż byłoby zbyteczném zajmować się późniejszemi, gdyż one nie wchodzą już w zakres naszéj powieści. Wspomnę tu jeszcze o jednym tylko wyroku ogłoszonym przez Hrabiego de Feria, po raz wtóry gubernatora Medyolanu, w którym Jego Ekscelencya powiada, iż najgorsze niegodziwości i bezprawia popełniają tak zwani brawi. Sądzę, że to już wystarczy, aby przekonać czytelników, iż w czasach, do których się teraz przenosim, brawów wszędzie było podostatkiem.
A teraz wracajmy do proboszcza.
Że dwa draby musiały tu czekać na kogoś, było rzeczą aż nadto widoczną, a co gorsza jeszcze, don Abbondio przekonał się wkrótce, że właśnie na niego czekają. Skoro się tylko ukazał, znacząco spojrzeli po sobie, kiwnęli jednocześnie głowami, jakby chcieli powiedziéć: to on; ten, co siedział na murku, oparł się na rękach, przerzucił nogę na tę stronę uliczki, wstał, zbliżył się do towarzysza i obaj udali się na jego spotkanie. Proboszcz, trzymając ciągle przed sobą brewiarz otwarty, jakby w nim czytał, nieznacznie cokolwiek wyżéj nad karty wzrokiem wybiegał śledząc pilnie za każdém poruszeniem brawów, a po chwili, gdy spostrzegł, że wprost ku niemu zmierzają, uczuł w swéj głowie jakiś szybki wir najprzykrzejszych myśli. Zaraz z wielkim pośpiechem zadał sobie pytanie, czy na przestrzeni, która go jeszcze dzieliła od brawów nie było jakiejś ścieżyny w bok, jakiegoś wyjścia na prawo lub na lewo i zaraz również musiał odpowiedziéć, iż nie było żadnego. Naprędce starał się przypomniéć sobie, czyniąc jakby rachunek sumienia, czy nie zgrzeszył kiedy przeciw jakiéj możnéj osobie, przeciw mściwemu szlachcicowi, ale nawet i w tak wielkiéj biedzie wewnętrzne przekonanie o swéj niewinności uspakajało go nieco; a jednak brawi zbliżali się coraz bardziéj i pilnie się weń wpatrywali! Założył dwa palce lewéj ręki za kołnierz, jakby go chciał doprawić, a następnie wodząc niemi dokoła szyi wykrzywiał usta, zwracał w tył głowę i z ukosa spoglądał na drogę w nadziei, iż na niéj kogoś choć zdaleka dostrzeże. Niestety, była pustą! Rzucił bystre spojrzenie na lewo, za murek, na pola: nikogo; na drogę przed siebie: i tu nikogo oprócz brawów. Co tu począć? wrócić nazad? już za późno; uciekać? byłoby to samo, co powiedziéć tym łotrom: ścigajcie mnie, albo jeszcze gorzéj. Wreszcie, czując, że nie potrafi niebezpieczeństwa uniknąć, postanowił rzucić się na jego spotkanie, gdyż wołał znieść wszystko niż pozostać dłużéj w tak męczącéj niepewności, która już zaczynała jego siły przechodzić. Przyśpieszył kroku, zaczął czytać półgłosem z brewiarza, przybrał najbardziéj wesoły i spokojny wyraz, na jaki tylko mógł się zdobyć w téj chwili, usta nawet złożył do uśmiechu. Po chwili znalazł się naprzeciwko brawów a teraz co będzie? — powiedział w duchu i stanął jak wryty.
— Księże proboszczu! — przemówił jeden z nich, patrząc na niego zuchwale.
— Czém mogę służyć? — odpowiedział szybko don Abbondio podnosząc głowę i odrywając wzrok od książki, która pozostała otwartą na jego rękach, jakby na pulpicie.
— Ksiądz proboszcz ma zamiar — mówił daléj drugi brawo, głosem tak gniewnym i groźnym jak ów zwierzchnik, który podwładnemu czyni wyrzuty za niecne postępowanie — ksiądz proboszcz ma zamiar połączyć jutro ślubem małżeńskim Renza Tramaglino z Łucyą Mondella!
— To jest... głosem drżącym odrzekł don Abbondio — to jest... łaskawi panowie wiedzą przecie dobrze, jak się rzecz cała w tych razach odbywa. Biedny proboszcz wcale w to nie wchodzi... narzeczeni sami załatwiają wszystko... potém przychodzą do nas i każą sobie ślub dawać... a my, my przecie jesteśmy tylko sługami gminy.
— Otóż — powiedział brawo, nachylając się do ucha don Abbondia, lecz zawsze tym samym rozkazującym głosem — otóż ksiądz proboszcz ma wiedziéć, iż to małżeństwo, nie powinno dojść do skutku ani jutro ani nigdy.
— Ależ, moi panowie — odrzekł proboszcz tonem słodkim i łagodnym człowieka, starającego się przekonać zniecierpliwionego złośnika — ależ, moi mili panowie, raczcie wejść tylko w moje położenie. Gdyby to ode mnie miało zależeć... przecież widzicie dobrze, że mnie z tego nic nie przybędzie, ja...
— E! dość już tego — przerwał mu brawo — gdyby rzecz miała się na paplaninie skończyć, to pewno że proboszcz-by nas za pas zatknął. My tam nic nie wiemy i nie chcemy wiedziéć o wszystkich tych sprawach, uprzedzamy tylko, ostrzegamy... a człowiek ostrzeżony w porę... Słowem ksiądz proboszcz rozumie już, o co chodzi.
— Ależ panowie są przecie tak sprawiedliwi, tak mądrzy, że pojmą z łatwością...
— To nie należy do rzeczy — przerwał mu teraz pierwszy z dwu brawów, który dotychczas zachowywał milczenie — albo Łucya i Renzo nie pobiorą się nigdy, albo — tu zaklął potężnie — albo ten, co im ślub da, nie pożałuje tego z pewnością, bo... bo już na to czasu nie znajdzie... i zaklął jeszcze okropniéj.
— Cicho, cicho, nie klnij tak strasznie — powiedział uspakajając go towarzysz — przecież mówisz do księdza; my jesteśmy ludzie porządni, nie zrobimy proboszczowi nic złego, byle tylko sam zechciał miéć rozum. Szanowny księże dobrodzieju — ciągnął daléj głosem uroczystym — oto, Jaśnie Wielmożny nasz pan don Rodrigo przesyła mu przez nas swoje najniższe uszanowanie.
To imię, dla umysłu don Abbondia, było jakby błyskawicą, która wśród nocnéj burzy blaskiem swym oświeca na chwilę przedmioty i trwogę przerażonych ludzi podwaja. Bezwiednie prawie ukłonił się bardzo nisko i rzekł:
— Możebyście panowie potrafili mnie coś w tym razie doradzić...
— Co! mielibyśmy dawać rady księdzu, księdzu, który umie po łacinie! — zawołał brawo śmiejąc się jakoś okropnie. To już do proboszcza należy sposób obmyślić. Ale, ale, przedewszystkiém, dla własnego dobra, nikomu, ani słówka o całéj téj sprawie... gdyż... chm!... byłoby to prawie to samo, co dać ślub tym hołyszom. A więc, cóż mamy, powiedzieć naszemu Panu?
— Powiecie, że mu najniższe uszanowanie zasyłam...
— E! proszę się jaśniéj tłomaczyć!
— Że chciałbym... że jestem zawsze na jego rozkazy.
A wymawiając te wyrazy sam nawet nie wiedział, czy mówi zwykłą grzeczność, czy przyrzeka spełnić wolę don Rodriga. Brawi pojęli je, a może tylko udali, że je w tém ostatniém znaczeniu pojmują.
— A więc bardzo dobrze i dobranoc — powiedział jeden z nich, odchodząc ze swym towarzyszem. Don Abbondio, który jeszcze przed paru minutami oddałby wszystko na świecie, byle tylko módz uniknąć spotkania z brawami, teraz chciałby ich zatrzymać jeszcze, mówić, prosić, jeszcze się z niemi układać. — Panowie... zaczął, zamykając książkę, lecz nie obejrzeli się nawet i poszli daléj drogą, którą przed chwilą przebył don Abbondio. Biedny proboszcz stał przez czas pewien osłupiały, z otwartemi szeroko ustami; potém spuścił głowę, skręcił na uliczkę, która wiodła do plebanii i z trudnością przestawiając nogi, które jakoś zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa, powlókł się ku domowi.
Aby dobrze zrozumiéć, co się z nim dziać musiało w téj chwili, powiemy najprzód słów kilka o jego charakterze i o czasach, w których los żyć mu przeznaczył.
Don Abbondio (jak to już zapewne spostrzegł czytelnik) nie odznaczał się zbyteczną odwagą i, jak to mówią, nie posiadał lwiego serca, do tego, w latach jeszcze dziecinnych zmuszony był zrozumiéć, iż w czasach, w których żył, najgorzéj się działo stworzeniom, pozbawionym kłów i szponów, czuł, że do nich należy i, że nie ma najmniejszéj ochoty być przez kogoś pożartym. Prawo nie rozciągało żadnéj opieki nad człowiekiem cichym, potulnym i nie posiadającym innych środków obrony. Nie wypływało to bynajmniéj z braku kar i wyroków, które miały ścigać występnych, przeciwnie nawet za wiele ich było. Każda zbrodnia była przewidzianą, każde nadużycie oddzielnéj podlegało karze, kary te były straszne, a każdy sędzia mógł jeszcze je zwiększać dowolnie; procedura kryminalna zdawała się odgadywać naprzód wszelkie przeszkody, któreby mogły sędziemu utrudniać wydanie wyroku i starannie usuwała takowe; zresztą dość przypomnieć urywki z dekretów banicyi na brawóu, ktoreśmy przytoczyli powyżéj, i które są małą, lecz wierną próbką surowości prawa w owych czasach, aby w tym względzie nie miéć już żadnéj wątpliwości. Jednak z tém wszystkiém, a raczéj może właśnie dla tego wszystkiego, owe prawa, które mnożyły się i rosły z każdém pokoleniem, służyły tylko do wykazania bezsilności ich twórców; a jeżeli i wywierały jakiś skutek widoczny, to chyba ułatwiając i podając nowe sposoby silnym i możnym do gnębienia i uciskania bezbronnych i słabych. Bezprawie miało również swe prawa i krzewiło się na gruncie, z którego nie mogły go wyrwać żadne wyroki sądowe. Gruntem tym były przywileje pewnych klas, częścią uznane przez prawo, częścią tylko cierpiane, lub niby całkiem zniesione, które wszakże istniały w całéj swéj sile, bronione gorliwie przez owe posiadające je klasy.
Nic dziwnego, że ta bezkarność, którą gromiły, a któréj jednak zniszczyć nie mogły wyroki, przy każdéj nowéj pogróżce uciekała się do nowych sposobów, aby sobie nadal istnienie spokojne zapewnić. To też skoro się tylko pojawił wyrok ograniczający nadużycia możnych, ci, korzystając ze swego znaczenia i siły, obmyślali natychmiast środki, za pomocą których mogliby obejść prawo i robić właśnie to, czego im wyrok zabraniał. Wyroki mogły ciężyć na bezsilnych, bezcennych, pozbawionych opieki biedakach, gdyż prawo, pod pozorem iż musi miéć wszystkich pod ręką, aby uprzedzać spełnienie zbrodni, lub karać występnych, nadawało rozmaitym swoim wykonawcom nieograniczoną swobodę wtrącania się w sprawy ubogiego ludu, wyzyskiwania go, dręczenia, krępowania we wszystkiém jego woli. Lecz ten, kto po spełnieniu zbrodni ukrył się natychmiast w jakim klasztorze, lub pałacu, którego progu nigdy-by się nie ośmielili przestąpić siepacze; ten wreszcie, kto nie miał potrzeby myśléć o schronieniu, bo go okrywała liberya jakiejś znakomitéj rodziny, któréj honor i interes nakazywał go bronić; mógł śmiało robić, co mu się podoba, i kpić sobie ze wszystkich wyroków na świecie. Sami nawet prawnicy, których znaczna połowa należała do uprzywilejowanéj klasy, inna zaś miała w niéj klientelę obszerną, przez samo już wychowanie, przez chęć naśladownictwa, przez ciągłe z nią stosunki, a wreszcie przez samo przywyknienie przejęli się jéj zasadami i nie odważyliby się nigdy narażać się jéj dla miłości jakiegoś tam wyroku, rozlepionego na rogach ulic. Wreszcie ludzie, pełniący władzę wykonawczą, gdyby nawet byli przedsiębierczy, jak bohaterowie, posłuszni, jak zakonnicy, jak męczennicy pełni poświęcenia, to i wówczas nawet nie potrafiliby swych obowiązków wypełnić, będąc w tak małéj liczbie i mając do walczenia z tak potężnym wrogiem, któregoby zgnieść wypadało, a po którego stronie stanęliby niezawodnie ich właśni zwierzchnicy. Jednak, owym wykonawcom władzy nigdy zapewne myśl podobnéj walki nie postała w głowie, gdyż wogóle należeli do najgorszych łotrów swego czasu; urząd ich mieli w pogardzie ci nawet, którzy się ich obawiać musieli, a najbardziéj obelżywą łajanką było ich imię. Nic więc dziwnego, że ci ludzie, zamiast narażać swe życie w przedsięwzięciu, którego pomyślny skutek był niemożliwy, woleli za pieniądze służyć silnym, a tylko słabych i bezbronnych ciemiężyć.
Kto krzywdzi innych, boi się sam być skrzywdzonym i dla obrony szuka sobie sprzymierzeńców i towarzyszy. Stąd więc, w owych czasach ludzie czuli potrzebę należenia do pewnych kół, tworzenia nowych, przyczyniania się do ich potęgi i świetności. Duchowieństwo pracowało usilnie nad rozszerzeniem swych swobód, szlachta — swych przywilejów, wojsko — swych praw. Kupcy i rzemieślnicy mieli swe cechy, prawnicy tworzyli stowarzyszenia, nawet lekarze połączyli się w korporacye. Każdy taki związek miał swoję, sobie tylko właściwą siłę, w każdym z nich oddzielna jednostka znajdowała obronę i poparcie w potrzebie. Najbardziéj uczciwi nie używali na zło tego przywileju; lecz źli i przebiegli korzystali zeń, aby popełniać niegodziwości, na wykonanie których nie wystarczały ich własne siły, a po ich spełnieniu zapewnić sobie bezpieczne schronienie i ujść zasłużonéj kary. Siły jednak tych różnych zawiązków były bardzo nierówne; a po wsiach szczególnie, dumny i bogaty szlachcic, otoczony zgrają brawów i ludnością wiejską, która już albo przywykła w ciągu kilku pokoleń, albo była zmuszona uważać go za pana i w milczeniu znosić swe ciężkie poddaństwo, rządził tak nieograniczenie, iż żadne inne prawo nie mogło znaleść tu miejsca dla siebie.
Nasz don Abbondio, ani szlachcic, ani bogaty, ani nawet odważny, w bardzo młodym już wieku przyszedł do przekonania, iż jest jak ów garnek gliniany, któremu sądzono odbywać podróż na Wodzie w towarzystwie innych garnków żelaznych. W skutek więc tego zastosował się chętnie do woli rodziców, którzy go chcieli na księdza kierować. Mówiąc szczerze, nie bardzo się zastanawiał nad obowiązkami i wzniosłym celem obranego zawodu; myślał więcéj o tém, iż przywdziewając sutanę zapewnia sobie skromne, lecz wygodne utrzymanie i że wchodzi do klasy poważanéj i silnéj. Lecz każda klasa do pewnego tylko stopnia zajmuje się należącą do niéj jednostką i pozostawia jéj wielką swobodę działania. Don Abbondio, zaprzątnięty ustawicznie myślą o bezpieczeństwie swéj własnéj osoby, nie wiele dbał o takie korzyści, które za pomocą pracy, zabiegów, a nawet pewnéj odwagi dałyby się na jego stanowisku osiągnąć. Nigdy o żadnym odznaczeniu się nie marzył. W całém swém życiu trzymał się zasady obchodzenia zdaleka wszelkich niebezpieczeństw i ustępowania z drogi każdemu. Zachowywał bierność neutralną we wszystkich wojnach, które wybuchały dokoła, zacząwszy od bardzo częstych podówczas zatargów pomiędzy duchowieństwem a władzą świecką, pomiędzy wojskowemi, a stanem cywilnym, pomiędzy rozmaitemi stronnictwami szlachty, żyjącemi w nieustannéj kłótni, a kończąc na sporach pomiędzy wieśniakami, których powodem było zwykle jakieś nieostrożne lub obraźliwe słowo i które kończyły się najczęściej na pięściach, lub nożach. W rzadkich wypadkach, kiedy już był koniecznie zmuszony do wzięcia udziału w jakimś sporze, stawał zawsze po stronie silniejszego, jednak trzymając się o ile możności na uboczu, starał się dać poznać słabszemu, że nie z własnéj chęci to czyni; zdawało się, iż mówi: dlaczegoś ty nie potrafił być silniejszym; stanąłbym wówczas po twojéj stronie. Unikając zbliżenia się z możnemi, lecz ukrywając ich pomniejsze wykroczenia, wypływające z przelotnéj fantazyi, lub zachowując uporczywe milczenie co do ich gorszych, bardziéj szkodliwych, bo stałych nadużyć, nasz don Abbondio zaskarbiał jeszcze ich łaskę przez swą pokorną postawę i pełne szacunku tony, i zmuszał najbardziéj nawet dumnych i nieprzystępnych do darzenia go przy spotkaniu życzliwym uśmiechem. W taki-to sposób udało mu się przeżyć na świecie lat przeszło sześćdziesiąt nie zaznawszy nigdy, co to są silne burze żywota.
Z tego jednak, cośmy powiedzieli wyżéj, nie wynika jeszcze, aby i on nie miał posiadać swéj odrobiny żółci; a to bezustanne ćwiczenie się w cierpliwości, to częste zgadzanie się ze zdaniami innych, ten ciągły przymus, to przełykanie w milczeniu gorzkich, nieraz bardzo nawet gorzkich kęsów, jątrzyły go do tego stopnia, iż gdyby nie miał od czasu do czasu sposobności wylania na kogoś swojéj żółci, biedak na końcu niezawodnie-by się rozchorował. Ale ponieważ na świecie, a nawet dokoła niego były osoby, o których wiedział doskonale, iż nie potrafią mu szkodzić; na nie więc wylewał zasób długo nieraz tłumionego złego humoru, czując przytém niemałą ulgę i uspokojenie na myśl, że i on przecież może się z kimś obejść niegrzecznie, kogoś wykrzyczéć i wyłajać bez żadnéj przyczyny. Oprócz tego był sędzią niezmiernie surowym dla tych wszystkich, którzy z powodu odmiennego usposobienia nie potrafili tak jak on się urządzać. Skrzywdzony, w jego oczach, był zawsze co najmniéj nierozsądnym zuchwalcem, zamordowany — człowiekiem podejrzanym. Tego, kto, chcąc się sprzeciwiać przemocy, wychodził pobity z walki nierównéj, don Abbondio potrafił zawsze obwinić; co zresztą nie było zbyt trudną rzeczą, gdyż słuszność od niesłuszności nie dzieli nigdy mur tak nieprzebyty, aby się już na drugą jego stronę przedostać nie można. Głownie zaś napadał na tych swoich spółbraci, którzy z narażeniem własnéj osoby stawali po stronie skrzywdzonego biedaka, broniąc go przed przemocą zuchwałego bogacza. To już nazywał kupowaniem sobie kłopotów za własne pieniądze, prostowaniem nóg kulawym psom, rzucaniem się dobrowolném do studni, i potępiał ich za to, że mieszają się do spraw świeckich, ubliżających godności duchownego stanu. Lecz i w tym razie najczęściéj i najsilniéj napadał na tych, o których wiedział, iż są niezdolni do zemsty za osobistą obrazę, i to mając jednego słuchacza, lub w bardzo małém, zaufaném kółku. Rozmowy tego rodzaju kończył zwykle przytaczając ulubione swe zdanie; kto siedzi cicho i nie wtrąca się do rzeczy, które do niego nie należą, może być pewnym, że go nigdy żadna nieprzyjemność nie spotka.
Niechże sobie teraz czytelnik wystawi, jakie to wrażenie musiało sprawić na don Abbondiu owo spotkanie z brawami. Szkaradne ich twarze, zuchwała mowa, groźba takiej osoby, jak don Rodrigo, o którym wiedziano dobrze, że pogróżki swe umie wypełniać, zniszczony od razu spokój, zdobycie którego kosztowało tyle lat cierpliwości i pracy, wreszcie owo straszne, okropne położenie bez wyjścia; wszystko to razem cisnęło się tłumnie do pochylonéj głowy proboszcza. Gdybyż, myślał sobie, tego Renza można się było pozbyć mówiąc mu po prostu: nie chcę i kwita, ale gdzież tam! Zechce zaraz objaśnień co, jak, dlaczego? A na miłość boską, cóż ja mu odpowiem! Bo i on przecież to także ptaszek... niby to baranek, potulny, cichy; lecz niech tylko kto spróbuje mu się sprzeciwić... Ho, ho! źle z nim będzie! Zresztą zakochany tak w téj swojéj Łucyi, zakochany mówię jak.. O! dzieciuchy, o! błazny, nie mają nic lepszego do roboty, więc się bawią w kochanie, chcą się pola, a co ich to może obchodzić, że poczciwy człowiek takie teraz znosi za nich męki! O, biednyż ja, biedny! Trzebaż było tym drabom znaleść się na mojéj drodze, czemu do kogo innego nie poszli! Czyż-to ja temu winien? Czyż-to ja chcę się żenić? Dlaczegóż nie udali się raczéj do... Otóż masz! Myśl trafna zawsze musi mi przyjść po niewczasie. Gdybym im był doradził, aby sobie poszli z tém swojém zleceniem... Lecz w téj chwili uczuł, ze ubolewanie nad tém iż nie został doradcą i wspólnikiem czynu tak niecnego, było rzeczą bardzo brzydką, i cały swój gniew zwrócił na tego, który tak odrazu zakłócił mu spokój. Don Rodrigo był mu znany tylko z widzenia; nigdy nie miał z nim żadnych stosunków, a przy spotkaniu jedynie oddawał mu ukłon głęboki, przykładając rękę do piersi. Nieraz zdarzało mu się bronić tego człowieka przed ludźmi, którzy pół głosem, wzdychając i podnosząc oczy do nieba uskarżali się na jego niegodziwe postępki; utrzymywał zawsze, ze to jest pan ze wszech miar godny szacunku i poważania. W téj chwili jednak nazwał go w duchu wszystkiemi temi imionami, które uprzednio, gdy je słyszał wymawiane przez innych, natychmiast starał się przerwać.
W natłoku czarnych tych myśli doszedł wreszcie do plebanii znajdującéj się na końcu wioski, z pospiechem włożył klucz, który trzymał już w ręku, otworzy drzwi, zamknął je starannie za sobą i chcąc jak najprędzej znaleść się w towarzystwie jakiejś zaufanéj osoby zawołał zaraz: Perpetua! Perpetua! — zmierzając w stronę jadalnego pokoju, gdzie nie wątpił, ze ją znajdzie, gdyż zwykle o téj porze nakrywała stół do wieczerzy. Owa Perpetua, jak to już każdy zgadł niezawodnie, była służącą proboszcza; służącą przywiązaną i wierną, która umiała być posłuszną i rozkazywać stosownie do okoliczności, znosić gderania i zły humor swego pana, a nieraz mu tém samém odpłacać, nawet, dla historycznej ścisłości musimy nadmienić, iż wybuchy jéj złego humoru o wiele przewyższały pańskie i stawały się coraz częstszemi od czasu, gdy ukończyła lat czterdzieści, pozostając dotąd w stanie panieństwa, z powodu, jak mówiła sama, że wszystkim swym starającym się dała odkosza, czy téż, jak mówiły jej przyjaciółki, że jéj i pies nawet nie chciał.
— Idę — odpowiedziała, stawiając na stole, na zwykłem miejscu, butelkę z ulubioném winkiem don Abbondia i nie śpiesząc się zbytecznie postąpiła ku drzwiom, lecz właśnie w téj chwili jéj pan wszedł do pokoju. Chód jego był tak dziwny, wzrok jego tak ponury, cała twarz tak zmieniona, iż nawet mniéj bystre, niż Perpetuy, oko mogłoby dostrzedz odrazu, że mu się coś nadzwyczajnego musiało przytrafić.
— Jezus Marya! A cóż to się księdzu proboszczowi stało?
— Nic, nic — odrzekł don Abbondio, padając na fotel najbliższy.
— Jak to nic? Widzę przecież, jak ksiądz proboszcz wygląda. Musiało go spotkać jakieś nieszczęście?
— A, na miłość boską! Kiedy mówię żenić, to i nic; albo coś takiego, czego nie mogę powiedziéć.
— Czego mnie nawet nie można powiedziéć, mnie? A któż-to inny będzie dbał o zdrowie proboszcza? Kto mu rady udzieli?
— Cicho już, cicho! Ot lepiéj daj mi szklaneczkę wina; nic jeść nie będę.
— I proboszcz chce mi wmówić, że mu nic nie jest! — powiedziała Perpetua napełniając szklankę i trzymając ją w ręku, jakby miała zamiar dać mu ją dopiero w nagrodę owéj tajemnicy, która na siebie tak długo czekać kazała.
— Daj tu, daj — zawołał don Abbondio, biorąc szklankę ręką niepewną, i wychylił ją duszkiem jakby gorzkie lekarstwo.
— Czyż ksiądz proboszcz chce mnie zmusić, abym poszła do obcych ludzi wypytywać, co się memu panu stało? — mówiła daléj Perpetua, stojąc przed nim, biorąc się pod boki i patrząc na niego tak, jakby mu z oczu chciała wyssać ów sekret.
— A, na rany boskie, ani mi się waż robić żadnych plotek! Tu każde słówko może zaszkodzić, tu... tu chodzi o życie!
— O życie!
— Tak, o życie!
— Ksiądz proboszcz wie dobrze, iż każdą rażą gdy mi coś powiedział pod wielką, ale to pod wielką tajemnicą, ja nigdy...
— Dobraś! A wówczas kiedy...
Perpetua spostrzegła zaraz, że na złéj jest drodze i nadając inny kierunek rozmowie rzekła głosem wzruszonym i zdolnym wzruszyć:
— Szanowny proboszczu dobrodzieju, byłam zawsze dla proboszcza wierną i pokorną sługą; a jeżeli dziś chcę wiedziéć, co mu się przytrafiło, to jedynie z przywiązania, gdyż chciałabym mu dopomódz, dać dobrą radę, pocieszyć.
Szczerze mówiąc, nasz don Abbondio miał tak wielką chęć powierzenia komuś swej bolesnéj tajemnicy, jak Perpetua dowiedzenia się o niéj. W skutek więc tego, po pewnym czasie, zrazu odpierając coraz słabiéj natarczywe zapytania swéj służebnicy, a następnie zgadzając się z tém, że ma zupełną słuszność, życząc sobie wiedziéć o smutku trapiącym jéj pana, opowiedział, ciężko wzdychając, całą nieszczęśliwą przygodę, która go na przechadzce spotkała. Gdy przyszło do wymienienia nazwiska strasznego członka, który posłał brawów, Perpetua musiała powtórzyć uroczystą Przysięgę, a don Abbondio wymawiając imię to z wielkiém westchnieniem, oparł się plecami o poręcz fotelu, podniósł do góry ręce, jakby jednocześnie prosił i rozkazywał i rzekł cichym głosem:
— Perpetua, na miłość boską!
— No! proszę! — zawołała Perpetua — to ci dopiero łotr! to ciemiężca! to bezbożnik!
— Bodziesz ty cicho? Czy chcesz mię zgubić ostatecznie?
— E! któż nas tu słyszy, przecież jesteśmy sami! Lecz cóż teraz ksiądz proboszcz pocznie?
— Co pocznę, co pocznę — głosem rozgniewanym zawołał don Abbondio. A! to wybornie, ona mię pyta, co pocznę, jak gdyby to ona była w biedzie, a ja musiałbym ją z niéj wyciągać. Śliczne rady umiesz mi dawać!
— Co do rad, to mam jednę, wyborną, nie wiem tylko...
— A więc mów, słucham.
— Oto, widzi ksiądz proboszcz, moja rada byłaby taką: wiadomo przecież, że nasz arcybiskup jest świętym człowiekiem i, że zawsze, kiedy tylko nadarza mu się zręczność obronienia jakiegoś księdza nadużyciami tych-tam wielmożnych, wszelkich starań do tego dokłada i zawsze mu się to udaje i każdą razą upokarza zuchwalców sadziłabym więc, że proboszcz powinien napisać piękny list i w nim przedstawić rzecz całą i...
— A nie zmilkniesz mi zaraz? A nie przestaniesz ty pleść? Czy to są rady dla takiego, jak ja biedaka? A jeżeli, broń Boże, kula mi w karku grzęźnie, czy to ją arcybiskup wyjąć potrafi?
— E... cóż znowu! Przecie kule nie rozdają się jak cukierki, ho, ho! gdyby te psy miały gryźć każda razą, gdy szczekają! A ja zawsze widziałem, że kto umie im także zęby pokazać i i nakazać uszanowanie dla siebie, tego i szanują; a ksiądz proboszcz zawsze milczy, zawsze się zgadza na wszystko, to téż i doszliśmy już do tego, że każdy, z przeproszeniem, ma prawo...
— Będziesz ty milczeć!
— Dobrze już, dobrze; ale co prawda, to prawda. Świat nie głupi; zaraz spostrzeże, kto przy lada zręczności gotów spuścić...
— Nie stulisz ty gęby? Właśnie to pora na podobne brednie, na podobne głupstwa!
— A więc milczę już, milczę; ksiądz proboszcz sam dzisiejszej nocy nad tém wszystkiém pomyśli, sam jakiś sposób wynajdzie; ale tymczasem nie trzeba brać tego tak bardzo do serca, nie trzeba przedewszystkiém psuć sobie zdrowia; ot, należałoby raczéj zjeść choć kawałek...
— Ja nad tém pomyślę, ja sposób wynajdę, z wielkiém rozdrażnieniem mruczał don Abbondio — pewno że ja, nie kto inny. I wstając z fotelu dodał: — Jeść nie chcę, nie będę; co innego mam do roboty. Pomyśleć, wynaleść, wiem dobrze, że to do mnie należy, tylko do mnie. I trzebaż było, aby takie nieszczęście, mnie właśnie, mnie, a nie kogo innego spotkało!
— Niechże ksiądz proboszcz, przynajmniéj jeszcze choć tę kropelkę wina wypije — powiedziała Perpetua, napełniając szklankę. — Przecież to mu zawsze służy na zdrowie.
— E, daj mi tam pokój! daj pokój! nie tego mi trzeba!
Wziął świecę ze stołu i mrucząc ciągle pod nosem: bagatela! Musiało to się właśnie przytrafić takiemu biedakowi, jak ja! Miła rzecz, nie ma co mówić! A co będzie jutro? Skierował się ku sypialnemu pokojowi. Doszedłszy do progu, zatrzymał się na chwilę, obejrzał się na Perpetuę i przykładając palec do ust, rzekł uroczystym głosem: Tylko na miłość boską!


ROZDZIAŁ II.

Powiadają, iż książę Kondeusz, w nocy poprzedzająéj bitwę pod Rocroi, spal bardzo spokojnie; lecz, po pierwsze był niezmiernie zmęczony, a po drugie wydał już zwieczora wszelkie rozkazy i wiedział dobrze, co ma robić nazajutrz. Don Abbondio przeciwnie, nie wiedział i czuł tylko, że dzień jutrzejszy będzie dniem bitwy; z tego więc powodu znaczną część nocy przepędził na rozmyślaniu męczącém. Nie dbać o ostrzeżenie, ani téż o pogróżki tych łotrów, połączyć ślubem kochanków, było dla niego rzeczą tak okropną, iż nie chciał nawet zastanawiać się nad nią. Wtajemniczyć Renza w całą tę sprawę, wynaleść razem jakiś sposób... Broń Boże! „Nikomu ani słówka... gdyż...“ chm chm! powiedział przecie jeden z brawów, a na samo wspomnienie tego chm! które mu na raz zadźwięczało w uszach, don Abbondio, nie tylko nie odważył się już myśléć o przekroczeniu rozkazu, ale nawet z całéj duszy żałował, że się przed Perpetuą wygadał. Uciekać? Lecz dokąd? Ileżby to pociągało za sobą kłopotów i trwogi. Za każdym razem gdy jakiś projekt odrzucał, biedny nasz proboszcz przewracał się w łóżku z jednego boku na drugi. To, co po długiéj rozwadze uznał wreszcie za najlepsze, albo najmniéj złe w jego położeniu obecném, było odkładanie z dnia na dzień ślubu pod rożnemi pozorami. W ten sposób wygrywał przynajmniéj na czasie. Właśnie w sarnę porę przypomniał sobie, iż za dni kilka rozpoczyna się adwent, w ciągu którego kościół zabrania zawierać związki małżeńskie.
— O — wyszeptał, odetchnąwszy swobodniéj, — o! gdybyż mi się tylko udało na ten czas Renza obałamucić, wmówić w niego, że zaszły jakieś nieprzewidziane przeszkody! Miałżebym potém całe dwa miesiące spokoju, a w ciągu dwu miesięcy może się przecież tyle rzeczy wydarzyć! — I zaraz wziął się gorliwie do wynajdywania tych przeszkód, a pomimo, iż każda, co się w jego głowie rodziła nawet jemu wydawała się bardzo i bardzo błahą, nabierał jednak coraz większéj otuchy, wyobrażając sobie, że je w takiém świetle przedstawić potrafi, iż odrazu doniosłości nabiorą i że dzięki swemu tyluletniemu doświadczeniu, tudzież ufności i szacunkowi, którą zwykle ludzie otaczają osobę duchownego stanu, uda mu się wmówić wszystko, co zechce w prostego, wiejskiego chłopaka. — Zobaczymy — mówił do siebie — zobaczymy: on myśli o swojéj kochance, a ja o swojéj skórze; osobą więc, którą ta sprawa najbliżéj obchodzi, jestem ja oczywiście, że już nie wspomnę nawet o tém, żem również sprytniejszy o wiele od niego. Ol mój miły chłopcze, jeżeli ci plecy świerzbią, to sobie szukaj guza, nie mam nic przeciw temu, ale ja dziękuję za tę przyjemność. — I tak, obmyśliwszy już plan swego działania, don Abbondio mógł wreszcie zamknąć powieki. Lecz cóż to był za sen! jakie sny! Brawi, don Rodrigo, Renzo, głuche zaułki, przepaści, ucieczki, pogoń, wystrzały!
Pierwsze przebudzenie się po doznaném nieszczęściu, lub po wielkiéj przykrości jest chwilą niezmiernie gorzką. Umysł, wychodząc z odrętwienia odrazu zwraca się instynktownie do zwykłego spokojnego życia; lecz pamięć stawiać nam przed oczy nowy stan rzeczy, tém nieznośniejszym go czyni, iż możemy go do uprzedniego porównać. Don Abbondio, po przebyciu téj okropnéj chwili, zebrał natychmiast wszystkie owe plany, które w nocy niożył, przejrzał je raz jeszcze, uporządkował w swej głowie, wstał, ubrał się i czekał na Renza z wielkim straciłem, a jednocześnie z wielką też niecierpliwością.
Lorenzo, lub, jak go wszyscy nazywali, Renzo, nie kazał zbyt długo czekać na siebie. Zaledwie wybiła godzina, w któréj, jak sądził, proboszcz był już ubrany i w któréj bez popełnienia niedyskrecji można się z nim widziéć, udał się do plebanii a szedł tak spiesznie, jak tylko iść może dwudziestoletni młodzian, mający w dniu tym poślubić ukochaną kobietę. Był on sierotą, w dzieciństwie jeszcze odumarli go rodzice, rzemiosłem jego było przędzenie jedwabiu, dziedziczne, że tak powiem, w całéj jego rodzinie rzemiosło, które przed laty zapewniało pracownikom świetne zyski, lecz w ostatnich czasach tak upadło, iż najzdolniejszy robotnik nie mógł już się z niego przyzwoicie utrzymać. Z dniem każdym ubywało roboty, lecz nieustanna emigracya robotników, których liczne obietnice, znaczna płaca i przywileje zwabiały do państw sąsiednich, wywołało ten skutek, iż pozostający w kraju nie byli jéj pozbawieni zupełnie. Oprócz rzemiosła Renzo posiadał jeszcze mały kawał ziemi, który kazał uprawiać i sam uprawiał wówczas, gdy kołowrotek musiał stać bezczynnie, tak, iż stosunkowo do innych mógł się jeszcze nazwać człowiekiem dostatnim. A chociaż rok obecny był nawet mniéj urodzajny, niż lata poprzednie, i choć już w kraju prawdziwy głód uczuwać się dawał, nasz chłopak jednak, który od czasu jak się w Łucyi zakochał, stał się nadzwyczaj gospodarny i skrzętny, miał w domu wszystkiego podostatkiem i nie potrzebował obawiać się głodu. Stanął przed proboszczem w stroju odświętnym, z różnobarwnemi piórami na kapeluszu, z puginałem o pięknéj rękojeści, wyglądającym z kieszeni spodeń, z twarzą uroczystą, rozpromienioną, w któréj jednak dostrzegać się dawał jakiś zuchwały i junacki wyraz, co zresztą w owe czasy było rzeczą zwyczajną, nawet w najbardziej cichych i porządnych ludziach. Niepewne i pełne tajemniczości zachowywanie się don Abbondia dziwnie odbijało od dobrodusznéj, wesołéj, choć nieco rubasznéj, postawy młodzieńca.
— Musi miéć jakiś frasunek — pomyślał Renzo, spojrzawszy na księdza, a potém rzekł:
— Szanowny proboszczu dobrodzieju, przyszedłem, aby się dowiedziéć, o któréj mamy się stawić w kościele?
— O jakim-że to dniu chcesz mówić?
— Jak-to o jakim? Czyż ksiądz dobrodziéj zapomniał, że ślub na dziś naznaczony?
— Na dziś? — odpowiedział don Abbondio, z takiém zdziwieniem, jakby dopiéro pierwszy raz o tém słyszał. — Dziś, dziś... ale przepraszam, ja dziś ślubu dać nie mogę!
— Dlaczego? A cóż się to stało?
— Najprzód, widzisz, mój chłopcze, jestem trochę niezdrów.
— Bardzo to mię. smuci, ale przecież danie ślubu tak mało czasu, tak mało utrudzenia wymaga, że...
— A oprócz tego, oprócz tego, oprócz tego...
— Oprócz tego, cóż jeszcze?
— A to jeszcze, że w sprawie ślubu zaszły pewne przeszkody, gmatwanina...
— Jakie przeszkody, jaka gmatwanina, a to skąd się wziąć mogło?
— Trzeba być w naszéj skórze, aby zrozumiéć, ile-to z powodu ślubów mamy kłopotów, ile formalności dopełnić musimy, ile zdać ścisłych sprawozdań. Ja zanadto dobre mam serce, myślę tylko o usuwaniu przeszkód, o ułatwianiu wszystkiego, o dogadzaniu każdemu i przez to zaniedbuję swoje obowiązki, a potém muszę znosić wymówki, napomnienia i gorsze jeszcze rzeczy.
— Ale, na miłość boską, niechże mię ksiądz proboszcz nie trzyma tak w niepewności, niech mi już powie jasno i wyraźnie, co to wszystko ma znaczyć.
— A wiesz-że ty, mój chłopcze, ile to formalności potrzeba do zawarcia małżeństwa podług wszystkich świeckich i duchownych przepisów?
— Muszę przecież coś o tém wiedziéć — powiedział Renzo, zaczynając już tracić cierpliwość, — skoro proboszcz w ciągu tych dni ostatnich nie dał mi z ich powodu ani chwilki spokoju. Lecz teraz, czyż się nie zrobiło tego, co powinno było być zrobioném? Czyż się nie załatwiło wszystkiego?
— Wszystkiego, wszystkiego, tak się tobie zdaje, a wiesz ty, że to ja popełniłem owo głupstwo, które rzecz całą popsuło, bo śpieszyłem się i nie chciałem wam robić przykrości. Ale teraz... teraz... no, dość już, wiem przecie, co mówię. My biedni proboszcze, jesteśmy zawsze między młotem a kowadłem. Niecierpliwisz się, jak widzę, mój ty biedny chłopcze? Żal mi ciebie serdecznie, lecz cóż mam począć?... nasi zwierzchnicy... słowem, niepodobna wszystkiego powiedziéć. Do nas to należy, my też za to i pokutujemy.
— Ale, niechże ksiądz proboszcz raczy już raz powiedziéć, co to jest ta formalność, któréj się jeszcze nie załatwiło, a będzie załatwioną natychmiast.
— Wiesz-że ty, ile jest przeszkód nie dopuszczających do zawarcia ślubu
— A cóż ja mam wiedziéć o takich przeszkodach!
— Otóż słuchaj: error, conditio, votum, cognatio, crimen, cults disparitas, vis, ordo, ligamen, honestas, si sis afjinis... — mówił don Abbondio licząc wyrazy na palcach.
— Cóż to proboszcz widocznie żarty sobie ze mnie stroi? — przerwał Renzo. — A mnie na co się zdało całe to latinorum?
— A więc, skoro czego nie rozumiesz, to się i nie pytaj, bądź cierpliwy, a rzecz całą zdaj na ludzi, którzy na niéj się znają.
— E! co mi tam proboszcz będzie dowodził!
— Mój kochany, uspokój się, krwi sobie nie psuj napróżno, przecież jestem gotów zrobić wszystko, wszystko... co ode mnie zależy. Ja, ja chciałbym widziéć cię zadowolonym, bo cię bardzo kocham, mój ty poczciwy chłopcze. Ach!... kiedy sobie pomyślę, jak ci dobrze było na świecie! Bo i czegóż tobie mógło brakować? I raptem, ni stąd ni zowąd strzeliło ci do głowy ożenić się...
— Księże dobrodzieju, a toż co ma znaczyć? — przerwał mu Renzo zdziwiony i oburzony zarazem.
— Nic, nic, to tak sobie, gadam, byle gadać. Chciałbym widziéć cię zadowolonym.
— Więc, ostatecznie...
— Ostatecznie, mój drogi, nie moja w tém wina, nie ja przecież prawa pisałem. A przedtem, nim ślub damy, jest naszym obowiązkiem dobrze się przekonać, czy nie istnieją jakie przeszkody.
— Niechże mi raz już ksiądz dobrodziej powie, cóż to za przeszkoda, która się tak raptem znalazła?
— Bądź cierpliwym, bądź cierpliwym, to przecież rzecz ważna, niepodobna jéj tak odrazu załatwić. Mówię ci jednak... to jest mam nadzieję, że z czasem wszystko jak najpomyślniéj da się ułożyć; ale, ale musimy przedtem jeszcze pewne poszukiwania zarządzić. Prawo powiada jasno i wyraźnie: antequam matrimonium denunciet...
— Mówiłem już przecie, że nie chce łaciny.
— Trzeba jednak, abym ci wytłomaczył...
— Czy ksiądz proboszcz nie przystąpił jeszcze do tych poszukiwań, do usunięcia tych przeszkód?
— Otóż powtarzam ci raz jeszcze, że nie wszystkie formalności dopełniłem, nie wszystkie te, które do mnie należą.
— Dlaczegóż proboszcz tego wszystkiego w porę nie załatwił? Dlaczegóż mówił mi, że już wszystko skończone? Dlaczego czekał aż do dnia dzisiejszego?
— Otóż masz! on mi teraz będzie robił wymówki za to, że mam dobre serce! Dokładałem wszelkich starań, aby was jak najprędzej pożenić, usuwałem przeszkody... a kiedy dziś... nieprzewidziane okoliczności... słowem długo o tem gadać.
— Więc cóż ja mam robić?
— A nic, proszę cię tylko, abyś kilka dni czekał cierpliwie. Przecież kilka dni to nie wieczność, zobaczysz, jak prędko przeminą, bądź tylko cierpliwy, mój chłopcze.

— Jak długo mam czekać?

— Teraz źle będzie — pomyślał don Abbondio i głosem jeszcze czulszym, jeszcze bardziéj słodkim, niż dotąd, rzekł: — otóż, za dni piętnaście, sądzę... będę się starał aby już...
— Piętnaście dni! a to mi dopiéro nowina! Zrobiliśmy wszystko, czego ksiądz proboszcz wymagał; dzień ślubu naznaczony, wreszcie dzień ów nadchodzi, a teraz ksiądz każesz mi piętnaście dni czekać! Piętnaście... — powtórzył głosem podniesionym i gniewnym, wyciągając ramię i trzęsąc pięścią w powietrzu; a kto wie, jak dobitny wyraz mógłby po téj liczbie z ust jego wyleciéć, gdyby w samę porę nie przerwał mu don Abbondio, chwytając go za drugą rękę.
— Uspokój-że się, uspokój! — mówił nieśmiało i pieszczotliwie, — zobaczę, pomyślę, będę się starał... może za tydzień... Renzo, na miłość boską...
— A co mam Łucyi powiedziéć?
— Że zaszła pewna pomyłka, że to ja winien jestem.
— A świat co na to powie?
— Możesz wszystkim objawić, że ja się pomyliłem przez pośpiech, przez zbytek dobrego serca, już na mnie złóż całą winę. Cóż, zgoda? Na tydzień?
— A potém już żadnych przeszkód nie będzie?
— Skoro ci mówię, skoro ci powiadam...
— Dobrze więc, cały tydzień będę czekał cierpliwie, lecz proszę pamiętać, iż po upływie tygodnia nie tak łatwo dam się czczą paplaniną zaspokoić. A tymczasem: uniżony sługa. — I domawiając tych słów pożegnał proboszcza o wiele głębszym, niż zwykle, ukłonem i spojrzeniem, w którém wprawdzie było wiele wyrazu, lecz bardzo mało uszanowania.
Po wyjściu z plebanii, Renzo, zgryziony i smutny pierwszy raz w życiu niechętnie szedł ku domowi swéj narzeczonéj, myśląc ciągle o rozmowie z proboszczem, a im dłużéj zastanawiał się nad nią, tém mu się wydawała dziwniejszą. Pomieszanie i oziębłe przyjęcie don Abbondia, jego pełna wysiłku a jednocześnie niecierpliwa mowa, jego szare oczki biegające w czasie rozmowy tak niespokojnie, jakby się obawiały spotkać z wyrazami, które mu z ust wychodziły, to udawanie, że niby o dniu ślubu zapomniał, o którym wczoraj jeszcze pamiętał wybornie; owe niejasne odpowiedzi, owo przebąkiwanie tylko o jakichś ważnych, bardzo ważnych przeszkodach; wszystko to razem doprowadziło naszego Renza do wniosku, iż w głębi całéj téj sprawy musi się ukrywać jakaś inna tajemnica, niż te przeszkody, o których don Abbondio zlekka napomknął. Chciał już wracać do plebanii, aby zmusić proboszcza do jaśniejszego wypowiedzenia swych myśli, gdy, podnosząc oczy, spostrzegł Perpetuę, idącą przed nim i zmierzającą właśnie do warzywnego ogródka, który się nieopodal od domu proboszcza znajdował. Zawołał ją po imieniu, w chwili, gdy odmykała furtkę; przyśpieszył kroku, dopędził ją, zatrzymał na progu, i w zamiarze dowiedzenia się czegoś bardziej stanowczego, niż od don Abbondia, rozpoczął z nią następującą rozmowę:
— Dzień dobry pannie Perpetui, miałem nadzieję, że dziś wszyscy razem wesoło bawić się będziemy.
— Cóż, kiedy Pan Bóg widocznie inaczej się rozporządził, mój biedny Renzo.
— Niech mi panna Perpetua jednę łaskę wyświadczy; oto nasz szanowny proboszcz wiele mi takich rzeczy nagadał, których żadną miarą zrozumiéć nie mogę: możeby pani potrafiła mi wytłomaczyć, dlaczego nie chce, czy téż nie może dać nam ślubu?
— A cóż chcesz żebym wiedziała o tajemnicach mego pana?
— Mówiłem przecież, że musi być w tém jakaś tajemnica — pomyślał Renzo i w celu jej wykrycia rzekł słodkim głosem: — Moja złota panno Perpetuo, wszak jesteśmy przyjaciółmi, nieprawdaż? powiedz mi proszę wszystko, co wiesz o téj sprawie, dopomóż strapionemu biedakowi.
— Brzydka to rzecz urodzić się biedakiem, kochany mój Renzo.
— To prawda — odrzekł młodzieniec, nabierając coraz silniejszéj wiary w swoje domysły; a usiłując zbliżyć się do ucha, dodał po chwili: — to prawda, ale czyż to do księży należy biedaków krzywdzić?
— Słuchaj Renzo, ja nie mogę powiedziéć, bo... bo nic nie wiem; jedno tylko wiem, to to, iż proboszcz nie chciałby skrzywdzić ani ciebie, ani nikogo, i że nie jego w tém wina.
— Więc czyjaż-by być mogła? — spytał Renzo, niby od niechcenia, choć mu serce uderzyło w piersi gwałtownie.
— Skoro ci powiadam, że nic o tém nie wiem... W obronie mego pana mogę mówić, to prawda, ciężko mi słuchać, jak go posądzają o chęć skrzywdzenia biedaka. Taki godny człowiek! jeżeli grzeszy, to przez zbytek dobroci. Są przecież na świecie łotry, ciemięzcy, ludzie bezbożni...
— Ciemięzcy! łotry! — pomyślał Renzo — to wcale co innego, niż jakieś tam formalności. — Panno Perpetuo, — rzekł, ukrywając z trudnością co chwila wzrastające wzruszenie — powiedz mi, powiedz, kto to taki.
— A, chciałbyś mię za język wyciągnąć, ale ja nie mogę powiedziéć, bo... nic nie wiem: a skoro nic nie wiem, to tak, jakbym milczeć przysięgła. Choćbyś mnie wziął na męki i wówczas-bym nawet milczała. Bywaj zdrów, gdyż oboje tylko niepotrzebnie czas tracimy. — I z temi słowy weszła spiesznie do sadu i drzwi za sobą zamknęła. Renzo, pożegnawszy ją ukłonem, ostrożnie, po cichu, z obawy, aby nie postrzegła, w którą zmierza stronę, poszedł napowrót ku plebanii; a po chwili, wiedząc, że już go z tego miejsca zobaczyć nie może, przyśpieszył kroku i w parę minut stanął przed drzwiami proboszcza, otworzył je, wszedł, skierował się prosto do pokoju, w którym go don Abbondio przyjmował, zobaczył, iż siedzi jeszcze w tym samym fotelu, i podbiegł do niego z miną zuchwałą i z zaiskrzonemi oczyma.
— O! o! a to co znowu? — zawołał proboszcz.
— Kto jest ten ciemięzca — rzekł Renzo głosem człowieka, który postanowił jasną odebrać odpowiedź, — kto jest ten łotr, który nie chce, abym się z Lucyą ożenił?
— Co? co? — wybełkotał don Abbondio, a twarz jego stała się nagle tak białą jak chusta świeżo wyprana i nie namyślając się długo zerwał się z fotelu i do drzwi poskoczył. Ale już go Renzo uprzedził, zatarasował mu drogę, drzwi zamknął i schowal klucz do kieszeni.
— A..., teraz będziesz mi gadał, księże proboszczu? Wszyscy mogą znać sprawy, które mnie obchodzą, a ja tylko o nich nic nie mam wiedziéć! O, że nie, to nie, na to nie pozwolę! Jak się ten nędznik nazywa?
— Renzo! Renzo! na Boga! zastanów się tylko, co robisz; pomyśl o swojéj duszy.
— Myślę, że zaraz chcę wiedzieć o wszystkiém! — zawołał Renzo, i może nawet bezwiednie, uchwycił za rękojeść puginału, który mu z kieszeni wyglądał.
— Litości! — słabym głosem jęknął don Abbondio.
— Chcę wiedziéć.
— Któż tobie powiedział...?
— Nie, nie, żadnych wykrętów. Niech proboszcz mówi jasno i wyraźnie.
— Chcesz mojej śmierci?
— Ja chcę wiedzieć o tém, com wiedziéć powinien.
— Lecz, jeśli powiem, już po mnie! Przecież każdemu życie jest drogie.
— A więc, niech proboszcz mówi.
To więc było wypowiedziane tak energicznie, twarz Renza nabrała wyrazu takéj groźby, iż don Abbondio nie mógł już nawet dopuścić myśli o nieposłuszeństwie.
— Przyrzeknij mi, przysięgnij — wyszeptał — że z nikim mówić nie będziesz, że nikomu nie powiesz...
— Przyrzekam, że zrobię jakieś głupstwo, któregobym może i żałował po niewczasie, jeżeli mi ksiądz zaraz nie powie, jak się ten człowiek nazywa.
Na to nowe zaklęcie don Abbondio, z twarzą i oczyma człowieka, który w ustach swych czuje kleszcze dentysty wybełkotał: — Don...
— Don? — powtórzył Renzo, aby dopomódz ofierze do wypowiedzenia reszty; i pochylił się, przybliżając ucho do ust proboszcza i zakładając w tył ręce z zaciśniętemi pięściami.
— Don Rodrigo! — zawołał nieborak z pośpiechem, starając się jeszcze bardziéj skrócić i bez tego już krótkie sylaby i połykając znajdujące się w nich spółgłoski; a czynił to najprzód z wielkiego pomieszania, powtóre zaś dlatego, iż owa mała cząstka rozwagi, która mu jeszcze pozostawała w téj chwili, zestawiając oba niebezpieczeństwa: bliższe i dalsze, nakazywała cofnąć to straszne imię, które mu z ust wybiegało.
— Ha! pies nikczemny! — krzyknął Renzo. — I cóż zrobił, w jaki sposób księdzu powiedział o tém...
— W jaki sposób, w jaki sposób! — rzekł niemal oburzonym głosem proboszcz, który po tak ciężkiéj ofierze czuł, iż wiele mu się za nią należy. — Ot! chciałbym, żeby to tobie coś się podobnego zdarzyło, a nie mnie, człowiekowi poczciwemu, który w tém nic nie zawinił. O, nie byłby z ciebie taki zuch! — I tu, w barwach najstraszniejszych zaczął malować swe spotkanie z brawami; a w ciągu tego opowiadania, czując rosnące coraz bardziej rozdrażnienie wewnętrzne i złość, którą dotychczas zmuszony był tłumić, widząc przytém, iż Renzo z głową zwieszoną, gniewny i pomieszany słucha go w milczeniu, w coraz większy wpadał zapał i głosem prawie wesołym tak swe sprawozdanie zakończył: — Piękną mi wyświadczyłeś przysługę! Napadać na bezbronnego! na człowieka takiego jak ja! na swego proboszcza! w jego własnym domu! w miejscu świętem! Dałeś dowód nielada waleczności, aby mi wydrzeć moję tajemnicę, na moję zgubę, na twoję zgubę! aby się dowiedziéć o tém, com ukrywał dla twego dobra! A teraz, kiedy już wiesz o wszystkiém, chciałbym wiedziéć, co z tém wszystkiém poczniesz?... Na miłość boską! Tu nie ma żartów. Tu nie chodzi o słuszność; tu chodzi o siłę! A kiedy dziś, zrana dawałem ci dobrą radę, abyś się wyrzekł, abyś dał pokój... ho, ho! zaraz w złość wpadałeś. A widzisz? Chciałem ciebie i siebie ratować; lecz na cóż się to przydało? Zepsułeś wszystko, a teraz się ciesz... Ślicznie, pięknie, chwalebnie! Otwórz przynajmniéj, oddaj mi mój klucz zaraz.
— Możem zbłądził, możem źle postąpił — powiedział Renzo głosem, w którym, choć już nie czuć było rozdrażnienia na proboszcza, dźwięczała jednak straszna nienawiść dla nowo odkrytego wroga: — lecz, księże dobrodzieju, połóż rękę na sercu i tak szczerze powiedz mi, czy na mojém miejscu...
I mówiąc to wyjął klucz z kieszeni i zbliżył się do drzwi. Don Abbondio poszedł za nim, a w chwili gdy Renzo wkładał klucz do zamku, stanął obok niego, z twarzą uroczystą, choć pełną niepokoju, zbliżył mu do oczu trzy palce prawéj ręki i rzekł: — Przysięgnij mi, że...
— Mogłem zawinić, to téż przepraszam pokornie — mówił Renzo, otwierając drzwi i zabierając się do wyjścia.
— Przysięgnij! — zawołał proboszcz drżącą ręką chwytając go za ramię.
— Mogłem zawinie — powtórzył Renzo, i oswobadzając ramię z pod ręki proboszcza, wybiegł spiesznie, przecinając w ten sposób spór, który, podobnie do tylu sporów w filozofii lub piśmiennictwie, mógłby trwać całe wieki, gdyż obie strony powtarzały tylko swoje własne dowody.
— Perpetua! Perpetua! — zawołał don Abbondio. — Potém, gdy się już przekonał o bezskuteczności wołania za uciekającym, a Perpetua nie odpowiedziała: Don Abbondio stracił głowę do reszty.
Nieraz zdarzało się osobom, daleko bardziéj znakomitym, niż nasz biedny proboszcz, znaleźć się w tak trudnych, w tak nieznośnych okolicznościach, iż najlepszym, jedynym na nie środkiem była choroba i położenie się do łóżka. Don Abbondio nie potrzebował nawet szukać tego środka, gdyż sam mu się pod rękę nawinął. Przestrach, którego doznał wczoraj, nie mniejszy przestrach, w którym się i dziś znajdował, trwoga o jutro, wszystko to razem musiało wywrzéć swój skutek. Odurzony, zrozpaczony, niespokojny, rzucił się na fotel i po chwili uczuł, że go jakieś dreszcze zaczynają przechodzić; z westchnieniem poglądał na swoje paznogcie i od czasu do czasu głosem drżącym i rozgniewanym wołał: — Perpetua! Perpetua! — Zjawiła się wreszcie Perpetua z ogromną głową kapusty pod ręką i z miną tak bezczelną, jakby nic nigdy nie zaszło. Nie chcę nudzić czytelnika opisem skarg, ubolewań, wymówek, obwinień i obrony; przytaczaniem owych: — toś ty mogła mu tylko powiedziéć, i — ja nic nie mówiłam, — słowem wszystkich szczegółów smutnej téj sceny, powiem tylko, iż w ostatku don Abbondio rozkazał Perpetui drzwi zaryglować, nie otwierać nikomu pod żadnym pozorem, a gdyby kto chciał się widziéć z proboszczem, objawić mu przez okno, że proboszcz ma gorączkę i że położył się do łóżka. Następnie udał się do swego pokoju, który był na górze, zatrzymując się na każdym stopniu schodów i powtarzając: — ślicznie ci się przysłużyli, — i na prawdę położył się do łóżka, gdzie go też — zostawimy.
Tymczasem Renzo spiesznie szedł ku domowi, a choć żadnego jeszcze planu działania nie ułożył w głowie, czuł jednak, że to, co zrobi, będzie jakieś dziwne i straszne. Każdy ciemięzca, każdy zły człowiek, który w jakibądż sposób krzywdzi bliźniego, staje się winny, nie tylko popełnionego przez siebie występku, lecz i owych niedobrych uczuć, które wywołuje w duszy skrzywdzonego. Renzo był dobry i spokojny chłopak, brzydził się obłudą i podstępem, nigdy nikomu nie chciał zaszkodzić; a jednak teraz całą jego duszą owładła chęć zemsty, chęć mordu i myślał tylko nad tém, w jaki sposób najlepiéj byłoby napaść na nienawistnego wroga. Chciałby był biedź do domu don Rodriga, tam go schwycić za gardło i... lecz przypomniał sobie, że dom ten był istną twierdzą z powodu brawów, którzy go strzegli w dzień i w nocy; że tylko przyjaciele pana i dobrze znani już słudzy mogli swobodnie doń wchodzić; że jakiś tam niewiadomy prostak nie mógłby progu przestąpić, nie poddawszy się wprzód ścisłemu badaniu, i że on, szczególniéj on, jest tam niezawodnie zanadto już znany. Wyobrażał więc sobie, iż bierze swą strzelbę, zaczaja się za jakimś żywopłotem i czeka, czeka cierpliwie, aż don Rodrigo bez brawów będzie tędy przechodził, i zatrzymując się z dziką rozkoszą na tych obrazach, wystawiał sobie, że już słyszy kroki, właśnie jego kroki, że ostrożnie podnosi głowę, że poznaje nędznika, że odwodzi kurek, przycela się, strzela, że wróg pada, ugodzony śmiertelnie, a on, cisnąwszy mu przekleństwo, ucieka w tę stronę, gdzie najbliższa granica sąsiedniego państwa. — A Łucyą? — Zaledwie imię to zadźwięczało mu w duszy, zaraz pierzchły straszliwe mary, a ich miejsce zajęły lepsze, szlachetniejsze uczucia, do których już przywykł oddawna. Przyszły mu na myśl ostatnie napomnienia umierających rodziców, przypomniał sobie o Bogu, o Madonnie, o świętych, o tych wielkich pociechach, których doznał nieraz w modlitwie, o tém, iż tyle razy czuł się szczęśliwym na myśl, że na sumieniu jego żadna zbrodnia nie cięży, o zgrozie, która go przejmowała zawsze, gdy się o jakiem morderstwie dowiedział, i zbudził się z tego snu krwawego przestraszony, upokorzony, a jednocześnie szczęśliwy, iż w marzeniach tylko tyle niegodziwości popełnił. Lecz myśl o Łucyi ileż-to innych myśli ciągnęła za sobą! Tyle nadziei, tyle szczęścia, taka rozkoszna przyszłość, ten dzień tak upragniony! wszystko, wszystko przepadło! I cóż teraz począć? Jak ją uczynić swoją pomimo przeszkód, które mu zgotował pan wielmożny i silny? Ów niegodziwy postępek don Rodriga nie mógł z czego innego wypływać, jak tylko z brzydkiéj namiętności dla Łucyi. A Łucyą? Nawet i cień podejrzenia, ani na chwilę, nie padł na czystą postać jego narzeczonéj; czuł, że jest niewinną. Ale, czy nie wie o niczém? Czy don Rodrigo mógł zapałać ku niéj tak niecną namiętnością, bez tego, aby ona ją spostrzegła? Czyżby się tak dalece posunął, nie starając się uprzednio zbliżyć się do niéj w jakibądź sposób? A jednak, Łucya nigdy ani słówka mu o tém nie powiedziała! Jemu, który miał zostać jéj mężem!
Pogrążony w ciężkich tych myślach minął swój dom znajdujący się w środku wioski i szedł daléj ku domowi, Łucyi, który był jeden z ostatnich, to jest graniczył już z polem. Ów domek miał niewielkie podwórko od strony ulicy i niski mur dokoła. Renzo wszedł na podwórze i usłyszał jakiś ciągły i niewyraźny gwar, który dolatywał z pokojów na piętrze. Domyślił się zaraz, że tam musiały się zejść sąsiadki i przyjaciółki Łucyi, które miały do weselnego orszaku należéć; a nie chcąc im się pokazać z twarzą tak zmienioną i objawić w ich przytomności tak smutną nowinę, zatrzymał się, myśląc nad sposobem wywołania Łucyi. W téj chwili, mała dziewczynka, która się na podwórzu bawiła, spostrzegła go i, biegnąc na jego spotkanie, zawołała wesoło: — pan młody! pan młody!
— Cicho, cicho, Bettna! — powiedział Renzo półgłosem — chodź tu, bliżéj. Oto masz pójść zaraz na górę, do Łucyi, rozumiesz? Weź ją na stronę, i powiedz jéj do ucha... ale uważasz tak, aby się nikt nie domyślił niczego, ponieważ... że ja... chcę się z nią widziéć, że czekam na dole i żeby zaraz przyszła. — Dziewczynka, dumna z tego, iż jéj kazano spełnić tajemnicze zlecenie, pobiegła szybko na schody.
Właśnie w téj chwili matka skończyła Łucyę ubierać. Przyjaciółki, niemal z rąk sobie wydzierały pannę młodą, aby jéj się lepiéj przypatrzyć, a ona, wyswabadzając się z ich objęć z tą nieco rubaszną wstydliwością, którą się odznaczają wieśniaczki, zasłaniała sobie twarz łokciem, głowę pochylała na piersi i ściągała niby gniewnie swe czarne, równe brewki w czasie, gdy usta składały się do uśmiechu. Czarne, bujne jéj włosy, gładko rozdzielone nad czołem, tworzyły z tylu głowy sploty grubych warkoczy, w które powpinane były (jak to i dziś widzimy u włościan medyolańskiéj pro — wincyi) długie, srebrne szpilki, tak gęsto, iż rozchodząc się dokoła, wyglądały jak promienie aureoli na świętym obrazku. Na sobie miała gorset ze złotogłowiu w kwiaty, którego otwarte rękawy sznurowane były pięknemi wstążkami; krótką spódniczkę jedwabną w drobne i gęste fałdy; czerwone pończochy; trzewiki haftowane, również jedwabne, a na szyi sznur dużych granatów, pomieszanych ze złotemi paciorkami filigranowéj roboty. Ów strój panny młodéj, podnosił jeszcze skromną piękność Łucyi, w twarzy jéj malowały się jasno uczucia, które w téj chwili musiały jéj duszę napełniać radość, lekki niepokój, rozrzewnienie, przelotny smutek, zamyślenia jakaś uroczysta powaga, słowem wszystko to, co zwykle w dzień ślubu tyle wdzięku kobiecie dodaje. Bettina przedarła się przez gromadkę zebranych dokoła Łucyi kumoszek i towarzyszek, dała jéj zręcznie do poznania, iż ma jéj coś powiedziéć, i szepnęła jéj parę słówek do ucha.
— Zaraz wrócę — powiedziała Łucya do otaczających i zbiegła ze schodów. Na widok zmienionéj twarzy Renza, ogarnął ją silny niepokój i z jakiemś trwożném przeczuciem spytała:
— Co się stało?
— Łucyo! — odrzekł Renzo — nic dzisiaj z naszego ślubu nie będzie; i Bóg raczy wiedziéć, kiedy już będziemy mogli nazwać si mężem i żoną.
— Jakto? — spytała przestraszona Łucya. Renzo w krótkich słowach opowiedział jéj wszystko, co go dzisiejszego poranku spotkało: słuchała z wielkim niepokojem, a gdy wymienił imię don Rodriga: — ach! — zawołała, drżąc na całém ciele i rumieniąc się mocno — aż do tego stopnia!
— Wiedziałaś więc?... — spytał Renzo!
— Niestety, nadto dobrze wiedziałam — odrzekła Łucya — ale, żeby aż do tego stopnia!
— Cóż więc wiedziałaś?
— Ach, nie mogę teraz mówić, nie mogę, zarazbym się rozpłakała! Zawołam matkę, zawiadomię przyjaciółki, że dziś ślubu ni będzie, niech się rozejdą do domów, musimy być sami.
W czasie gdy to mówiła, Renzo wyszeptał: — Nigdyś mi nic nie powiedziała o tém!
— Ach, Renzo! — zawołała Łucya, która już biegła ku drzwiom i nie zatrzymała się nawet, a tylko spojrzała nań z jakimś lagodnym wyrzutem. Renzo zrozumiał dobrze, iż jego imię wymówione w takiéj chwili i takim głosem miało znaczyć: czyż możesz przypuszczać, aby powody, dla których milczałam, nie miały być słuszne i czyste?
Tymczasem Agnieszka (tak się nazywała matka Łucyi), zaciekawiona owém szeptaniem do ucha i zniknięciem córki, zeszła na doł, aby dowiedziéć się, co się stało. Łucya pozostawiła ją z rzeczonym, wróciła do zebranych kobiet i, przybierając najbardziej spokojny wyraz, na jaki w téj chwili mogła się zdobyć, powiedziała Proboszcz zachorował, i ślubu dziś nie będzie. Potém pożegnała się spiesznie ze wszystkiemi i znów na dół wróciła.
Kobiety rozeszły się jedna po drugiéj, aby roznieść po wsi niespodzianą nowinę. Niektóre udały się aż do plebanii, chcąc spawdzić, czy istotnie proboszcz zachorował.
— Okropna febra — odpowiadała na ich zapytania Perpetuap rzez okno; a ten wyraz, przechodząc z ust do ust, przerwał odrazu wszystkie domysły i przypuszczenia, które zaczynały już kiążrć po głowach poczciwych kumoszek, a nawet objawiać się w ich tajemniczych i urywanych rozmowach.


ROZDZIAŁ III.

Łucyą weszła do pokoju na dole w chwili, gdy Renzo opowiadał Agnieszce całą tę sprawę, a ta słuchała go w milczeniu z wiekim smutkiem i trwogą.
Oboje zwrócili się jednocześnie do téj która o tém więcéj wiedziała i od której oczekiwali wyjaśnień, choć już przeczuwali naprzód, iż będą bolesne i wcale niepocieszające oboje też, wali naprzód, iż będą bolesne i wcale niepocieszające, oboje téż, pomimo miłości, którą mieli dla Łucyi, czuli w téj chwili żal do niéj za to, iż mogła przed nimi cośkolwiek zataić, tembardziéj, że zataiła rzecz takiej wagi. Agnieszka, pomimo iż pragnęła jak najprędzej dowiedzieć się czegoś od córki, nie mogła się wszakże powstrzymać od zrobienia jej wymówki:
— Żeby téż matce rodzonéj nic nie powiedzieć!
— Zaraz wszystko wam powiem — rzekła Łucja, wycierając oczy fartuszkiem.
— Mów, mów już prędzej! Słuchamy, słuchamy — zawołali jednocześnie matka i narzeczony.
— O, Matko najświętsza! — rzekła Lucja — któżbv się mógł spodziewać, że aż do tego już przyjdzie! — I, głosem przerywanym od płaczu, opowiedziała, jak przed kilku dniami, jak wracała z przędzalni, gdy pozostała nieco w tyle od swoich towarzyszek, przeszedł koło niej don Rodrigo z jakimś innym pan, jak najprzód chciał ją zatrzymać, mówiąc jéj różne rzeczy wcale nie piękne, którychby za nic nie mogła powtórzyć; jak ona, nie odpowiadając ani słowa, przyśpieszyła kroku i dopędziła swe towarzyszy i jak usłyszała, że ten nieznajomy pan roześmiał się na głos, a don Rodrigo powiedział, załóżmy się. Następnego dnia obaj panów znowu się na téj drodze znaleźli; lecz Łucyą szła w środku gromadki ze spuszczonemi oczami; a ten pan nieznajomy znów się śmiał, a don Rodrigo powtarzał, zobaczym, zobaczym. Na szczęście był-to już dzień ostatni roboty w przędzalni — ciągnęła dalej Łucya — a ja opowiedziałam zaraz...
— Komu opowiedziałaś? — przerwała Agnieszka z odcieniem lekkiéj zazdrości dla wybranego powiernika.
— Ojcu Krzysztofowi, na spowiedzi, mamo — odpowiedziała Łucya tak słodko, jakby się chciała usprawiedliwiać z zarzutu. Opowiedziałam mu wszystko wówczas, gdyśmy ostatnim razem chodziły do klasztoru na mszę; i jeżeli mama pamięta, właśnie owego poranku przed wyjściem z domu, starałam się wynajdywać różne zajęcia, aby zwlekać jak najdłużéj i doczekać się, aż inni ludzie z wioski będą szli w tamtę stronę; ponieważ po tém spotkaniu, tak się bałam znaléść na drodze bez licznego grona, i...
Usłyszawszy imię ojca Krzysztofa, Agnieszka złagodniała:
— Dobrześ zrobiła, mówiąc o tém ojcu Krzysztofowi, ale i matce przecie mogłaś też powiedziéć.
Łucya nie uczyniła tego dla kilku ważnych powodów: najprzód sądziła, iż jéj ślub przerwie w samym początku niecne knowania don Rodriga; powtóre nie chciała smucić i niepokoić matki, wiedząc dobrze, iż poczciwa kobieta nie jest wstanie złemu zaradzić; po trzecie bała się, aby cała ta sprawa, którą wypadało trzymać w jaknajglębszéj tajemnicy, nie zaczęła z ust do ust przechodzić. Ze wszystkich tych jednak powodów, do drugiego się tylko przyznała.
— A teraz — powiedziała zwracając się do Renza — a teraz osądź sam, czy mogłam mówić z tobą o podobnych rzeczach? Mój Boże! i bez tego wiesz już dziś o wszystkiém!
— A cóż ci powiedział ojciec Krzysztof? — spytała Agnieszka.
— Powiedział mi, abym się starała o ile możności dzień ślubu przyśpieszyć; a do tego czasu abym nie pokazywała się nigdzie; i abym się szczerze modliła, a on ma nadzieję, iż don Rodrigo nie widząc mnie, wkrótce o mnie zapomni. I wówczas to — mówiła daléj, znowu się do Renza zwracając, lecz nie podnosząc oczu i oblewając się mocnym rumieńcem — wówczas to, uzbroiłam się w odwagę i sama prosiłam ciebie o jak najprędsze załatwienie wszelkich formalności i przyśpieszenie ślubu. Kto wie, co mogłeś o mnie pomyśléć! Ale ja to robiłam dla naszego dobra, mnie przecie doradził... ja sądziłam... a przed godziną jeszcze czyż mogłam przypuszczać... — Tu gwałtowny wybuch płaczu przerwał jéj mowę.
— A! łotr! a! nikczemnik! a! morderca! — wołał Renzo chodząc po pokoju wielkiemi krokami i od czasu do czasu ściskając rękojeść swego puginału.
— O! mój Boże, mój Boże! Cóż teraz pczniemy! — powtarzała Agnieszka. Renzo zatrzymał się nagle przed płaczącą Łucyą; popatrzył na nią z niewymowna czułością i rzekł głosem drżącym od gniewu: — To już ostatnia sprawka tego łotra.
— Ach nie, Renzo, na Boga! — zawołała Łucya. — Nie, nie, co ty mówisz! Przecież Pan Bóg i o biedakach pamięta; a jakże chcesz, aby nam dopomógł, jeżeli staniem się niegodni jego opieki? — Nie, nie, na Boga! — powtarzała Agnieszka.
— Renzo — rzekła po chwili Łucya, głosem nieco spokojniejszym, w którym czuć było mocne postanowienie.
— Renzo, masz przecie rzemiosło, a ja umiem pracować: opuścim wioskę i pójdziem tak daleko, tak daleko, aby już stamtąd żadna o nas wiadomość dojść do tego człowieka nie mogła.
— Ach Łucyo! i cóż-to pomoże? Przecie nie jesteśmy jeszcze mężem i żoną. Czyż proboszcz zechce nam wydać świadectwo wolnego stanu? Taki człowiek jak on? O, gdyby to już było po ślubie, wówczas!
Łucya znów płakać zaczęła: wszystko troje milczeli, a przygnębienie i boleść, które wyrażały się w całéj ich postawie, dziwnie odbijały od świątecznego ich stroju.
— Moje wy dzieci kochane, posłuchajcie tylko, co ja wam powiem — rzekła po pewnym czasie Agnieszka.
— Jestem już stara, i dobrze świat poznałam. Nie trzeba tak zaraz tracić odwagi, dyabeł nie taki straszny, jak go malują. Nam biedakom wszystko się dlatego gorszém wydaje, iż nie umiemy w niczém sobie poradzić; lecz bardzo często jakieś jedno słówko, rada, zdanie człowieka uczonego... słowem, rozumiecie już, co chcę powiedziéć. Otóż Renzo, zrób tylko tak, jak ja ci mówię: idź do Lecco, dowiedz się, gdzie mieszka doktór Gmatwacz-kręciel, opowiedz mu... Tylko na miłość boską, tak go czasem nie nazwij, bo to jest przydomek. Trzeba mówić do niego: szanowny panie doktorze... Ach, jak się nazywa? Otóż masz! nie znam nawet jego prawdziwego nazwiska, wszyscy go zowią zawsze... Ale mniejsza z tém, dość abyś znalazł doktora wysokiego, chudego, z długiemi włosami, z czerwonym nosem i z malinową plamką na policzku.
— Znam go z widzenia — powiedział Renzo.
— Tém lepiéj — mówiła dalej Agnieszka: — to jest dopiéro człowiek! Ja sama nieraz widziałam ludzi, którzy w gorszą jeszcze wpadali matnię i którzy żadnego już znikąd nie mieli ratunku, widziałam, powiadam, jak ciż sami ludzie po godzinnéj rozmowie na cztery oczy z doktorem Gmatwaczem-kręcielem (pamiętaj tylko, abyś go tak nie nazwał przypadkiem!) wychodzili od niego jakby odrodzeni i drwili sobie z całego świata. Weź oto, te cztery kapłony; biedaki, chciałam im głowy ukręcić na ucztę niedzielną! weź i zanieś je doktorowi; bo widzisz do takich panów nie trzeba nigdy przychodzić z próżnemi rękami. Opowiedz mu wszystko; a zobaczysz, że potrafi ci odrazu dać tak piękną radę, iż nam nie przyszłaby na myśl nawet, choćbyśmy cały rok sobie głowy suszyli.
Renzo z ochotą przystał na ten projekt, Łucyi podobał się również; a Agnieszka dumna z tego, iż powstał w jéj głowie, wyciągnęła jeden po drugim wszystkie cztery kapłony z kojca, zebrała razem osiem ich nóg, robiąc z nich jakby pęczek kwiatów, następnie związała je sznurkiem i wręczyła biedne stworzenia narzeczonemu, który zamieniwszy jeszcze z kobietami kilka wyrazów otuchy i nadziei, wymknął się w pole przez ogród, z obawy aby go nie spostrzegły wiejskie dzieciaki, bo wiedział dobrze, iż biegłyby za nim wołając: pan młody! pan młody! Tak więc trzymając się zdaleka od wielkiéj drogi, szedł ścieżynami przez pola, trzęsąc się z gniewu, myśląc o swém nieszczęściu i o tém, w jaki sposób rzecz całą szanownemu doktorowi ma przedstawić. Łatwo sobie może czytelnik wyobrazić, jak miłą podróż musiały odbywać owe cztery ofiary związane razem w jeden pęczek, wiszące na dół głowami i znajdujące się do tego w ręku człowieka, który będąc miotany przez tyle uczuć gwałtownych, bezwiednie ruchami wyrażał myśli, co chwila zmieniające się w jego głowie. To gniewnie rękę podnosił, to zrozpaczony opuszczał ją nagłe, to znów trząsł nią w powietrzu, jakby komuś groził i kazał co chwila podskakiwać owym czterem główkom kapłonim, które tymczasem starały się jedna drugą dziobać, jak to, niestety, zbyt często się zdarza pomiędzy towarzyszami niedoli.
Przyszedłszy do miasteczka, spytał o mieszkanie doktora; wskazano mu je i zaraz się tam udał. Wchodząc czuł owo zakłopotanie, które zwykle ogarnia niepiśmiennych biedaków, wówczas gdy mają stanąć przed jakim wielkim panem, lub uczonym człowiekiem, i zapomniał odrazu całéj mowy, którą w drodze ułożył i w któréj gładko i wyraźnie miał swoję sprawę doktorowi przedstawić; lecz, rzuciwszy okiem na kapłony, odzyskał nieco odwagi. Wszedł do kuchni i spytał sługę, czy może się widziéć z panem doktorem. Służąca, spostrzegłszy kapłony, zaraz po nie sięgnęła; lecz Renzo nie chciał ich z rąk wypuścić, bo uważał za stosowne, aby pan doktór widział i wiedział, że przyniósł mu coś w upominku. Właśnie w téj chwili, gdy kobieta mówiła — oddaj i idź do pana — pan w swéj własnéj osobie zjawił się na progu. Renzo ukłonił się bardzo nisko: doktór powitał go łaskawie, i powiedziawszy: — chodź tu, mój chłopcze — wprowadził go do swéj pracowni, w któréj zwykł był zasięgających jego rady przyjmować. Była-to duża izba: na trzech jéj ścianach wisiały wizerunki dwunastu cezarów, czwartą zajmowała ogromna szafa otwarta z półkami, pełna starych, zakurzonych książek; w środku znajdował się stół, zawalony dokumentami, prośbami, sądowemi rozporządzeniami i wyrokami, a dokoła stołu stały trzy czy cztery krzesła z poręczami o wysokich czworokątnych grzbietach, zakończonych po rogach dwu ozdobami z drzewa, wznoszącemi się w kształcie rogów, i wybite skórą, przytwierdzoną mosiężnemi ćwiekami, z których wiele oddawna już powypadało, tak iż po rogach szczególniéj skóra wisiała lub zwijała się w trąbkę. Pan doktór był ubrany po domowemu, to jest, miał na sobie bardzo już zniszczoną togę, którą przed laty nakładał w chwilach uroczystych, wówczas, gdy się udawał do Medyolanu, aby głos zabrać w jakiéj ważnéj sprawie.
Gdy się już obaj w pokoju znaleźli, doktór drzwi zamknął i, dodając odwagi młodzieńcowi, rzekł:
— A więc, mój chłopcze, opowiedz mi swoję sprawę.
— Ja-bym chciał, proszę szanownego doktora dobrodzieja, parę słów powiedziéć mu pod sekretem.
— Bardzo dobrze — odrzekł uczony doktór — słucham. — I usiadł na krześle. Renzo, stojąc przed stołem, kapelusz swój wsadził na jednę rękę, a drugą obracał go w kółko i zaczął po chwili: — Obciąłbym się dowiedziéć od szanownego doktora, który jest taki uczony...
— Masz mi prosto powiedziéć, o co ci chodzi — przerwał mu doktór.
— Przepraszam najpokorniéj, ale bo to my, ludzie prości, nie umiemy mówić tak, jakby się należało. Otóż chciałbym wiedziéć...
— A toż mi nudziarz! wszyscy wy tacy: zamiast jasno i wyraźnie opowiedziéć rzecz całą, zaczynacie od zapytań, bo już ułożyliście jakiś plan w waszéj głowie!
— Ależ przepraszam, szanowny doktorze dobrodzieju. Ja chcę tylko wiedziéć, czy jest jaka kara za to; jeżeli ktoś używa gróźb i postrachu na proboszcza w celu niedopuszczenia go do dania ślubu.
— Teraz rozumiem — powiedział w duchu pan doktór, który na prawdę, nie zrozumiał nic zgoła. — Rozumiem. — I przybrał wyraz niezmiernie poważny, w którym jednak przebijało się współczucie i chęć przyjścia z pomocą bliźniemu w potrzebie; przy tém mocno usta zacisnął, wydając jakiś dźwięk nieokreślony, który wszakże, w jego przekonaniu miał oznaczać to, co następnie słowami wyraził:
— To, mój chłopcze, rzecz ważna, rzecz przewidziana prawem! Dobrześ zrobił przychodząc do mnie po radę. Rzecz ważna, powiadam, kilka wyroków o niéj wspomina... właśnie jeden z wyroków, wydanych w roku zeszłym przez teraźniejszego gubernatora. Zaraz ci go pokażę, abyś się mógł naocznie przekonać.
I wstał z krzesła, pochylił się nad stołem, a wsunąwszy obie ręce w stosy rozrzuconych papierów, począł w nich grzebać i przewracać je tak, jakby przesypywał zboże z miarki do miarki.
— No proszę, gdzieżem go podział? Ech! bo to tyle tych szpargałów! a jednak wszystkie potrzebne. Wiem, że tu był; musi być tu; przecie to wyrok niezmiernie ważny. A, nareszcie; otóż go mam!... Wziął papier do ręki, rozłożył go, spojrzał na datę i z miną jeszcze bardziéj uroczystą zawołał: — Wydany w dniu 15 października r. 1627! Tak, jest-to wyrok świeży, wyrok z roku zeszłego, jeden z tych, co to najwięcéj strachu napędzają. Umiesz ty czytać, mój chłopcze?
— Tak, niby trochę, szanowny panie doktorze.
— A więc dobrze, stań tu za mną, abyś mógł widzieć to, co ci przeczytam.
I, trzymając wyrok oburącz przed sobą, zaczął czytać, to mrucząc niewyraźnie i przelatując spiesznie po miejscach mniéj ważnych, to znów zatrzymując się na innych, większéj doniosłości, podnosząc głos i podkreślając dobitnie każdy wyraz:
Chociaż, przez wydanie wyroku, ogłoszonego z rozkazu Jaśnie Wielmożnego Hrabiego Feria w dniu 14 grudnia 1620 r. i potwierdzonego przez Jaśnie Oświeconego i Wielmożnego Księcia Gonzalesa Fernandeza z Kordowy, i t. d., i t. d., zapobiegło się już środkami nadzwyczajnemi i wielce surowemi owym uciskom, bezprawiom, zdzierstwu i innym występkom, których się. dopuszczają niektórzy na osobach najpoddanniejszych Wasalów jego Królewskiéj Mości... w każdym jednak razie liczne wypadki nadużyć i złośliwości rozmyśléj i t. d., i t. d., powtarzają się tak często i wzrosły do tego stopnia, iż Jego Ekscelencya, i t. d... postanowiła niniejszy wyrok ogłosić.
Zaczynając od owych niesprawiedliwości i od owego ucisku, ponieważ nam doświadczenie pokazuje, że wielu ludzi możnych, tak po miastach jako téż i będąc na wsi w swoich dobrach, w téj prowincyi nam powierzonéj są prawdziwemi tyranami popełniającemi gwałty i bezprawia.. słyszysz? — ciemiężą na różne sposoby słabszych, jako to naprzyklad zmuszając ich do podpisywania niesprawiedliwych kontraktów na kupno sprzedaż, lub odnajmowanie... i t. d., mniejsza z tém, o, masz tu, czytaj — co do zawierania lub nie zawierania małżeństw. Co?
— Właśnie to się do mnie stosuje — powiedział Renzo.
— Słuchaj więc, słuchaj; jeszcze się wielu innych rzeczy ciekawych dowiesz; a potém zobaczmy karę.
Czy będzie dowiedzioném, czy nie będzie dowiedzionym, że opuścił miejsce swego zamieszkania i t. d., i t. d., że dług był spłacony, lub że nie został spłacony: wszystko to nam niepotrzebne. A, otóż jest: ksiądz, który nic spełnia tego, co mu nakazuje jego obowiązek, albo robi to, co do niego nie należy. A co?
— To tak zupełnie, jakby dla mnie ten wyrok był pisany.
— A widzisz? słuchaj, słuchaj tylko: i inne podobne nadużycia, których się dopuszczają ludzie, posiadający grunta lenne, szlachta, mieszczanie, włościanie. Nikt się nie wykręcił, są tak wszyscy jak na dolinie Józafata. A teraz przejdźmy do kary: Wszystkie te i wiele innych podobnych przewinień, chociaż już były surowo zabronione, niemniéj wymagają jeszcze większéj surowości i dlatego Jego Ekscelencya i t. d., i t. d., postanawia i nakazuje, aby na wszystkich tych, którzy dopuszczą się wyżéj wymienionych, przewinień, każdy sędzia zwyczajny mógł nakładać kary pieniężne i cielesne, skazywać ich na więzienie i galery, a nawet na śmierć... bagatela, nawet na śmierć! zawiadamiając o swym wyroku Jego Ekscelencyą, lub Senat, stosownie do stanowiska osoby podlegającéj karze i do okoliczności procesu. I to ma wypełniać ko-nie-cznie i bez żadnego po-bła-żania, i t. d. A co, piękne rzeczy, nieprawdaż? A widzisz tu podpis: Gonzalo Fernandez de Gordona; a tu niżéj: Platonus, a tu jeszcze: Vidit Ferrer — nic nie brakuje, wszak prawda?
W czasie czytania, Renzo starał się nie stracić z oka żadnego wyrazu, usiłując zgadnąć ich znaczenie i wrazić, sobie dobrze w pamięć te słowa, od których, jak sądził, zależało jego zbawienie. Uczony mąż widząc tymczasem, iż jego nowy klient okazuje więcej uwagi niż przestrachu, nie mógł się temu wydziwić. — To mi zuch! to mi ptaszek! — pomyślał i powiedział po chwili: — Ho! ho a jednak kazałeś sobie czub ostrzydz? To dobrze, ostrożność nigdy nie zawadzi, ale udając się pod moję opiekę, mogłeś się obejść bez tego. Prawda, że to sprawa nie-lada, jednak spuść się tylko na mnie, jeszcze nie wiesz, co to ze mnie za człowiek!
Aby dobrze zrozumiéć te ostatnie wyrazy szanownego doktora, trzeba najprzód wiedziéć, albo raczéj sobie przypomniéć, iż w owe czasy brawi z rzemiosła i wogóle łotry wszelkiego rodzaju nosili długie czuby, któremi, jak przyłbicą, zwykli byli zakrywać twarz wówczas, gdy mieli napaść na kogoś, lub wykonać jakiś czyn wymagający jednocześnie wielkiej siły i ostrożności. Wyroki nie pominęły milczeniem téj niepospolitéj mody. Rozkazuje jego Ekscelencyą (markiz de la Hynojosa), — iż każdy, ktoby nosił włosy tak długie, że nimi zakryć może całe czoło aż do brwi, lub każdy, kto ma warkocz czy to przodu głowy, czy za uszami, winien zapłacić trzysta skudów kary, a w razie gdyby téj kary nie był w stanie zapłacić, ma być skazany na trzy lata do galer, to na pierwszy raz: jeżeli powtórnie dopuści się tego samego, będzie postąpiono z nim z większą surowością, zwiększoną zostatnie kara pieniężna i cielesna, według uznania Jego Ekscelencyi.
Wszakże Jego Eksoelencya. pozwala na to, aby ludzie, którzy mają Wielką łysinę, lub szramy od ran na głowie, lub inne podobne braki nosili włosy tak długie, iżby niemi mogli przykryć takowe braki; uprzedza jednak, aby się strzegli nadużywać tego przywileju, gdyż na równi z innemi będą pociągnięci do odpowiedzialności.
A również rozkazuje balwierzom, pod karą zapłacenia stu skudów i otrzymania trzech pociągnień powrozem, które mają być im dane w miejscu publicznym, aby strzygąc ludzi nie zostawiali żadnych warkoczy, czubów, kosmyków, ani wogóle włosów dłuższych nad te, które prawo nosić pozwala, tak nad czołem jako téż i za uszami, gdyż włosy te powinny być wszędzie ostrzyżone równo, a odstąpić od tego przepisu pozwala się im tylko w razie, gdyby strzygli łysych mocno, lub téż ludzi mających inne braki na głowie, przewidziane już prawem. Czub więc stanowił jakby część uzbrojenia, był cechą wybitną wszystkich brawów i łotrów, których z tego powodu zaczęto nazywać czubami. Wyraz ten, choć w nieco złagodzoném znaczeniu, przetrwał po dziś dzień we Włoszech, tak iż każdy z moich czytelników, który się w Medyolanie urodził, pamięta niezawodnie, jak w latach dziecinnych jego rodzice, nauczyciel, lub ktoś z dobrych znajomych nazywali go nieraz: ciuffo albo ciuffetto (to jest czubem lub czubkiem).
— Jak mi Bo=óg miły — odrzekł Renzo — nigdy w życiu nie nosiłem czuba.
— Nie masz do mnie ufności — powiedział doktór, potrząsając głową z jakimś niby ironicznym, niby niecierpliwym uśmiechem. — A skoro nie masz ufności, nic téż nie potrafimy zrobić. Kto kłamie przed doktorem, mój chłopcze, ten jest głupcem, który będzie musiał wyznać prawdę przed sądem. Adwokatowi trzeba wszystko, jasno, szczerze powiedziéć; a do nas już należy rzecz całą zagmatwać. Jeżeli chcesz. abym cię ratował, musisz mi całą sprawę od a do z opowiedziéć, tak, z ręką na sercu, jak na spowiedzi. Musisz wymienić osobę, która cię do mnie przysłała: nie wątpię, iż jest nią jakiś pan szanowny i znakomity, a w takim razie pójdę złożyć mu osobiście najgłębszy szacunek. Nie powiem mu jednak, tego możesz być pewny, iż wiem od ciebie, że to on cię posiał. Powiem tylko, że przychodzę prosić go o opiekę i pomoc dla spotwarzonego biednego młodzieńca. Razem z nim ułożymy się, w jaki sposób działać wypada i całą tę sprawę załatwimy chwalebnie; dobrze przecie rozumiesz, iż ratując siebie i ciebie będzie musiał ratować. W razie jednak, gdybyś działał tylko na własną rękę i sam tego piwa nawarzył, to i wówczas ciebie nie opuszczę: tylu już ludzi z gorszéj jeszcze wyciągnąłem biedy... Byłeś tylko nie obraził jakiej znakomitéj, wielmożnéj osoby, o tém ciebie z góry uprzedzam, i byleś chciał ponieść pewne drobne wydatki, których powodzenie sprawy wymaga, obiecuję wydobyć cię z matni. Musisz mi powiedziéć nazwisko obrażonego, jak to u nas mówią, i wówczas stosownie do stanu, tytułu i humoru tego człowieka zobaczymy już, czy lepiéj wziąć go pod opiekę, czy też wynaleźć jaki sposób, aby go do kryminału zaskarżyć i tym sposobem zabić mu ćwieka do głowy; bo widzisz, mój chłopcze, trzeba się tylko umiéć dobrze z temi wyrokami obchodzić, to się zaraz okaże, iż nie ma na świecie ani winnych, ani zupełnie niewinnych. Co zaś do proboszcza, jeżeli ma olej w głowie, to będzie milczał; jeżeli nie zechce siedziéć cicho, i na niego sposób znajdziemy. Z każdéj gmatwaniny można się wyplątać, ale do tego potrzeba człowieka. Twoja sprawa jest sprawą nie-lada! trudna, powiadam ci, bardzo niedobra; wyrok mówi jasno i wyraźnie; a jeżeliby rzecz cała miała się tylko tak na cztery oczy, między tobą a sądem, rozstrzygnąć, no, to winszuję, miałbym się z pyszna! Ja, mówię z tobą jak z przyjacielem: za każde głupstwo trzeba pokutować; jeżeli chcesz, aby ci to uszło na sucho, nie żałuj pieniędzy i zaufaj temu, kto ci dobrze życzy, powiedz mu wszystko, słuchaj go we wszystkiém i rób tak, jak on ci poradzi.
W czasie téj całéj przemowy Renzo patrzył na doktora z takim zachwytem i z takiém zdumieniem, jak patrzy wieśniak na jarmarku na kuglarza, który nakładłszy sobie do ust kłaków, kłaków i jeszcze kłaków następnie wyciąga z nich wstęgi, wstęgi i wstęgi. Wszakże, skoro tylko spostrzegł, jaka tu zaszła pomyłka, i skoro zmiarkował, co przez to chce pan doktor powiedziéć, przeciął mu wstążkę w ustach mówiąc: — O! jakże szanowny pan doktor całą tę sprawę zrozumiał? To przecie było zupełnie inaczéj. To nie ja groziłem proboszczowi, to nie ja go straszyłem; ja nigdy nie skrzywdziłem nikogo; niech pan doktor całą wioskę zapyta, wszyscy mu powiedzą, że nigdy nie miałem do czynienia z sądem. To mnie skrzywdzili, i właśnie przyszedłem do szanownego doktora, aby się poradzić, co mam począć; i cieszę się mocno, żem na własne oczy zobaczył te wyroki.
— A, do licha! — zawołał doktor szeroko otwierając oczy. Cóż-to za brednie? A nie mógłżeś mi jasno całéj sprawy opowiedziéć?
— Ależ przepraszam; bo to mnie szanowny pan doktor nie dał czasu opowiedziéć wszystkiego; moja sprawa taka: dziś, właśnie dziś, miałem wziąć ślub — tu głos Renza zadrżał — miałem wziąć ślub z dziewczyną, z którą już od lata byłem po słowie; proboszcz sam dzień dzisiejszy na nasz ślub naznaczył, wszystko już było gotowe. Tymczasem, kiedym z rana przyszedł do proboszcza, ten mi objawił, że ślubu dać nie może, że zaszły pewne przeszkody... Słowem, nie chcąc nudzić szanownego doktora, powiem krótko, żem go zmusił do wyjawienia mi całéj prawdy, a miałem przecież prawo to uczynić, i że mi się przyznał, iż mu zabroniono, pod groźbą utraty życia nas ślubem połączyć. Ten don Rodrigo, ten ciemięzca, ten...
— A toż co? — przerwał mu w téj chwili doktor, ściągając brwi, marszcząc swój nos wiśniowy i wykręcając usta. A toż co ma znaczyć? Jakież to mi głupstwa będziesz tu gadał? Czy to miejsce na takie brednie? W domu możesz mówić o podobnych rzeczach, między takiemiż, jak ty, ludźmi, którzy nie umieją w słowach miary zachować, ale nie tu, nie przed porządnym człowiekiem. Idź sobie, idź, sam nie wiesz, co pleciesz, ja tam nie chcę się wdawać z błaznami, nie chcę słuchać, jak ktoś gada takie rzeczy, takie głupstwa!
— Ale przysięgam...
— Mówię: idź sobie, na nic się nie zdadzą twoje przysięgi, cóż chcesz, żebym z niemi zrobił? Ja się tam do niczego nie wtrącam, ja od wszystkiego ręce umywam. (I pocierał ręce, jakby je naprawdę umywał.) Naucz się pierwéj mówić po ludzku; bo porządnego człowieka nie wolno tak podchodzić znienacka, nie wolno takich figlów mu płatać!
— Ale, niech tylko pan doktór posłucha, — powtarzał Renzo, — niech pan doktór pozwoli... — Lecz doktór nic słuchać nie chciał, krzyczał coraz głośniéj i oburącz Renza do drzwi popychał; a gdy już w tak miły sposób biedaka aż do progu odprowadził, otworzył drzwi z hałasem, zawołał na sługę i rzekł: — Proszę mi zaraz oddać temu człowiekowi wszystko, co przyniósł: ja nie nie chcę, nic nie przyjmę od niego.
Od czasu, jak była na służbie u doktora, kobieta ta nigdy jeszcze nie wypełniała podobnego rozkazu, lecz dziś glos pana był tak stanowczy, iż nie mogła nie usłuchać odrazu. Wzięła cztery nieszczęśliwe ofiary i oddała je Renzowi, patrząc nań z jakąś pogardliwą litością, jakby chciała powiedziéć: musiałeś coś już bardzo przeskrobać, biedaku! Renzo robił jeszcze pewne ceregiele, nie chcąc brać napowrót przyniesionych kapłonów, lecz nic nie pomogło, doktór był niewzruszony, tak, iż w końcu nasz chłopak zdziwiony i rozdrażniony do najwyższego stopnia musiał zabrać swój dar wzgardzony i wracać do domu, aby zawiadomić czekające nań kobiety o pięknym skutku swéj wyprawy.
Tymczasem, po wyjściu Renza, obie kobiety przebrały się w suknie codzienne i Łucya płacząc ciągle, a Agnieszka wzdychając zaczęły się znowu naradzać. Kiedy już Agnieszka nagadała się do woli o owych świetnych skutkach, których należało się spodziewać po odwiedzinach u doktora, Lucya powiedziała, iż trzeba było innych jeszcze środków próbować; że ojciec Krzysztof jest człowiekiem zdolnym przyjść biedakom w potrzebie nietylko z dobrą radą, lecz i z pomocą, i że trzeba byłoby o wszystkiém go zawiadomić. — A, koniecznie, — odpowiedziała Agnieszka — i obie zaczęły obmyślać sposób, w jaki to najlepiéj zrobićby się dało, gdyż po tém, co zaszło, iść do klasztoru, o dwie mile blisko oddalonego od wioski, nie miały odwagi, a pewno, iż żaden rozsądny człowiek nawet-by im tego nie doradził. Lecz, właśnie w tej chwili dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi i ktoś cicho, lecz wyraźnie powiedział: Deo gratias.
Lucya, wiedząc już naprzód, kto to być może, pobiegła drzwi otworzyć i do pokoju, ukłoniwszy się poufale jak stary znajomy, wszedł laik, kwestarz z klasztoru kapucynów, niosąc na plecach duży worek, który skręciwszy mocno przy końcu, oburącz do piersi przyciskał.
— A, brat Galdino! — zawołały obie kobiety.
— Pan Bóg niech będzie z wami, powiedział zakonnik. — Przyszedłem po orzechy[1].
— Idź-no, przynieś orzechy, przeznaczone na kwestę — rzekła Agnieszka do córki. Łucya wstała, zmierzając do sąsiedniego pokoju; lecz w chwili, gdy się już znalazła za plecami brata Galdina, który stał nieruchomie w téj saméj postawie, obejrzała się szybko na matkę i, przykładając palec do ust, przesłała jéj spojrzenie, w którém malowała się i prośba o zachowanie tajemnicy i wielka czułość i pewien rodzaj łagodnego, lecz stanowczego rozkazu. Potém cichutko wyszła z pokoju.
Kwestarz tymczasem, przyglądając się Agnieszce zukosa, powiedział po chwili:
— A ów ślub? To dziś przecież miał się odbyć? uważałem we wsi jakiś ruch niezwykły, jak gdyby zaszło coś nadzwyczajnego. Cóż to Się stało?
— Nic się une stało, tylko proboszcz zachorował i dlatego dziś ślubu nie będzie — odpowiedziała prędko Agnieszka. Gdyby nie ów znak dany przez Łucyą, odpowiedź zapewne brzmiałaby inaczéj. — A jakże tam idzie z kwestą? — dodała zaraz, aby nadać rozmowie inny kierunek.
— Nie dobrze, nie dobrze, moja poczciwa kobieto, oto tu wszystko, com uzbierał. — I z temi słowy zdjął worek z pleców i zaczął nim w ręku potrząsać. — Prawda, że niewiele? a jednak aby zebrać i tę odrobinę, musiałem co najmniéj do dziesięciu drzwi kołatać.
— Ach, bo téż lata coraz mniéj urodzajne! bieda, bracie Galdino, a kto musi liczyć się z każdym chleba kawałkiem, ten przecież nie może być hojny.
— Ażeby urodzaj u Boga uprosić, jakiż jest sposób najlepszy? Tylko jałmużna, moja dobra kobieto, tylko jałmużna. Słyszeliście zapewne o tym cudzie z orzechami, który się wydarzył w naszym klasztorze w Romanii?
— Nic o nim nie wiem, niech mi go brat Galdino opowie.
— O! choćby to przecież wiedziéć musicie, iż w tym klasztorze mieszkał pewien zakonnik, który był świętym i który nazywał się ojciec Makary. Otóż, pewnego dnia (a było-to w zimie) przechodząc ścieżyną przez pole jednego z dobrodziejów naszego zakonu, człowieka także wielkiéj zacności, ojciec Makary zobaczył tego dobrodzieja i czterech wieśniaków z łopatami, zebranych dokoła wielkiego orzecha i zaczynających już podkopywać korzenie, aby drzewo wywrócić. — Co wy chcecie robić z tém biedném drzewem? — spytał ojciec Makary. — E! ojcze, już od tylu lat nie chce rodzić orzechów, to téż go na opał użyję, — odpowiedział gospodarz. — Dajcie mu pokój, zostawcie w ziemi — odrzekł ojciec Makary, — a ja wam powiadam, że w tym roku więcéj będzie na niém orzechów, niż liści. — Dobrodziéj naszego zakonu, który wiedział dobrze, kim jest ów człowiek, co mu to przyrzeka, kazał natychmiast wieśniakom, aby napowrót korzenie ziemią przykryli, i dopędzając ojca Makarego, który nie zatrzymując się szedł daléj swoją drogą, rzekł do niego: — Ojcze Makary, połowę zbioru oddam na klasztor. — Wieść o przepowiedni rozeszła się szybko, i wszyscy śpieszyli przyjrzéć się drzewu. I w rzeczy saméj, na wiosnę całe się kwiatami pokryło, a w lecie było na nim orzechów coniemiara. Zacny nasz dobrodziéj nie doczekał się wszakże téj pociechy, aby je sam mógł otrząsać, bo przedtem już poszedł do nieba po zapłatę za miłosierne czyny, które pełnił za swego żywota. Pozostawił on syna, który jednak wcale nie był podobny do ojca. Otóż więc, gdy nadeszła pora zbierania orzechów, kwestarz poszedł do syna zmarłego dobrodzieja, aby odebrać orzechy przyrzeczone klasztorowi; lecz ten udał, że nic o tém nie wié i posunął swą zuchwałość aż do tego stopnia, że żartując sobie z zakonników powiedział, że, nigdy nie słyszał, aby kapucyni umieli stwarzać orzechy. I wiecież co się stało? Pewnego dnia (słuchajcie tylko uważnie) ten bezbożnik zaprosił do siebie kilku, również godnych towarzyszów, i wśród wesołéj hulanki zaczął im opowiadać o orzechach, o kwestarzu, i śmiał się z zakonu. Zebrani goście chcieli koniecznie zobaczyć ów olbrzymi stos orzechów i gospodarz zaprowadził ich do spichrza. Ale, słuchajcie tylko, cóż się dzieje: otwiera drzwi, idzie do kąta, w którym były zsypane orzechy, i w czasie, gdy mówi: — patrzcie, patrzcie, i sam téż patrzy, aż tam zamiast stosu orzechów, wielki stos suchych liści! A co, dobrą odebrał zapłatę za chciwość? A klasztor nic na tém nie stracił, przeciwnie, wiele zyskał, ponieważ, po tak cudowném zdarzeniu, kwesta orzechów tak była obfitą, iż pewien dobrodziéj ulitowawszy się nad biednym kwestarzem, podarował klasztorowi osiołka, aby dźwigał na sobie zebrane orzechy. A z tych orzechów zrobiono następnie tak wiele oleju, iż każdy mógł iść do klasztoru i brać go sobie tyle, ile potrzębował; bo my jesteśmy jak morze, które odbiera ze wszechstron wodę i znów ją wszystkim rzekom oddaje.
W téj chwili weszła Łucya, niosąc orzechy, któremi wypełniła cały fartuch po brzegi tak, iż z wielkim tylko wysiłkiem mogła go utrzymać za oba koniuszczki. wyciągając przy tém ręce daleko przed siebie. W czasie, gdy brat Galdino zdjąwszy z pleców worek rozwiązywał go, aby weń wsypać obfitą jałmużnę, twarz matki zwróciła się na córkę z wyrazem zdziwienia i wymówki za tak niezwykła rozrzutność; ale Łucya odpowiedziała jéj spojrzeniem, które zdawało się mówić: powiem zaraz, dlaczegom to uczyniła. Kwestarz, obsypując kobiety błogosławieństwy, podziękowaniami, życzeniami obietnicami i pochwałami, zarzucił znów worek na plecy i już się do wyjścia zabierał, lecz w téj chwili Łucya zatrzymała go mówiąc:
— Bracie Galdino, chciałabym, abyście mi wyświadczyli pewną przysługę; abyście powiedzieli ojcu Krzysztofowi, że mam do niego bardzo pilny interes, i prosili go, aby nam tę łaskę wyświadczył i sam do nas przyszedł, bo my biedaki nie możemy pójść do niego.
— Tylko tyle? Nie daléj jak za godzinę ojciec Krzysztof będzie zawiadomiony o waszém życzeniu.
— Napewno?
— Spuśćcie się już na mnie. — I poszedł wprawdzie daleko bardziéj zgarbiony, ale także nierównie weselszy, niż tu przyszedł.
Widząc, iż uboga dziewczyna każę prosić do siebie ojca Krzysztofa i że kwestarz bez najmniejszego zdziwienia i tak chętnie przyrzeka spełnić jéj zlecenie, mogłoby się zdawać niejednemu, iż ów ojciec Krzysztof jest sobie bardzo pospolitym, tuzinkowym mnichem. A jednak, wcale tak nie było. Człowiek ten miał wielkie znaczenie w zakonie i w całéj okolicy; lecz sam już stan kapucynów był takim, iż dla tych ludzi nie mogło być nic zanadto niskiego, ani też zanadto wysokiego. Służyć ubogim i nędznym i odbierać usługi od możnych, wchodzić do pałaców i pod skromne strzechy z tą samą pokorą i pewnością siebie; być nieraz przedmiotem żartów, a jednocześnie osobą, bez któréj obejść się było niepodobna: prosić o jałmużnę wszędzie i następnie rozdawać ją wszystkim, którzy po nią do klasztoru przychodzili; do wszystkiego tego przywykł kapucyn. Gdy szedł drogą, mógł również spotkać księcia, który z uszanowaniem całował koniec sznura jego habitu, jak też i zgraję uliczników, którzy udając, że się bija między sobą, błotem obrzucali mu brodę. Wyraz mnich w owe czasy był wymawiany z najwyższą czcią i z największą pogardą; a kupucyni może silniéj niż każdy inny zakon wzbudzali dla siebie te dwa tak różne uczucia dlatego, iż nie mając nic swego, nosząc habit, który się tak wyróżniał od ubrania innych ludzi, i pełniąc otwarcie cnotę pokory, przez to samo stawali się przedmiotem szacunku lub pogardy, stosownie do usposobienia i sposobu myślenia tych, tak rozmaitych osób, o które się ocierali.
Gdy już odszedł brat Galdino, Agnieszka zawołała: — Oddać wszystkie te orzechy, i to w roku tak ciężkim! — Mamo, daruj mi — odrzekła Łucya — ale gdybym dała ich mniéj, tak jak lat zeszłych, biedny kwestarz musiałby chodzić jeszcze od domu do domu Bóg wié jak długo; a nawet, gawędząc z każdym po drodze o rzeczach najrozmaitszych, Bóg wić, czy nie zapomniałby o mojém zleceniu.
— Masz słuszność; zresztą, przecież to jałmużna, a jałmużna zawsze dobre przynosi owoce, — powiedziała Agnieszka, która pomimo maleńkich swych wad była w gruncie bardzo poczciwą kobietą i która, jak to mówią, w ogień-by skoczyła za tę swoję ukochaną jedynaczkę.
W téj chwili drzwi się otwarły i Renzo, wchodząc z twarzą, wyrażającą silne rozdrażnienie, gniew i boleść, rzucił na stół nieszczęśliwe kapłony, dla których była-to już ostatnia smutna przygoda w owym dniu fatalnym.
— Piękną mi matka dała, radę! — powiedział do Agnieszki. — To mi dopiéro zacny człowiek, który tak umie biedakom pomagać w potrzebie! — I tu opowiedział całą swą rozmowę z doktorem. Agnieszka zdziwiona niepomału smutnym skutkiem wyprawy, usiłowała dowieść, iż jéj rada była dobrą i że Renzo tylko nie potrafił wziąć się do rzeczy tak, jakby się należało; lecz Łucya przerwała ten spór, mówiąc, iż skądinąd lepszéj się spodziewa pomocy. Renzo i tych nowych planów wysłuchał uważnie, jak każdy człowiek, który się w nieszczęściu lub w wielkim kłopocie znajduje. — Lecz, jeżeli ojciec Krzysztof — powiedział po chwili — nie potrafi żadnej rady wynaleźć, to ja sam ją wynajdę.
Kobiety prosiły go aby się uspokoiłaby był cierpliwy, ostrożny, aby we wszystkiém spuścił na Boga. — Jutro — rzekła Łucja — ojciec Krzysztof tu będzie na pewno i zobaczysz, że wynajdzie sposób tak święty, tak piękny, iż nawet przejdzie wszelkie nasze oczekiwania.
— Daj Boże — powiedział Renzo — lecz w każdym razie i ja potrafię dowieść, że mam słuszność kazać sobie sprawiedliwość wymierzyć! Ostatecznie, musiż być jakaś sprawiedliwość na tym świecie!
Na tak bolesnej rozmowie zeszła im reszta owego dnia nieszczęsnego i mrok już począł zapadać.
— Dobranoc — rzekła smutnie Łucya do Renza, który nie mógł się jakoś zdobyć na pożegnanie z narzeczoną.
— Dobranoc! — odpowiedział z większym jeszcze smutkiem.
— Ktoś przecie nam dopomoże, jakoś to będzie! — dodała Łucja — trzeba tylko być rozważnym, ostrożnym, a nadewszystko cierpliwym.
Matka na pożegnanie dała mu jeszcze kilka rad téj saméj mniéj-więcéj treści i narzeczony odszedł z ciężkiém sercem i wzburzonym umysłem, powtarzając co chwila te dziwne wyrazy: — ostatecznie, musi być jakaś sprawiedliwość na świecie! — Wielka-to prawda, iż człowiek przygnębiony nieszczęściem nie wié sam nieraz, co mówi!


ROZDZIAŁ IV.

Słońce nie całkiem jeszcze ukazało się na widnokręgu, a już ojciec Krzysztof opuścił klasztor i szedł do domku, w którym, jak wiedział, czekano nań z upragnieniem.
Pescarenico jest-to mała wioseczka na lewym brzegu Addy, albo raczej jeziora, położona nieopodal od mostu; składa ją kilkanaście domów zamieszkałych wyłącznie prawie przez rybaków i przybranych miejscami w wielkie siecie, , które się suszą na słońcu. Klasztor kapucynów (mury jego po dziś dzień istnieją) znajdował się tuż za wioską przy samém wejściu do niéj, na drodze, która z Lecco do Bergamo prowadzi. Dzień zapowiadał się ślicznie, niebo było pogodne, a w miarę jak słońce coraz wyżej wznosiło się z poza góry, blaski jego różowe, zrazu na szczytach przeciwległych wyżyn zawieszone, coraz większéj nabierały siły i, spuszczając się szybko na boki gór, jasném światłem zalały wreszcie całą dolinę. Wietrzyk jesienny, przelatując po gałązkach drzew morwowych, otrząsał z nich suche listki i rzucał je na ziemię. Na prawo i na lewo w winnicach błyszczały czerwone już wielkie liście winogron; a pasy ziemi świeżo zoranéj odbijały ciemną swą barwą od żółtawych ściernisk, połyskujących kroplami rosy. Był-to obraz wesoły, lecz każda ludzka postać, która się na tém uroczém tle pojawiała, budziła litość i smutek. Od czasu do czasu ojciec Krzysztof spotykał obdartych, wynędzniałych żebraków, którzy, albo się już zestarzeli w tém rzemiośle, albo teraz dopiéro zostali przez nędzę zmuszeni do wyciągania ręki po jałmużnę. Przechodzili w milczeniu obok zakonnika, patrzyli nań z czułością, a chociaż wiedzieli dobrze, iż nic im dać w téj chwili nie może, bo żaden kapucyn nigdy się nawet nie dotknął pieniędzy, oddawali mu ukłon głęboki, dziękując za owę jałmużnę, po którą szli do klasztoru. Widok ludzi pracujących na polach był jeszcze bardziéj bolesny. Niektórzy siejbą zajęci rzucali ziarno z rzadka, skąpo, niechętnie, jak ktoś, co stawi na kartę rzecz niezmiernie mu drogą; inni kopiąc ziemię czynili to z pewnym wysiłkiem i leniwie przewracali skopaną glebę. Na łące, blada i wynędzniała dziewczyna, trzymając na sznurku przerażająco chudą krowę, patrzyła uważnie przed siebie i pochylała się śpiesznie, aby krówkę uprzedzić i zerwać tu i owdzie jakiś listek, który miał służyć za pożywienie dla jéj rodziny, gdyż głód nauczył już ludzi, że i trawą żyć można. Te sceny coraz bardziéj zwiększały smutek zakonnika, który szedł z tém bolesném przeczuciem, iż u celu podroży dowie się o jakimś nieszczęściu.
— Dlaczego jednak Lucya obchodziła go tak dalece? I dlaczegóż, zaraz na pierwsze wezwanie ruszył w drogę z takim pośpiechem, jakby go, co najmniéj, wzywał sam ojciec prowincjał? — I kim był ów ojciec Krzysztof? Musimy odpowiedzieć czytelnikom na wszystkie te pytania.
Ojciec Krzysztof Z*** mógł mieć lat blisko sześćdziesiąt. Jego ogolona głowa, na któréj, według przepisów, obowiązujących dla wszystkich kapucynów, pozostał tylko dokoła wąski krążek z włosów, od czasu do czasu podnosiła się na chwilę jakimś szybkim ruchem, w którym czuć było coś dumnego i niespokojnego, aby natychmiast znów opaść na piersi z wyrazem niewymownéj pokory. Długa, biała broda, zakrywając całkiem dolną część twarzy, podnosiła jeszcze bardziéj wybitne rysy górnéj części oblicza, którym surowy żywot zakonnika i umartwienia wszelkiego rodzaju, nadały wiele powagi, nic nie ujmując z ich wyrazistości. Dwoje oczu zapadłych najczęściéj w ziemię patrzyły, lecz czasem, gdy się do góry podniosły, błyszczał w nich niepospolity, młodzieńczy jakiś ogień; oczy te były jak owe rącze konie, kierowane silną i wprawną dłonią, które choć już wiedzą z doświadczenia, iż nie zdołają wyrwać się na swobodę, niemniéj wszakże od czasu do czasu próbują wierzgać i brykać, za co natychmiast muszą odpokutować, bo woźnica silniéj wędzidło zaciąga.
Ojciec Krzysztof, ani zawsze był takim, ani zawsze był ojcem Krzysztofem: na chrzcie dano mu imię Ludwik. Był on synem pewnego kupca Z*** (wszystkie te gwiazdki mają swe źródło w nazbyt wielkiéj przezorności autora rękopismu), kupca, który na starość, posiadając już piękną fortunkę i tego jedynego syna, wyrzekł się handlu i zaczął żyć, jak wielki pan.
W nowém tém, próżniaczém życiu, poznał iż przeszłość jego godną była pogardy i zaczął mocno się wstydzić tego, że kiedyś coś robił na świecie. To téż od téj chwili zadaniem jego jedyném stało się usiłowanie, aby wszyscy zapomnieli, iż był niegdyś kupcem; wszelkich starań do tego dokładał; samby nawet chciał o tém zapomniéć. Ale sklep, paki, wory, wagi i łokieć stały mu ciągle w myśli, jak ów cień Banka przed oczyma Makbeta, i truły tak, iż nie mógł o nich zapomnićé, nawet wśród uczt wspaniałych i uśmiechów pochlebców i pieczeniarzy, którzy go liczném otaczali gronem. Niepodobna sobie wystawić, z jak wielką ostrożnością biedacy ci musieli omijać każdy wyraz, który mógłby się wydać przymówką do dawnego stanu ich chlebodawcy. I tak, naprzyklad, pewnego dnia, pod koniec wesołéj biesiady, w chwili największego ożywienia, kiedy już trudno było wyrzec, kto tu jest bardziéj zadowolony, czy goście, sprzątający dzielnie wszystko, co się na półmiskach znajdowało, czy gospodarz, który ich częstował; jeden z obecnych, człowiek znany z obżarstwa, do którego pan domu zwracał się ciągle żartując zeń z odcieniem pewnéj dobrodusznéj wyższości, chcąc żartem na żart odpowiedziéć, rzekł nie namyślając się długo, bez cienia nawet złośliwości: — jestem na to głuchy jak kupiec. Lecz w téjże chwili przestraszył się sam tego, co powiedział; ów wyraz kupiec zadźwięczał mu w uszach złowrogo, umilkł z pomieszaniem, spojrzał na twarz gospodarza, która zachmurzyła się nagle, i obaj stracili humor odrazu. Zebrani goście uczuli także pewien rodzaj pomieszania i każdy z nich zaczął przemyśliwać nad sposobem zaradzenia złemu i zatarcia przykrego wrażenia; lecz myśląc tak milczeli, a cisza podwajała jeszcze draźliwość owéj chwili. Reszta dnia zeszła bardzo niewesoło, wszyscy byli jak powarzeni, a nierozsądny, albo raczéj nieszczęśliwy żartowniś nie otrzymał już więcéj zaproszenia. W taki-to sposób trawiony ciągłym niepokojem ojciec Ludwika ostatnie swe lata przepędził, obawiając się ustawicznie, aby zeń nie szydzono i nie zastanawiając się nigdy nad tą wielką prawdą, iż sprzedawanie nie jest bynajmniéj rzeczą gorszą od kupowania, i że nie zawsze przecież wstydził się owego rzemiosła, które pełnił przez czas tak długi. Synowi swemu, choć sam nie szlachcic, dał wychowanie czysto szlacheckie, zgodne z pojęciami czasu, o ile tylko mogły mu na to pozwolić zwyczaje i prawa; kazał go kształcić w naukach i w sztuce rycerskiéj i umarł pozostawiając go jedynym właścicielem dużego majątku.
Ludwik miał nawyknienia wielkiego pana; od dziecka przywykł do rozkazywania, gdyż wszyscy domownicy otaczali go pochlebstwami i starali się uprzedzać każde, najmniejsze nawet jego życzenie. Lecz, kiedy zapragnął zbliżyć się do ludzi posiadających w mieście największe znaczenie, spostrzegł odrazu, iż pójdzie mu to oporem, i że chcąc należéć do ich wybranego grona, wypadnie mu uzbroić się w wielką cierpliwość i pokorę, być poniżanym co chwila i na każdym kroku doznawać upokorzeń. To się nie zgadzało bynajmniéj ani z usposobieniem Ludwika, ani z wychowaniem, które odebrał. Urażony więc usunął się od kółka, do którego czuł tak wielki pociąg i żal zarazem, do którego, jak sądził, miał wszelkie prawo należéć, a które obeszło się z nim jednak tak niesprawiedliwie. Żywiąc w duszy te dwa tak różne uczucia i nie mogąc się zbliżyć do ludzi, którzy w jego przekonaniu byli jedyném odpowiedniém dlań towarzystwem, starał się przynajmniéj dorównać im przepychem i zbytkiem, a nieraz ich nawet prześcignąć, przez co okrywał się w ich oczach śmiesznością i stwarzał sobie nieprzyjaciół i zawistnych. Charakter jego gwałtowny, lecz i szlachetny zarazem, popchnął go z czasem do bardziéj wzniosłego spółzawodnictwa. Czuł wstręt i odrazę do wszelkiego rodzaju nadużyć i niesprawiedliwości; a uczucie to wzrosło w nim jeszcze w skutek osobistego żalu do szlachty, która-to, jak wiemy, największe wówczas popełniała bezprawia. I znowu więc, chcąc jednocześnie dwu tym tak różnym uczuciom zadość uczynić stawał chętnie w obronie słabego i pokrzywdzonego, starał się upokorzyć silnego, a dopuszczającego się bezprawia, wdawał się w rozmaite kłótnie i spory, ściągał na siebie tysiące nieprzyjemności; wkrótce zasłynął szeroko jako obrońca i mściciel uciśnionych biedaków. Ciężki-to był obowiązek co prawda; a łatwo sobie każdy wystawi, ile-to biedny Ludwik musiał miéć nieprzyjaciół, kłopotów, przykrości. Oprócz tego, walcząc za dobrą sprawę, cierpiał jednak niezmiernie z powodu, że i on nieraz, dla dopięcia celu, zmuszony był dopuszczać się podstępu, gwałtów, bezprawia, słowem tego wszystkiego, na co nie mogło zgodzić się jego sumienie i czém tak dalece się brzydził. A ileż to razy najszlachetniejsze jego zamiary spełzły na niczém! Ileż razy upokorzony i pobity wychodził z walki nierównéj! Musiał otoczyć się zgrają brawów, a dla własnego bezpieczeństwa, jak téż i dlatego, aby z nich dzielną miéć pomoc, przyjmował na służbę największych zuchów słynnych z siły i zręczności, a przez to samo największych łotrów i właśnie z powodu, iż sprawiedliwość umiłował, zmuszony był z łajdakami przestawać. To téż nieraz albo zniechęcony niepomyślnym skutkiem jakiejś sprawy, albo zaniepokojony grożącemi mu niebezpieczeństwami, lub wreszcie znudzony towarzystwem brawów i tém, że ciągle musiał się miéć na baczności, zastanawiając się nad przyszłością i nad swoim majątkiem, który się szybko zmniejszał, gdyż co dzień szafował nim hojnie na rożne tak dogadzające jego próżności, jako téż i dobroczynne cele, przychodziła mu myśl wstąpienia do zakonu; bo w owe czasy, klasztor i habit były najpospolitszym ratunkiem dla ludzi, którzy się z jakiego kłopotu chcieli wydobyć. Myśl ta, która, jak tyle innych planów, mogłaby nigdy nie być urzeczywistnioną, zmieniła się jednak w niezłomne postanowienie, w skutek nieszczęśliwego wypadku, najbardziej pamiętnego w całem życiu Ludwika.
Pewnego dnia, szedł po ulicy swego rodzinnego miasta w towarzystwie niejakiego Krzysztofa, niegdyś pomocnika w sklepie jego ojca, a obecnie rządcy w jego domu; dwu tylko brawów postępowało za nim w odległości kilku kroków. Ów Krzysztof, człowiek blisko pięćdziesięcioletni, był niezmiernie przywiązany do swego młodego pana, którego znał jeszcze niemowlęciem i który, wywdzięczając mu się hojnie za jego wierną służbę, dawał mu nietylko sposób do życia, lecz i możność utrzymania przyzwoicie licznéj rodziny. Gdy tak szli, rozmawiając o różnych sprawach domowych, Ludwik spostrzegł naraz, na przeciwległym końcu ulicy pewnego magnata, człowieka niezmiernéj dumy i słynącego szeroko po kraju z nadużyć, których się dopuszczał. Chociaż nie znali się osobiście, Ludwik wiedział, że go ów szlachcic nie cierpi i sam żywił dlań nie mniejszą nienawiść, co zresztą bardzo często zdarza się na święcie, gdyż nie koniecznie trzeba się znać, aby się nienawidzić. Ów pan, za którym postępowało czterech brawów, szedł krokiem pewnym, z głową podniesioną, z wyrazem pogardy i szyderstwa na twarzy. Obaj, zbliżając się ku sobie, szli koło muru, ale Ludwik miał ów mur po prawéj stronie, a to, wedle ogólnie przyjętego zwyczaju, nadawało mu prawo (wszędzie i na wszystko musiało być prawo!) nie oddalać się od niego i nie ustępować z drogi nikomu. Była-to rzecz, któréj podówczas nadawano wielkie znaczenie i o któréj każdy dobrze pamiętał. Lecz, jednocześnie z tém istniało inne jeszcze prawo, albo raczéj zwyczaj, nakazujący każdemu nieszlachcicowi ustępować z drogi przed szlachcicem. Ponieważ w tym razie, jak i w tylu innych wypadkach na świecie, zjawiały się dwa prawa, oba również dobre, z których wszakże jedno zaprzeczało drugiemu, niepodobna było rozstrzygnąć, które z nich jest lepsze, tak, iż nieraz, gdy się spotykało dwoje ludzi upartych i zawziętych, wynikały z tego powodu zajścia gwałtowne. Dwaj wrogowie tymczasem, idąc tuż koło muru, coraz się bardziéj ku sobie zbliżali. W chwili, gdy już ich zaledwie kilka kroków od siebie dzieliło, dumny magnat zatrzymał się, zmierzył pogardliwém spojrzeniem Ludwika, jeszcze wyżéj podniósł głowę i rzekł głosem rozkazującym:
— Proszę mi z drogi ustąpić.
— To pan niech ustąpi, ja stoję z prawéj strony — odpowiedział Ludwik.
— Czy z prawéj czy z lewéj, tacy ludzie jak ty muszą mi zawsze ustępować z drogi.
— Tak zapewne, gdyby tylko zuchwałość takich ludzi, jak pan, była dla nas prawem.
Tymczasem brawi stanęli tuż za plecami swych panów, rzucając na siebie pełne nienawiści spojrzenia i trzymając ręce na mieczach, gdyż czuli, że lada chwila walka wybuchnie. Lud zaczął się gromadzić i zdaleka przypatrywał się całéj téj scenie; a obecność tylu widzów rozdrażniała jeszcze bardziéj zwaśnionych.
— Z drogi mi zaraz, ty podły kupcze, albo cię nauczę uszanowania dla szlachty!
— To kłamstwo, nigdy podłym nie byłem.
— Sam kłamiesz mówiąc, że ja kłamię! A gdybyś był szlachcicem, dowiódłbym ci zaraz ot tym moim mieczem, że ty kłamcą jesteś, ty!
— Bardzo to wygodna wymówka dla tchórzów, którzy się boją czynem poprzéć obelżywe wyrazy!
— Chłopcy, zaraz mi do błota wrzucić tego łotra! — zawołał szlachcie, zwracając się do swoich brawów.
— Ho, ho! zobaczymy! — odrzekł Ludwik, cofając się o jeden krok i kładąc rękę na szabli.
— Zuchwalcze! — krzyknął wyciekły z gniewu szlachcic, dobywając miecza: — zuchwalcze, zabiję cię tym mieczem, a potém go złamię, gdy już krwią twoją podłą się splami!
I rzucili się na siebie, a brawi pośpieszyli na pomoc swym panom. Walka była nierówną, najprzód dlatego, że po jednéj stronie więcéj było ludzi, a powtóre, iż Ludwik nie chcąc nastawać na życie przeciwnika starał się tylko razy odbijać i broń mu z ręki wytrącić; napastnik zaś przeciwnie chciał jego śmierci za jakąbądź cenę. Już Ludwik został silnie w lewą rękę raniony przez brawa i policzek miał także draśnięty, a główny napastnik coraz wściekléj nacierał i zdawało się, że lada chwila położy go trupem, gdy Krzysztof, widząc pana w tak straszném niebezpieczeństwie, nagle z podniesionym sztyletem rzucił się na szlachcica. Ten, zwracając cały swój gniew na Krzysztofa, odraza przeszył go na wylot. Na tak okropny widok, Ludwik, nie wiedząc już prawie, co czyni, cały swój miecz utopił w brzuchu przeciwnika, który w téjże chwili z jękiem padł na ziemię, tuż obok wiernego sługi. Brawi szlachcica, widząc, że już wszystko skończone, z przestrachem, w rożne rozbiegli się strony; brawi Ludwika, pokiereszowani i zbici porządnie nie mając tu nic więcéj do roboty i nie chcąc w tak pięknym stanie znaleźć się wśród tłumu, aby nie ściągnąć jakiejś przykrości na siebie, również z placu umknęli. Ludwik pozostał sam, mając u nóg dwu konających ludzi, a dokoła tłum ciekawych, którzy zewsząd zaczęli nadbiegać.
— Co to jest, co się stało? — Jeden, drugi! — Toż go poczęstował! — Kto został zabity? — Ten, ten, wielmożny. — O! Matko Boska, to ci sprawa nielada! — Sam sobie winien. — Kto szuka, ten znajdzie. — Choć raz dostał za swoje, dobrze mu tak! — Teraz już dokazywać nie będzie! — Ależ go pchnął! W sam środek brzucha! — Będzie z tego nielada historya! — A tenże drugi biedak? — Mój Boże, mój Boże, cóż za straszny widok! — Patrzcie, ale i ten, ten co stoi, także ledwie się trzyma na nogach. — Ratujcie go, ratujcie! Cały we krwi, cały w ranach.
— Niech pan ucieka, niech pan ucieka! — Prędzej, prędzej, Póki czas jeszcze!
Te ostatnie wyrazy coraz częściéj, coraz głośniéj dawały się słyszéć w tłumie, świadcząc jasno o życzeniu ogółu; a z radą przyszła téż i pomoc. Nieopodal znajdował się klasztor kapucynów, schronienie, jak to już wie każdy, niedostępne dla siepaczy, ani dla tego wszystkiego, co wówczas nazywało się prawem i sprawiedliwością. Ranionego zabójcę, nawpół zemdlonego, lud na rękach prawie tam zaniósł, oddał go zakonnikom, prosząc dlań o troskliwą opiekę i mówiąc: — to dobry, miłosierny człowiek, zabił przed chwilą dumnego łotra, ale nie jego w tém wina, został napadnięty, musiał się bronić, zmuszono go niemal do tego.
Ludwik nigdy jeszcze dotąd krwi nie przelał, a chociaż zabójstwa tak się często w owe czasy zdarzały, iż każdy patrzył na nie, jak na rzecz bardzo zwyczajną; jednak widok człowieka, który padł z jego ręki, przeraził go strasznie i wywołał w nim cały tłum dziwnych, nowych, nieznanych mu uczuć. Gdy nieprzyjaciel runął na ziemię, a na jego twarzy, przed chwilą jeszcze pełnéj nienawiści i gniewu, rozlał się nagle głęboki, poważny spokój śmierci, w duszy zabójcy dokonał się odrazu przewrót olbrzymi. Bez czucia prawie dostał się do klasztoru, nie pojmując, co się z nim dzieje, a gdy po pewnym czasie powrócił do zmysłów, znalazł się w szpitalu, na łóżku, w rękach zakonnika chirurga, który mu opatrywał ranę (kapucyni zwykle w każdym klasztorze mieli jednego chirurga). Inny zakonnik, którego obowiązkiem było spowiadać konających i który nieraz już oddawał tę ostatnią posługę ludziom na środku ulicy, został natychmiast wysłany na miejsce walki. Gdy po upływie kilku minut stamtąd powrócił, udał się zaraz do szpitala i zbliżając się do łóżka, na którém leżał Ludwik: — pociesz się, synu, — rzekł — człowiek ten umarł przynajmniéj jak dobry chrześcijanin, kazał powiedziéć, że ci z całego serca przebacza i że prosi, abyś i ty mu przebaczył. — Wyrazy te do reszty wróciły Ludwikowi przytomność, jasno i żywo wszystko sobie przypomniał; uczuł żal niezmierny z powodu straty przyjaciela, zgryzotę i przestrach na myśl, iż zabił człowieka, iż nie zdołał się pohamować, i litość, litość pełną boleści dla tego, który poległ z jego ręki.
— A ów drugi biedak? — spytał z niepokojeni zakonnika.
— Ów drugi nie żył już, kiedy przyszedłem.
Tymczasem dokoła klasztoru i w jego pobliżu roiły się krocie ciekawego ludu; lecz nadszedł oddział siepaczy, tłum rozpędził i stanął w pewnéj odległości od drzwi klasztornych, tak jednak, aby módz widziéć każdego, kto w nich się ukaże. Wkrótce potém zjawili się też, wuj zabitego, dwaj jego kuzyni, jego brat w wielkim orszaku brawów, wszyscy uzbrojeni od stóp do głów i zaczęli krążyć dokoła klasztoru, poglądając z wyrazem groźby i pogardy na resztki owych ciekawych, którzy jeszcze się tu znajdowali i, chociaż nie odważali się powiedziéć: — dobrze mu tak, dawno już mu się to należało: — mieli jednak owę myśl jasno wypisaną na twarzach.
Skoro tylko Ludwik zdołał się nieco uspokoić, zaraz wezwał do siebie spowiednika i w gorących wyrazach błagał go, aby zechciał się udać do żony Krzysztofa, wyjednał u niéj przebaczenie dla niego za to, iż, choć nie z własnéj winy, stał się jednak przyczyną śmierci jéj męża i powiedział jéj, że on bierze na siebie zapewnienie losu całéj rodziny nieboszczyka. Potém zaczął myśléć nad swém położeniem, uczuł, że w duszy jego z nową silą budzi się pragnieniu wstąpienia do zakonu; zdało mu się, iż sam Bóg tę mu drogę wskazuje, pozwalając mu znaleźć przytułek w klasztorze w tak strasznéj chwili jego życia, chciał odpokutować za swą zbrodnię; i po godzinie namysłu postanowił spełnić swój zamiar bezzwłocznie. Kazał prosić do siebie ojca gwardyana i objawił mu swoje życzenie. Ojciec gwardyan odpowiedział na to, że nie należy iść za pierwszym popędem, że trzeba strzedz się tak prędkich postanowień, że wstąpienie do zakonu jest rzeczą tak ważną, iż potrzebuje głębokiego zastanowienia, lecz, że ostatecznie, jeżeli przez czas dłuższy wytrwa w swych zamiarach, zostanie z pewnością przyjęty. Wówczas, przywoławszy rejenta, sporządził akt darowizny całego swego majątku (a był-to jeszcze piękny majątek) na korzyść rodziny Krzysztofa, rozporządzając nim w ten sposób, iż wdowie znaczną kwotę pieniężną wyznaczył, a resztę podzielił między ośmioro dzieci nieboszczyka.
Postanowienie Ludwika niezmiernie było na rękę zakonnikom, którzy z jego powodu znaleźli się w bardzo draźliwém położeniu. Odmówić mu gościnności, przez to narazić go na prześladowanie ze strony sprawiedliwości, to jest na zemstę jego wrogów; o tém nawet myśléć nie chcieli. Znaczyłoby to zrzec się dobrowolnie swoich przywilejów, stracić wiarę u ludu, ściągnąć na siebie naganę kapucynów całego świata za to, iż naruszają przynależne im prawo, narazić sobie wszystkie władze duchowne, które uważały siebie za opiekunów tego prawa. Z innéj zaś strony wiedzieli dobrze, że rodzina zabitego, mająca wielkie znaczenie i licznych stronników w kraju, postanowiła się zemścić i objawiła, że każdego, kto przed jéj słusznym gniewem zechce zasłaniać zabójcę, będzie uważała za osobistego wroga. Wprawdzie, historya nic o tém nie mówi, czy bardzo cierpieli nad śmiercią zabitego i czy choć jedna łezka wylaną została z tego powodu: powiada tylko, iż wszyscy zapłonęli straszną nienawiścią do zabójcy i chcieli, bądź co bądź, dostać go w swoje ręce. Otóż Ludwik, przywdziewając habit, odrazu całéj téj przykréj sprawie nadawał inny kierunek, odrazu załagadzał wszystko. Spełniał pewien rodzaj zadośćuczynienia, nakładał na siebie pokutę, przyznawał się poniekąd do winy, nie usiłował się bronić, słowem stawał się nieprzyjacielem, który broń składa. Rodzina zmarłego mogła nawet, jeżeli tylko miała ochotę, wierzyć w to sama i rozgłaszać po świecie, że Ludwik wstąpił do zakonu z obawy jéj gniewu. W każdym razie doprowadzenie człowieka do wyzucia się ze swego mienia, do ogolenia sobie głowy, do chodzenia boso, do sypiania na sienniku i do życia z jałmużny, mogło wydać się karą dość wielką, nawet dla najbardziéj zaciętego wroga.
Ojciec gwardyan udał się do brata zabitego magnata i z pokorą nie pozbawioną jednak godności, po zapewnieniu go o wielkim szacunku — który cały jego klasztor żywi dla tak godnej i wielmożnej rodziny, również jak i o gotowości do służenia jéj we wszystkiém, co tylko od nich zależy, opowiedział mu o postanowieniu Ludwika, o jego szczerym żalu, dając zręcznie do poznania, iż, jak sądził, wszyscy powinni być z tego zadowoleni, że w ten sposób sprawiedliwości już się stało zadość i jeszcze zgrabniéj, i jeszcze z większą pokorą dowiódł czarno na białém, że czy się to mu podoba, czy nie podoba, rzecz już jest skończona i wypada z nią się pogodzić. Brat zmarłego wpadł w gniew okropny, który kapucyn wziął niby za objaw rozpaczy, tak iż co chwila powtarzał: — słuszna, bardzo słuszna, bardzo słuszna boleść, pojmuję ją doskonale. Potém objawił, iż jego rodzina i teraz nawet potrafi ukarać winnego, na co już kapucyn nic nie odpowiedział; w ostatku zażądał, aby zabójca jego brata natychmiast się z miasta wydalił. Ojciec gwardyan, który już naprzód to postanowił, powiedział, iż rzecz ta da się zrobić, pozwalając w ten sposób, aby pan wielmożny wyobrażał sobie, że zakon czyni to na jego życzenie. Wszystko więc składało się wybornie: zadowolona była rodzina zmarłego, bo z téj sprawy wychodziła z honorem; zadowoleni zakonnicy, bo ratując człowieka i swe przywileje, nie narazili się jednak nikomu; zadowolona szlachta, bo widziała sprawę takiéj wagi zakończoną chwalebnie; zadowolony lud, bo mu się udało wyciągnąć z biedy człowieka, którego kochał, i podziwiać i zachwycać się jednocześnie tak cudowném jego nawróceniem się do Boga; i wreszcie, zadowolony najbardziéj ze wszystkich sam Ludwik, rozpoczynający nowy żywot pełen pokuty i umartwienia, który, jeżeli nie mógł już naprawić, to przynajmniéj zmniejszał jego przestępstwo i łagodził, choć w części, gorzkie wyrzuty sumienia. Myśl, że jego postanowienie będą przypisywać tchórzostwu, smuciła go z razu, lecz wkrótce pocieszył się tém, że i ów sąd niesprawiedliwy powinien znieść cierpliwie, jako karę za swą straszną winę. Tak więc, w trzydziestym roku życia, przywdział habit, a ponieważ, stosownie do przepisów zakonu, musiał się wyrzec imienia, pod ktorém dotąd znany był w świecie, i zamienić go na inne, wybrał sobie imię Krzysztofa, aby mu co chwila przypominało czyn, za który miał pokutować.
Po dopełnieniu obrzędu obłóczyn, ojciec gwardyan oświadczył mu, że czas nowicyatu spędzi w ***, miejscowości odległej o mil sześćdziesiąt, i że jutro wyruszy już w drogę. Nowicyusz z pokorą czoło pochylił i rzekł: — Wielebny ojcze, niech mi wolno będzie prosić o pewną łaskę dla siebie. Oto, przed opuszczeniem tego miasta, w ktorém krew ludzką przelałem, w ktorém pozostawiam rodzinę obrażoną śmiertelnie, chciałbym przynajmniéj ją przeprosić, wykazać jéj całą boleść, którą czaję z powodu, iż nie mogę winy méj naprawić, i błagać brata zabitego przeze mnie człowieka, aby się ulitował, aby mi z całego serca przebaczył. Może Bóg w nieograniczonéj dobroci zechce mi swą łaską dopomodz, może przebaczenie wyżebrzę. — Ojciec gwardyan zaraz sobie pomyślał, iż krok ten, już sam przez się chwalebny, mógł jeszcze posłużyć do zupełnego pojednania możnéj rodziny z zakonem; to też nie tracąc czasu poszedł natychmiast do brata zmarłego, aby mu prośbę Krzysztofa przedstawić. Na tak niespodzianą wiadomość, krew zawrzała w dumnym, magnacie, a jednak uczuł pewien rodzaj zadowolenia. Po chwilowym namyśle rzeki: — niech przyjdzie jutro — i naznaczył godzinę. Gwardyan wrócił niosąc nowicyuszowi tak pożądaną nowinę.
Magnat zrozumiał odrazu, że takie zadosyćuczynienie, im głośniéj i éuroczyściej się odbędzie, tém więcéj zyska na tém jego osobiste znaczenie wśród krewnych i całej okolicznéj szlachty, i że pod pewnym względem będzie ono stanowić świetną kartę w dziejach jego rodu. Rozesłał natychmiast gońców do wszystkich krewnych, zapraszając ich na dzień następny do siebie, w celu wysłuchania uroczystych przeprosin zabójcy jego brata. Nazajutrz, w południe, w całym pałacu roiło się od szlachty różnéj płci i wieku; pełno tu było szerokich płaszczów rycerskich, wspaniałych pióropuszów, bogatych łańcuchów, wielkich krez i szumiących, powłóczystych sukien. Przedpokoje, dziedziniec, a nawet znaczną część ulicy zalegał tłum paziów, brawów i ciekawych mieszczan. Brat Krzysztof, zbliżając się do pałacu, spostrzegł te przygotowania, odgadł ich znaczenie i doznał przykrego uczucia; ale na chwilę tylko, gdyż zaraz sobie powiedział: — tak być powinno: zabiłem go publicznie, wobec tylu jego wrogów; to była zbrodnia, teraz nastąpi pokuta. I tak, ze spuszczoną głową, w towarzystwie kapucyna, który kroczył przy jego boku, przestąpił próg owego pałacu, przeszedł przez dziedziniec wpośród tłumu, przyglądającego mu się z niezbyt grzeczną ciekawością, potém przebył schody, potém inny tłum z saméj szlachty złożony, który ustępując mu z drogi z niemniejszą ciekawością przypatrywał się jego osobie i wreszcie znalazł się przed bratem zamordowanego. Dumny pan oczekiwał nań w środku sali w gronie najbliższéj rodziny; stał z głową podniesioną do góry, choć oczy jego w ziemię patrzyły, lewą rękę oparł na szabli, a prawą przytrzymywał na piersiach koniec płaszcza, który na ramię zarzucił.
Zdarza się czasem, iż nie tylko twarz, ale cała postać człowieka jest takiém potężném odbiciem, takiém objawieniem się jego duszy, że nawet wielki tłum widzów jednomyślnie zgadnie uczucie, które go w téj chwili ożywia. Oblicze i postawa brata Krzysztofa mówiła jasno otaczającym, iż nie z obawy gniewu ludzkiego przywdział sukienkę zakonną i poddał się temu upokorzeniu: wszyscy to nagle uczuli. Gdy spostrzegł gospodarza domu, przyśpieszył kroku, ukląkł przed nim, ręce skrzyżował na piersiach i pochylając ogoloną głowę rzekł: — panie, jestem zabójcą twego brata. Bóg mi świadkiem, iż oddałbym życie za to, aby go tobie powrócić, lecz nie mogąc tego uczynić, pozostaje mi tylko żałować gorzko za popełnioną zbrodnię i błagać ciebie, abyś mi dla miłości Chrystusa przebaczył. — Oczy wszystkich były zwrócone na nowicyusza i na człowieka, do którego mówił; w sali panowała cisza głęboka. Gdy umilkł brat Krzysztof, między obecnemi powstał szmer wyrażający uwielbienie i litość. Szlachcic, w którego całéj postawie znać było dotąd przymus i gniew z trudnością tłumiony, po téj przemowie nagle się zmieszał i pochylając się nad klęczącym rzekł głosem zmienionym; — proszę wstać... doprawdy... obrażony... rzecz ta na prawdę... lecz już ta suknia duchowna... i nie tylko dlatego, ale także ze względu na osobę... bracie... ojcze, proszę, bardzo proszę, abyś powstał... Mój brat... nie mogę temu zaprzeczyć... był człowiekiem... trochę... trochę zanadto żywym. Lecz wszystko, co się dzieje, z woli boskiéj pochodzi. Niech to pójdzie w zapomnienie... Ależ ojcze, osoba duchowna nie powinna tak na klęczkach pozostawać przed... — I ujął go za obie ręce i zmusił do powstania. Brat Krzysztof stojąc przed nim, lecz zawsze ze spuszczoną głową odpowiedział: — Więc mogę mieć nadzieję, iż przebaczenie otrzymam! A skoro pan mi przebaczysz, może mi i inni, może mi i sam Bóg przebaczy. O, gdybym z ust twoich mógł usłyszéć ten wyraz!
— Przebaczyć? — powiedział szlachcic. — Ależ ojcze, nie potrzebujesz już tego. Zresztą, jeżeli takiém jest twoje życzenie, to powiem, iż przebaczam ci z całéj duszy, z całego serca i że wszyscy...
— Tak, wszyscy, wszyscy! — zawołali zgodnie obecni. Twarz zakonnika zajaśniała niewymowną radością, lecz i ta radość nie zdołała zatrzeć wyrazu pokory, boleści i żalu za owę winę, któréj już żadne ludzkie przebaczenie zagładzić nie mogło. Szlachcic dostrzegł ten wyraz i nie mogąc już dłużéj zapanować nad wzruszeniem, które w téj chwili ogarnęło wszystkich, zarzucił ręce na szyję nowicyusza i obaj zamienili z sobą pocałunek zgody.
— Dobrze! ślicznie! — ozwały się glosy ze wszystkich stron sali; powstał ruch między zebranemi, wszyscy cisnęli się do zakonnika, otaczając go kołem. Tymczasem weszła służba, niosąc na tacach przysmaki i różne napoje. Gospodarz domu zbliżył się do Krzysztofa, który już się do wyjścia zabierał, i rzekł: — Ojcze, nie czyń mi téj krzywdy, przekąś choć cokolwiek; daj mi ten dowód przyjaźni. — I sam, pomijając innych gości, chciał go najpierwszego częstować; lecz zakonnik cofnął się o krok jeden i powiedział stanowczo, choć z uśmiechem: — te rzeczy już nie dla mnie. Jednak, skoro mi wolno z twoich darów korzystać, to będę cię prosił, panie, o inną łaskę. Puszczam się w drogę; każ mi przynieść bochen chleba, abym mógł powiedziéć, że zaznałem twego miłosierdzia, że jadłem twój chléb; abym mógł unieść z sobą ten dowód twego przebaczenia. — Szlachcic wzruszony do głębi rozkazał spełnić to życzenie; i po chwili zjawił się służący w stroju galowym, niosąc na srebrnéj tacy bochenek chleba, który podał zakonnikowi; zakonnik wziął chleb, podziękował i włożył go do swojéj koszałki, poczém raz jeszcze uścisnąwszy gospodarza i wszystkich tych, którzy choć na chwilkę mogli się do niego docisnąć, z niemałym trudem wydostał się z sali. W przedpokoju i na schodach musiał sobie drogę torować wśród służby a nawet brawów, którzy całowali kraj jego szaty, sznurek i kaptur habitu, i wreszcie znalazł się na ulicy w tłumie rozrzewnionego ludu, który niosąc go w tryumfie odprowadził aż do jednéj z bram miejskich. Stąd już rozpoczął swą pieszą pielgrzymkę do miejsca, w którém, z rozkazu ojca gwardyana, miał nowicyat odbywać.
Brat zabitego i wszyscy jego krewni, którzy spodziewali się w dniu tym zaznać niemałéj uciechy z powodu upokorzenia bliźniego, zostali natomiast napełnieni czystą radością, mającą swe źródło jedynie w miłości i przebaczeniu. Po odejściu zakonnika, goście jeszcze przez czas pewien pozostawali w pałacu, rozmawiając z niezwykłą serdecznością i zgodą o rzeczach, o których zrana ani im się nawet śniło. Zamiast mówić, jak zwykle, o zatargach z innemi magnackiemi domami, o pomszczonych obrazach, o wygranych zakładach, o sprawach honoru, mówili teraz o szlachetności i pokorze nowicyusza, o zgodzie, braterstwie, o darowywaniu uraz. A niejeden, który w zwykłych warunkach opowiedziałby zebranym po raz już pięćdziesiąty o tém naprzyklad, jak książę Mucyusz, jego ojciec, potrafił zalać za skórę markizowi Stanisławowi, w czasie téj tak pamiętnéj kłótni, która między niemi wybuchła z powodu i t. d., i t. d., teraz przeciwnie, opowiadał o pokorze i anielskiéj cierpliwości pewnego zakonnika, imieniem Szymon, który nie żył już od lat wielu. Gdy już się goście rozeszli, gospodarz, który nie zdołał jeszcze ochłonąć całkowicie ze wzruszenia, zaczął zastanawiać się nad tém, co mówił zakonnik i przypominać sobie własne swe wyrazy, a zdziwiony niepomału całym obrotem téj sprawy mruczał od czasu do czasu pod nosem; — no proszę, to dyabeł z tego mnicha! — (jesteśmy zmuszeni powtórzyć tu jego słowa bez żadnéj zmiany) — to dyabeł, dopiéro! Gdyby tak jeszcze przez czas pewien na klęczkach przede mną pozostał, gotów byłbym sam go przepraszać, przepraszać za to, że mi zabił brata! — Nasz rękopism czyni jeszcze wzmiankę o tém, iż w dalszém swém życiu wielmożny pan okazywał już nieco więcéj rozwagi, nie tak licznych jak przedtem dopuszczał się nadużyć i wogóle stał się bardziéj ludzkim.
Tymczasem brat Krzysztof opuściwszy miasto szedł na miejsce swego przeznaczenia, czując w duszy taki spokój, jakiego jeszcze nie zaznał od chwili spełnienia strasznéj zbrodni, na odpokutowanie któréj całe swe życie poświęcał. Zatopiony w myślach o owych trudach, umartwieniach i upokorzeniach, które go w nowym zawodzie czekały i które miały przynieść ulgę jego sumieniu, bezwiednie niemal stosował się do przepisu, nakazującego milczenie nowicyuszom. Gdy już uczuł głód i potrzebę wypoczynku, zatrzymał się u pewnego dobrodzieja zakonu, wyjął ów chleb zgody, z jakąś niewymowną rozkoszą spożył zeń kawałek, a resztę odłożył do koszałki, aby ją zachować na wieczną pamiątkę.
Nie jest moim zamiarem opisywać tu cały przebieg jego życia w zakonie, powiem tylko, że pełniąc z największą gorliwością i z całém oddaniem się te obowiązki, które mu powierzano zazwyczaj, to jest: kazanie po kościołach, doglądanie chorych i spowiadanie umierających, nie zaniedbywał nigdy skorzystać z każdéj nadarzającéj się sposobności, aby pełnić dwie inne jeszcze powinności, które sam na siebie nałożył: godzić zwaśnionych i opiekować się uciśnionemi. Niemało się przyczyniły do tego, choć sam nawet o tém nie wiedział, owe resztki usposobień rycerskich, których ani umartwienia, ani pokora nie mogły całkowicie wytępić. Wyrażał się zwykle z wielką skromnością, prostotą i powagą, lecz wówczas, gdy chodziło o bronienie praw pokrzywdzonego, lub o wykazanie czyjéjś niewinności, stawał się nagle innym człowiekiem, odzyskiwał całą swą dawniejszą energię, a mowa jego, która nabrała dziwnéj siły i wyrazistości przez to, iż kazał tak często, brzmiała uroczystém natchnieniem. Jego twarz, jego cała postać świadczyły jasno o długiéj walce, która się w nim staczać musiała pomiędzy ognistym, silnym, wrażliwym temperamentem a wolą niezłomną, zawsze zwycięską, zawsze czujną i posłuszną wzniosłym, szlachetnym pobudkom. Pewien kapucyn, jego wielki przyjaciel, powiedział o nim kiedyś, iż jest jak owe wyrazy zanadto dosadne w zwykłéj swéj formie, które wymykają się jednak ludziom, nawet dobrze wychowanym, w chwilach silnego rozdrażnienia i które, choć są wymawiane półgębkiem, przez zęby i ze zmianą niektórych głosek, zawsze jednak muszą wiele zachować ze swéj dobitności pierwotnéj. Gdyby jakaś biedaczka, o któréj istnieniu nawet dotychczas nie wiedział, zażądała jego pomocy, ojciec Krzysztof natychmiast-by do niéj pośpieszył. A cóż dopiéro skoro chodziło o Łucyę. któréj był spowiednikiem, któréj niewinność i skromność uwielbiał, dla któréj już od dni kilku obawiał się groźnych niebezpieczeństw z powodu owego niecnego prześladowania jej przez don Rodriga. Obawiał się również, aby jego rada co do zachowywania milczenia w wiadoméj sprawie teraz na złe Łucyi nie wyszła; tak, iż do zwykłéj litości, którą w nim każde nieszczęście, dotykające bliźniego, budziło, przyłączyły się jeszcze w tym razie owe skrupuły, które tak często dręczą zacnych i sumiennych ludzi.
Jednakże w przeciągu tego czasu, który poświęciliśmy na zabranie z nim bliższéj znajomości, ojciec Krzysztof znalazł się u celu podróży, otworzył drzwi, a kobiety, wypuszczając z rąk kłąbki jedwabiu, który w téj chwili zwijały, zawołały razem: — Ach, ojcze Krzysztofie, niech cię Bóg błogosławi za to, żeś do nas pośpieszył!


ROZDZIAŁ V.

Ojciec Krzysztof zatrzymał się na progu, a spojrzawszy na obie kobiety, odgadł zaraz, że go nie zawiodły przeczucia. A więc? — powiedział, zwolna głowę podnosząc, głosem w którym czuć było, iż nie spodziewa się usłyszéć nic pomyślnego. Łucya, za całą odpowiedź, tylko płaczem wybuchła. Matka zaczęła przepraszać, iż się odważyły... lecz zakonnik wszedł do pokoju i, siadając na stołku o trzech nogach, przerwał jéj mowę, zwracając się z temi słowy do Łucyi; — uspokój się, biedne dziecię. A wy — rzekł do Agnieszki — powiedzcie mi, co się stało. — W czasie, gdy poczciwa kobieta, jak mogła najlepiéj i ze wszelkiemi szczegółami, opowiadała bolesną przygodę, zakonnik to nogą tupał zlekka, to wargę przygryzał, to oczy wznosił do nieba, przyczém twarz jego ciągle się mieniła. Gdy Agnieszka już mówić przestała, ukrył twarz w dłoniach i zawołał: — O wielki Boże! I dopokiż to!... — Ale nie skończył swej myśli i zwracając się do kobiet: — biedne wy, biedne — powiedział — Bóg was ciężko nawiedził. Biedna Lucya!
— Nie opuścisz nas, ojcze? — łkając rzekła dziewczyna.
— Ja, miałbym was opuścić? — odpowiedział zakonnik — A jakiémże czołem śmiałbym prosić Boga o jakąś łaskę dla siebie, gdybym was opuścił w tak wielkiéj potrzebie i w takiém nieszczęściu! Was, których On mojéj pieczy powierzył! Nie traćcie odwagi; On Wam dopomoże: On wszystko widzi; On może wybrać za narzędzie swéj sprawiedliwości nawet tak nędznego robaka, jakim ja jestem, aby upokorzyć takiego... Zaraz, trzeba zobaczyć, pomyśléć, zastanowić się nad tém, jakby tu sobie najlepiéj poradzić.
I wsparł łokieć lewéj ręki na kolanie, twarz na dłoń pochylił, prawą ręką ujął białą brodę, jakby po to, aby lepiéj zebrać i zjednoczyć wszystkie siły swéj duszy. Ale i najbardziéj głęboka rozwaga do tego jedynie wyniku mogła go doprowadzić, iż owa sprawa była nad wszelki wyraz zawikłaną i trudną, że trzeba było jaknajśpieszniéj na nią radę wynaleść i że wszystkie środki, któremi mógł rozporządzać, były niezmiernie błahe, słabe, niebezpieczne i niepewne. Zawstydzić don Abbondia i starać mu się dowieść, jak dalece wykroczył przeciwko swym obowiązkom? Lecz cóż znaczą dla niego wstyd i obowiązek, wówczas, gdy się lęka o życie? Zastraszyć go również? Lecz czém? Co może dorównać obawie zostania zabitym? Zawiadomić o wszystkiém kardynała arcybiskupa i od niego żądać pomocy? Na to wiele czasu potrzeba: a tu tymczasem? a zresztą?... Gdyby nawet ta nieszczęśliwa dziewczyna i wyszła za mąż, czyżby człowiek, który ją dziś prześladuje, dlatego o niej myśléć zaprzestał? Kto wie jak daleko może się posunąć... A opór mu stawić? W jaki sposób? O! gdybym mógł — myślał biedny zakonnik — gdybym mógł zapewnić sobie pomoc kapucynów tutejszych, kapucynów z Medyolanu, całego zakonu! Lecz nie jest-to sprawa zwyczajna; w tym razie nie pomogliby mi zakonnicy; brawi don Rodriga tak często doznawali przytułku w klasztorze. Zostałbym sam, bez żadnéj pomocy; jeszcze-by mię posądzono... powiedzianoby, żem intrygant, że wichrzę w okolicy, że w niepotrzebne sprawy się wdaję! A co jeszcze gorsza, jakimś krokiem nierozważnym, jakiemś przedsięwzięciem, któreby się nie udało, mógłbym przyśpieszyć nieszczęście, zgubić ostatecznie tę biedaczkę. W końcu, zważywszy wszystkie okoliczności téj tak trudnéj sprawy, uznał za najlepsze udać się do don Rodriga i błagać go o to, aby swych niecnych zamiarów zaniechał, a nawet, gdyby nie pomogły prośby, zagrozić mu karą bożą w życiu przyszłém.
W czasie, gdy zakonnik był pogrążony w głębokiéj zadumie, Renzo, którego tak liczne i tak łatwe do odgadnięcia powody do tego domu ciągnęły, zjawił się we drzwiach; lecz widząc zamyślonego ojca Krzysztofa i kobiety, które dawały mu znaki, aby nie przeszkadzał, zatrzymał się w progu. Ojciec Krzysztof, podnosząc głowę w celach zawiadomienia kobiet o swém postanowieniu, spostrzegł go i powitał ze zwykłą życzliwością, którą jeszcze litość w téj chwili zwiększała.
— Ojcze... czy już ci mówiła? — spytał Renzo głosem wzruszonym.
— Ach, wiem o wszystkiém: i dlatego tu jestem.
— I cóż ojciec powie o tym łotrze?
— A cóż chcesz, żebym o nim powiedział? Jego tu niema, tego, coby powiedział usłyszéć nie może, a więc na cóżby się to zdało? Powiem tobie, mój Renzo, abyś w Bogu zaufał, a On cię nie opuści.
— Ach, ojcze! — zawołał Renzo — święte twoje słowa. Nie jesteś z tych, którzy chcą, aby zawsze i we wszystkiém biedak był winien. Ale nasz ksiądz proboszcz i ten, ten doktór, adwokat szanowny....
— Nie powinieneś mówić o rzeczach, które cię niepotrzebnie tylko mogą rozdrażniać. Ja jestem ubogim zakonnikiem; lecz, powtarzam ci to, com już poprzednio tym kobietom powiedział, iż zrobię wszystko, co ode mnie zależy, aby wam dopomódz. Wprawdzie....
— O, bo téż ojciec Krzysztof nie jest takim, jak zwykli niby przyjaciele na świecie! Moi naprzykład! Tak mnie kochali! Trzeba było ich słyszéć, jak nieraz oświadczali się z gotowością służenia mi w potrzebie! Zdawało się, że samegoby się czarta nie zlękli. Gdybym przypadkiem miał miéć kiedy jakiego nieprzyjaciela... ho, ho!... dość, abym im o tém powiedział; a pewnie, niedługo jużby chodził po świecie!... A dziś, a teraz, żeby ojciec widziął, jak się wszyscy odstrychnęli... — Domawiając tych wyrazów spojrzał na zakonnika i dostrzegł nagle, iż twarz jego dziwnie się zachmurzyła; a czując, iż powiedział to, o czém-by należało zamilczéć starał się błąd swój naprawić, i plącząc się coraz bardziéj powtarzał: to jest chciałem powiedziéć, nie chcę przez to powiedziéć... to jest chciałem tylko powiedzieć...
— Co chciałeś powiedziéć? Co? Zacząłeś psuć całą sprawę i wszystkie moje plany, przedtem jeszcze, nim je zdołałem wykonać! Zawiodłeś się na przyjaciołach! To dobrze, że w porę. Co za przyjaciele? Jacy przyjaciele?... A mogliżby oni tobie dopomódz nawet wówczas, gdyby ci dopomagać chcieli! W jaki sposób? A ty chcesz stracić Tego Jedynego, który chce i może to zrobić. Nie wiesz-że, iż Bóg jest przyjacielem nieszczęśliwych, którzy pokładają w nim ufność? Nie wiesz, że słabemu na nic się nie zdało nastawiać pazury? A gdyby nawet... (W téj chwili, chwycił silnie Renza za ramię; cała jego postać nie tracąc powagi nabrała wyrazu wielkiéj boleści, oczy się na dół spuściły, głos stał się wolny, cichy jakiś, głuchy) a gdyby nawet... o, to rzecz straszna!... Renzo! chcesz mi zaufać?... co mówię, mnie, robakowi, nędznemu słudze bożemu... Chcesz ty zaufać Bogu, w Nim całą swą nadzieję położyć?
— Ach, tak! — rzekł Renzo — ten jest Pan nad Pany.
— A więc dobrze; przyrzeknij mi, że nie będziesz się starał o pomszczenie swej krzywdy, przyrzeknij, że zachowasz się spokojnie, że mnie będziesz słuchał we wszystkiém.
— Przyrzekam.
Łucya odetchnęła głęboko, jak gdyby z piersi jéj spad! jakiś ciężar; a Agnieszka powiedziała: — ot tak, to dobrze, mój synu.
— A teraz, słuchajcie mię, dzieci — rzekł ojciec Krzysztof — dziś pójdę do tego człowieka, aby z nim pomówić. Jeżeli Bóg wzruszy jego serce i da siłę moim wyrazom, to dobrze; jeżeli nie, to także dobrze, będzie to znak, że w inny jakiś sposób chce nas ratować. Wy tymczasem pozostańcie w domu, unikajcie niepotrzebnych gawęd, najlepijé byłoby, aby was nikt dziś nie widział. Wieczorem, lub najdaléj jutro zrana zobaczymy się, a teraz bywajcie zdrowi. — I nie chcąc nawet słuchać wszystkich błogosławieństw i podziękowań, któremi go obsypywano, wyszedł spiesznie. Poszedł prosto do klasztoru, dokąd zdążył jeszcze w samę porę dla odśpiewania sexty w chórze, potém zjadł obiad i znów puścił się w drogę, zmierzając ku legowisku owego dzikiego zwierza, którego miał zamiar ugłaskać.
Zamek don Rodriga wznosił się samotnie, jakby mała twierdza, na wierzchołku jednego z pagórków, któremi usiane jest to wybrzeże. Do tych niewielu szczegółów i ten jeszcze nasz rękopism dodaje (choć byłoby na prawdę rzeczą daleko lepszą, gdyby wprost nazwę wymienił), iż zameczek znajdował się nieco w głębi, górując nad wioską, w któréj mieszkali narzeczeni, i że był od niéj oddalony o jakie trzy mile drogi, a od klasztoru o cztery. U stóp pagórka, od strony południa, a zatem naprost jeziora, leżało kilkanaście chałup, jakby tulących się jedna do drugiéj, w których mieszkali kmiecie don Rodriga; była-to stolica jego państwa.. Chcąc poznać obyczaje i tryb życia tego państewka, dość było, chociaż raz jeden, przejść przez wioskę. W domach, w których przypadkiem drzwi stały otworem, co zresztą bardzo się rzadko zdarzało, w dolnéj izbie były porozwieszane na ścianach strzelby, trąby, motyki, grabie, słomiane kapelusze, siatki i rożki do prochu, wszystko razem pomieszane w największym nieładzie. Ludzie, którzy ukazywali się na ulicy, były-to chłopy krępe, silne, o ponurem wejrzeniu, z wielkim czubem zadartym do góry i w siatkę ujętym; starcy, którzy, pomimo, iż oddawna już potracili zęby, wyglądali tak, jakby przy lada zaczepce gotowi byli z wyszczerzonymi dziąsłami rzucić się na przechodnia; kobiety o męskich twarzach i ruchach, o silnych, dużych rękach, które dzielnie mogły przyjść w pomoc językowi, aby poprzéć jego wymowę; nawet w układzie i w twarzach dzieci, które się na drodze bawiły, znać było coś zuchwałego, wyzywającego, dzikiego.
Ojciec Krzysztof przeszedł przez wioskę, następnie stromą i krętą uliczką, która miała dwa murki po bokach, dostał się na wierzch pagórka i stanął na małéj płaszczyźnie znajdującéj się przed zameczkiem. Drzwi były zamknięte, co oznaczało, iż gospodarz zasiadł do obiadu i nie życzy sobie, aby mu kto przeszkadzał. Wąskie i małe okienka z rzadka na frontowym murze rozsiane, zawsze zamknięte staremi, znacznie przez czas uszkodzonemi, okiennicami, były jednak zaopatrzone w grube żelazne kraty; a te, które się znajdowały w dolném piętrze, tak wysoko zaczynały się od ziemi, iż gdyby człowiek stanął innemu człowiekowi na ramionach, to wówczas dopiero mógłby do nich dosięgnąć! Dokoła panowała cisza głęboka, i przechodzeń mógłby mniemać, że to jakiś dom opuszczony, gdyby nie cztery stworzenia, dwa żywe, a dwa martwe, które obecnością swą w tém miejscu dowodziły jasno, iż zamek był zamieszkały. Dwa wielkie sępy, z których jednemu czas i wicher wszystkie prawie już piórka wyskubał, a drugi jak widać świeżo zabity, wisiały przygwożdżone do podwojów drzwi wchodowych ze zwieszonemi głowami i rozpostartemi skrzydłami; a dwaj brawi, leżąc na dwu ławkach na prawo i na lewo od wejścia, byli umieszczeni na warcie i oczekiwali z niecierpliwością, aż ich zawołają dla spożycia resztek z pańskiego stołu. Zakonnik zatrzymał się w postawie człowieka, który jest przygotowany na długie czekanie, lecz jeden z brawów, podnosząc się z ławki, rzekł: — ojcze, proszę, bardzo proszę do zamku; tu u nas nie ma zwyczaju, aby kapucyni czekali; jesteśmy przecież przyjaciółmi zakonu; ja sam nieraz bywałem w klasztorze w pewnych chwilach, kiedy gdzieindziéj niezdrowe było dla mnie powietrze, a gdyby wówczas zakonnicy drzwi mi przed nosem zamknęli... ho, ho!... źle byłoby ze mną! — I z temi słowy ujął grube koło żelazne do drzwi przytwierdzone i silnie niém dwa razy w podwoje uderzył. Na ten odgłos ze środka odpowiedziało natychmiast zajadle szczekanie kundlów, a w kilka chwil potém nadszedł, mrucząc coś pod nosem, stary służący, który wszakże, spostrzegłszy zakonnika, odraza twarz wypogodził, nisko mu się ukłonił, ręką i głosem psy uspokoił, wprowadził gościa na ciasny dziedziniec i drzwi zamknął za sobą. Następnie, wiodąc go do pokoi na dole, zaraz w pierwszym zatrzymał się na chwilę, i patrząc nań z wielkim uszanowaniem, a jednocześnie z pewném zdziwieniem, rzekł:
— Czy szanowny ojciec dobrodziéj nie byłby przypadkiem... tak mi się zdaje przynajmniéj... czy nie jest ojcem Krzysztofem?
— A tak, właśnie nim jestem.
— Jakto, ojciec Krzysztof tu?
— Jak widzicie, mój dobry człowiecze.
— No, no! To już pewnie dlatego, aby komuś coś dobrego wyświadczyć. Dobrze czynić — mruczał daléj stary sługa, wiodąc zakonnika do sal przyległych, — to prawda, iż dobrze czynić można wszędzie, nawet u nas.
Przeszli jeszcze kilka ciasnych pokojów i znaleźli się przede drzwiami sali jadalnéj, z któréj, przez zamknięte podwoje, słychać było głośny brzęk nożów, widelców, talerzy i szklanek, co jednak nie mogło dorównać strasznéj wrzawie ludzkich głosów. Głosy te, z każdą chwilą stawały się silniejsze, wrzawa rosła, widać, iż musiała toczyć się jakaś ważna sprzeczka, w któréj każdy z obecnych starał się wszystkich innych przekrzyczeć. Zakonnik chciał się cofnąć, i właśnie prosił służącego, który za nic na to nie chciał się zgodzić, aby mu pozwolił gdzieś, w jakimś kątku doczekać się końca biesiady, gdy lokaj, śpieszący do kuchni nagle drzwi otworzył. Niejaki hrabia Attilio, który siedział naprzeciw wejścia (był-to krewny gospodarza; nie wymieniając go po imieniu, już tu raz mówiliśmy o nim), spostrzegłszy ogoloną głowę i habit i domyślając się z postawy zakonnika, że chce uciekać, — ej, ej! — zawołał, — nie unikniesz już, ojcze wielebny, prosimy, bardzo prosimy! — Don Rodrigo, nie odgadując jeszcze właściwego powodu tak niespodzianych odwiedzin, doznał jednak jakiegoś przykrego wrażenia i wołałby wcale zakonnika nie widzéć w téj chwili. Ale, ponieważ nierozważny hrabia Attilio tak go głośno zapraszał, więc i gospodarz był zmuszony uczynić toż samo, zwrócił się do drzwi i powtórzył: — prosimy, bardzo prosimy. — Ojciec Krzysztof wszedł, ukłonił się gospodarzowi i również ukłonem odpowiedział na powitania wszystkich obecnych.
Większość ludzi (nie mówię o wszystkich), gdy sobie chce w myśli wystawić, jak może wyglądać człowiek zacny, który ma stanąć przed nędznikiem, wyobraża go zwykle z podniesioną głową, z wejrzeniem pewném, ze śmiałą i dobitną mową; jednak, w rzeczywistości na to, aby zacny człowiek, mógł przybrać taką postawę, wielu i wielu warunków potrzeba, o które, co prawda, dość trudno na świecie. Upraszam więc czytelników, aby się niezbyt dziwili temu, iż ojciec Krzysztof, pomimo, iż miał czyste sumienie, pomimo iż był przekonany o świętości owéj sprawy, której tu bronić zamierzał, pomimo wreszcie, iż czuł wielką litość i mimowolną odrazę do osoby don Rodriga, doznał jednak pewnego zakłopotania, pomieszania, a nawet uszanowania na widok tego samego don Rodriga, który tu, w swoim domu, w swojém państwie, otoczony gronem przyjaciół i sług, doznając wszelkich oznak uszanowania, pewny swój siły i swego znaczenia, zasiadał na pierwszém miejscu u stołu z wyrazem takiéj dumy i wyniosłości na twarzy, iż spojrzawszy na nią, niejednemu mogła zamrzéć na ustach nie tylko rada, ale i prośba, nie tylko groźne napomnienie, ale nawet najlżejsza chociażby wymówka. Po prawéj stronie od gospodarza, siedział hrabia Attilio, jego krewny i, dodajmy jeszcze, nieodstępny jego towarzysz w rozpuście i we wszelkich bezprawiach, których się tenże dopuszczał. Przybył on przed kilkoma dniami z Medyolanu, aby czas pewien w zameczku zabawić. Na lewo, z twarzą napiętnowaną głębokim szacunkiem dla gospodarza, lecz w któréj wyrażało się również przeświadczenie o swéj własnéj godności, zasiadał pan sędzia, człowiek, do którego właśnie należeć musiało (gdyby tylko teorya i praktyka były jedną i tąż samą rzeczą) bronienie praw pokrzywdzonego Renza i ukaranie don Rodriga. Naprzeciw sędziego znajdował się znany już nam doktór prawa Gmatwacz-kręciel, jak go zwano powszechnie, w czarnéj todze i z nosem jeszcze bardziéj czerwonym, niż zwykle; daléj dwie jakieś, mniéj wybitne, podrzędniejsze figury, które zajadając smacznie, uśmiechając się, gdy gospodarz, lub który z wyżéj wymienionych gości, coś dowcipnego powiedział, żadnego udziału nie brały w rozmowie.
— Krzesło dla wielebnego ojca! — rzekł don Rodrigo.
Służący natychmiast podał krzesło i zakonnik usiadł, przepraszając obecnych, że tak nie w porę przychodzi.
— Życzyłbym — dodał po chwili, zwracając się do gospodarza i głosem tak cichym, że go nikt z gości nie mógł usłyszeć, — życzyłbym sobie pomówić z wielmożnym panem o pewnéj sprawie, ale na cztery oczy, bez świadków.
— Dobrze, dobrze, pogadamy — odrzekł don Rodrigo — a tym czasem podajcie tu wina dla wielebnego ojca.
Zakonnik wypraszał się od wina, ale gospodarz podnosząc głos, aby zapanować nad wrzawą, która znów powstała: — nie, nie — zawołał — do kroćset... nie czyń mi téj krzywdy, ojcze; na to nie pozwolę, aby kapucyn w moim domu nie miał mego wina skosztować! Musisz pić, ojcze, musisz! — Te wyrazy ogólny śmiech wywołały i przerwały na chwilę spór, który się toczył z taktem ożywieniem. Służący, niosąc na tacy flaszę z winem i wielki puhar, zbliżył się do zakonnika, który nie chcąc dłużéj opierać się tak natarczywym naleganiom, i sądząc, że pozyska przez to względy człowieka tak mu potrzebnego w téj chwili, napełnił puhar i powoli zaczął wino popijać.
— Ów sąd Tassa, któryś, szanowny panie sędzio, na poparcie swych twierdzeń przytoczył, na nic się tu nie zdał, przeciwnie, świadczy tylko przeciwko panu — wrzeszczał hrabia Attilio, rozpoczynając spór na nowo; — a tak bez wątpienia. Przecież ten człowiek mądry, ten człowiek wielki, który umiał na pamięć wszystkie prawa rycerskie, powiada sam, iż poseł Argantego, mający wręczyć chrześcijańskim rycerzom wyzwanie, prosił jednakże poprzednio u pobożnego księcia de Bouillon o pozwolenie...
— Ależ to — nieco mniéj krzycząc odpowiadał sędzia — to jest tylko ozdoba, dodatek poetyczny, który może być usunięty zupełnie, bez którego można się obejść wybornie, gdyż poseł z powodu swéj godności, z powodu prawa narodów, jure gentium, jest osobą nietykalną; a zresztą nie szukając daleko, toż nawet i przysłowie powiada; — posła nie ścinają, ani wieszają. A przysłowia, mój panie hrabio, to mądrość narodów. Ponieważ zaś poseł nic nie powiedział w swojém własném imieniu, lecz przedstawił wyzwanie na piśmie...
— Ale kiedyż już pan zechce nareszcie zrozumiéć, że ów poseł był osłem ostatnim, zuchwalcem, który nie znał nawet najpierwszych prawideł...
— Za pozwoleniem, łaskawi panowie — przerwał don Rodrigo, który wcale sobie nie życzył, aby sprzeczka zaszła za daleko: — oto, niech ojciec Krzysztof te sprawę rozstrzygnie, a my wszyscy poddamy się jego sądowi.
— Dobrze, wybornie! — zawołał hrabia Attilio, któremu wydało się rzeczą niezmiernie zabawną, kazać kapucynowi rozstrzygać kwestye rycerskie.
Sędzia, który najmocniéj brał do serca tę sprawę, choć nie chętnie, przystał również na wniosek gospodarza i umilkł z taką miną, jakby chciał powiedziéć; — głupstwo, dzieciństwo!
— Ale z tego, com słyszał dotąd, zdaje mi się — powiedział zakonnik — iż chodzi tu o rzeczy, w których ja, żadną miarą, nie potrafię być sędzią.
— Znamy się na tém; zwykle wymówki ojców kapucynów, to tylko zbytek skromności — powiedział don Rodrigo — ale nic nie pomoże, nie wykręcisz się, ojcze dobrodzieju. E, co tam! wiemy przecież, żeś się nie urodził w kapturze i że świat dobrze cię znał kiedyś. otóż więc sprawa taka.
— Rzecz tak się ma... — zawołał hrabia Attilio.
— Pozwól niech ja ją opowiem, kuzynie, ja opowiem lepiéj, bo jest dla mnie rzeczą bardziéj obojętną — przerwał mu don Rodrigo. — Zaczynam. Pewien hiszpan, szlachcic, ma się rozumieć, śle wyzwanie na pojedynek innemu szlachcicowi medyolańczykowi; poseł, nie znalazłszy go w domu, oddaje pismo jednemu z braci wyzwanego, który odczytuje pismo, dowiaduje się z niego, o co chodzi hiszpanowi i za całą odpowiedź każę posła obić kijami. Idzie więc o to...
— A, tęgo go obito! dobrze go oporządzono! co się zowie wziął w skórę! — zawołał znowu hrabia Attilio. — Było-to prawdziwe natchnienie.
— Natchnienie czartowskie... — przerwał sędzia.
— Obić posła! Osobę nietykalną! Niechże ojciec dobrodziéj powie, gdzie to słyszano o takiém prawie w przepisach rycerskich?
— Tak, panie, tak! — krzyczał hrabia — to już ja powiem, ja, który się trochę muszę znać na tém. Gdyby go zbito pięściami, a, to co innego, lecz kij nie plami niczyich rąk. Nie mogę tylko zrozumiéć, dlaczego szanownego sędziego tak dalece obchodzi skóra tego łotra.
— A któż tu mówi o skórze, mój panie hrabio? Hrabia przypisujesz mi takie głupstwa, o których ani mi się nawet śniło. Skóra, skóra! Ja mówię o zasadzie, nie o skórze, o prawie, o prawie narodów, jus gentium; o to mi chodzi. Bo proszę mi naprzykład z łaski swojéj powiedziéć, czy owi fecyalowie, których starożytni Rzymianie posyłali do sąsiednich narodów, aby im wojnę wypowiedziéć, czy owi ludzie potrzebowali prosić o pozwolenie spełnienia swego poselstwa? Alboż proszę mi choć jednego pisarza wynaleźć, któryby czynił wzmiankę o tém, iż takiego fecyala obito? — Co nas mogą obchodzić jacyś tam fecyalowie starożytnych Rzymian! To rzecz inna; Rzymianie byli narodem strasznie zacofanym pod tym względem; powiadam narodem zacofanym, z którego nie można brać przykładu. Lecz to wiem tylko, utrzymuję i będę utrzymywał zawsze, że podług przepisów obowiązujących dla dzisiejszego, prawdziwego, jedynego rycerstwa, każdy poseł, który szlachcicowi wręcza pismo wyzwania, nie prosząc go najprzód o pozwolenie uczynienia tego, jest zuchwalcem, łotrem, którego nie tylko można, ale nawet trzeba, trzeba obić koniecznie.
— Za pozwoleniem, niech mi pan hrabia najprzód na ten syllogizm zechce odpowiedziéć: obić bezbronnego...
— Nic nie chcę wiedziéć, nic, nic, nic.
— Ależ przepraszam, ależ proszę wysłuchać. Obić bezbronnego jest czynem zdradzieckim; atqui poseł, de quo był bez broni; ergo...
— Dosyć już, dosyć, panie sędzio.
— Jak to dosyć?
— A tak, dosyć, powiadam: co mi pan sędzia będzie tu gada!? Czynem zdradzieckim to się nazywa, jeżeli kto rani kogoś mieczem i to w plecy, albo wystrzeli doń także w plecy: a nawet i w takich razach zachodzą czasem okoliczności... ale, mniejsza już z tém! Otóż przyznają, iż taki czyn powszechnie może się nazywać zdeadzieckim; lecz obić kijami jakiegoś tam hultaja! Piękna rzecz, gdyby mu jeszcze trzeba było mówić: oto widzisz te kije, tak jak się mówi do porządnego człowieka: dobywaj miecza. — A pan, szanowny doktorze, zamiast uśmiechać się i pokazywać mi oczyma tylko, że ze mną się zgadzasz, lepiéj-byś zrobił, gdybyś swoim, tak wprawnym w gadaniu językiem, dopomógł mi do przekonania pana sędziego.
— Ja... — odrzekł zmieszany doktór — ja słucham tylko z zachwytem téj uczonéj dysputy i cieszę się z całego serca, że mi losy łaskawe pozwoliły być świadkiem walki szlachetnéj, która się tu toczy pomiędzy dwu tak niepospolitemi umysłami. A zresztą mnie nie przystoi wypowiadać zdania w téj sprawie: nasz czcigodny gospodarz już sędzię wyznaczył, oto wielebny ojciec miał...
— Prawda — rzekł don Rodrigo — ale jakże chcecie, aby sędzia głos zabrał, kiedy ci, których ma sądzić, krzyczą tak okropnie.
— Już milczę — powiedział hrabia Attilio. — Sędzia usta zacisnął i podniósł rękę, wyrażając przez to, iż się poddaje woli gospodarza i że będzie cierpliwy.
— No, chwała Bogu! A teraz, ojcze, na ciebie koléj — rzekł don Rodrigo z jakąś żartobliwą powagą.
— Żałuję mocno, iż nie mogę spełnić życzenia szanownych panów, ale powiedziałem już, że się nie znam na podobnych rzeczach — odpowiedział zakonnik, oddając puhar służącemu.
— To nic nie znaczy — zawołali jednocześnie obaj krewniacy — nic nie pomoże, czekamy wyroku.
— A więc, skoro panowie życzą sobie tego koniecznie — odrzekł zakonnik — to powiem, iż mojém zdaniem byłoby najlepiéj, aby nie istnieli ani wyzywający, ani posłowie, ani kije.
Obecni ze zdumieniem spojrzeli po sobie.
— Oho, to mi zdanie! — zawołał hrabia Attilio — bardzo przepraszam ojca dobrodzieja, ale żeby palnąć coś podobnego, trzeba chyba zupełnie, ale to zupełnie, nie znać świata.
— On nie zna świata! — rzekł don Rodrigo — co się tobie zdaje, kochany kuzynie. Zna go lepiéj, niż my nawet: wszak prawda, ojcze Krzysztofie? Opowiedz, opowiedz nam, jak to tam było z tą słynną awanturą.
Zamiast odpowiedziéć na tak przyjemne zapytanie, ojciec Krzysztof w duchu tylko sobie samemu te powiedział wyrazy: — to dla ciebie, ale pamiętaj, że nie dla siebie tu jesteś, i że wszystko, co ciebie osobiście dotyka, nie należy do rzeczy.
— Być może — rzekł hrabia — być może, ale ojciec... ojciec... jakże się nazywa?
— Ojciec Krzysztof — odpowiedziało kilka głosów razem.
— Ale ojciec Krzysztof, mój szanowny kuzynie, z tą swoją Maksymą chciałby chyba cały świat do góry nogami przewrócić. Bez wyzwań! Bez kijów! A więc bywaj mi zdrów, honorze; niech dokuczają bezkarnie wszyscy hultaje! To nie zasada! Chwała Bogu jeszcze do tego nie przyszło, o, i nigdy nie przyjdzie!
— Doktorze! — zawołał don Rodrigo, który wszelkich starań dokładał, aby sprzeczce inny nadać kierunek: — doktorze, koléj na ciebie! Tak wybornie umiesz się zgadzać ze zdaniem każdego i każdemu słuszność przyznawać; ciekawym, czy potrafisz również się zgodzić ze zdaniem ojca Krzysztofa?
— Prawdziwie — odrzekł doktór, zwracając się do zakonnika i trzymając widelec podniesiony w górę, — prawdziwie trudno mi pojąć, dlaczego ojciec Krzysztof, który jednocześnie jest i zakonnikiem wzorowym i człowiekiem znającym tak dobrze świeckie zwyczaje, dlaczego, powiadam, nie zastanowił się nad tém, iż jego zasada dobra, wyborna, słuszna, gdy wygłaszaną bywa z kazalnicy, tu, przytoczona w dyspucie rycerskiéj, z przeproszeniem, nic a nic nie warta. Wielebny ojciec musi przecież wiedziéć to lepiój ode mnie, iż każda rzecz jest dobrą na swojém miejscu; i sądzę, że w obecnym wypadku, był-to tylko żart z jego strony, w celu nie wypowiedzenia tego, co myślał na prawdę.
I jakąż można było dać odpowiedź na rozumowania, oparte na tak odwiecznéj, a jednak zawsze nowéj prawdzie? Żadnéj: i tak też uczynił nasz zakonnik.
Tymczasem don Rodrigo, starając się o umorzenie sprzeczki, najniespodzianiej inną wywołał: — Ale, ale, — powiedział, jakby nagle coś sobie przypominając, — mówiono mi, iż w Medyolanie chodzą pogłoski o pewnych pokojowych układach.
Wiadomo, iż w owym roku toczyła się wojna o księstwo Mantui, w którém, po śmierci Wincentego Gonzagi, zgasłego bez pozostawienia prawych potomków, objął rządy książę Nevers, jego najbliższy krewny. Ludwik XIII, albo raczej kardynał Richelieu popierał tego księcia, naturalizowanego Francuza, człowieka całą duszą oddanego Francyi: Filip IV, albo raczéj książę Oliyares, którego zazwyczaj zwano księciem hrabią, nie cierpiał go już dla tych samych powodów i wydał mu wojnę. Ponieważ ów książę Nevers był lennikiem cesarstwa, zatem obie strony za pomocą próśb, groźb i najrozmaitszych zabiegów. starały się zjednać sobie cesarza Ferdynanda II i zmusić go: jedna do nadania inwestytury nowemu gięciu, druga do odmówienia mu jéj, a nawet do wzięcia czynnego działu w wypędzeniu go z Mantui.
— Sądzę — powiedział hrabia Attilio — iż układy pokojowe są rzeczą niemożliwą. Przeciwnie, mam pewne wskazówki...
— Nie wierz temu, panie hrabio, nie wierz temu — przerwał mu sędzia. — Ja, choć w takim zakątku, mogę miéć jednak cokolwiek pewniejsze wiadomości, gdyż nasz pan kasztelan z Lecco, który jest przecie Hiszpanem i który w swéj dobroci raczy mnie swemi względami zaszczycać, mówił mi, a wie to od swego ojca, osoby, mającej wielkie znaczenie na dworze księcia-hrabiego, iż...
— A ja panu powiadam, że codzień w Medyolanie zdarza mi się rozmawiać o téj sprawie z ludźmi, do których ani się umysł pański kasztelan; i że wiem z dobrego źródła, iż papież, który jest za pokojem, zażądał już...
— Tak, to być może; wcale temu nie przeczę; Jego Świątobliwość spełnia w’ tym razie swój obowiązek; papież powinien zawsze starać się o zgodę między chrześcijańskiemi mocarzami; ale i nasz książę-hrabia ma także swoję politykę i...
— I, i, i cóż z tego? A wiesz-że naprzykład, mój panie sędzio, co myśli w téj chwili cesarz Ferdynand? Czy ci się zdaje, że oprócz Mantui już nic innego niema na świecie? Ho, ho! Jest wiele i wiele innych rzeczy, które warto wziąć pod rozwagę. A wiesz-że i to jeszcze, mój szanowny panie, czy cesarz w obecnéj chwili może tak bardzo polegać na tym swoim księciu Valdistano, czy Vallistai, czy zresztą Bóg go tam wie, jak się nazywa i czy?...
— Jego prawdziwe nazwisko, tak, jak się po niemiecku wymawia — przerwał znowu sędzia — jest Wallenstein, Wallenstein, tyle razy słyszałem, jak je nasz kasztelan powtarzał. Ale, gdyby nawet Wallenstein i nie był osobą...
— Co to, pan będziesz mię uczył?... — zawołał hrabia; lecz don Rodrigo przesłał mu spojrzenie, w ktorém malowała się jasno prośba, aby kłótni dał pokój. Hrabia umilkł, a sędzia, jak owa łódź, którą z mielizny na głębokie morze zepchnięto, rozpiął żagle swojéj wymowy. — Wallenstein — mówił daléj — nie zbyt mnie zastrasza, gdyż książę-hrabia na wszystko czujne ma oko; a gdyby nawet Wallenstein i chciał mu figla wyplatać, to ręczę, iż umiałby mu oddać piękne za nadobne. Ma oko na wszystko, powiadam, a ręce jego także daleko sięgają; a skoro już raz postanowił w swéj mądréj polityce, iż ten pan książę Nevers nie powinien w Mantui gospodarować, to i nie będzie tam długo popasał; a pan kardynał Richelieu wygra dudka na kościele; tak, nie inaczéj. Śmiech mię nieraz porywa, gdy sobie pomyślę, iż taki kardynał Richelieu chce się zrównać z księciem-hrabią, z Olivaresem! Doprawdy, chciałbym za jakie lat dwieście znowu się na świat narodzić, aby posłuchać, co téż wówczas będą mówili ludzie o tak śmiesznéj zarozumiałości. Tu nie dość być zazdrosnym, tu nie dość nienawidzić, tu trzeba miéć głowę: a z taką głową, jak księcia-hrabiego żadna się głowa na święcie nie zrówna. Nasz książę-hrabia, moi mili panowie — prawił daléj sędzia, ożywiając się coraz bardziéj i dziwiąc się tylko w duchu, iż dotąd łódź jego krasomówstwa na żadną podwodną nie trafia skalę: — nasz książę-hrabia, mówiąc z całém uszanowaniem, przynależném jego osobie, jest-to lis szczwany, który potrafi zmylić każdą pogoń; kiedy zmierza w prawo, znak najpewniejszy, iż umknie na lewo; i nikt nigdy nie może się pochwalić tém, iż jego plany przeniknął; a ci nawet, którym powierza ich wykonanie, ci którzy piszą jego wyroki i rozporządzenia, nic a nic nie wiedzą i nie mogą wiedziéć, dlaczego kazano im działać tak, a nie inaczéj. A wszystko to, co mówię, ma swoje podstawy, bo nasz szanowny kasztelan, jak-to już powiedziałem, raczy mnie swą łaską zaszczycać i nieraz rozmawia ze mną o rzeczach wielkiéj wagi. Tak, moi panowie. Nasz książę-hrabia zatém, choć nikt nie może powiedziéć, co on myśli, wié jednak doskonale, co myślą na wszystkich dworach Europy, i widzi, co się tam święci, a wszyscy owi niby politycy (jest ich dosyć, co prawda) zaledwie zdołają jakiś plan ułożyć, aż on w swéj mądréj głowie już go odgadł, już w niwecz obrócił. Ma on swoje drogi, ma nici niewidzialne, które mu służą do wiedzenia o wszystkiém. To biedaczysko kardynał Richelieu, szuka, szpera, dochodzi, mozoli się, poci: i cóż z tego? oto, kiedy mu się udało jakąś minę podłożyć, zaraz spostrzega z gniewem, że książę-hrabia już tam przeciwminę umieścił i...
Bóg-to raczy wiedziéć, jak długo jeszcze mogłaby trwać ta polityczna przemowa pana sędziego, gdyby don Rodrigo, który dostrzegał na twarzy kuzyna coraz groźniejsze objawy niecierpliwości, nie przerwał mu jéj niespodzianie, zwracając się do służącego i każąc przynieść pewną buteleczkę z piwnicy. Gdy przyniesiono butelkę, gospodarz przemówił uroczyście: — Szanowny sędzio i szanowni panowie! Toast na cześć księcia-hrabiego; a — wino, którém jego zdrowie spełnimy, niezawodnie okaże się godne tak wzniosłego toastu.
Sędzia, pełnym wdzięczności ukłonem odpowiedział na wniosek gospodarza; trzeba wiedziéć bowiem, iż wszelkie oznaki szacunku i uwielbienia dla księcia-hrabiego przyjmował tak, jakby się stosowały do jego własnéj osoby.
— Niech żyje don Gaspar Guzman, książę Olivares, hrabia San Lucar, ulubieniec wielkiego króla Filipa, naszego najmiłościwszego pana! — zawołał, podnosząc w górę puhar.
— Niech żyje! — powtórzyli wszyscy.
— Wina dla ojca Krzysztofa — powiedział don Rodrigo.
— Przepraszam najmocniéj, i tak już piłem za wiele — odrzekł zaknnik.
— Jakto! — zawołał gospodarz — ojciec Krzysztof nie chce pić za zdrowie księcia Olivares? Miałożby to znaczyć, że jest za Nawarryjczykami?
Nawarryjczykowie był-to obelżywy przydomek nadawany Francuzom, od książąt Nawarry, których Henryk IV na tron Francyi wprowadził.
Po takiém przemówieniu niepodobna było nie pić; ojciec Krzysztof przyjął ofiarowany mu puhar. Wszyscy zaczęli unosić się nad winem, nie brakło pochwał i wykrzykników; tylko doktór zachowywał głębokie milczenie, lecz ruch jego głowy, pochylonéj nad winem, podniesione oczy i zaciśnięte usta jaśniéj, niż wszelkie wyrazy, świadczyły o tém, co musiał uczuwać w téj chwili.
— A co, doktorze, niezłe winko? — spytał don Rodrigo.
Podnosząc swój nos, zwieszony dotychczas nad kieliszkiem, a jeszcze bardziéj purpurowy i błyszczący, niż ów nektar, który wciągał w siebie tak chciwie, doktor głosem pełnym namaszczenia dał następną odpowiedź:
— Mówię, twierdzę i utrzymuję, że to jest prawdziwy Olivares wszystkich win pod słońcem: censui, et in cam ivi sententiam, że podobnego nektaru napróżnobyśmy szukali we wszystkich dwudziestu dwu królestwach naszego najjaśniejszego pana, którego Bóg w swéj łasce niech nam przez najdłuższe lata zachowa; objawiam i dowodzę, że uczty jaśnie wielmożnego don Rodriga u którego stołu mamy szczęście zasiadać w téj chwili, są świetniejsze nad wszelkie bankiety Heliogabala; i że głód i bieda na zawsze są wygnane z tych progów gościnnych, w których rządy sprawuje wspaniałość i świetność.
— Dobrze powiedziano! Dobrze określono! — zawołali wszyscy; lecz ów wyraz głód, który tak przypadkowo wymknął się doktorowi, odrazu zwrócił wszystkie umysły do tego smutnego przedmiotu; i całe towarzystwo zaczęło mówić o głodzie. Teraz, choć już nie było powodu do sprzeczki i wszyscy się w zasadzie przynajmniéj na jedno i toż samo zgadzali, wrzawa stała się wszakże taką, iż o wiele jeszcze przeszła hałas uprzedni, z powodu kłótni powstały. Wszyscy razem mówili. — Nie ma głodu — krzyczał jeden z gości: — to tylko handlarze całe zboże skupują...
— I piekarze — wołał inny — to oni chowają zboże. Powiesić ich trzeba.
— Tak, powiesić tych łotrów, bez żadnego miłosierdzia.
— Piękna rzecz! — wołał sędzia.
— A piękna, jedyna — głośniéj jeszcze krzyczał hrabia — trzeba doraźną sprawiedliwość wymierzyć. Wybrać trzech, czterech, pięciu, sześciu takich hultajów, i tych mianowicie, którzy, podług zdania ogółu, są najbogatszemi i największemi złodziejami i, na szubienicę z niemi!
— Tak, przykład, przykład potrzebny, powiesić, powiesić!
— Na szubienicę z niemi, a zaraz zboże się znajdzie.
Jeżeli ktoś na jarmarku słyszał kiedy przyjemną melodyę strojenia instrumentów przez grajków z jakiejś szopy kuglarskiéj i pamięta owe dźwięki, które każdy z nich starał się wydobyć, aby innych zagłuszyć i słyszeć tylko głos własnego instrumentu, ten zdoła sobie utworzyć jakie-takie pojęcie o harmonii i zgodzie rozmów, toczących się u stołu don Rodriga. Wino wszystkim niezmiernie do smaku przypadłe, coraz częściéj napełniano nim kielichy, a pochwały, których mu nie szczędzono, przeplatały owe prawno-ekonomiczne pytania, które rozstrzygano tak dzielnie. Wyrazami dającemi się słyszéć najczęściéj były tu: nektar, ambrozya i powiesić.
Tymczasem don Rodrigo często spoglądał zukosa na jedynego człowieka, który nic nie mówił; i widział, iż on siedzi spokojnie, bez najmniejszéj oznaki zniecierpliwienia, nie czyniąc żadnych usiłowań, aby przypomniéć gospodarzowi o tém, że czeka już od tak dawna; lecz z wyrazem niezłomnego postanowienia, który świadczył jasno, iż nie odejdzie, póki nie zostanie wysłuchany. Chętnie byłby się go pozbył don Rodrigo i z kwitkiem odprawił, ale wypędzić kapucyna, nie udzieliwszy mu nawet posłuchania, było rzeczą, na którą rozsądek nie mógł mu pozwolić. Czując więc, iż nie potrafi przykréj rozmowy uniknąć, postanowił ją przyśpieszyć, aby czém prędzéj uwolnić się od natręta, i wstał od stołu. Za jego przykładem poszli wszyscy obecni, co jednak ani na chwilę nie przerwało piekielnéj wrzawy. Następnie przeprosił gości, iż na chwilę musi ich opuścić, zbliżył się do zakonnika, który wstał wraz z innemi, z pewnym przymusem powiedział doń: — jestem na rozkazy wielebnego ojca — i poprowadził go do innego pokoju.


ROZDZIAŁ VI.

— Czém mogę służyć? — rzekł don Rodrigo, zatrzymując się w środku wielkiej sali. Tak brzmiały wyrazy, lecz sposób, w jaki je wypowiedział, znaczył jasno pamiętaj, do kogo mówisz, dobrze zważaj na każdy wyraz i śpiesz się. Dla dodania odwagi naszemu ojcu Krzysztofowi nie mogło być nic lepszego, jak takie obejście się pełne pogardy i wyniosłości. Zakonnik, który przed chwilą jeszcze w postawie zakłopotanéj przebierał w palcach paciorki swego różańca, jakby w nich szukał natchnienia, nagle, po tém przemówieniu don Rodriga uczuł, że mu na usta ciśnie się wyrazów więcéj nawet niż potrzeba. Lecz przypomniawszy sobie zaraz, jak wiele na tém zależy, aby sprawy w samym początku nie zepsuć, rzekł z pokorą i wielkim spokojem: — Przychodzę prosić jaśnie wielmożnego pana o spełnienie dobrego uczynku i o wymierzenie sprawiedliwości. Oto ludzie złéj woli użyli jego imienia, aby zastraszyć pewnego proboszcza, nie dopuścić go do spełnienia obowiązku i wyrządzić krzywdę dwu niewinnym biedakom. Jaśnie wielmożny pan jedném słówkiem może zniweczyć ich niecne knowania, może okazać swą władzę i znaczenie, może poratować tych, z któremi postąpiono tak niesprawiedliwie. Jaśnie wielmożny pan może to uczynić; a sumienie... honor...
— Ojciec będzie mi mówił o mojém sumieniu wówczas, gdy zechcę się u niego spowiadać. Co zaś do mego honoru, to proszę wiedziéć, iż ja tylko, ja jeden jestem jego stróżem i że każdego, kto nieproszony staje w jego obronie, uważam za zuchwalca, który mnie obraża.
Ojciec Krzysztof, którego te wyrazy zdawały się ostrzegać, iż pan wielmożny stara się każde jego słowo jak najgorzéj tłómaczyć, uzbroił się w większą jeszcze cierpliwość, postanowił wysłuchać w pokorze wszystko, co mu tylko usłyszéć sądzono, i chcąc zwrócić z niebezpiecznéj drogi rozmowę i zapobiedz jakiemuś gwałtownemu wybuchowi, natychmiast odrzekł cichym głosem: — Jeżeli powiedziałem coś, co się jaśnie wielmożnemu panu mogło nie podobać, stało się to chyba bezwiednie. Niech jaśnie wielmożny pan przestrzega mię, gromi każdą rażą, gdy powiem coś nie tak, jakbym powinien był powiedziéć, ale niech mię raczy wysłuchać. Dla miłości Zbawiciela, dla miłości tego Boga, przed którego sądem wszyscy kiedyś stanąć musimy (i przy tych słowach zbliżył do oczu swego ponurego słuchacza owę trupią główkę z drzewa, która była przyczepiona do jego różańca) — nie wzbraniaj się od spełnienia sprawiedliwego, zacnego czynu, napraw krzywdę, wyrządzoną tym nieszczęśliwym, pomyśl, że Bóg na nich patrzy, że słyszy ich skargi i łzy. Niewinność ma wielką łaskę u Niego, On...
— E, ojcze! — przerwał mu nagle don Rodrigo — szacunek, jaki mam dla sukienki duchownéj, jest wielki; lecz jeżeliby coś mogło mi kazać o nim zapomniéć, to chyba ta okoliczność, gdybym ją zobaczył na człowieku, wciskającym się w roli szpiega do mojego domu.
Gdy usłyszał te ostatnie wyrazy, cała krew zawrzała w naszym zakonniku, lecz i teraz zdołał się pohamować i z twarzą człowieka, który przełyka gorzkie, strasznie gorzkie lekarstwo powiedział: — Jaśnie wielmożny pan wie dobrze, iż ten tytuł nie dla mnie, że nie zasłużyłem na niego, i czuję w swém sercu, iż powód, dla którego tu jestem, nie jest ani podły, ani nikczemny. Wysłuchaj mnie, don Rodrigo, bo może przyjść dzień, w którym będziesz żałować tego, żeś mnie nie chciał słuchać. Nie pokładaj swéj chwały... i jakiéjże to chwały!... Don Rodrigo! Chcesz, by cię ludzie czcili, by ludzie ciebie się bali; tu na ziemi wielką jest twa siła, to prawda, lecz wobec Boga, Boga Najwyższego!...
— Czy wie ojciec — przerwał don Rodrigo głosem gniewnym, w którym jednak czuć było jakiś mimowolny przestrach — czy wie ojciec, że w razie gdybym chciał usłyszéć kazanie, tobym, jak i inni ludzie umiał znaleść drogę do kościoła? Ale we własnym domu! O! — dodał z szyderczym uśmiechem — to na prawdę za wiele honoru! Kaznodzieja nadworny! Mają go tylko książęta.
— A ten Bóg, co wymaga od książąt ścisłego rachunku ze słowa swego, którego pozwala im słuchać w ich własnych pałacach, ten Sędzia Najwyższy, który w nieograniczoném swém miłosierdziu posyła do ciebie, panie, jednego z niegodnych sług swoich, aby cię błagał o litość dla niewinnéj istoty, aby ci...
— Słowem — rzekł don Rodrigo, postępując kilka kroków ku drzwiom, jakby chciał salę opuścić — słowem nie pojmuję, czego ojciec chce ode mnie; to tylko mogłem zrozumieć, iż chodzi tu o jakaś dziewczynę, która go bardzo i bardzo musi obchodzić. Niech ojciec do kogo innego idzie sobie ze swemi skargami; ja dłużéj już nie pozwolę nudzić siebie w ten sposób. Proszę pamiętać, kim jestem i jaki szacunek należy się mojéj osobie. I tak za wiele słuchałem.
Chciał odejść, lecz zakonnik, choć zawsze w pokornéj postawie, zastąpił mu drogę i, podnosząc ręce do góry, jakby jednocześnie chciał zatrzymywać i błagać, powiedział: — To prawda, iż bardzo mię ta dziewczyna obchodzi, lecz i ty, panie, obchodzisz mnie nie mniéj; te dwie dusze: jéj i twoja, są mi droższe nad życie. Don Rodrigo! Nic innego nie mogę uczynić dla ciebie jak tylko błagać Boga, aby wzruszył twe serce. Wysłuchaj mię. zaklinam, wróć spokój i szczęście niewinnej istocie, ulituj się nad jéj niedolą. Twoje jedno słowo wszystko naprawi.
— A więc — rzekł don Rodrigo — skoro ojciec sądzi, że tak wiele dla niéj mogę uczynić; skoro ojciec bierze tak bardzo do serca jéj sprawę...
— Więc? — powtórzył z niepokojem zakonnik, gdyż wyraz twarzy don Rodriga i cała jego postawa nie pozwalały oddawać się téj błogiéj nadziei, którą jego słowa zdawały się zapowiadać.
— Więc, poradź jéj ojcze, aby się udała pod moję opiekę. Na niczém jéj zbywać nie będzie, nikt się nie poważy jéj skrzywdzić, przyrzekam ci to, jak-em szlachcic.
Na tak piękną propozycyą ojciec Krzysztof nie mógł już dłużéj zapanować nad oburzeniem, które tak starannie tłumił dotychczas. W niwecz poszły wszystkie plany rozwagi i cierpliwości, zbudził się w nim dawny człowiek, złączył się z nowym, czując, że w tym razie oba mogą działać zgodnie; ojciec Krzysztof zupełnie się przeistoczył.
— Pod twoję opiekę! — zawołał i cofnął się o parę kroków, prawą rękę opierając na biodrze, lewą wyciągając ku szlachcicowi i patrząc nań płomienistym wzrokiem — pod twoję opiekę!?... Dobrze, żeś mi to powiedział, że mnie uczyniłeś podobną propozycyę. Przebrałeś miarę, don Rodrigo: już się ciebie nie lękam.
— Mnichu, co to za sposób mówienia?...
— Sposób, w jaki mogę przemawiać do człowieka, którego Pan Bóg opuścił, który nie jest w stanie mnie zastraszyć. Pod twoję opiekę! Wiedziałem i przedtem, że Bóg nie opuści téj niewinnéj dziewczyny, lecz teraz, ty sam jeszcze bardziéj utwierdziłeś mię w téj wierze. Łucya, powiadam: widzisz, jak to imię wymawiam śmiało, z podniesioném czołem, Łucya...
— Jak śmiesz tak mówić tu, w moim domu!
— Lituję się nad tym domem; przekleństwo nad nim zawisło. Kara boża dosięgnie cię i za temi murami, nie obroni cię od nijé zgraja twojéj służby. Zdawało ci się, iż Pan Bóg po to stworzył tę istotę na obraz swój i podobieństwo, abyś mógł ją dręczyć bezkarnie? Sądziłeś, iż Bóg nie stanie w jéj obronie! Pogardziłeś jego przestrogą! Sam na siebie wyrok potępienia wydałeś! Serce Faraona było tak zatwardziałe, jak twoje, a Bóg potrafił je skruszyć. Łucya nie ma potrzeby obawiać się ciebie, ja ci to mówię, ja, zakonnik ubogi, a co do ciebie, to pamiętaj, iż przyjdzie dzień...
Don Rodrigo stał dotąd nieruchomie, pełen wściekłości i zdumienia, nie mogąc słowa wymówić; lecz kiedy usłyszał początek tak groźnego proroctwa wzdrygnął się cały, a strach tajemniczy, niepojęty ogarnął go nagle.
Chwycił owę rękę, która mu groziła, i podnosząc głos, aby przerwać tę złowrogą przepowiednię, zawołał: — Precz mi stąd, nędzniku, ty żmijo w kapturze!
Te wyrazy w jednéj chwili uspokoiły ojca Krzysztofa. W jego umyśle pojęcie o wszelkiego rodzaju osobistych zniewagach tak ściśle było splecione z duchem pokory i cierpliwości, że i teraz pierzchł jego gniew sprawiedliwy i zapał proroczy, a miejsce ich skrucha zajęła; uczuł, że obowiązany jest wysłuchać wszystkiego, co tylko don Rodrigo uzna za stosowne powiedziéć. Zwolna rękę ze szponów szlachcica wysunął, zwiesił głowę i stanął spokojnie, nieruchomie, jak ów dąb potężny, który wśród burzy, gdy wicher na chwilę ucichnie, wyciąga szeroko swe wielkie ramiona i w pokorze przyjmuje grad, którym go niebo chłoszcze.
— Chłopie nikczemny! — ciągnął daléj don Rodrigo: — do kogo przemawiasz? Dziękuj Bogu, że ci ten habit twoje podłe plecy okrywa i że cię broni od kijów, któremi podobnych tobie hultajów uczę rozumu. Wynoś się mi zaraz! Precz mi z oczu!
I, ruchem pełnym pogardy, wskazał na drzwi przeciwległe do tych, przez które weszli. Ojciec Krzysztof jeszcze niżéj głowę pochylił i wyszedł, a don Rodrigo wielkiemi krokami zaczął chodzić po sali.
Kiedy już zakonnik drzwi zamknął za sobą, ujrzał, iż w pokoju, w którym się znalazł obecnie, jakiś człowiek szybko, lecz ostrożnie przycisnął się do muru, jakby z obawy, aby go szlachcic z sali nie spostrzegł; poznał w nim starego sługę, który go do zamku wprowadził. Człowiek ten, od lat przeszło czterdziestu, był już w tym domu, gdyż przed przyjściem jeszcze na świat don Rodriga, przybył na służbę do jego ojca, który należał do najbardziéj zacnych ludzi pod słońcem. Po jego śmierci nowy pan zamku zaraz rozpędził całą służbę dawniejszą i otoczył się nową, odpowiedniejszą jego usposobieniom. Tego jednego tylko zostawił, raz ze względu na jego lata podeszłe, a powtore i głównie dla téj przyczyny, że choć tak odmiennych zdań i usposobień, człowiek ten wynagradzał sowicie te wady dwoma nieoszacowanemi przymiotami: miał niezmiernie wysokie przekonanie o świetności i szlachetności rodu don Rodriga i posiadał ogromną świadomość etykiety, tak, iż w znajomości tradycyi i najdrobniejszych szczegółów ceremoniału nikt mu nie mógł dorównać. W obecności pana, biedny starzec nigdyby się nie poważył nie tylko wypowiedziéć, ale najlżejszą chociażby wskazówką dać do poznania, jak dalece gorszyło go to, co w jego oczach codziennie działo się na zamku; czasem tylko jakimś wykrzyknikiem, lub mruczeniem pod nosem, wyrażał swe niezadowolnienie przed służbą, która śmiała się zeń, a nieraz umyślnie dla rozrywki starała się, jak to mówią za język go pociągnąć, zmusić do powiedzenia tego, o czém powinien był zamilczéć i do rozwodzenia się nad staremi, dobremi czasami. Wszystko to, choć dochodziło czasem do uszu gospodarza, było wypowiadane ze śmiechem; tak, iż nie mogło wzbudzać gniewu, a czyniło tylko starego sługę przedmiotem uciechy i żartów. Tylko w dnie wielkich uroczystości i przyjęcia w zamku człowiek ten odraził nabierał niepospolitego znaczenia, a wówczas wszyscy słuchali go, jak wyroczni.
Ojciec Krzysztof spojrzał nań przechodząc, ukłonił mu się i skierował ku wyjściu, lecz starzec zbliżył się do niego, z pełnym tajemniczości wyrazem palec do ust przyłożył i zrobił mu znak zapraszający, aby wraz z nim wszedł do ciemnego kurytarza, który się obok znajdował. Gdy się już tam znaleźli, sługa powiedział półgłosem: — ojcze wielebny, słyszałem wszystko i potrzebuję ci słów kilka powiedziéć.
— Mówcie, a prędko, mój dobry człowiecze.
— Tylko nie tu, nie teraz, nie daj Boże, pan-by się domyślił!... Ale ja wiem dużo rzeczy; i jutro przyjdę do klasztoru.
— Czy istnieje jakiś plan?
— Cóś musi być, to pewna, mogłem to spostrzedz, lecz teraz pilniéj jeszcze będę śledził. Już niech ojciec wielebny spuści się na mnie. Ach, na cóż to ja muszę patrzyć, co muszę tu słuchać!... straszne, straszne rzeczy!... Jest-to dom!... ale chciałbym coś uczynić dla zbawienia méj duszy.
— Niech was Bóg błogosławi! — powiedział zakonnik, kładąc rękę na głowie sługi, który chociaż starszy wiekiem, stał przed nim w postawie pochylonéj, jakby syn przed ojcem. — Niech Bóg wam stokrotnie nagrodzi wasze dobre chęci a jutro będę czekał na was w klasztorze.
— Przyjdę, koniecznie — odrzekł służący — ale, niech ojciec wielebny teraz co najprędzéj stąd wychodzi... i na miłość boską... niech nie mówi nikomu, że ja... Z temi słowy zbliżył się ostrożnie na palcach do przeciwległego końca kurytarza, który prowadził do pokoju, wychodzącego na dziedziniec; obejrzał się uważnie dokoła, przywołał zakonnika na migi i ucałowawszy jego rękę wskazał mu drzwi, przez które miał się oddalić.
Ten człowiek słuchał pode drzwiami swego pana: czy dobrze postąpił? I czy ojciec Krzysztof powinien był pochwalić go za to? Według ogólnie przyjętych i najmniéj zaprzeczonych zasad, podsłuchiwanie jest bardzo brzydką rzeczą, ale czyż obecny wypadek nie mógłby stanowić wyjątku? Przecież jest tyle i tyle wyjątków w innych, daleko nawet ważniejszych prawidłach. Ale, dajmy już temu pokój, nie jest naszym zamiarem poruszać tak ważne pytania; czytelnik, skoro ma ochotę, sam potrafi nad niemi głębiéj się zastanowić; do nas należy jedynie opisywać wypadki.
Po wyjściu z tego domu, ojciec Krzysztof odetchnął swobodniej i szybkim krokiem zaczął schodzić z pagórka z twarzą zaognioną, wzburzony i drżący, z powodu tego, co słyszał i co sam powiedział przed chwilą. Jednak owo wdanie się służącego stało się dla naszego zakonnika niemałą pociechą: zdawało mu się, że Bóg przez to chciał mu dać oczywisty dowód swéj łaski. Oto nić — myślał — nić, którą Opatrzność do rąk mi podaje. I to w domu tego człowieka! I w chwili kiedy najmniéj mogłem się spodziewać pomocy! kiedy jéj nawet wcale nie szukałem! — Podniósł oczy, spojrzał na zachód, spostrzegł, że słońce już się za wierzchołkiem góry chować zaczyna i przypomniał sobie, że mu niewiele pozostaje czasu, a droga do klasztoru daleka. Jeszcze więc kroku przyśpieszył, pomimo, iż w całém ciele uczuwał straszne zmęczenie, wypływające z wrażeń dnia tego i długiéj pieszéj pielgrzymki. Postanowił jednak, chociaż na chwilkę, wstąpić do Łucyi i zawiadomić swych protegowanych o tém, co zaszło, następnie co tchu zdążać do domu, gdyż jednym z najbardziéj przestrzeganych przepisów zakonu było, aby kapucyni wszyscy przed nocą znajdowali się w klasztorze.
Tymczasem, w mieszkaniu Łucyi roztrząsano i tworzono nowe plany, o których wypada mi zawiadomić moich czytelników. Po odejściu zakonnika troje pozostałych przez pewien czas zachowywało milczenie. Łucya nakrywała stół do obiadu; Renzo myślał co chwila o opuszczeniu tego domu, gdyż widok smutku Łucyi rozdzierał mu serce, a jednak nie mógł się jakoś na to zdobyć; Agnieszka, na pozór cała zatopiona w zwijaniu jedwabiu, siedziała téż cicho lecz w rzeczywistości nie motowidło-to pochłaniało tak dalece jéj uwagę; w jéj głowie powstawał plan nowy i gdy już uznała, że dojrzał zupełnie, przerwała milczenie temi słowy:
— Słuchajcie mię, dzieci! Jeżeli wam nie braknie odwagi i zręczności, jeżeli chcecie waszéj matce zaufać (na ów wyraz waszéj Łucya drgnęła), ja biorę na siebie wybawienie was z kłopotu, a ręczę że zrobię to lepiéj i prędzéj niż nawet sam ojciec Krzysztof pomimo to, iż jest tak mądrym człowiekiem. — Łucya zatrzymała się pośrodku pokoju i spojrzała na matkę wzrokiem, w którym więcej było zdziwienia, niż ufności w tak świetną obietnicę, a Renzo powiedział natychmiast: — odwagi? zręczności? mów matko, mów prędzéj, co trzeba zrobić.
— Wszak prawda — rzekła Agnieszka — iż, gdybyście już byli po ślubie, to mielibyśmy daleko mniej kłopotu z cala tą sprawą; i że na wszystko dałoby się łatwiéj sposób wynaleść?
— Bez wątpienia — odpowiedział Renzo — gdybyśmy już byli mężem i żoną... świat szeroki, a przecie stąd o dwa kroki, w prowincyi Bergamo, każdy, kto umie tkać jedwab, jest przyjęty z otwartemi rękami. Wie matka, ile to razy Bortolo, mój krewniak, zapraszał mnie do siebie do Bergamo, obiecując, iż niezawodnie zrobię majątek, i będzie mi się tam tak dobrze powodzić, jak jemu, a jeżeli nie mogłem i nie chciałem pójść za jego radą, to dlatego... że mię serce stąd nie puszczało. Gdyby-to już było po ślubie, wszyscy razem moglibyśmy się tam udać i żyć szczęśliwie i dom własny urządzić i nie dbać już o tego łotra i nie obawiać się o to, że się w końcu może jakie głupstwo popełnić. Łucyo, wszak prawda?
— Tak — rzekła Łucya — lecz w jakiż-to sposób?...
— W jaki sposób — odpowiedziała matka — już przecie mówiłam wam: odwagi i zręczności, a rzecz sama przez się bardzo jest łatwa.
— Łatwa! — zawołali jednocześnie narzeczeni, dla których sprawa ratunku wydawała się tak strasznie, tak okropnie trudną.
— Łatwa, powiadam wam, trzeba tylko umiéć zabrać się do niéj, jak się należy. Słyszałam to od ludzi, którzy na wiatr nie mówią, a nawet sama na własne oczy widziałam, że, aby wziąć ślub, nie można się wprawdzie obejść bez proboszcza, lecz bez jego zgody, wybornie. Dość, aby był obecny tylko; choćby ślubu dać nie chciał, to mu na nic się nie zda.
— A toż w jaki sposób? nie rozumiem téj sprawy — powiedział Renzo.
— Otóż słuchajcie. Trzeba mieć dwóch świadków, sprytnych i zręcznych ludzi. Z niemi ci, którzy chcą się pobrać, idą do proboszcza: cała sztuka na tém polega, aby go zejść niespodzianie. Mężczyzna mówi: księże proboszczu, to jest moja żona, a kobieta: księże proboszczu, to jest mój mąż. Trzeba tylko, aby proboszcz słyszał te wyrazy, aby świadkowie także je słyszeli; i rzecz skończona i małżeństwo zawarte, tak święte i prawdziwe, jakby sam papież je pobłogosławił. Skoro raz owe wyrazy się rzekły i proboszcz je słyszał, to już nic nie pomoże; choćby krzyczał i wrzeszczał i Bóg wie co wyrabiał, pozostaniecie prawnie i na zawsze mężem i żoną.
— Czyż-to być może! — zawołała Łucya.
— Jakto, czy być może! — odpowiedziała Agnieszka: — a cóż się tobie zdaje, że ja przez lat trzydzieści żyjąc na świecie, nim się ty jeszcze urodziłaś, nic ciekawego nie widziałam, niczego się nauczyć nie mogłam? Rzecz tak się ma zupełnie, jak ją opowiedziałam, a nawet pewna moja przyjaciółka, chcąc wyjść za mąż za człowieka, na którego jéj rodzice nie chcieli się zgodzić, wzięła ślub w ten sposób. Proboszcz, który powziął już był niejakie podejrzenie w tym względzie i którego rodzice uprosili, aby ślubu nie dawał, miał się ciągle na baczności, ale kochankowie tak doskonale potrafili wszystko urządzić, iż go zeszli najniespodzianiéj, powiedzieli przed nim to, co powinni byli powiedzieć, i stali się mężem i żoną. Wprawdzie bardzo prędko, bo nie daléj jak na trzeci dzień po tym ślubie, biedaczka pożałowała gorzko swego nierozważnego kroku i tego, że nie słuchała rad rodzicielskich, bo jéj mąż... ale to już nie należy do rzeczy.
Agnieszka powiedziała prawdę: ślub taki nie był niemożebnym, lecz wymagał wielkiéj zręczności, gdyż ludzie, którzy uciekali się do tak ostatecznego środka, najprzód już na zwykłéj drodze musieli natrafiać na nieprzezwyciężone trudności; proboszcz każdy, w takich wypadkach, zachowywał wszelkie ostrożności, aby nie dać się podejść, a nawet wówczas, gdy jednéj z takich par udało się zejść go niespodzianie, tak się bronił, tak uciekał, jak ów biedny Proteusz, któremu gwałtem kazano wygłaszać wyroki bogów.
— Łucyo, a gdyby-to było prawdą? — spytał Renzo patrząc na nią błagalnie.
— Jakto! gdyby było prawdą! — zawołała Agnieszka. — Więc i tobie się zdaje, że sama nie wiem, co plotę. No proszę, ja się staram, ja obmyślam, ja im radę najlepszą podaję, a oni nie wierzą. Dobrze więc, dobrze, możecie sobie nie wierzyć, możecie mię o nic nie pytać — radźcie, jak umiecie najlepiéj, ja od wszystkiego ręce umywam.
— Ależ nie! Ależ gdzież tam! ja wierzę; nie opuszczaj nas, matko! — rzekł Renzo. — Tak tylko, tak sobie mówię, bo na prawdę rzecz ta zanadto mi się piękną wydaje. Przecież ja matce tak wierzę, jakbyś była moją rodzoną, prawdziwą mateczką — zakończył pieszczotliwie.
Te wyrazy złagodziły od razu zły humor Agnieszki i kazały jéj zapomniéć o postanowieniu, wypowiedzianém przed chwilą, które i bez tego sama nawet, nie uważała za możliwe do wypełnienia.
— Ale dlaczegóż, mamo — rzekła Łucya swoim zwykłym cichym, łagodnym głosem — dlaczegóż ten środek tak dobry nie przyszedł na myśl Krzysztofowi?
— Nie przyszedł na myśl? — odpowiedziała Agnieszka — o! że przyszedł za to ręczę; ale tylko mówić nam o nim nie chciał.
— Dlaczego? — zapytali się jednocześnie narzeczeni.
— Dlaczego... a dlatego, jeżeli już tak koniecznie chcecie o tém wiedziéć, iż zakonnicy powiadają, jakoby ta rzecz była niedobrą.
— Jakto można mówić, że nie jest dobrą, kiedy jest dobrą — rzekł Renzo — wówczas zwłaszcza kiedy się uda szczęśliwie.
— A cóż chcecie, abym wam na to powiedziała? — odrzekła Agnieszka. Oni przecież prawa pisali tak, jak się im podobało; a my, biedni ludziska, nie możemy wszystkiego zrozumiéć. A zresztą ileż-to rzeczy... — Ot naprzykład: wszak-to niedobrze uderzyć człowieka, porządnego katolika; a jednak skoro już raz dostał po karku, toć i sam papież mu tego nie odejmie.
— Jeżeli mówią ludzie duchowni, że to źle — powiedziała Łucya — to i robić tego nie trzeba.
— A cóż-to! — zawołała Agnieszka — czyż-to ja miałabym ci dawać jakieś grzeszne rady? Czyż-to ja nie mam bojaźni bożéj? Gdyby-to było bez zgody twoich rodziców, gdybyś chciała wyjść za jakiegoś wisusa, a, to co innego. Ale tu, matka sama tego życzy; chłopak porządny, a kto nas zmusza do tego kroku: łotr, a nasz ksiądz proboszcz...
— Tak, to rzecz jasna, każdy to zrozumie — rzekł Renzo.
— Nie trzeba mówić o tém ojcu Krzysztofowi; powiemy wówczas, gdy już rzecz będzie skończona — ciągnęła daléj Agnieszka: — a gdy już będzie skończona i gdy nam się uda; jak sądzisz, co na to powie ojciec Krzysztof? Powie niezawodnie: o! moje dziecko, nigdybym się tego nie spodziewał po tobie; nie powinnaś była tak postąpić. Bo zakonnik nie może mówić inaczéj. Ale wierz mi, że w głębi duszy będzie niezmiernie zadowolony z tego, co się stało, i że tak dobrze się stało.
Łueya nie mogła znaleść odpowiedzi na tak przekonywające dowody, widać jednak było, że niezupełnie je podziela. Renzo przeciwnie, nabierając coraz większej otuchy zawołał: — skoro tak, to już rzecz skończona!
— Powoli — rzekła Agnieszka — powoli. A świadkowie? Znajdź mi takich dwu zuchów, którzyby umieli i chcieli trzymać język za zębami! A zejść niespodzianie proboszcza, który już od dwu dni zamknął się na cztery zamki? A zmusić go do wysłuchania tego, co przed nim chcecie powiedziéć? Wprawdzie proboszcz jest wogóle dość nieobrotny i ciężki; ale pamiętajcie, skoro was zobaczy, stanie się zwinny i lekki, jak kot, i będzie uciekał jak dyabeł od święconéj wody. Widzisz więc, jaka to sprawa.
— Już wiem, co zrobię, już mam sposób wyborny! — zawołał Renzo, i z wielkiéj radości tak silnie pięścią w stół uderzył, że zabrzęczały szklanki i talerze. Potém opowiedział cały swój plan, który Agnieszka pochwaliła i uznała za wyborny pod każdym względem.
— Zawsze to podstęp, sprawa zawiła — powiedziała Łucya: — dotąd szliśmy prostą drogą: oddajmy się całą duszą Bogu, ufajmy w Jego świętą opiekę, a on nam dopomoże; ojciec Krzysztof to nam powiedział. I teraz, mojém zdaniem, trzeba byłoby jego rady zasięgnąć.
— Już pozwól, aby tobą kierował ktoś, kto trochę jest doświadczeńszy od ciebie — rzekła z powagą Agnieszka. — Na co nam rady ojca Krzysztofa? Poco? Dlaczego? Pan Bóg powiada: sam sobie dopomagaj, a i ja ci pomogę. Ojcu Krzysztofowi powiemy wówczas, gdy już rzecz będzie skończona.
— Łucyo — powiedział Kenzo — czyżbyś miała nie zgodzić się na to? Czyżbyś chciała odstąpić mnie w tak stanowczéj chwili? Czyż nie postępowaliśmy dotąd, jak ludzie uczciwi, jak dobrzy chrześcijanie? Czyż teraz już nie powinniśmy byli być mężem i żoną? Czyż nam proboszcz sam nie wyznaczył dnia ślubu? Czy nasza w tém wina, że dla własnego ratunku musimy uciekać się do podstępu? Nie, ty mnie nie opuścisz, ty się zgodzisz, Łucyo; wszak prawda? Pójdę zaraz do Tonia, pomówię z nim i odpowiedź przyniosę. — I pożegnawszy Łucyą blagalnêm spojrzeniem, a Agnieszkę pełnym porozumienia uśmiechem, wyszedł spiesznie.
Przeciwności i niepowodzenia zaostrzają rozum; to też Renzo choć dotychczas, na gładkiéj ścieżce żywota, nie napotkał nigdy jeszcze przeszkód, których zwalczenie wymagałoby natężenia wszystkich sił umysłowych, teraz jednak wpadł na tak świetny pomysł, iż nawet i najbieglejszy prawnik mógłby mu go pozazdrościć. Poszedł prosto do owego Tonia, o którym mówił kobietom i którego domek w niewielkiéj był odległości. Znalazł przyjaciela w kuchni, właśnie w chwili gdy postawiwszy prawą nogę na stopniu ogniska, jedną ręką trzymał za brzeg kociołka, stojącego na żurze, a drugą rozcierał za pomocą wałka małą szarą polentę[2] z hreczanéj mąki. Jego matka, brat i żona siedzieli u stołu; a czworo dzieci, otaczając ojca, stało nieruchomie z oczami utkwionemi w polentę, wyczekując niecierpliwie, aż już będzie gotową. Lecz nie znać tu było owéj wesołości, która poprzedza zwykle zasiadanie do stołu w domu pracowitego, zamożnego wieśniaka. Rozmiar polenty zastosowany był do ciężkiego, nieurodzajnego roku, u nie do apetytu i liczby tych, którzy mieli ją spożyć, i każdy z obecnych, poglądając na nią wzrokiem łakomym, zdawał się myśléć o tém, jak mała z niéj cząstka jemu się dostanie. Tonio wyrzucił polentę na misę drewnianą, na któréj wyglądała tak, jak malutki księżyc w wielkiém kole mgły i pary. Pomimo to jednak kobiety ze szczerą uprzejmością powiedziały do Renza: — czy możemy prosić do stołu? — grzeczność, o któréj nigdy nie zapomni włościanin Lombardyi, wówczas gdy go ktoś zastaje w czasie jedzenia.
— Dziękuję — odrzekł Renzo — przyszedłem tu na chwileczkę tylko, bo mam interes do Tonia, a jeżeli zechcesz się na to zgodzie Tonio, aby nie przeszkadzać nikomu, pójdziemy do gospody na obiad i tam pogadamy. — Te zaprosiny tém milsze były dla Tonią, iż się ich nie spodziewał bynajmniéj; a kobiety, ba! nawet dzieci (gdyż w rzeczach tego rodzaju i one bardzo wcześnie zaczynają rozumować) z niemałém zadowoleniem pomyślały o tém, że polenta straci jednego pretendenta i to bardzo groźnego. Zaproszony nie namyślał się długo i wyszedł wraz z Renzem.
Przyszedłszy do gospody znaleźli ją pustą, gdyż niedostatek oduczył już dawno wszystkich niemal mieszkańców wioski od zaglądania do tego miejsca rozkoszy; zasiedli wygodnie u stołu, Renzo kazał podać flaszkę wina i owe skromne potrawy, których w téj chwili można było tu dostać, a następnie, gdy się już obaj nieco posilili, nasz narzeczony, z miną pełną tajemniczości, rzekł do przyjaciela:
— Tonio, jeżeli chcesz mi wyświadczyć małą przysługę, to ja ci wielką wyświadczę.
— Mów, mów, a nawet rozkazuj! — powiedział Tonio napełniając szklankę. — Dziś, gotówbym w ogień skoczyć za ciebie.
— Nie oddałeś jeszcze proboszczowi tych dwudziestu pięciu lirów, któreś mu winien za jego pole, owo pole, coś je wynajmował od niego w zeszłym roku.
— Ach, Renzo, Renzo! I trzebaż ci było o tém przypomniéć! Ot, już i po mojéj wesołości! I na co to mówić teraz o podobnych rzeczach!
— Jeżeli ci mówię o długu — rzekł Renzo — to dlatego, że skoro tylko zechcesz, dam ci możność spłacenia go zaraz.
— Doprawdy, nie żartujesz?
— Bynajmniéj. A czy bardzobyś z tego był zadowolony?
— Czy bardzo! A to mi pytanie! Gdybyś ty widział owe miny, owe pokręcania głową, owe spojrzenia, na które muszę patrzyć za każdym razem, gdy proboszcza spotykam! A toż ciągłe: — Tonio, proszę pamiętać, Tonio, kiedy przyjdziesz do mnie w wiadomym interesie? — Tonio, widzisz, jaki ja cierpliwy. Wszystko to już tak strasznie mię dręczy, że nieraz... A wiesz naprzykład Renzo, że nawet w kościele, w czasie kazania, kiedy proboszcz zwróci na mnie te swoje oczy, to aż mi się ckliwo robi, i chciałbym schować się pod ziemię, bo mi się zdaje, że gotów powiedziéć przy wszystkich: Tonio! a owe dwadzieścia pięć lirów, coś mi ich dotąd nie oddał? O przeklęty dług! A zresztą, gdybym już mógł raz go spłacić, proboszcz oddałby mi również złoty naszyjnik mojéj żony, który ma w zastawie i którybym zaraz sprzedał, aby mąki jak najwięcéj nakupić. Ale...
— Ale, ale, mówię ci, jeżeli chcesz mi wyświadczyć przyjacielską przysługę, to dwadzieścia pięć franków już czekają na ciebie.
— Słucham.
— Tylko przedewszystkiém... — powiedział Renzo, palec do ust przykładając: — rozumiesz?
— Zbytek ostrożności! — zawołał Tonio — wszak mnie znasz i bez tego!
— Otóż więc, nasz szanowny proboszcz zaczyna wymyślać różne powody, rożne jakieś przeszkody, nie mające najmniejszego sensu, aby mój ślub Bóg wie na jak długo odłożyć, ja zaś, przeciwnie, chciałbym go o ile możności przyśpieszyć. Mówili mi ludzie starzy, doświadczeni, że, gdybym tylko stanął z narzeczoną i ze świadkami przed proboszczem i gdybym powiedział: to jest moja żona, a Łucya powiedziała: to jest mój mąż, małżeństwo już byłoby zawarte. Rozumiesz, o co chodzi?
— Rozumiem, rozumiem, chciałbyś, abym ci służył za świadka?
— Tak.
— I zapłaciłbyś za mnie dwadzieścia pięć franków?
— A tak.
— Niech że mię wszyscy... jeżeli ci nie dopomogę!
— Ale, trzeba jeszcze znaleźć drugiego świadka.
— I, Już go mam! Mój miły braciszek, ten mazgaj Gierwazy zrobi wszystko, co mu każę. Poczęstujesz go winem?
— I nie tylko winem, obiadem go uraczę — odpowiedział Renzo. — Tu go przyprowadzim, będzie bal, co się zowie. Ale czy on potrafi?...
— E, ja go nauczę: wiesz przecież, żę ta część rozumu, która bym przeznaczoną dla niego, mnie się jakimś cudem dostała. Umiem myśléć za dwu w potrzebie.
— Więc jutro.
— Zgoda.
— Pod wieczór.
— Dobrze, bardzo dobrze!
— Ale!... powiedział Renzo, kładąc znowu palce na ustach.
— Et! — zawołał Tonio, przechylając głowę na prawe ramię i podnosząc lewą rękę do góry z taką miną, jakby chciał powiedziéć: krzywdzisz mię, bracie.
— Lecz, jeżeli twoja żona zechce się dowiedziéć... już wiem nawet napewno, że cię spyta, co to był za interes?
— E, mój drogi! Albo to dla mnie nowina skłamać przed żoną? Co się tobie zdaje? I zliczyćbym nie potrafił, ile już razy przed nią kłamałem! O te niéma obawy; znajdzie się i teraz sposób na zaspokojenie babskiéj ciekawości.
— Jutro z rana — rzekł Renzo — raz jeszcze obszerniej o tém wszystkiém pogadamy, aby cały plan należycie ułożyć.
I wyszli z gospody; Tonio zwolna poszedł ku domowi, obmyślając w swéj głowie jakąś niepospolitą historyę, którą miał zaspokoić ciekawość swojéj połowicy, a Renzo co tchu podążył do narzeczonéj, aby ją i Agnieszkę zawiadomić o pomyślnym skutku narady.
Tymczasem Agnieszka wszelkich dokładała starań, aby zwalczyć owę niechęć, którą córka jéj okazywała dla całéj téj sprawy. Łucya na wszystkie dowody matki cicho, lecz stanowczo odpowiadała: albo rzecz ta jest nie dobrą i nie trzeba jjé robić: albo, jest dobrą i dlaczegóż w takim razie ojcu Krzysztofowi nie powiedzieć o niej?
Renzo wszedł z twarzą rozpromienioną, zaraz zdał sprawę z wycieczki do Tonia i zakończył tryumfującym: a co? — wykrzyknikiem, czy téż zapytaniem, które miało wyrażać: widzicie jaki to ze mnie człowiek? czy można było coś lepszego wymyśléć? czyby wam to kiedy przyszło do głowy? i tysiąc innych jeszcze równie pięknych rzeczy.
Łucya zlekka potrząsała główką; lecz matka i narzeczony zaprzątnięci całkowicie owym wielkim planem, który jutro już mieli wykonać, prawie żadnéj na nią nie zwracali uwagi, jak to się zwykle czyni z upartemi dziećmi, gdy już starsi spostrzegą, że na nic się nie zdadzą wszelkie namowy i przekonywania, i że wypadnie następnie użyć gróźb i władzy, aby je zmusić do uczynienia tego, czego się od nich wymaga.
— Dobrze — powiedziała Agnieszka — bardzo dobrze, ale... nie o wszystkiém jednak pomyślałeś.
— Jakto, cóż jeszcze miałoby brakować?
— A Perpetua? zapomniałeś o Perpetui. Że Tonia z bratem wpuści, to pewno; ale was! ciebie i Łucyę razem! zastanów się tylko. O, o! wam do plebanii będzie trudniéj się dostać, niż ulicznikowi do ogrodu z dojrzałemi gruszkami. Pewnie już jéj proboszcz szeroko o tém gadał.
— Więc jakże to będzie? — spytał Renzo trochę zakłopotany.
— A ot jak będzie: ty zapomniałeś, ale ja za to dobrze pamiętałam; pójdę z wami, mam jeden sposób doświadczony, aby ją przywabić; odprowadzę ją na stronę i tak zająć potrafię, że już nic słyszéć, ani nic widziéć nie będzie, a wy tymczasem idźcie śmiało, prosto do proboszcza. Już ja Perpetuę biorę na siebie; wywołam ją... poruszę pewną czułą strunę... słowem, zobaczycie.
— O, matko droga! — zawołał Renzo — i któż to lepiéj mógłby wszystko obmyślić! Przecież mówiłem, że we wszystkiém i zawsze jesteś naszą jedyną pocieszycielką i naszym najlepszym doradcą.
— Ale, to na nic się nie zda — powiedziała Agnieszka — jeżeli się Łucya nie da namówić; przecież dotąd utrzymuje, żę to jest grzechem.
Renzo użył całéj swojéj wymowy, aby Łucyę przekonać, lecz nie na wiele mu się przydało: dziewczyna była niewzruszoną.
— Ja nie potrafię odpowiedziéć na te wasze dowody — mówiła — ale widzę, iż wykonanie tego planu wymaga podstępu, kłamstwa, wybiegów. Ach Renzo! nie tak przecież zaczynaliśmy. Ja chcę być twoją żoną — i wymawiając te wyrazy, pomimo usiłowania, jakie czyniła nad sobą, aby je wypowiedziéć spokojnie, oblała się gorącym rumieńcem; — ja chcę być twoją żoną, lecz ślub nasz powinien się odbyć przed ołtarzem, tak, jak Bóg przykazał. Pozostawmy wszystko Jego świętéj woli; niech On nami rządzi i kieruje. On potrafi lepiej nas poratować, niż my sami za pomocą wszystkich tych wybiegów. I dlaczegóż nie mielibyśmy powiedziéć o tém ojcu Krzysztofowi?
Sprzeczka trwała jeszcze i nie zdawała się wcale zbliżać ku końcowi, kiedy stuk sandałów na bruku podwórka i szelest habitu, podobny do owego szmeru, który sprawia wiatr, przelatując po żaglach, przerwał ją nagłe, zwiastując, że ojciec Krzysztof nadchodzi. Wszyscy umilkli odrazu, a matka zaledwie miała tyle czasu, aby córce szepnąć do ucha: — pamiętaj, ani słowa! — gdy już drzwi się otwarły.


ROZDZIAŁ VII.

Ojca Krzysztofa w téj chwili można było porównać do owego dzielnego wodza, który przegrawszy, choć nie z własnéj winy, jakąś wielką bitwę, zmartwiony, lecz nie upadły na duchu, zamyślony, lecz nie zrozpaczony dosięga dzielnego rumaka nie po to, aby w nikczemnéj ucieczce szukać ratunku, lecz aby co tchu śpieszyć tam, dokąd go obowiązek przyzywa, aby obejrzéć słabe, zagrożone posterunki, aby zebrać rozproszonych żołnierzy i aby wydać nowe rozkazy.
— Pokój niech będzie z wami — rzekł wchodząc. — Nic od tego człowieka nie możemy się spodziewać, on nie zna litości. Tém bardziéj trzeba zaufać w miłosierdzie boskie; a nawet, przed chwilą miałem już pewien dowód Jego opieki nad nami.
Pomimo, iż nikt z tych trojga ludzi nie liczył zbytecznie na pomyślny skutek usiłowań ojca Krzysztofa, gdyż w owe czasy było rzeczą nie tylko rzadką, ale nawet nigdy nie słyszaną, aby magnat, nie będąc do tego zmuszony, jedynie w skutek próśb i zaklęć ubogiego, nic nieznaczącego człowieka, odstąpił od jakiegoś niecnego czynu, który postanowił wykonać; niemniéj jednak owa bolesna pewność była strasznym ciosem dla wszystkich. Kobietom łzy w oczach stanęły i głowy się pochyliły na piersi, lecz w duszy Kenza gniew zwyciężył przygnębienie. Tę ostatnią wiadomość poprzedziło już tyle wydarzeń bolesnych, tyle planów ratunku, które spełzły na niczém, tyle zawiedzionych nadziei, a wreszcie ów niezłomny, niezwyciężony opór Łucyi!
— Chciałbym wiedzićé — zawołał i zgrzytnął zębami, a głos jego stał się tak podniesionym, jak nigdy jeszcze w przytomności zakonnika — chciałbym wiedzieć, co mówił ten pies przeklęty, aby dowieść... aby dowieść, że moja narzeczona nie powinna być moją żoną.
— Biedny chłopcze! — odpowiedział ojciec Krzysztof głosem pełnym powagi i litości, z wejrzeniem zwróconém na Renza, które łagodnie, lecz stanowczo nakazywało panowanie nad sobą — gdyby ten, co ma władzę i krzywdzi niewinnych, musiał zawsze tłomaczyć się ze swych postępków, to-by świat nie szedł takim torem!
— Więc ten nędznik powiedział prosto, że nie chce dlatego, że nie chce?
— Nawet nie powiedział i tego, biedaku! I to byłoby już wielką wygraną, gdyby każdy z nich popełniając czyn niegodziwy był zmuszony do niego się przyznać.
— Ale coś przecież musiał powiedziéć, co on mówił ojcu, ten szatan wcielony?
— Słyszałem co mówił, lecz tobie nie umiałbym tego powtórzyć. Słowa niegodziwego, który jest silny i możny, choć przenikają do głębi, zacierają się prędko. Taki człowiek może udawać gniew niby za to, że go śmiesz podejrzewać, a jednocześnie dać ci do zrozumienia, że to, o co go podejrzywasz, jest prawdą; może zadać ci najstraszliwszą obelgę i nazwać się obrażonym, urągać ci i wymagać zadosyćuczynienia za obrazę, grozić tobie i udawać niewinnego, być do najwyższego stopnia bezczelnym i tobie bezczelność zarzucać, a nazwać siebie wspaniałomyślnym! Nie pytaj mnie o nic więcej. Qn nie wymówił imienia téj niewinnéj dziewczyny, ani twego nawet, nie dał do poznania, że was zna, że ma jakieś widoki; ale... ale, musiałem się jednak przekonać, iż nic go wzruszyć nie zdoła. A więc w Bogu nadzieja! Wy, biedne kobiety, nie traćcie odwagi; a ty Renzo... ach, wierz mi, że umiem się na twojém miejscu postawić, że czuję to, co się w twojém sercu dziać musi. Ale, cierpliwości! Jest-to słaba pociecha, gorzka pociecha, dla tego, kto niema wiary, lecz ty!... Czyż nie chciałbyś pozwolić, aby Bóg sam, dziś, jutro, kiedy zechce, sprawiedliwość wymierzył? Pozostaw to Jemu. On nam tyle obiecał, On jest wszechmocny. Renzo, niech On nami rządzi, i dowiedz się.... dowiedźcie się Wszyscy, że dał już mi do rąk nić, która może nas zbawić. Teraz nic wam nadto nie mogę powiedziéć. Jutro nie przyjdę; dla was przez dzień cały muszę pozostać w klasztorze. Ty, Renzo, przyjdź do mnie, a w razie, gdyby ci coś na przeszkodzie stanęło, gdybyś sam przyjść nie mógł, to przyślij jakiego przyjaciela, człowieka pewnego, lub roztropnego chłopaka, któremubym mógł powierzyć moje dla was zlecenie. A teraz, już zmrok zapada, muszę śpieszyć do klasztoru. Zatem wiary i cierpliwości, i bywajcie zdrowi.
Domawiając tych wyrazów wyszedł, a raczéj wybiegi, aby po kamienistych, krętych uliczkach pędzić do klasztoru. Obawiał się przybyć za późno, gdyż to mogłoby się stać powodem surowego napomnienia, a nawet, czego się lękał najbardziéj, kary, któraby mu przeszkodziła dzień następny poświęcić sprawom, mogącym miéć tak ważny wpływ na losy jego protegowanych.
— Czy słyszeliście, co ojciec Krzysztof powiedział o czémś... nie wiem doprawdy... o jakiéjś nici, która może nas zbawić? — spytała Łucya. — Trzeba mu zaufać; to taki człowiek, który skoro raz przyrzecze...
— Tak sądzisz! — przerwała Agnieszka. — Tyle tylko! Powinien był jasno i wyraźnie powiedzieć, albo mnie chociażby wziąć na stronę i wytłomaczyć, co to być może ta...
— Głupstwa! ja się do tego wezmę, ja! ja sprawę zakończę! — zawołał Renzo mierząc pokój wielkiemi krokami, a dźwięk jego głosu i wyiraz twarzy nie pozostawiały najmniejszéj wątpliwości co do znaczenia owych słów złowrogich.
— Ach, Renzo! — zawołała Łucya.
— Co chcesz przez to powiedziéć? — rzekła strwożona Agnieszka.
— Co chcę powiedziéć? A to, że ja sprawę tę skończę. Gdyby miał nawet stu czartów w swéj duszy, zawsze przecież jest z ciała i kości, jak i inni ludzie...
— Ach, nie, nie, co tobie? Renzo!... — zaczęła Łucya; lecz płacz gwałtowny przerwał jéj mowę.
— Nawet żartem takich rzeczy mówić się nie godzi, — powiedziała Agnieszka.
— Żartem? — zawołał Renzo, zatrzymując się nagle przed Agnieszką i patrząc na nią jakimś dziwnym wzrokiem. — Żartem! zobaczycie, czy to są żarty!
— O, Renzo, — wśród łkań, z trudnością, powiedziała Łucya — jeszczem cię nigdy takim nie widziała.
— Na miłość boską, nie mów tego Renzo, — odrzekła Agnieszka śpiesznie półgłosem. — Czyż nie pamiętasz, ile to rąk ma na swoje rozkazy ten nędznik? A gdyby nawet... Broń Boże... nas biedaków zawsze sprawiedliwość dosięgnie.
— Ja, ja sam sprawiedliwość wymierzę. Czas już wielki po temu. I ja to wiem dobrze, że to rzecz niełatwa. Otoczył się strażą, myśli, że już może nikogo się nie lękać. Zobaczymy, czy mu się na wiele to przyda! Baczności tylko i odwagi... a chwila nadejdzie. Tak, ja sprawiedliwość wymierzę, ja od niego kraj oswobodzę, ja wrócę spokój okolicy, iluż to ludzi błogosławić mię będzie!... a potém, o trzy kroki granica!...
Przerażenie, którego doznała Łucya na te, tak strasznie zrozumiałe, wyrazy, nagle płacz jéj przerwało i dało siłę do mówienia. Ocierając dłonią twarz, łzami zalaną, powiedziała do Renza głosem stanowczym, choć pełnym boleści: — Więc już dziś ciebie tak mało to obchodzi, czy będę twoją żoną? Dałam słowo człowiekowi, który kochał Pana Boga, który bojaźń bożą miał w sercu, ale gdyby ten człowiek miał teraz popełnić... miał zapomniéć... Chociażby się ukrył w jak najbezpieczniejszém schronieniu, gdzieby go ani zemsta, ani sprawiedliwość ludzka dosięgnąć nie mogły, choćby był księciem udzielnym...
— A więc dobrze — zawołał Renzo z twarzą jeszcze bardziéj zmienioną — nie możesz być moją, lecz i jego nie będziesz. Ja, tu pozostanę bez ciebie, a on pójdzie do pieklą...
— Ach na Boga, ach przez litość! Renzo! Renzo! nie mów tak, te oczy, te oczy! nie, nie, ja nie mogę patrzyć na ciebie! — zawołała Łucya z płaczem ręce składając błagalnie, podczas gdy Agnieszka wołała również na młodzieńca po imieniu i chwytała go za ramiona, za ręce, i biegała za nim, chcąc go uspokoić i wrócić do przytomności. Renzo zatrzymał się nagle, patrzył przez chwilę w milczeniu na załzawione oczy Łucyi, które były nań podniesione z tak błagalnym wyrazem; potém coś strasznego przemknęło mu po twarzy, wyciągnął rękę i wskazując nią na narzeczoną powiedział: — on ją chce miéć, ją! Musi umrzeć!
— A ja, cóżem ci złego zrobiła, że mnie chcesz zabić? — zawołała Łucya, padając przed nim na kolana.
— Ty! — odrzekł głosem, który choć nie był już tak wściekły, wyrażał jednak silne rozdrażnienie. — Ty! A cóżeś dla mnie dobrego zrobiła? Czy mnie kochasz choć trochę? Prosiłem ciebie, błagałem, zaklinałem, a ty zawsze: nie i nie!
— Tak, tak — spiesznie odpowiedziała Łucya — pójdę do proboszcza, jutro, dziś, zaraz, jeżeli chcesz, pójdę. Ale na miłość boską uspokój się, bądź takim, jak dawniéj; pójdę, pójdę.
— Przyrzekasz mi to? — spytał Renzo, a twarz i głos jego nagle złagodniały.
— Przyrzekam.
— Chwała Bogu! — zawołała Agnieszka podwójnie ucieszona.
Czy, w silnym swym gniewie, Renzo pamiętał o tém, jak wielkie korzyści dadzą się osiągnąć z przestrachu Łucyi? Czy nie starał się jeszcze go zwiększyć, aby jéj przyrzeczenie uzyskać? Rękopism nasz żadnych w tym razie nie podaje wyjaśnień, a ja sądzę, że i sam Renzo dobrze o tém nie wiedział. To tylko nie może ulegać wątpliwości, iż czuł wściekłą nienawiść dla den Rodriga i że z całéj duszy pragnął Łucyę zjednać dla swéj sprawy, od powodzenia któréj tak wiele mogło zależeć, a wówczas gdy dwie silne namiętności miotają jednocześnie duszą człowieka, nikt, nawet i on sam, nie może odróżnić głosu jednéj od drugiéj i powiedziéć, która z nich przemaga.
— Przyrzekłam ci — powiedziała po chwili Łucya głosem, w którym brzmiała łagodna i nieśmiała wymówka — Renzo, lecz i tyś również przyrzekł nie popełniać żadnego szalonego kroku, zachowywać się tak, jak nam ojciec Krzysztof...
— I znowu! Ach Łucyo, czyżbyś chciała się cofnąć? Czyżbyś chciała doprowadzić mię do tego, abym naprawdę jakieś szałeństwo popełnił?
— Nie, nie, ja się nie cofam, ja pójdę — powiedziała Łucya, którą strach zaczął na nowo ogarniać. — Przyrzekłam, muszę dotrzymać słowa. Ale widzisz, w jakiż to sposób zmusiłeś mię, abym przyrzekła! Pan Bóg nie chce...
— I pocóż chcesz wyprowadzać stąd jakieś wróżby złowrogie? Łucyo, Pan Bóg wie, iż nie zrobiliśmy nic złego, nikomu.
— Pyrzeknij mi chociaż, że to już będzie ostatni raz...
— Przyrzekam ci, przyrzekani, jak-em uczciwy człowiek.
— Ale teraz, Łucyo, musisz słowa dotrzymać — rzekła Agnieszka.
Tu znowu rękopism nie umie nam powiedziéć, czy Łucya naprawdę była tak bardzo zmartwioną tém, że ją zmuszono przystać na ów krok stanowczy. My również nie będziemy zgłębiać tego pytania.
Renzo chciał jeszcze daléj prowadzić rozmowę i naradzać się z kobietami nad tém, w jaki sposób byłoby najlepiéj całą jutrzejszą, wyprawę ułożyć: lecz noc już zapadła oddawna i Łucya z Agnieszką wyprawiły go do domu, życząc dobréj nocy, bo uważały za rzecz niezbyt przyzwoitą, aby młodzieniec o tak spóźnionéj godzinie pozostawał w ich mieszkaniu.
Noc tę wszyscy troje spędzili tak, jak ją tylko spędzać może ten, kto po przebyciu dnia pełnego niepowodzeń i wstrząśnień gwałtownych gotuje się do wykonania w dniu następnym kroku ważnego, niebezpiecznego i którego pomyślny skutek wielce jest wątpliwy.
Nazajutrz Renzo bardzo wcześnie zjawił się w domku swojéj narzeczonéj, i zaraz z obu kobietami, a raczéj z samą tylko Agnieszką, począł roztrząsać wszelkie szczegóły, dotyczące wczoraj powziętego planu, rozwiązując trudności, przewidując je, starając się zawczasu o ich usunięcie i mówiąc o wszystkiém z taką dokładnością, jak gdyby plan ów należał już do wypadków spełnionych. Łucya słuchała uważnie, i choć nie mogła pochwalać tego, co się tak dalece nie zgadzało z jéj przekonaniem wewnętrzém, obiecywała jednak spełnić to wszystko, czego od niéj wymagano.
— Czy ty pójdziesz do klasztoru, do ojca Krzysztofa, jak ci to wczoraj zalecił? — spytała Agnieszka narzeczonego.
— O, że nie, to nie! — odrzekł Renzo — matka wie przecież co to za oczy ma ten ojciec Krzysztof; z twarzy mojéj, jak z książki, zarazby wyczytał, że coś się święci nowego; a gdyby zaczął mnie pytać, a wypytywać, to jużbym wszystko wygadał. Zresztą, tak dużo mam dziś do roboty, że i z tego powodu nie mógłbym iść do klasztoru. Może matka kogoś pośle od siebie?
— Poślę Menica.
— Dobrze — odpowiedział Renzo i wyszedł, aby się zająć przygotowaniami do wieczornéj wyprawy na plebanię.
Agnieszka poszła do sąsiedniego domu po Menica, który był bardzo sprytnym i zwinnym chłopakiem, liczącym lat około dwunastu, a do tego przez ciotki stryjeczne, czy też braci ciotecznych nawet jakimś dalekim jéj krewnym. Uprosiła jego rodziców, aby chłopca oddali jéj na cały dzień, bo, jak mówiła, potrzebny jéj był dla pewnego interesu. Rodzice zgodzili się chętnie i Agnieszka poprowadziła Menica do siebie, dała mu śniadanie, a gdy chłopak już podjadł, powiedziała mu, aby szedł zaraz do Pescarenico, do klasztoru, zapytał o ojca Krzysztofa, stawił się przed nim i pozostał tam tak długo, aż sam ojciec Krzysztof każę mu wracać i da mu do niéj pewne ustne zlecenie. — Znasz przecie tego ojca Krzysztofa? — spytała — taki piękny starzec z długą, białą brodą, ten, którego ludzie zowią świętym...
— A znam — przerwał Menico — to ten, co zawsze nas pieści i głaska po twarzy i daje nam takie śliczne, święte obrazki.
— A tak, moje dziecko. Otóż, gdyby on ci powiedział, abyś czekał w pobliżu klasztoru, to czekaj; nie oddalaj się nigdzie, ani nad staw po to, aby się przyglądać, jak ryby łowią, ani do wsi, aby pomagać rybakom sieci rozwieszać na murach, ani wreszcie na pole z chłopcami, aby się bawić w tę waszą grę ulubioną...
— E, ciotko; przecież nie jestem już dzieckiem.
— Dobrze więc, pamiętaj o tém wszystkiém, com ci mówiła, a gdy wrócisz z odpowiedzią... patrz, te dwa błyszczące pieniążki dla ciebie.
— Niech mi je ciotka da zaraz, to wszystko jedno.
— Nie, nie, przegrałbyś je, teraz nie dam. Idź, a jak się dobrze spiszesz, to może coś więcéj jeszcze dostaniesz.
W dalszym ciągu tego długiego poranku, zaszły pewne wypadki, które, choć nic nieznaczące na pozór, zaniepokoiły jeszcze bardziéj, i bez tego już strwożone, kobiety. Jakiś żebrak, ani tak obdarty, ani tak wynędzniały jak inni żebracy, z dziwnie złowrogim i odrażającym wyrazem twarzy, wszedł do pokoju, prosząc o jałmużnę i wodząc dokoła wzrokiem badawczym. Dano mu kawałek chleba, który schował do torby i za który podziękował ze źle ukrytą obojętnością. Potém stał jeszcze przez czas pewien z miną zuchwałą, lecz jednocześnie z pewném pomieszaniem, zadając kobietom różne pytania, na które Agnieszka dawała odpowiedzi pośpieszne, ale najzupełniéj mijające się z prawdą. Wreszcie, zabierając się do wyjścia, niby przez roztargnienie, poszedł do drzwi, które prowadziły na górę, otworzył je, rzucił przelotne, ale badawcze spojrzenie na schody, jeszcze raz obejrzał się dokoła i wówczas dopiéro, gdy Agnieszka zawołała: — ej, ej, mój panie szanowny, dokąd to? nie tam! zmyliłeś drogę! — wrócił nazad, z wyrazem udanéj pokory, która tak dalece nie zgadzała się z jego twarzą zbójecką, zaczął najuniżeniéj przepraszać za pomyłkę i wyszedł. Następnie inne, nie mniéj podejrzane figury, od czasu do czasu zjawiać się poczęły. — trudno było zgadnąć, co to są za ludzie, to jednak pewna, iż nie wyglądali na owych poczciwych przechodniów, za których chcieli uchodzić. Jeden wstępował pod pozorem rozpytania się o drogę, inni, przechodząc mimo domku, zwalniali kroku i nie wchodząc na podwórko, zdaleka tylko starali się zajrzéć do wnętrza pokoju, a czynili to ostrożnie, niby od niechcenia, jakby z obawy wzbudzenia podejrzeń. Wreszcie, około południa, ta zatrważająca defilada ustała. Agnieszka co chwila podnosiła się z krzesła, przechodziła przez podwórko, zatrzymała się przy bramie, spoglądała uważnie na prawo i na lewo i wracała mówiąc do córki: — nikogo — wyraz, który wypowiedziała z wielkiém zadowoleniem i który sprawiał Łucyi niemniejszą przyjemność, choć obie nie umiały jasno zdać sobie sprawy z tego uczucia. Jednak, w głębi serca pozostał im jakiś niepokój, który Łucyi szczególniéj odebrał znaczną część téj odwagi, która była jej tak niezbędnie potrzebną dla wieczornej wyprawy.
Trzeba jednak, aby czytelnik czegoś się więcéj dowiedział o tych tajemniczych figurach, które owego poranku oblegały domek naszéj Łucyi, a dlatego wypadnie nam cofnąć się do dnia uprzedniego i wrócić do zameczku, w chwili, gdy go opuścił ojciec Krzysztof.
Don Rodrigo, jak-to już powiedzieliśmy wyżéj, chodził wielkiemi krokami po sali. Ściany téj sali zdobiły portrety rodzinne kilku pokoleń. Wszędzie i zawsze miał je przed oczyma. Tu, widział zwrócone na siebie groźne spojrzenia pewnego wojownika, postracha wrogów i swych własnych żołnierzy, bohatera, który stał w pełném uzbrojeniu, w rękawicach z żelaza, cały z żelaza i miał włos najeżony, przystrzyżony krótko, wąs ogromny, ostro podkręcony i duży podbródek; którego lewa ręka spoczywała na mieczu, a prawa na biodrze, na stalowéj zbroicy. Tam znowu, patrzył nań inny jego przodek, wysoki sędzia, postrach pieniaczy i adwokatów; siedział w dużym fotelu, wybitym aksamitem czerwonym, owinął się w czarną, szeroką togę i całkiem był czarny, oprócz białego, długiego kołnierza i sobolowego futra, którém toga była podbita (sobole nosili tylko i to w zimie, co jest powodem, iż nie znajdziemy ani jednego portretu senatora, któryby go przedstawiał w stroju używanym w czasie lata); twarz owego sędziego, była chuda i żółta, brwi ściągnięte, a w ręku trzymał jakąś suplikę i zdawał się mówić: zobaczymy. Daléj, ukazywała się jakaś matrona, postrach całéj służby, daléj opat, postrach wszystkich mnichów; słowem, wszędzie dokoła spoglądali nań ludzie grozili za życia, a i teraz jeszcze groźni, choć po śmierci. Wobec całego tego, tak świetnego, grona praojców, don Rodrigo czuł się tembardziéj upokorzonym zawstydzonym, wściekłym, krew w nim wrzała na mysi, iż jakiś mnich nikczemny śmiał przed nim wystąpić z prozopopeją Natana. Tworzył jakieś plany zemsty, to znów je odrzucał i myślał, w jaki sposób dałoby się najlepiéj zaspokoić swą namiętność, a jednocześnie zadosyć uczynić temu, co zwał swym honorem. Jednak, czasem (rzecz dziwna na prawdę), gdy mu w duszy rozlegały się głośniéj owe straszne wyrazy niedokończonego proroctwa, przechodziło go mrowie i gotów był wszystkiego zaniechać. W ostatku, może dlatego, aby jakiś inny kierunek nadać swoim myślom, zawołał służącego, kazał mu iść do gości i przeprosić ich w jego imieniu za to, że do nich nie wróci, gdyż zajmuje go w chwili obecnej sprawa ważna, niecierpiąca zwłoki. Służący wkrótce powrócił, oznajmując, że goście już się rozeszli, składając gospodarzowi zaocznie głęboki szacunek.
— A hrabia Attilio? — spytał don Rodrigo, nie przestając mierzyć pokój wielkiemi krokami.
— Wyszedł wraz z niemi, jaśnie wielmożny panie.
— Dobrze, podaj mi płaszcz, miecz, kapelusz; pójdziesz ze mną. A śpiesz się.
Służący, kłaniając się nisko, wysunął się z pokoju; a po chwili wrócił już z mieczem w bogatéj oprawie, który pan jego natychmiast przypasał do boku, z płaszczem, który na ramiona zarzucił, z kapeluszem o szerokich brzegach i piórach wspaniałych, który włożył na bok z fantazyą, a następnie z góry jeszcze przybił dłonią, co było oczywistym dowodem, że dziś w złym jest humorze. Przed zamkiem czekało już nań sześciu uzbrojonych brawów, którzy, powitawszy pana głębokim ukłonem, poszli za nim w milczeniu. Don Rodrigo, bardziéj zamyślony, ponury, lecz nie mniej dumny, niż zwykle, skierował się w stronę Lecco. Wieśniacy i rzemieślnicy, zdaleka spostrzegłszy nadchodzącego magnata, usuwali się spiesznie na stronę i przyciskając się do muru, opasującego drogę, kłaniali mu się z uszanowaniem nąjgłębszém; on jednak na żadnego nie spojrzał. Jako niżsi od niego, ukłonem witali go również i ci, których lud zwał panami, gdyż w całej okolicy na sto mil dokoła nie było nikogo ktoby mógł mu dorównać świetnością rodu, majątkiem, znaczeniem, koligacyą i ktoby potrafił jak on, dzięki tym przywilejom, wywyższyć się tak nad wszystkich. Tych ostatnich zaszczycał lekkiém skinieniem głowy. W czasie niniejszéj przechadzki nie zdarzyło mil się to wprawdzie, lecz zwykłe, kiedy spotykał hiszpańskiego kasztelana z Lecco, ukłon z obu stron bywał równie głęboki, taki, jakim witają się zazwyczaj dwaj silni tego świata, którzy, choć mało się znają i nic nie mają z sobą do czynienia, chcą jednak oddać cześć, należną wysokiemu stanowisku, które każdy z nich zajmuje. Aby nieco się rozerwać i wyrugować z pamięci obraz zakonnika, który tak uporczywie stał mu przed oczami, don Rodrigo zapragnął spojrzéć na obrazy wcale odmiennéj natury i wszedł do pewnego domu, do którego zawsze wiele uczęszczało osób i gdzie go przyjęto z oznakami takiéj uprzejmości i takiego uniżenia, z jakiemi tylko witani są ludzie, których, albo bardzo kochają, albo obawiają się wszyscy; zabawił tam długo i dopiero poźno już w nocy wrócił do zaniku. Hrabia Attilio téż powrócił przed chwilą, podano wieczerzę, obaj do niej zasiedli, lecz don Rodrigo jadł niewiele, mówił mało i był zamyślony.
— Kuzynie kochany, pregrałeś zakład, czekam na zapłatę — rzekł ze złośliwym uśmiechem hrabia Attilio, skoro tylko sprzątnięto ze stołu i służba odeszła.
— Termin na św. Marcina.
— To wszystko jedno, możesz mi zaraz zapłacić, bo i wszyscy święci z całego kalendarza przeminą, nim...
— To jeszcze pytanie.
— Kuzynie, chcesz, jak widzę, politykować, lecz ja wszystko odgadłem, i jestem tak pewny tego, że zakład wygrałem, iż wielka chęć mię bierze stanąć do nowego.
— I do jakiegoż to naprzykład.
— A choćby do takiego: oto twierdzę i utrzymuję, że ten ojciec... ojciec... jakże się nazywa? słowem, że ten mnich ciebie nawrócił.
— A tożeś powiedział!
— Tak, tak, nawrócił cię, kochany kuzynku, już ja wiem, co mówię. I... i bardzo jestem z tego zbudowany. A wiesz, że to będzie niezmiernie rozczulające widziéć cię pełnego skruchy i żałującego za grzechy z oczami skromnie spuszczonemi w ziemię I A jakaż-to chluba dla onego mnicha! Będzie miał czém się pochwalić przed swojemi spółbraćmi! Jak paw się nadmie i napuszy! I słusznie, bo téż-to zasługa nie lada. Takie złote rybki, jak ty kuzynie, nie codzień i nie każdą wędką się łapią. Bądź pewny, że ciebie za przykład będzie podawał, a kiedy go poślą w dalsze strony, nie omieszka szeroko gadać o twém nawróceniu. Zdaje mi się nawet, że już go słyszę. — I tu, mówiąc przez nos, a ruchami pełnemi śmiesznéj przesady starając się towarzyszyć mowie, ciągnął daléj, naśladując głos kaznodziei: — W pewneé części tego świata, któréj dla wielce ważnych i godziwych powodów nie wymieniam, żył, moi najmilsi słuchacze, i żyje po dziś dzień pewien rycerz rozwięzłych obyczajów, miłujący bardziéj niewiasty, niż towarzystwo ludzi poczciwych, który przywykłszy do zrywania kwiatków na każdéj niwie, zwrócił raz swe oczy...
— Dosyć już, dosyć — przerwał don Rodrigo, z jakimś wymuszonym uśmiechem. — Jeżeli chcesz zakład podwoić, jestem gotów.
— Tam do licha! miałżebyś ty mnicha nawrócić?
— Nie mów mi o nim, a co do naszego zakładu, to go sw. Marcin rozstrzygnie.
Te ostatnie wyrazy zaostrzyły niesłychanie ciekawość hrabiego, nie szczędził zapytań, lecz don Rodrigo na wszystkie odpowiadał wymijająco, odkładając wszelkie wyjaśnienia do dnia św. Marcina, gdyż nie chciał powierzać stronie przeciwnjé planów i zamiarów, które ani jeszcze w życie nie weszły, ni też zbyt pewnemi nie były.
Następnego poranku don Rodrigo znowu się dawniejszym don Rodrigem obudził. Strach owych tajemniczych wyrazów: przyjdzie dzień! które mu od wczorajszego wieczoru ciągle w uszach dźwięczały, rozwiał się z brzaskiem poranku; i pozostał mu jedynie gniew wielki, tłumiony, spotęgowany jeszcze ową myślą, iż, choć na chwilę, dał się opanować trwodze. Wspomnienie tryumfalnéj przechadzki do Lecco, pokornych ukłonów, uniżonego przyjęcia w owym domu, do którego wstąpił, wreszcie złośliwych żarcików kuzyna, niemało się przyczyniły do zwrócenia mu dawniejszego ducha. Zaledwie Wstał z łóżka, natychmiast kazał Griza przywołać. — Oho! cóś ważnego się święci! — pomyślał służący, który ten rozkaz miał spełnić; trzeba bowiem wiedziéć, iż Grizo był-to sobie ni mniéj ni więcéj, tylko naczelnik brawów, któremu powierzano zwykle najbardziéj niecne i niebezpieczne wyprawy; ulubieniec i powiernik pana, człowiek oddany mu całą duszą, gdyż przywiązywała go doń wdzięczność i osobisty interes. Pewnego razu, po zabiciu człowieka wśród białego dnia, na placu, udał się do don Rodriga, błagając go o schronienie i opiekę, a ten włożywszy nań swoję liberyą uczynił go niedostępnym dla tego wszystkiego, co się zwało prawem i sprawiedliwością. Tak więc, ów Grizo, aby zapewnić sobie bezkarność za pierwszą zbrodnię, zobowiązał się teraz, na każde skinienie pana, tysiące innych popełniać. Don Rodrigo, przyjmując go na służbę, czynił nabytek nielada, bo pomijając już nawet tę okoliczność, iż nikt w całym zamku człowiekowi temu w sile i zręczności nie mógł dorównać, stawał się on jeszcze oczywistym dowodem tego, iż jego pan i opiekun może śmiało prawa naruszać; co odrazu zwiększyło jego władzę i znaczenie w mniemaniu ogółu i we własnych oczach.
— Grizo! — rzekł don Rodrigo do wchodzącego brawa. — Masz plac do popisu, zobaczymy teraz, czegoś ty wart. Przed jutrem jeszcze, rozumiesz? dziś jeszcze ta Łucya powinna być w zamku. A
— Dla Griza wszelki rozkaz mego jaśnie wielmożnego pana jest święty.
— A więc bierz tylu ludzi, ilu sam zechcesz, rozporządzaj się, rozkazuj, słowem, rób wszystko, jak ci się podoba, byle tę sprawę ukończyć szczęśliwie. Przedewszystkiem jednak pamiętaj: obchodzie się z nią grzecznie, niech jéj i jeden włos z głowy nie spadnie.
— Jaśnie wielmożny pan może być pod tym względem spokojny. Wszakże, trzeba ją będzie trochę nastraszyć, aby nie zanadto krzyczała... tak tylko dla uspokojenia... bez tego się nie obejdzie.
— Tak, nastraszyć... pojmuję, rzecz nieunikniona. Ale, otoczysz ją wielkiém uszanowaniem, niech się jéj nikt nawet dotknąć nie waży. Rozumiesz?
— Jaśnie wielmożny pan daruje, ale nie można przecież urwać kwiatka, choćby nawet i dla jaśnie wielmożnego pana, bez tego, aby się do niego nie dotknąć. Jednakże zrobi się to tylko, co będzie niezbędnie potrzebnem.
— Polegam na tobie. No... i jakże-to będzie?
— Właśnie nad tém myślę. To jeszcze szczęście, że domek jéj tuż z brzegu, koło pola. Potrzebujemy miéć nieopodal jakieś schronienie, aby tam się zejść, zebrać: otóż sądzę, że najlepiéj nam do tego posłuży owa chata nawpół rozwalona, stojąca na uboczu wśród pola... owa chata... jaśnie wielmożny pan nic o niéj zapewne nie słyszał... spaliła się przed paru laty, a ponieważ nie było pieniędzy na jéj odbudowanie, opuszczono ją, a teraz czarownice tylko tam się schodzą; ale, dziś przecie nie sobota, i kpię sobie ze wszystkich czarownic. Wieśniacy, którzy wszystkiego się boją, za żadne skarby, nawet w niedzielę w nocy, nie odważyliby się wetknąć tam nosa, tak, iż możemy śmiało się rozlokować w owéj chacie bez obawy, aby ktoś miał do niej zajrzéć i szyki nam popsuć.
— Dobrze, i cóż daléj?
Tu Grizo zaczął przedstawiać panu swe plany; don Rodrigo brał je pod rozwagę, poprawiał, ulepszał, zmieniał; wreszcie, po dość długiéj naradzie ułożyli wszystko wybornie: i sposób uwieńczenia pomyślnym skutkiem wyprawy, i zatarcia śladów jéj sprawców, i odwrócenia w inną stronę podejrzeń i nakazania milczenia Agnieszce, i wreszcie nabawienia Renza takiego strachu, żeby, aż o bólu, krzywdzie i uciekaniu się do sprawiedliwości zapomniał i nie miał nawet ochoty skarżyć się; słowem pomyśleli o wszystkich pomniejszych łotrostwach, które były niezbędne dlatego, aby się główne udało. Nie będę wchodził we wszystkie szczegóły ich niecnych planów, gdyż, jak się to wkrótce okaże, jasność niniejszéj opowieści nic a nic na tém nie straci, a czytelnik, może mi nawet być wdzięczny za to, iż mu oszczędzę przyjemności słuchania dłużéj narad dwu tych, tak godnych siebie ludzi. Dosyć i tego, gdy powiem, że w chwili, kiedy Grizo śpieszył już do drzwi, aby jak najprędzéj zabrać się do dzieła, don Rodrigo jeszcze go zatrzymał i rzekł: — słuchaj: gdyby przypadkiem ten chłop zuchwały wpadł dziś wam w ręce, nie było-by od rzeczy zaraz wygarbować mu skórę, dlatego, aby rozkaz, który jutro odbierze, mógł lepiéj skutkować po takim wstępie. Wówczas możemy być pewni, że będzie milczał jak ryba. Ale, uważasz, w takim tylko razie, gdyby się pod rękę nawinął; uganianie się za nim może popsuć wszystko. Rozumiesz?
— Już niech jaśnie wielmożny pan raczy mi zaufać — odrzekł Grizo z zarozumiałym uśmiechem i głębokim ukłonem; i wyszedł.
Cały ranek został użyty na przygotowania wstępne, na zbadanie gruntu. Ow niby żebrak, który wstępował do domku naszej Łucyi, był ni mniéj ni więcéj, jak Grizo w swej własnéj osobie, wciskający się tu, aby wszystko należycie obejrzéć; owi niby poczciwi przechodnie byli jego brawi, dla których i bardziéj pobieżne nawet spojrzenie na plac przyszłéj kampanii mogło wystarczyć. Po uskutecznieniu tych wstępnych kroków już się nie pokazywali więcéj z obawy, aby nie ściągnąć na siebie zbyt silnych podejrzeń.
Około południa wszyscy już do zamku wrócili, a Grizo pośpieszył do pana, aby mu zdać sprawę z dotychczasowych czynności i ostateczny swój plan mu przedstawić. Następnie wydał rozkazy, każdemu wyznaczył jego działalność i stanowisko, każdego nauczył, jak ma się w czasie wyprawy zachować. Wszystko-to nie mogło ujść uwagi starego służącego, który bardziéj, niż kiedy, wzrok wytężał i ucha nadstawiał i spostrzegł odrazu, że coś się niedobrego święci. Za pomocą niby odniechcenia rzucanych zapytań i natężonego słuchu, tu jedno złapał słówko, tam drugie i trzecie i czwarte, daljé pochwycił jaśniejszą już nieco wiadomość, zwracał wielką uwagę na ów tajemniczy ruch i niezwykle krzątanie się w zamku, aż wreszcie, po wielu mozolnych usiłowaniach, po zestawieniu i uporządkowaniu w swéj głowie wszystkich tych oderwanych szczegółów doszedł do poznania tego, co zamierzano wykonać téj nocy. Lecz nim zdołał owe plany przeniknąć, już i sama noc była niedaleka, a nawet mały oddział brawów, jako przednie straże wyruszył z zamku, aby się rozlokować w opuszczonéj chacie wśród pola. Biedny starzec, choć czuł dobrze, w jak niebezpieczną grę się wdaje i choć obawiał się, aby nie przybyć już poniewczasie, nie chciał jednak od danego słowa odstąpić; wyszedł z zamku pod pozorem użycia przechadzki i z największym pośpiechem, na jaki mu tylko stare nogi mogły pozwolić, pobiegł do klasztoru, niosąc ojcu Krzysztofowi przyrzeczone ostrzeżenie. Wkrótce potem wyruszyła reszta brawów, każdy zosobna inną drogą podążał, aby nie wzbudzić podejrzy. Grizo wyszedł ostatni, tak, iż w zameczku z tego wszystkiego, co miało do wyprawy należeć, pozostała jedna tylko lektyka, która późnym już wieczorem miała być zaniesioną do chaty; co się téż następnie i stało. Gdy już się wszyscy w owej chacie zebrali, Grizo wysłał natychmiast trzech ludzi do gospody na wieś, z rozkazem, aby jeden z nich stanął we drzwiach, pilnie uważał na wszystko, co się dziać będzie na ulicy, i na to, kiedy już mieszkańcy udadzą się na spoczynek; dwu innym polecił siedzieć w gospodzie, pić wino i jakąś grę rozpocząć, a tymczasem śledzić uważnie każdą, najmniéj nawet znaczącą rzecz, któraby się im mogła wydać podejrzaną. On sam, z resztą zgrai brawów do czasu w chacie pozostał.
Stary sługa jeszcze był w drodze do klasztoru; trzéj, na zwiady posłani, przestępowali próg gospody; słońce zachodziło, gdy Renzo wszedł do mieszkania swéj narzeczonéj i rzekł: — Tonio i Gierwazy czekają w pobliżu; idę teraz z niemi do gospody, aby trochę przekąsić, a gdy na Anioł Pański zadzwonią, przyjdziemy tu po was. Odwagi Łucyo! Wszystko od jednéj chwili zależy. Łucya westchnęła i powtórzyła: — odwagi — głosem, który zdradzał, że jéj nie miała.
Kiedy Renzo i dwaj towarzysze zbliżali się do gospody, spostrzegli owego draba, który opierając się o odźwierek i założywszy ręce na piersiach tak się ulokował wygodnie, że całe niemal przejście wypełnił swoją wielce szanowną osobą. Patrzył i poglądał na prawo i na lewo, a oczy tak okropnie przewracał, że, to białka ich tylko świeciły, to znów czarne jak węgiel źrenice rzucały jakieś ponure błyski dokoła. Płaska czapeczka z czerwonego aksamitu, na bok z fantazyą włożona, w połowie jego czub przykrywała, który, rozdzielony nad pochmurném czołem, z obu stron twarzy nisko na uszy opadał, a następnie z tyłu tworzył warkoczyki, przytwierdzone grzebieniem do głowy, w ręku trzymał duży kij sękaty, innéj broni właściwie nie można było na nim dopatrzyć lecz przy pierwszém spojrzeniu, nawet i dzieciak odgadłby odrazu, że tam, pod ubraniem, musiał jéj miéć tyle, ile tylko dało się zmieścić. Kiedy Renzo, który szedł przed innemi, zbliżył się do drzwi, drab spojrzał nań wyzywająco i nie ruszył się z miejsca, lecz nasz młodzian, czując, iż w téj chwili najlżejsza nawet zwada lub sprzeczka mogła być zgubną dla niego i nie chcąc się narażać nikomu, jakto zresztą czyni każdy, kto ma jakąś pilną i ważną sprawę przed sobą, udał, iż tego nie widzi, nie powiedział nawet: proszę się usunąć, a ocierając się o drugi odźwierek, bokiem, ostrożnie przecisnął się do gospody tuż koło nosa groźnéj karyatydy. Jego towarzysze musieli tęż samę ewolucyą wykonać, by się dostać do wnętrza gospody. Tu, spostrzegli dwu innych brawów, których głosy już zdaleka słyszeli i którzy, zasiadłszy w jednym rogu u stołu, grali w mora[3], krzycząc tak, że aż szyby drżały, i co chwila nalewając sobie wina z wielkiéj flaszy, stojącéj tuż przy nich. I ci również spojrzeli uważnie na wchodzących, szczególnie jeden z nich, którego prawa ręka, z trzema szeroko rozstawionemi i wyciągniętemi palcami, była wysoko podniesiona w powietrzu i którego usta nie miały jeszcze czasu zamknąć się po donośném — sześć! — wygłoszoném przed chwilą, zmierzył Renza od stóp do głowy, potém mrugnął na towarzysza, potem na draba, stojącego we drzwiach, który mu na to odpowiedział lekkiém skinieniem głowy. Renzo strwożony i zaniepokojony temi tajemniczemi znakami spoglądał na swych towarzyszy, jak gdyby w ich twarzach chciał wyczytać znaczenie tego Wszystkiego, lecz twarze ich wyrażały tylko rzecz jednę: wielki apetyt. Tymczasem gospodarz zbliżył się do nowo-przybyłych i tak uważnie patrzył na Renza, jakby oczekując na jego rozkazy; nie było rady! narzeczony poprowadził przyjaciół do sąsiedniéj izby i kazał podać wieczerzę.
— Kto są ci ludzie? — spytał półgłosem gospodarza, w chwili gdy ten wrócił z grubym obrusem pod ręką i z wielką flaszą wina.
— Nie znam ich — odrzekł zapytany, nakrywając do wieczerzy.
— Jak-to? ani jednego?
— Wiecie dobrze — rzekł gospodarz, wygładzając dłonią obrus, którym już stół zasłał — musicie wiedziéć, iż najpierwszą powinnością każdego właściciela gospody jest aby się nie wtrącał do tego, co do niego nie należy. Nawet i kobiety nasze nie są ciekawe. Zresztą cóżby-to było, gdybym chciał wiedziéć imię i nazwisko, i czém się zajmuje i kim jest każdy z tych wszystkich, którzy tu przychodzą? Gospoda to przystań na morzu: ma się rozumiéć wówczas, gdy lata są urodzajne, w Bogu nadzieja, dobre czasy powrócą. Dość, abyśmy wiedzieli, iż ludzie uczęszczający do naszej gospody są porządnemi ludźmi: a co to są za jedni, to już do nas nic a nic nie należy, a teraz przyniosę wam natychmiast takie pulpety, jakich możeście nigdy jeszcze w życiu nie jedli.
— Skądże możecie wiedziéć?... — zaczął Renzo, lecz gospodarz, który się już do kuchni skierował, nie obejrzał się nawet, tylko kroku przyśpieszył, w kuchni, właśnie w chwili, gdy od ognia odstawiał tygielek z pulpetami, jeden z brawów, ten właśnie, który tak się pilnie Renzowi przyglądał, zbliżył się do niego pocichu i zapytał półgłosem:
— Co-to za jedni?
— Poczciwi ludziska, tu ze wsi — odrzekł gospodarz, wyrzucane pulpety na talerz.
— To dobrze, ale jak się zowią, kto są? — spytał znowu brawo, zaczynając się niecierpliwić.
— Jeden z nich nazywa się Renzo — odpowiedział również półgłosem gospodarz: — dobry chłopak, porządny, spokojny rzemiosłem jego jest przędzenie jedwabiu, w którem celuje. Drugi ma na imię Tonio, posiada kawał gruntu, który sam uprawia i z którego się utrzymuje z rodziną: tżé zacny człowiek, wesoły, uczynny; szkoda tylko, że teraz pustą ma kieszeń, gdyby miał pieniądze, toby je wszystkie u mnie w gospodzie zostawił. Trzeci, to sobie bardzo niemądre stworzenie, nikomu nic złego nie czyni, a jeść lubi, szczególniéj wówczas, gdy go ktoś częstuje. Za pozwoleniem...
I przemknął się zwinnie pomiędzy piecem a pytającym, aby zanieść pulpety tam, gdzie na nie czekano. — Skądże wiedzieć możecie — rzekł Renzo do wchodzącego — że ci ludzie, to ludzie porządni, kiedy ich nawet nie znacie, mój gospodarzu?
— Mam na to dowody, kochany Renzo, człowieka poznać można po jego uczynkach. Ci, którzy piją wino, nie ganiąc go, ci, którzy płacą odrazu, nie targując się nawet, ci, który nie wszczynają bójki w moim domu, a jeżeli nawet i mają zamiar poczęstować kogoś pchnięciem sztyletu, to czekają nań gdzieś daleko od gospody, aby nie narazić biednego gospodarza, ci, mojém zdaniem są ludzie porządni. Wszakże, jeżeli się można znać tak dobrze, jak my naprzykład się znamy, to jest lepiéj. Nie mogę się tylko wydziwić, mój drogi, skąd ci przyszła ochota dowiedzenia się tylu niepotrzebnych rzeczy: tobie, co się żenisz i powinieneś miéć głowę zaprzątniętą zupełnie czém inném? i do tego jeszcze mając przed sobą te pulpety, kóreby i umarłego wskrzesić mogły? — Domawiając tych wyrazów wrócił śpiesznie do kuchni.
Autor rękopismu zwracając uwagę na tę okoliczność, iż gospodarz w sposób tak odmienny starał się zaspokoić ciekawość swych gości, powiada, że był-to człowiek, który zwykle, przy każdéj zręczności gadał szeroko o swéj miłości dla wszystkich wogóle porządnych ludzi, ale że w czynie okazywał się zawsze daleko bardziéj życzliwym i uprzedzającym dla tych, o których, albo wiedział, że są łotrami z profesyi, albo których powierzchowność zdawała się tego dowodzić. Cóż-to za dziwny charakter; nie prawdaż?
Wieczerza nie była zbyt wesołą. Dwaj zaproszeni chcieliby ją spożyć powolnie, rozkoszować się nią jaknajdłużéj, lecz ten, który ich częstował, niezmiernie zajęty wszystkiém, o czém już wie łaskawy czytelnik, a również zaniepokojony dziwném zachowywaniem się nieznajomych, z wielką niecierpliwością czekał końca bankietu. Rozmawiano półgłosem; wyrazy były urywane, bo nikomu się nie chciało mówić.
— Jak-to dobrze — ozwał się raptem Gierwazy — że Renzo chce się ożenić i że potrzebuje... — Renzo spojrzał nań gniewnie z wyrazem nakazującym milczenie, a Tonio wyszeptał: — będziesz ty cicho, głupcze? — i w dodatku do tak pięknego tytułu silnie trącił łokciem, siedzącego obok braciszka. Rozmowa coraz się bardziéj urywała, wreszcie ustała zupełnie. Renzo jedząc mało, a pijąc mniéj jeszcze, napełniał tylko szklanki swoim przyszłym świadkom, lecz czynił to uważnie, z umiarkowaniem, starając się ich jedynie w dobry humor wprowadzić i pamiętając o tém, jak niebezpieczną było-by rzeczą przebranie miarki w téj chwili.
Skończyła się nareszcie wieczerza, sprzątnięto ze stołu, ten, który jadł najmniéj zapłacił za nią, i wszyscy trzéj musieli znowu przejść obok tych nieznanych ludzi, których twarze i teraz zwróciły się na Renza zupełnie tak samo jak wówczas, kiedy wchodził. Nasz narzeczony, gdy już się znalazł w odległości kilkunastu kroków od gospody, obejrzał się, spostrzegł, iż ci dwaj, których u stołu zostawił, idą teraz za nim i zatrzymał się wraz z towarzyszami w postawie wyczekującéj, jak-by chciał mówić: zobaczymy, czego chcą ode mnie ci ludzie. Lecz brawi skoro tylko spostrzegli, że na nich uwagę zwrócono zatrzymali się również, zamienili z sobą kilka wyrazów półgłosem i po chwili do gospody zawrócili. Gdyby Renzo mógł słyszéć to, co mówili, ich rozmowa, niezawodnie bardzo-by mu się dziwną wydała. — Jednak, byłoby to dla nas chwałą nie-lada, nie mówiąc już o sowitéj nagrodzie — powiedział jeden z tych łotrów — gdybyśmy mogli, po powrocie do zamku, opowiedziéć, żeśmy sami, działając na własną rękę, w nieobecności nawet pana Griza potrafili tak pięknie wygarbować skórę temu hultajowi, że się z tego pewnie i za miesiąc nie wyliże.
— Tak, i dlatego chciałbyś popsuć główną sprawę, mądryś! — odpowiedział drugi. — Widzisz: już się czegoś domyśla, stanął i patrzy na nas. Ech! gdyby to już teraz było ciemno zupełnie! Wracajmy, wracajmy, aby nie wzbudzić podejrzenia. Patrz, zewsząd ludzie nadchodzą; niech tam sobie idzie do tysiąca... trzeba najprzód, aby cała wieś zasnęła. Chodź do gospody.
W tej chwili istotnie rozpoczynał się ów ruch, ów gwar, który zwykle daje się widzieć i słyszeć we wsi nad wieczorem i po którym wkrótce głęboka cisza nocy zalega. Kobiety wracały z pola, niosąc na ręku niemowlęta, otoczone starszemi dzieciakami, które się ich sukien czepiały i którym kazały odmawiać na głos wieczorne pacierze. Mężczyźni całemi gromadkami powracali z winnic z motykami, zarzuconemi na ramiona. W domach coraz częściéj drzwi się otwierały tu i owdzie zabłysły już ognie, rozniecone na kominkach dla ubogiéj wieczerzy; na ulicy słyszéć się dawały powitania i życzenia dobréj nocy, tudzież urywane rozmowy o nieurodzaju, o nędznym i plonie, o niedostatku; a nad tym całym przyciszonym gwarem, w powietrzu płynęły spokojne dźwięki kościelnego dzwonu, który oznajmiał, iż się już dzień skończył. Zmrok coraz bardziej zapadał. Gdy Renzo spostrzegł, iż ci dwaj do gospody wrócili, przyspieszył kroku i powtarzając co chwila to jednemu, to drugiemu z idących obok niego towarzyszy, jakąś przestrogę lub radę, skierował się prosto ku domowi Łucji. Noc już była zupełna, kiedy tam przyszli.
Ów przeciąg czasu, który dzieli pierwszą myśl o jakiemś straszném i pełném niebezpieczeństw przedsięwzięciu od chwili jego wykonania, jest (jak-to powiedział pewien barbarzyńca, który wszakże nie musiał być pozbawiony rozsądku) snem, pełnym trwogi i przerażających marzeń. Łucję, od wielu już godzin dręczył sen taki, a nawet Agnieszka, mężna Agnieszka, pierwsza doradczyni całéj téj sprawy, była jakoś dziwnie zamyślona i prawie nie umiała się zdobyć na wyrazy, któreby mogły dodać odwagi i pocieszyć strapioną córkę. Lecz w chwili stanowczéj, w owéj chwili, gdy już trzeba przystąpić do dzieła, następuje zwykle silna gwałtowna zmiana. Miejsce dotychczasowéj odwagi i trwogi, które w duszy z sobą walczyły, zajmuje strach i odwaga, o wiele silniejsze; plan cały z nową jasnością i wyrazistością staje przed oczy, to, co w początku wydawało się najbardziéj groźne i najtrudniejsze do wykonania, teraz łatwém niemal się zdaje, a inne, pomniejsze przeszkody, na które dotychczas żadnej prawie nie zwracano uwagi, olbrzymieją które natomiast odrazu: myśli się mącą; nogi i ręce zdają się posłuszeństwa odmawiać, a serce bije gwałtownie i gotowe wyrzec się i odstąpić od wszystkich postanowień, od wszystkich najbardziéj uroczystych przyrzeczeń. Kiedy po cichu zapukano do drzwi, Łucyę taki przestrach ogarnął, iż czuła odrazu, że woli raczéj znieść wszystko, nawet samo rozłączenie z narzeczonym, niż iść teraz do plebanii, lecz kiedy Renzon stanął na progu i rzekł: — chodźmy, już czas — lecz kiedy spojrzała twarze obecnych i wyczytała w nich postanowienie niezłomne, zrozumiała, że to rzecz nieunikniona, nieodwołalna; wstała, drżąc jak listek, wsparła się na ramieniu matki i narzeczonego i wyszła wraz z niemi.
Wśród cieniów nocy wyszła cicho, ostrożnie, krokiem miarowym opuścili podwórko i skręcili zaraz na ścieżkę, która po-za domami okrążała wioskę. Droga najbliższą była-by niezawodnie ta, która wiodła przez jéj środek prosto do plebanii, lecz obrali tę dłuższą, aby niczyjéj uwagi nie ściągać. Tak więc, idąc to pomiędzy płotami, to przez sady i pola, znaleźli się wreszcie tuż pod samą plebanią. Tu towarzystwo się rozdzieliło. Narzeczeni pozostali w ukryciu za boczną ścianą domu. Agnieszka wysunęła się nieco naprzód, aby miéć oko na wszystko i aby złapać dogodną chwilę, w któréj mogłaby Perpetuę zawładnąć; Tonio ze swym mądrym braciszkiem, który sam z własnego natchnienia nic robić nie umiał, zbliżyli się śmiało do drzwi.
Na ich pukanie otworzyło się okno na piętrze i głos Perpetui zawołał. — Kto tam? Cóż-to za odwiedziny o tak spóźnionéj godzinie? Chorych, o ile wiem, nie ma we wsi. Czyżby się stało jakie nieszczęście?
— To ja — odrzekł Tonio — ja Tonio, z moim bratem Gierwazym, mam interes do księdza proboszcza.
— Toś wybrał porę stosowną! — odpowiedziała Perpetua. — Nie ma co mówić, znasz się na grzeczności! Jutro, jutro w dzień możesz przyjść do proboszcza.
— Panno Perpetuo, słuchajcie tylko: przyjdę, a może i nie przyjdę; dostałem pieniędzy i przyszedłem właśnie, aby oddać księdzu proboszczowi ten dłużek; wiecie już jaki dłużek? tu mam przygotowane w kieszeni dwadzieścia pięć nowiutkich franków, ale kiedy nie można, to niech i tak będzie, cóż robić, potrafię ja użyć tych pieniążków inaczéj; przyjdę innym razem, kiedy znów taką sumkę uzbieram.
— Zaczekaj, zaczekaj, zaraz wrócę. Ale dlaczegóż przychodzisz tak późno?
— Bo odebrałem pieniądze dopiéro przed chwilą i zaraz pomyślałem sobie: że byłoby niezbyt bezpiecznie trzymać je przez noc całą u siebie, bo któż to może wiedziéć, jaki zrana mógłby mi nowy plan w głowie zaświtać. Jednakże, skoro panna Perpetua powiada, że dziś widziéć proboszcza nie mogę, to już nie wiem doprawdy... przyszedłem, jestem, nie chcecie, to sobie pójdę.
— Nie, nie, zaczekaj chwilkę, zaczekaj: zaraz się proboszcza zapytam.
I z temi słowy okno zamknęła. Agnieszka obejrzała się na Łucyę, mówiąc półgłosem: — tylko śmiało: to jedna chwila, to tak jakby ząb sobie wyrwać — i zbliżyła się do dwu braci i zaczęła rozmawiać z Tonio w taki sposób, aby Perpetua, w chwili, gdy będzie drzwi otwierała, mogła ją odrazu usłyszéć, i aby jéj się wydało, iż przechodząc ulicą, matka Łucyi przypadkiem Tonią spostrzegła i zatrzymała się na chwilkę, aby z nim pogawędzić.


ROZDZIAŁ VIII.

— Karneades! Co to za jeden? — wyszeptał don Abbondio, siedząc na swym wielkim fotelu, w jednym z pokojów na piętrze i pogrążył się w głębokiej zadumie, podnosząc oczy z książki, która roztwarta przed nim leżała. — Karneades! — powtórzył, — wiem to, że i słyszałem o nim i słyszałem wiele; musi być niezawodnie jakiś mąż uczony, jakiś literat grecki, lub łaciński; to pewna, ale w każdym razie jakżem mógł zapomniéć! To rzecz nie-do-darowania!
Biedny człowiek! O jakże był dalekim w téj chwili od przeczuwania nawet owéj burzy, która już nad jego głową zawisła! Trzeba wiedziéć, iż don Abbondio lubił co dzień czytać sobie po trochu; a pewien proboszcz z sąsiedztwa, posiadający skromną biblioteczkę, pożyczał mu książki, jedną po drugiéj, bez żadnego wyboru, tak na oślep, pierwszą lepszą, która mu się nawinęła pod rękę. Ta, nad którą w chwili obecnéj dumał tak głęboko nasz don Abbondio, powracający do zdrowia po owéj febrze z przestrachu, a nawet daleko bardziéj już zdrowszy, niż-by to chciał dać do poznania po sobie, była panegirykiem napisanym na cześć ś-go Karola i wygłoszonym z wielką wymową, a wysłuchanym z większym jeszcze zachwytem, przed dwu laty w medyolańskiéj katedrze. We wzniosłym panegiryku, święty, z powodu swego zamiłowania do nauk był porównywany do Archimedesa; i jak dotąd, wszystko szło dobrze, don Abbondio nie napotykał na żadne trudności; bo przecie Archimedes ów tak wiele stworzył rzeczy cudownych i z tego powodu tak szeroko zasłynął po świecie, że nie potrzeba było być koniecznie biegłym erudytem, aby módz téż o nim coś wiedziéć. Lecz po Archimedesie, autor porównał świętego do Karneadesa: i tu już nasz proboszcz, jak to mówią, osiadł na piasku. W téj chwili weszła Perpetua, oznajmiając o przybyciu Tonia.
— Tak późno? — rzekł również i don Abbondio.
— Alboż ci ludzie znają się na przyzwoitości? Jednakże, księże proboszczu, ja-bym radziła... bo skoro raz odejdzie, kto wie...
— Tak, to prawda: jeżeli go dziś odprawię, kto wie, kiedy go znowu złapię! Powiedz, niech wejdzie... Ej! Ej! Perpetua! czy tylko się nie mylisz, czy jesteś pewna, że to on?
— A to sobie dobre! — zawołała zbiegając ze schodów. Po chwili drzwi się otwarły, ukazała się w nich Perpetua i rzekła: — Tonio, gdzie jesteś? — Tonio zbliżył się, a wraz z nim zbliżyła się i Agnieszka, mówiąc: — dobry wieczór pannie Perpetui.
— Dobry wieczór pani Agnieszce — odpowiedziała Perpetua — a skąd że to o tak późnéj godzinie?
— Wracam z *** — i wymieniła jednę z wiosek pobliskich. — A wiecież co wam powiem... — ciągnęła daléj — oto, dla was jedynie tu się zatrzymałam.
— Dla mnie? i cóż to być może? — spytała Perpetua, i zwracając się do dwu braci — możecie wejść — rzekła — przyjdę za chwilkę.
— Bo to tak było — odpowiedziała Agnieszka — w mojéj przytomności pewna kobieta, z tych, co to nie wiedząc o niczém chcą jednak o wszystkiém gadać... czy dacie wiarę, panno Perpetuo, że ta kobieta śmiała dowodzić, jakbyście dlatego nie poszli ani za Beppa Suolavecchia, ani za Anzelma Lunghina, iż was brać nie chcieli. Ja utrzymywałam, żeście to wy sami dali odkosza i jednemu i drugiemu i że...
— A pewno, że to ja ich nie chciałam. No proszę, co to za szkaradny język! Co to za język tej kobiety! I któż to taki?
— Tego nie mogę wam powiedziéć, wiecie, jak plotek nie cierpię.
— To żadna plotka, moja pani Agnieszko, moja kochana pani Agnieszko, powiedzcie mi proszę, jak się nazywa ta niegodziwa kobieta!
— A gdybyście wiedzieli, jak mi przykro, iż nie znałam dobrze całéj téj sprawy i że nie mogłam, tak, jakbym chciała, bronić was panno Perpetuo!
— No proszę, ach! ci ludzie, ci ludzie, czegóż oni nie potrafią wymyślęć! — zawołała rozżalona Perpetua i zaraz dodała: — bo to widzicie, co do Beppa, to przecież wszyscy wiedzą dobrze i mogli widzieć... Ej, Tonio i po cóż tu stoisz? Idź, idź na górę, idźcie obaj do proboszcza, ja przyjdę za chwilę. — Tonio z sieni już odpowiedział; — dobrze, — a Perpetua w coraz większy zapał wpadając ciągnęła daléj swe opowiadanie.
Wprost drzwi plebanii, znajdowała się niewielka uliczka, która na początku miała dwa domki po bokach, a następnie wychodziła w pole. Agnieszka, jakby dlatego, aby módz swobodniéj rozmawiać, skierowała się w tamtę stronę, Perpetua poszła za nią. Kiedy już stanęły w miejscu, z którego nie można było widziéć tego, co się dzieje przed wejściem do plebanii, Agnieszka głośno kaszlnęła. Był-to znak umówiony; Renzo go usłyszał, ścisnął silnie rękę Łucyi, jakby jéj przez-to chciał dodać odwagi, i oboje, cicho, ostrożnie, tuż koło muru posunęli się naprzód; doszli do drzwi, otworzyli je powoli i oddech nieledwie wstrzymując weszli do sieni, gdzie na nich dwaj bracia czekali. Renzo, z wielką ostrożnością, drzwi zamknął za sobą i wszyscy czworo, bez najmniejszego prawie szmeru zaczęli wstępować na schody. Gdy się na piętrze znaleźli, dwaj bracia zbliżyli się do drzwi, które się na prawo od schodów znajdowały, a narzeczeni przycisnęli się do ściany.
Deo grattas — rzekł Tonio głosem podniesionym.
Tonio, to ty? Wejdź, wejdź, proszę — odpowiedział głos ze środka.
Tonio otworzył drzwi, lecz tylko na tyle, aby się mógł wcisnąć do pokoju, brata za sobą wprowadził. Na widok owego pasa światła, który na raz przez drzwi uchylone oświecił sień przed schodami, Łucya drgnęła tak, jak gdyby już została odkrytą. Tonio zaraz po wejściu do pokoju drzwi przymknął; narzeczeni pozostali w ciemności, nieruchomi, zatrzymując oddech, nadstawiając ucha, a najmocniejszym odgłosem w téj chwili były gwałtowne uderzenia serca w piersi biednéj Łucyi.
Don Abbondio, jak-eśmy to już powiedzieli wyżéj, siedział w starym fotelu; na sobie miał czarną, wytartą sutanę, a na głowie pewien rodzaj niemniéj starego, czarnego czepka, który przy słabém świetle małéj lampeczki tworzył jakby ramkę dokoła jego oblicza. Dwa spore kosmyki włosów, wymykające się z pod czepka, brwi krzaczaste, najeżone wąsy i gęsta broda, wszystko to przyprószone siwizną i rozsiane na téj ciemnéj, pooranéj zmarszczkami twarzy, można było porównań do owych krzewów śniegiem pokrytych, które zwieszając się z jakiegoś urwiska tak dziwne przybierają kształty przy blasku księżycowéj nocy.
— Ej! ej! — rzekł na powitanie zdejmując okulary i kładnac je na książce.
— Ksiądz proboszcz dobrodziéj powie niezawodnie, że za późno przychodzę — rzekł Tonio z ukłonem, a za jego przykładem poszedł i braciszek Gierwazy, któremu wszakże ukłon nie tak zgrabnie się udał.
— A, pewnie, że zapóźno zapóźno pod każdym względem. A wiesz-że ty mój Tonio, ze ja bardzo chory?
— O! doprawdy? Jakże to mię smuci!
— Pewnie już o tém słyszałeś, co? musiał ci ktoś mówić we wsi... i wiesz, tak mi jest niedobrze, tak źle, że nie wiem doprawdy kiedy będę się mógł w kościele pokazać... Ale dlaczegożeś przyprowadził tu z sobą tego... tego chłopaka?
— A to tak sobie, dla towarzystwa go wziąłem, szanowny księże proboszczu.
— Dobrze; przystąpmy do rzeczy.
— Mam tu dwadzieścia pięć nowiuteńkich srebrnych pieniążków, z tych, wie ksiądz proboszcz, co to ze św. Ambrożym na koniu — powiedział Tonio wyjmując z kieszeni jakieś zawiniątko.
— Zobaczymy — odrzekł don Abbondio i wziąwszy zawiniątko z rąk Tonią, znowu okulary włożył, zawiniątko rozwinął, wysypał na stół pieniądze, przeliczył je raz i drugi, obejrzał na wszystkie strony i znalazł wreszcie, iż żadnéj wady nie mają i że je wziąć można.
— A teraz, możeby proboszcz dobrodziéj chciał mi z łaski swojéj oddać naszyjnik mojéj Tekli.
— Słusznie, słusznie — odpowiedział don Abbondio, następnie zbliżył się do szafy, wyjął klucz z kieszeni i oglądając się dokoła, jakby po to, aby jak najdaléj trzymać tych dwu niepotrzebnych widzów, otworzył jednę połowę drzwiczek, przestrzeń tę całkiem swoją osobą wypełnił, głowę naprzód wysunął szukając czegoś w szafie, przeciągnął rękę, wziął naszyjnik, zamknął szafę pośpiesznie i oddając go Toniowi powiedział — no, teraz już rzecz skończona?
— Teraz — rzekł Tonio — teraz wypadałoby jeszcze napisać malutkie pokwitowanie.
— I to jeszcze! — zawołał don Abbondio — A tobie na co pokwitowanie? Cóż to nie wierzysz mi? Ach, jakiż to dziś świat podejrzliwy!
— Szanowny księże proboszczu! Jabym miał nie wierzyć, ja? Naprawdę proboszcz dobrodziéj ni nie krzywdzi, na to, zdaje się, że nie zasłużyłem. Ale, ponieważ już moje imię jest do jego księgi wpisane i tam stoi czarno na białém, żem winien dwadzieścia pięć lirów... więc, skoro już raz ksiądz proboszcz zadał sobie tę pracę, iż tam je zapisał, zatém... bo to przecież i śmierć i życie w ręku Boga, a ja...
— Dobrze już, dobrze — przerwał mu don Abbondio i mrucząc coś pod nosem, odsunął jednę z szufladek stołu, przy którym znów zasiadł, wyjął z niéj papier, pióro i kałamarz i zaczął pisać, powtarzając na głos wyrazy, w miarę tego, jak mu wybiegały z pod pióra. Tymczasem Tonio, a następnie i Gierwazy na znak dany przez brata, zbliżyli się do stolika i stanęli tak, aby zakryć przed piszącym drzwi wchodowe, a jakby im pilno już było odejść zlekka nogami zaczęli tupać w podłogę. Był-to umówiony sygnał, który dając znać narzeczonym, iż już wejść mogą, służył jednocześnie do zagłuszenia ich kroków. Don Abbondio całkiem zagłębiony w pisaniu, na nic innego nie zważał. Na odgłos owego tupania, Renzo ujął rękę Łucyi, znowu dla dodania odwagi mocno ją ścisnął i posunął się do drzwi, prowadząc drżącą narzeczoną, która bez jego pomocy nie zdołałaby kroku postąpić. Weszli cichutko, na palcach, dech zatrzymując, i stanęli za dwoma braćmi. Po chwili don Abbondio skończył pisać, nie podnosząc oczu, odczytał pokwitowanie z wielką uwagą, następnie złożył je we czworo, i mówiąc: — teraz już chyba musisz być zadowolony? — jedną ręką z nosa zdjął okulary, a drugą podał papier Toniowi i głowę podniósł do góry. Tonio przeciągając rękę dla wzięcia papieru nieco się na bok usunął; Gierwazy na dany przezeń znak uczynił toż samo, cofając się w stronę przeciwną, a w środku, jakby za rozsunięciem się teatralnéj zasłony zjawili się: Renzo i Łucya. Don Abbondio spostrzegł to najprzód niejasno, potém wyraźnie, przestraszył się, zdziwił, rozgniewał, pomyślał nad tém, co ma począć, powziął postanowienie: a wszystko to w tym krótkim przeciągu czasu, którego Renzo potrzebował, aby powiedziéć: — księże proboszczu, w przytomności tych oto dwu świadków, mówię: to jest moja żona. — Usta jego nie miały jeszcze czasu się zamknąć, gdy już don Abbondio, rzucając na podłogę pokwitowanie, lewą ręką porwał za lampkę i podniósł ją do góry, a prawą schwycił za serwetę stół pokrywającą, pociągnął ją gwałtownie ku sobie, tak, iż spadły na ziemię książka, okulary, papier i kałamarz i zerwawszy się z fotelu w jednym podskoku stanął przed Lucyą. Biedna dziewczyna zaledwie zdołała, słodkim swym, lecz w téj chwili drżącym i niepewnym głosem wymówić: — a to... — kiedy don Abbondio, w sposób bardzo niegrzeczny, zarzucił jéj na twarz i głowę ową grubą i ciężką serwetę, aby jéj przeszkodzić dokończeniu całéj formuły. I zaraz cisnąwszy o ziemię lampkę, którą miał w lewéj ręce, oburącz już zaczął coraz silniéj głowę Łucyi serwetą okręcać, tak, iż o mało jéj nie udusił, a sam tymczasem krzyczał w niebogłosy: — Zdrada! podejście! Perpetua! ratunku! ratunku! — Gdy lampka zagasła zupełnie, don Abbondio porzucił swoję ofiarę, po omacku zaczął szukać drzwi do sąsiedniego pokoju; znalazł je, wpadł do owego pokoju i zamknął się w nim na klucz nie przestając wołać: — Perpetuo! zdrada! ratunku! precz mi stąd zaraz! precz z mego domu! — Tymczasem w pierwszym pokoju panował zamęt nie do opisania. Renzo, usiłując zatrzymać proboszcza i szukając też drogi po omacku, przyczém tak na wszystkie strony ręce wyciągał, jakby grał w ślepą babkę, znalazł wreszcie owe drzwi, za któremi ukrył się don Abbondio, i silnie do nich pukając wołał: — niech ksiądz proboszcz tak nie krzyczy, proszę otworzyć. — Łucya stłumionym głosem przyzywała Renza na pomoc i powtarzała prawie z płaczem; — uciekajmy stąd, uciekajmy, na miłość boską! — Tonio, na czworakach czołgał się po podłodze, usiłując znaleźć swoje pokwitowanie, a Gierwazy wrzeszczał i podskakiwał jak opętany szukając drzwi, wiodących na schody, aby umknąć co najprędzéj.
Zdawałoby się, iż w opisie chwili tak wielkiego zamieszania nie ma już miejsca na żadne rozumowania, ani rozmyślania autora; a jednak nie podobna mi się oprzeć pokusie zrobienia tu pewnéj małéj, króciutkiéj uwagi. Ów Renzo, który w nocy, za pomocą podstępu, wkrada się do obcego domu, nachodzi znienacka spokojnego człowieka i w jego własném mieszkaniu trzyma go w oblężeniu, ma wszelkie pozory winy za sobą; on tu zdaje się być ciemięzcą, on nadużycie popełnia. Jednak, w rzeczywistości to jego krzywda. Ów don Abbondio, zaskoczony niespodzianie w chwili, gdy się oddawał czytaniu i rozmyślaniu (dwu tak chwalebnym rzeczom) przestraszony, zmuszony do ucieczki, na ofiarę zakrawa, a jednak on się niesprawiedliwości dopuszcza! Niestety, tak to się często dzieje na tym świecie... to jest, chciałem powiedziéć, tak się działo w siedemnastem stuleciu.
Oblężony, widząc, iż nieprzyjaciel ani myśli o odwrocie, otworzył okno wychodzące na plac przed kościołem i z całéj siły zaczął Wołać: — na pomoc! na pomoc! — Księżyc świecił prześlicznie; cień od kościoła, a nieco daléj długi i wąski cień od dzwonnicy czarno i wyraźnie rozścielał się na placu, zalanym blaskiem księżyca: każdy przedmiot można było rozpoznać z równą prawie łatwością, jak we dnie. Ale blisko i daleko, jak okiem zajrzeć, don Abbondio nie dostrzegł nigdzie ducha żywego. Wszakże, na jego szczęście, tuż obok bocznéj ściany kościoła i to właśnie od strony plebanii znajdowała się mała, nędzna chałupa, w któréj sypiał zakrystyan. Obudziły go owe rozpaczliwe wołania, zerwał się z łóżka, poskoczył do okna otworzył je, głowę wysunął i zaspanemi oczyma wodząc dokoła zawołał: — Co to jest? Co się stało?
— Ambroży! ratunku! na pomoc! jacyś ludzie w plebanii!
— Idę, idę zaraz! — odpowiedział zakrystyan i cofnął się do chałupy, zamykając okno, a choć w téj chwili był bardzo zaspany, a jeszcze bardziéj przestraszony, odrazu jednak wpadł na świetny pomysł, który zapewniając proboszczowi daleko skuteczniejszą pomoc, niż ta, jakiéj od niego żądał, jego własnéj osoby nie narażał na niebezpieczeństwo. Nie namyślając się długo porywa za płócienne spodnie, wiszące na poręczy łóżka, pakuje je pod ramię jak galowy kapelusz i w podskokach pędzi co tchu na dzwonnicę, a tu chwytając za sznur od największego dzwonu, zaczyna dzwonić na gwałt.
Bum, bum, bum, bum: wieśniacy zbudzeni nagle siadają na posłaniach, chłopcy śpiący na sianie w stodołach nadstawiają ucha i zrywają się na równe nogi. — Co to jest? Dzwon na trwogę! czy pożar? złodzieje? bandyci? — Wiele kobiet zaklina swych mężów, aby siedzieli cicho, wmawiając, że i bez nich się obejdzie, że bez nich dużo ludzi we wsi: mężowie jednak wstają śpiesznie, biegną do okien, ci, którzy nie grzeszą odwagą, wracają po chwili do łóżka, jakby ulegając prośbom strwożonych swych żon; inni, bardziéj śmiałego ducha, uzbrajają się w strzelby i widły i wypadają na ulicę; inni jeszcze zdałeka tylko przyglądają się całemu temu ruchowi.
Lecz przedtém jeszcze, nim dzwon zdołał rozbudzić wieśniaków i nim się oni zaczęli szykować do boju z wrogiem nieznanym, dźwięki jego doszły już do uszu innych osób, które nieopodal czuwały: usłyszeli je brawi na jednym końcu wioski, Agnieszka i Perpetua na drugim. Najprzód, w krótkich wyrazach wypada nam opowiedziéć o tém, co robili brawi od chwili, w któréj pozostawiliśmy ich, jednych, w opuszczonéj chacie, a drugich w gospodzie. Otóż, owi trzéj, na zwiady wysłani, skoro tylko się doczekali, że już wszystkie drzwi się zamknęły, wszystkie ognie pogasły, a na ulicy nie pozostało żywego ducha, nagle, jakby spostrzegli, iż zabawa ich przeciągnęła się za długo, spiesznie wyszli z gospody, mówiąc, iż co tchu muszą wracać do domu. Potém raz jeszcze przeszli wzdłuż i wszerz wioskę całą, aby się jeszcze lepiéj upewnić o tém, iż wszyscy jéj mieszkańcy zasnęli. Dokoła panowała cisza: nigdzie światła, nigdzie szmeru. W ostatku ostrożnie, na palcach, przesunęli się obok domku naszej biednéj Łucyi: tu cisza jeszcze większa, spokój zupełny, gdyż domek był już pusty w téj chwili, i wówczas dopiero ze spokojném sumieniem podążyli prosto do chaty na pole i złożyli swe sprawozdanie szanownemu naczelnikowi. Grizo, po ich wysłuchaniu, natychmiast włożył na głowę olbrzymi kapelusz, na ramiona zarzucił wielki, ceratowy płaszcz pielgrzymi, gęsto naszywany muszlami, do ręki wziął kostur i mówiąc: — Baczność na moje rozkazy! Chodźmy śmiało, a ostrożnie, jak na zuchów przystało! — poszedł naprzód, wiodąc wszystkich za sobą. W parę minut przybyli już do domku, od strony przeciwnej do téj, w którą udali się jéj mieszkańcy, śpiesząc również na swoję wyprawę. O kilka kroków od domku, Grizo swój oddział zatrzymał i sam ruszył naprzód na zwiady; lecz widząc, że wszystko pusto i cicho na zewnątrz, przywołał dwu brawów, kazał im przeleźć przez mur, opasujący podwórko i ukryć się w kącie, za rozłożystém drzewem figowém, na które już zrana zwrócił szczególną uwagę. Sam zbliżył się do bramy i zapukał po cichu z zamiarem przedstawienia się kobietom, jako pielgrzym, który zabłąkał się w drodze i prosi o przytułek do następnego poranku. Na jego pukanie nikt nie odpowiada: puka silniéj, jeszcze silniéj; ani głosu, ani szmeru żadnego. Wówczas więc przywołuje trzeciego łotra, każę mu również przeleźć przez murek i ostrożnie klamkę oderwać, po to, aby miéć już wolny wstęp i odwrót. Wszystko to wypełnia się szybko, cicho, z pomyślnym skutkiem. Przyzywa resztę brawów, tąż samą drogą wprowadza ich na podwórko, każę się ukryć wraz z innemi za drzewem, otwiera ostrożnie furtkę od ulicy, sam wsuwasię na podwórze, stawia dwóch ludzi na straży koło furtki i prosto już idzie ku drzwiom wchodowym. Puka raz i drugi i czeka; żadnéj odpowiedzi. Po cichu i od tych drzwi zamek odrywa, nikt nie zapyta nawet, kto tam? wszyscy śpią widocznie, wszystko idzie jak z płatka. A więc naprzód, pst! woła na brawów, ukrytych za drzewem, wchodzi z niemi do pierwszéj izby, do téj saméj, w któréj zrana otrzymał kawał chleba w imię miłości Boga. Wydobywa z kieszeni krzemień, hubkę, krzesiwo i zapałki, zapala swoją latarkę, wchodzi do sąsiedniego pokoju, aby się przekonać, iż na dole nie ma nikogo. Wraca, idzie do drzwi wiodących na schody, przykłada ucho, cisza. Pozostawia inne dwie straże na dole, każę iść za sobą niejakiemu Grignapoco, brawowi z okolic Bergamo, którego obowiązkiem w obecnéj wyprawie miało być grożenie, uspokojenie, rozkazywanie Agnieszce. On to otrzymał rozkaz mówienia najwięcéj i za wszystkich, aby za pomocą swojéj wymowy, zdradzającéj przybysza z innéj prowincyi, w stronę Bergamo skierować podejrzenia matki Łucyi. Z nim więc przy boku i wiodąc innych za sobą, Grizo wstępuje na schody, przeklinając w duchu każdy stopień, który mu zaskrzypi pod nogą i każdego z brawów, który nie dość cicho się zachowuje. Otóż jest już na górze. Tu, za temi drzwiami chroni się zdobycz, którą mu porwać kazano. Drzwi po cichu uchyla, wyciąga głowę, zagląda do pokoju, ciemno; nadstawia ucha, aby słyszéć, czy ktoś nie chrapie, nie oddycha, lub nie porusza się tam w ciemności: nic zgoła. A więc daléj: podnosi latarkę zakrywając nią twarz, tak, aby widząc wszystko sam nie był widziany, szeroko drzwi otwiera, dostrzega łóżko, już stoi przy niém, pościel gładko zasłana, kołdra do połowy poduszkę przykrywa. Wzrusza ramionami, zwraca się do towarzyszy, na migi oznajmia im, że pójdzie do sąsiedniego pokoju i każę im cicho iść za sobą: Wchodzi, czyni tęż sarnę ewolucyę z latarką, znajduje toż samo co i w pierwszym pokoju. — A do stu czartów, co to ma znaczyć? — mówi wówczas: — czyżby ktoś miał nas zdradzić? czyżby jaki pies nikczemny miał odkryć przed niemi nasze zamiary? I wszyscy, z mniejszą już przezornością, lecz z coraz bardziéj rosnącym gniewem, zaczynają szperać, szukać po kątach, przetrząsać i przerzucać wszystko w całym domu. W czasie gdy się to dzieje we wnętrzu mieszkania, dwaj brawi stojący na straży przy bramie, słyszą zbliżający się pośpiesznie odgłos drobnych, dziecinnych kroków; spojrzeli po sobie, stają na pogotowiu, przyciskają się do muru. Ktoś się przed bramą zatrzymał. Był-to Menico, który, posłany od ojca Krzysztofa, biegł w całym pędzie do naszych kobiet z zawiadomieniem, aby, jeżeli życie im miłe, uciekały natychmiast z domu i śpiewy do klasztoru, gdyż... wiecie już zresztą dlaczego. Chwyta za rączkę od klamki, chcąc w bramę zapukać, i czuje, że rączka ta odbita i odkręcona, ledwie się trzyma. — Co to znaczy? — myśli sobie, i ze strachu bramę popycha: ta otwiera się na rozśécież. Menico trwożnie na podwórko zagląda i w téj saméj chwili czuje się schwytany za obie ręce, a jednocześnie dwa okropne glosy z lewj i z prawéj strony szepczą mu do uszu: — cicho! lub zginiesz. — Chłopak wrzeszczał przeraźliwie, lecz jeden z łotrów już mu usta zamyka, drugi, aby go nastraszyć, ogromny nóż z za pasa wyciąga i błyska mu nim przed oczyma. Menico drży jak listek i już nie usiłuje bronić się, lub krzyczéć, ale, naraz, zamiast niego i głosem wcale odmiennym zaczyna się odzywać ów dzwon kościelny silny, potężny, uderzenia jego stają się coraz częstsze, coraz głośniejsze, to dzwon na trwogę. Na złodzieju czapka gore, mówi przysłowie, to też każdemu z tych dwu łotrów zdało się, iż w dźwiękach dzwonu usłyszał swe imię, nazwisko i przydomek, puścili Menica śpiesznie ręce cofając, spojrzeli na siebie z oczami i ustami otwartemi szeroko, w kilku podskokach przesadzili podwórko i wpadli do domu, aby się złączyć z resztą szanownego towarzystwa. Menico, jak strzała popędził w stronę kościoła, gdzie, jak mu się zdawało, musieli przecież być ludzie. I na tych łotrów, którzy się znajdowali w domu przerzucając wszystko i plądrując po każdym jego zakątku, odgłos dzwonu toż samo uczynił wrażenie, ogarnął ich przestrach i pomieszanie, zaczęli biegać, jak nieprzytomni, potrącając się co chwila, każdy szukał najkrótszéj drogi do drzwi na podwórko wiodących. A jednak wszystko to byli ludzie wypróbowanéj odwagi i przyzwyczajeni do stawienia czoła nieprzyjacielowi! Lecz teraz znaleźli się w położeniu tak wyjątkowém; grożące im niebezpieczeństwo było tak niejasne, tak niezbadane, tak dalece nie spodziewali go się w téj chwili, iż nic dziwnego, że i oni nawet potracili głowy. Grizo potrzebował użyć całéj swéj władzy, aby ich przy sobie zatrzymać; bez niego, odwrót zmieniłby się w haniebną ucieczkę. Jak ów pies, który wraz z pasterzem stado wieprzów pędzi i rzuca się ciągle to na jednego, to na drugiego, aby ich razem utrzymać, tego chwytając zębami za ucho i wlokąc w ten sposób napowrót do stada, innego popychając głową, innego jeszcze groźném szczekaniem zmuszając do odwrotu, tak i przywódca poczyna sobie z brawami: jednego, ode drzwi przez które chciał się wymknąć, wlecze na środek pokoju, porwawszy za czub żelazną ręką; drugiemu, który również w tamtę stronę podążał, kosturem swym boki okłada, zwołuje tych, którzy jak opętani biegają i kręcą się w kółko; nareszcie zbiera wszystkich na pośrodku podwórka. Prędzéj, prędzéj! pistolety do rąk, noże na pogotowiu, wszyscy razem, i daléj: równo, tak. O, głupcy! o tchórze! czyż nie wiecie, że teraz, kiedy tak razem idziemy, to na nas nikt nie odważy się napaść? Ale, gdybyśmy się mieli wymykać każdy z osobna, to nawet i wieśniacy daliby nam rady. Wstydźcie się! Za mną i razem! — I po téj krótkéj przemowie, stanął na czele oddziału. Domek Łucyi, jak to już nadmieniliśmy wyżéj, graniczył z polem, Grizo skręcił natychmiast w bok za wioskę, a wszyscy w porządku wzorowym poszli za nim.
A teraz, zostawmy już ich, niech sobie idą daléj, a sami wracajmy na wieś do Agnieszki i Perpetui, któreśmy pozostawili w owéj uliczce koło plebanii. Agnieszka postanowiła odprowadzić o ile można najdaléj wierną służebnicę od mieszkania proboszcza; i do pewnego stopnia nieźle się jéj to powiodło. Ale, na raz Perpétua przypomniała sobie, że drzwi plebanii pozostały otwarte i postanowiła wrócić. Niebyło rady: Agnieszka, aby nie wzbudzić podejrzenia, musiała na to przystać i poszła za nią, starając się wszakże zatrzymać ją w drodze wypytywaniem się o szczegóły owych małżeństw niedoszłych do skutku, opowiadanie o których w tak wielki zapał wprawiało jéj towarzyszkę. Okazywała wielkie zajęcie całą tą sprawą i od czasu do czasu, na dowód, że słucha uważnie, również jak i dla podtrzymania rozmowy w należytém ożywieniu mówiła: — a pewno! teraz rozumiem dobrze: to jasno, a potém? a on? a panna Perpétua? — W duchu tymczasem wiodła inną rozmowę. — Czy już opuścili plebanię? czy téż tam są jeszcze? Cóż to za niedarowane głupstwo było z naszéj strony, aby się nie umówić o jakiś znak, któryby mógł mnie zawiadomić o tém, kiedy już wszystko się skończy! Prawda, że to pomyłka nie-lada! Ale, cóż robić, na to już nie ma rady, stało się! teraz wypada mi jedynie trzymać Perpetuę jak najdłużéj przy sobie, wszelkich sil do tego dokładać; w najgorszym razie, będzie to tylko mała strata czasu. — I tak, paplając bez ustanku i zatrzymując się co chwila, zbliżyły się znacznie do plebanii, którą wszakże jeszcze róg uliczki przed niemi zakrywał, a Perpetua doszedłszy właśnie do najbardzijé zajmującego miejsca swój opowieści dała się przez Agnieszkę zatrzymać, a raczéj wcale nie spostrzegła nawet tego, iż się zatrzymała, gdy naraz wśród głębokiéj uroczystéj ciszy nocy rozległ się ów pierwszy, rozpaczliwy krzyk don Abbondia: — na pomoc! ratunku!
— Jezus Marya! Co to jest! — zawołała Perpetua i chciała biedz do plebanii.
— Co to? co to? dokąd? — mówiła Agnieszka, trzymając Perpetuę za suknię.
— O, Chryste Panie! Nie słyszeliście? — wołała Perpetua, starając się wyrwać suknię z rąk Agnieszki.
— Co? co? — powtórzyła Agnieszka chwytając za rękę.
— Czarownica obrzydła! — krzyknęła Perpetua, odpychając ją z całéj siły, wyrwała się i pędem ku plebanii pobiegła. W téj chwili zdaleka doleciał inny krzyk, bardziéj przeraźliwy, bardziej straszny, krzyk biednego Menica.
— Jezus Marya! — zawołała teraz Agnieszka i w ślad za Perpetuą popędziła ku plebanii. Jeszcze były w uliczce, gdy ozwał się dzwon: raz, drugi, trzeci, coraz częściéj, coraz głośniéj. Perpetua najprzód dobiegła w chwili, gdy chwyciła za klamkę, drzwi same silnie z wnętrza popchnięte otwarły się szeroko, a na progu ukazali się: Tonio, Gierwazy, Renzo i Łucya, którzy znalazłszy po omacku drzwi na schody zbiegli w największym popłochu, a słysząc następnie ów straszny dzwon na trwogę, uciekali z większym jeszcze pośpiechem.
— Co się stało? co się stało? — spytała Perpetua, zwracając się do dwu braci, którzy odpychając ją gwałtownie przemknęli przed nią, jak strzała. — I wy tu! jak-to? co tu robicie? — zawołała następnie, gdy młodą parę spostrzegła. Lecz i ci również wybiegli, nie dając jéj żadnéj odpowiedzi. Nie pytając już o nic więcéj, wierna sługa pośpieszyła tam, dokąd ją obowiązek przyzywał i wpadłszy do sieni znikła w ciemném wnętrzu plebanii.
Nieszczęśliwa para, któréj usiłowania połączenia się ślubem i teraz spełzły na niczém, znalazła się wobec niespokojnéj, zadyszanéj Agnieszki.
— A, otóż jesteście — rzekła biedna kobieta z trudnością wymawiając wyrazy: — jakżeż tam poszło? co znaczy ten dzwon? zdaje mi się, żem słyszała...
— Do domu, do domu! — mówił Renzo — prędzéj! nim ludzie nadbiegną. — I wszystko troje ruszyli spiesznie; lecz po chwili nadbiega Menico, poznaje ich, zatrzymuje i drżąc jeszcze na całém ciele, głosem przerywanym woła: — dokąd idziecie? nazad! nazad! tędy! do klasztoru!
— Czyś to ty...? — zaczęła Agnieszka.
— Jeszcze więc coś nowego? — zapytał Renzo. Łucya milczała, drżąc jak listek.
— A to nowego, że u was w domu dyabli plądrują — odrzekł zadyszany Menico. — Widziałem ich, widziałem, chcieli mię zabić; powiedział ojciec Krzysztof, abyście wszyscy i Renzo także, abyście szli natychmiast do klasztoru... i ja sam przecież widziałem... to szczęście, że was tu znajduję! wszystko powiem, tylko nie teraz.. kiedy wyjdziemy za wioskę.
Renzo, który ze wszystkich trojga największą przytomność zachował, pomyślał sobie, iż czy to w tę, czy w inną stronę wypada iść zaraz, nim jeszcze ludzie się zbiegną, i że może będzie najlepiéj usłuchać rady, albo raczéj rozkazu Menica, który wypowiadał go z taką siłą przestrachu. Potém, w drodze, po oddaleniu się od niebezpieczeństwa, można będzie czegoś się więcéj dowiedziéć od chłopca. — Idź naprzód — rzekł do Menica — a my, — dodał zwracając się do kobiet — chodźmy za nim. I zawrócili napowrót w stronę kościoła, przeszli przez plac, na którym na szczęście nie było jeszcze nikogo, skręcili w uliczkę, która znajdowała się pomiędzy kościołem a plebanią, następnie, zaraz przez pierwszy wyłom, jaki się w murze nadarzył, wpadli do jakiegoś sadu, i daléj przez zagony i pola.
Zaledwie o jakie pięć kroków oddalili się od wioski, kiedy już ludzie ze wszech stron zaczęli na plac nadbiegać i tłum z każdą chwilą się zwiększał. Wieśniacy z ciekawością spoglądali na siebie: każdy miał zapytanie na ustach, lecz odpowiedzi na nie nikt dać nie umiał. Ci którzy najprzód przybyli, podbiegli do drzwi kościoła; były zamknięte. Pobiegli następnie do dzwonnicy, i jeden z nich, wsunąwszy głowę w malutkie, wąskie okienko, zawołał z całéj siły: do licha, co się stało? — Kiedy Ambroży usłyszał głos dobrze mu znany, wypuścił z rąk sznurek od dzwonu i przekonawszy się z owego gwaru, który na placu panował, że już wiele ludzi się zeszło, odpowiedział: — zaraz otworzę. — Spiesznie wciągnął na nogi owę część ubrania, którą przyniósł pod ręką, i przeszedłszy z dzwonnicy do kościoła drzwi jego otworzył.
— Co znaczy ten dzwon na trwogę? — Co się stało? — Gdzie? — Kto?
— Jak-to, co się stało? — rzekł Ambroży jedną ręką trzymając za nawpół uchylone drzwi kościoła, a drugą ściskając w garści wierzchnią część owego ubrania, które włożył z takim pośpiechem: — Jak-to! nie wiecie? jacyś ludzie w mieszkaniu księdza proboszcza. Chodźmy, bracia, na pomoc. — Wszyscy zwracają się do plebanii, tłumnie do niéj się cisną, patrzą w górę, nadstawiają ucha, cicho, ani głosu żadnego. Niektórzy śpieszą do drzwi, zamknięte, zamek cały, żadnych śladów, aby miał być naruszony. I oni téż spoglądają w gorę, ani jednego otwartego okna, ani szmeru. — Ej! ej! Otwórzcie! — Księże proboszczu! — Co się stało! — Księże proboszczu!
Don Abbondio, który skoro tylko postrzegł, że jego napastnicy uciekli, spiesznie się cofnął od okna i zamknął je natychmiast; a teraz kłócił się pół głosem z Perpetuą, wyrzucając jéj, iż go opuściła w chwili tak wielkiego niebezpieczeństwa, został zmuszony, słysząc, iż go lud wzywa, znowu się w oknie ukazać. Spojrzał na plac, spostrzegł ów tłum, który mu na pomoc pośpieszył i pożałował lego, iż tjé pomocy zażądał.
— Co się stało? — Księże proboszczu, jak to było? — Kto wpadł do plebanii? — Gdzie są ci ludzie? — wołało na raz z jakie pięćdziesiąt głosów.
— Już niema nikogo, dziękuję wam, moi zacni parafianie, lecz już pomoc nie potrzebna, wracajcie do domów.
— Lecz kto tu był? — Dokąd poszli? — Co to było?
— Byli tu źli ludzie, ludzie, którzy zamiast spać włóczą się po nocy, ale już uciekli, wracajcie do domów, już nic nie potrzeba, innym razem, poczciwi ludziska, nie teraz, dziękuję wam z całego serca za waszę życzliwość dla mnie. — I zamknął okno. Widząc to, niektórzy zaczęli mruczeć coś z wielkiém niezadowoleniem, inni się śmieli, inni potrząsali głowami i wzruszali ramionami; wtém na plac wpada jeden z mieszkańców wioski, tak zmęczony, tak zdyszany, iż zrazu słowa nie może wymówić. Człowiek ten, którego domek znajdował się naprost domku Łucyi, na odgłos dzwonu, podobnie jak i wszyscy inni wieśniacy poskoczył do okna i w podwórku sąsiedniém ujrzał ów popłoch, owo krzątanie się brawów, których Grizo jak rozproszoną trzodę usiłował spędzić do kupy. Stanąwszy na placu, gdy już ochłonął z pierwszego zmęczęnia i strachu, głosem potężnym zawołał; — ludzie! wy tu co robicie? nie tu siedzi licho, tam w końcu ulicy, w domu Agnieszki Mondella, ludzie zbrojni, łotry, oni tam, tam w mieszkaniu, zdaje się, iż chcą zamordować jakiegoś pielgrzyma, czyja wiem co to za sprawa czartowska!
— Co? co? co? — I rozpoczyna się walna narada. — Trzeba tam pośpieszyć. — Trzeba się przekonać. — A ilu ich tam? — A co to za ludzie? — do wójta! — chodźmy do wójta!
— Jestem — ozwał się glos wójta w tłumie — ale trzeba mi dopomódz, trzeba słuchać moich rozkazów. Otóż żwawo... gdzie zakrystyan? Na dzwonnicę, na dzwonnicę. Prędzéj; niech jeden leci zaraz do Lecco po zbrojną pomoc, chodźcie tu wszyscy...
Powstaje zamęt nie-do-opisania, wszyscy się cisną do wójta, potrącają się, śpieszą; wtem inny człowiek, który widział brawów, jak uciekali z podwórka, wpada na plac również zadyszany, jak pierwszy, i woła; — śpieszcie bracia; złodzieje czy bandyci we wsi, już uciekają, uprowadzając jakiegoś pielgrzyma; w pogoń, w pogoń! Na tę nową wiadomość, nie czekając już rozkazów wójta, wszyscy w tamtę stronę podążają z krzykiem, w nieładzie biegnąc po ulicy; lecz stopniowo, im daléj się ten zbrojny oddział odsuwa, tém bardziéj zwalniają kroku ci, którzy są na przedzie, dają się prześcignąć odważniejszym, ostatnie szeregi wszystkich jednak popychają naprzód, i wreszcie, choć już z mniejszym pośpiechem, niż z początku wyprawy, tłum przybywa na miejsce wskazane. Slady napadu świeże i widoczne: brama otwarta, zamek odbity, lecz sprawcy tego wszystkiego już znikli. Wieśniacy wchodzą na podwórko; zbliżają się do drzwi domu: i te otwarte, i tu zamek odbity, zaczynają wołać: — Agnieszko! Łucyo! A pielgrzym? Gdzie pielgrzym? Co do pielgrzyma, to niezawodnie musiało się chyba przyśnić Stefanowi! — Nie, nie, widział go również i Andrzej. Ej! pielgrzymie! — Łucyo! Agnieszko! — Żadnéj odpowiedzi. — Porwano je, porwano niezawodnie! — Kilka głosów ozwało się, doradzając puszczenie się w pogoń za nieznanemi łotrami i twierdząc, że byłoby to hańbą straszną dla całéj wioski, gdyby każdy zbrodzień mógł bezkarnie porywać kobiety, jak kania kurczęta ze skoszonéj niwy. Więc nowe bardziéj szumne narady, lecz jeden z obecnych (a nikt nigdy nie dowiedział się na pewno, kto to był taki) puścił pogłoskę, jakoby Agnieszka i Łucya schroniły się do jednego z domów we wsi. Pogłoska ta rozeszła się szybko, jakoś każdy uwierzył w nią odrazu; przestano już mówić o ściganiu uciekających i wszyscy się rozeszli do domów. W całéj wiosce słychać było gwar, kroki pośpieszne, tajemnicze rozmowy, pukanie do drzwi, otwieranie ich i zamykanie; tu i owdzie zabłysły ognie w mieszkaniach, kobiety pojawiały się w oknach zapytując przechodniów, odpowiadano im z ulicy. Wreszcie stopniowo wszystko do dawnéj ciszy wróciło, lecz rozmowy zaczęte na ulicy ciągnęły się jeszcze późno w noc w mieszkaniach, aż i te na ostatku ustały, przechodząc w poziewanie i sen twardy. Następnego poranku, po śnie pokrzepiającym, opowiadania o wypadkach nocy z nową siłą ożyły. Jednak, nie zaszło nic takiego, coby mogło rzucić jakieś światło na całą tę tajemniczą przygodę; chyba to tylko, że tegoż jeszcze poranku wójt wioski, w chwili, gdy stał na swym zagonie z twarzą wspartą na dłoni, z nogą na żelazie motyki, którą do połowy wepchnął do ziemi i z łokciem na jéj kiju opartym, cały pogrążony w rozmyślaniu nad dziwnemi wypadkami nocy i nad tém, jak miał teraz postąpić, naraz spostrzegł idących ku sobie dwu ludzi, których powierzchowność nie zapowiadała nic poczciwego, których włosy były tak długie, jak włosy pierwszych królów Franków i którzy zresztą (dodajmy to od siebie) przypominali niezmiernie tych dwu drabów, napotkanych przez don Abbondia przed pięciu dniami, w czasie owéj pamiętnéj przechadzki. Otóż ci ludzie, w sposób jeszcze mniéj grzeczny, niż wówczas, kiedy mieli do czynienia z proboszczem, oświadczyli wójtowi, aby, jeżeli milą mu jest nadzieja śmierci naturalnéj, z choroby, a nie żadnéj niespodziewanéj, nie ważył się zawiadamiać o tém, co zaszło, pana sędziego, ani w razie gdyby mu kazano zdać sprawozdanie z całéj téj sprawy, przedstawiać ją we właściwém świetle, ale przeciwnie, aby ją zagmatwał tak, iżby w niéj nikt nic nie mógł zrozumiéć; daléj, aby starał się przeciąć w samym początku wszystkie plotki i domniemania, i aby sam, ani do żadnych niepotrzebnych gawęd nie należał, ani też takowych chciał słuchać.
A teraz, pożegnawszy wioskę na czas jakiś, wróćmy do głównych osób téj opowieści. Nasi uciekający pośpiesznie i w milczeniu szli przez czas pewien, oglądając się co chwila, aby się upewnić, iż nikt ich nie ściga. Wszyscy czuli silne zmęczenie, spowodowane ową niespodzianą a tak nagłą ucieczką, tudzież przebytemi niepewnościami i trwogą; każdy myślał z boleścią o owych planach, które się tak nie powiodły i o straszném nieokreśloném jeszcze nieszczęściu, które nad ich głową zawisło. Tę boleść i trwogę zwiększał jeszcze ów dzwon, odzywający się ciągle, w którego dźwiękach, choć słabnących w miarę oddalania się od wioski, zdawało im się, iż słyszą jakąś żałobną, ponurą przepowiednię. Wreszcie dźwięki ustały. Nasi uciekający, którzy w tjé chwili znajdowali się na polu zdaleka od wszelkich mieszkań, w zupełnej samotności i ciszy, zwolnili kroku i Agnieszka pierwsza przerwała milczenie, zapytując Renza, jak się powiodła wyprawa, a Menica, jakich-to plądrujących dyabłów widział w jéj mieszkaniu. Renzo w krótkich wyrazach opowiedział to, co zaszło u proboszcza; i wszyscy troje zwrócili się do chłopaka, który powtórzył z większą dokładnością zlecenie ojca Krzysztofa, a następnie zawiadomił ich o wszystkiém, czego doznał, co widział i słyszał w domu Agnieszki, a co w sposób tak oczywisty stwierdzało obawy i rozkaz zakonnika. Słuchacze z tego opowiadania zrozumieli coś więcéj nad to, o czém mógł wiedziéć nawet sam Menieo; dreszcz ich przeszedł od stóp do głowy, wszyscy troje zatrzymali się nagle, spojrzeli po sobie z wyrazem niewymownego przestrachu i każdy z nich, zbliżając się do chłopca, rękę ku niemu wyciągnął, kładąc ją na jego ramionach, lub główce, jakby po to, aby go popieścić i podziękować mu w ten sposób, iż się stał dla nich opiekuńczym aniołem, aby mu wyrazić owo współczucie i litość, które w nich budziło wszystko, co z ich powodu przecierpiał, aby go przeprosić za to, że dla ich ratunku został narażony na tak wielkie niebezpieczeństwo. Teraz wracaj do domu, aby rodzice nie niepokoili się już dłużéj o ciebie — rzekła Agnieszka, a przypominając sobie obietnicę, wyjęła z kieszeni zamiast dwu, cztery pieniążki i, kładąc je chłopakowi do ręki, dodała: — to dla ciebie Menieo; proś Boga, abyśmy się mogli wkrótce zobaczyć, wówczas... — Renzo obdarzył go nowiutką, srebrną lirówką? i zalecił, aby nic nikomu nie mówił o tém, co mu ojciec Krzysztof kazał im powiedziéć; Łucya ucałowała go, żegnając głosem wzruszonym, i chłopak z rozrzewnieniem uścisnąwszy wszystkich, wrócił do wioski. Troje pozostałych w dalszą poszło drogę; kobiety postępowały naprzód, Renzo za niemi, jakby na straży. Łucya, wsparta na ręku matki, z wrodzoną zręcznością i delikatnością, usiłowała obchodzić się bez owéj pomocy, z którą jéj narzeczony pośpieszał każdą razą, gdy wędrówka przez pola bez drogi stawała się bardziej uciążliwą; nawet i w tak wielkiéj niedoli wstydziła się tego, że jeszcze przed chwilą, w nadziei zostania jego żoną za jakie parę minut najdaléj, tak długo przebywała z nim sam na sam, do tak wielkiéj doszła poufałości. Teraz, kiedy już się rozwiał ów sen czarowny, nie mogła sobie darować, że tak daleko się posunęła, a jedną z przyczyn, które sprawiały, iż drżała na całém ciele, był też i wstyd niewieści, dziewiczy, nie ten wstyd, który wypływa ze świadomości złego, lecz ten, który sam siebie nie zna i który można porównać do przestrachu dziecięcia drżącego w ciemności i nie umiejącego wytłumaczyć sobie, co czuje w téj chwili.
— A z domem co będzie? — powiedziała naraz Agnieszka. Ale, pomimo, że pytanie było tak ważne, nikt nie odpowiedział, gdyż nikt nie mógł dać w téj chwili zadawalniajacéj odpowiedzi. Poszli daléj w milczeniu i wkrótce doszli do Pescarenico i znaleźli się na placu przed kościołem kapucynów.
Renzo zbliżył się do drzwi i popchnął je ostrożnie, drzwi się otwarły, a księżyc wąskim pasem wpadając do wnętrza kościoła, oblał swém światłem bladą twarz i srebrzystą brodę ojca Krzysztofa, który czekał na nich nieopodal od wejścia. Gdy spostrzegł, że nikogo nie braknie — chwała Bogu! — zawołał i kazał im wejść do kościoła. Obok niego stał inny kapucyn, którego za pomocą próśb i przedstawień namówił do czuwania z nim razem, do pozostawienia drzwi kościelnych przymkniętych tylko, do udzielenia chwilowego przytułku tym biedakom; a na to, aby skłonić laika do współudziału w czynie tak ważnym, tak niebezpiecznym i wykraczającym tak dalece przeciwko przepisom zakonu, trzeba było całéj powagi, całego szacunku i całego owego rozgłosu świętości, który otaczał ojca Krzysztofa. Gdy weszli wszyscy troje, ojciec Krzysztof pocichu drzwi przymknął. Wówczas zakrystyan nie mogąc już dłużéj wytrzymać odprowadził go na stronę i szepnął do ucha: — ojcze! ojcze! w nocy... w kościele... i zamknąć się... prawa zakonu... ależ ojcze!... — I głową pokręcał. W czasie, gdy to mówił laik, ojciec Krzysztof myślał sobie: — otóż masz! gdyby-to był jakiś łotr ścigany, brat Kazio nicby nie miał przeciw temu, aby mu dać przytułek, ale biedna, nieszczęśliwa dziewczyna, która ucieka przed szponami wilka...
Omnia munda mundis — rzekł następnie, zwracając się szybko do laika i zapominając o tém, że ów laik po łacinie nie umie. Lecz właśnie to roztargnienie wyszło mu na korzyść. Gdyby zakonnik usiłował dowodami przekonać laika, ten znalazłby inne niemniéj dobre dowody na poparcie swéj sprawy; i Bóg wie, jak długo mogłaby się przeciągnąć i na czém skończyć ta cała dysputa, ale słysząc owe wyrazy pełne jakiegoś tajemniczego, niepojętego znaczenia i wypowiedziane z taką stanowczością brat Kazio przyszedł do przekonania, że w nich musiało się niezawodnie zawierać rozstrzygnienie wszystkich jego skrupułów i obaw. Uspokoił się odrazu i rzekł: — no! niech tam zresztą ojciec robi, jak zechce, przecie ojciec więcej wie ode mnie.
— Możesz mi śmiało zaufać — odpowiedział zakonnik i przy niepewnym blasku lampy, palącéj się przed ołtarzem, zbliżył się do narzeczonych i do Agnieszki stojących na uboczu i rzekł: — dzieci moje! błogosławcie Pana, który was wybawił z wielkiego niebezpieczeństwa. Kto więc może już w téj chwili... — I tu zaczął tłumaczyć powód owego zlecenia, które im posłał przez Menica, gdyż przez myśl mu nawet nie przeszło, aby jego słuchacze mogli wiedzieć coś więcéj od niego w téj sprawie i wyobrażał sobie, że mały poseł zastał ich w domu siedzących spokojnie, przedtem jeszcze, nim brawi tam wpadli. Nikt nie usiłował wyprowadzić go z błędu, nawet Łucya, która jednak czuła w głębi serca wyrzuty sumienia za tak naganne postępowanie, za zatajenie czegoś tak ważnego przed ojcem Krzysztofem, ale widocznie była-to już noc podstępu, zamieszania i fałszu.
— Po tém wszystkiém — mówił daléj zakonnik — sami zapewne przyznacie, iż ta okolica nie jest już dla was miejscem bezpieczném. Kraj-to wasz rodzinny, tu przyszliście na świat, żyjąc w nim nikomu nie uczyniliście krzywdy, lecz Bóg każę wam go opuścić. Jest-to próba, którą na was zsyła. Dzieci drogie, znieście ją z chrześcijańską pokorą, bez szemrania, bez żalu, bez nienawiści, a wierzcie mi, iż przyjdzie dzień, w którym będziecie się cieszyć z tego, co was dziś spotyka. Ja obmyśliłem już dla was tymczasowe schronienie. Mam nadzieję, iż wkrótce będziecie mogli spokojnie do waszéj wioski powrocie, w każdym razie, Bóg ciężką tę próbę na wasz pożytek obróci, a ja będę wszelkich starań dokładał, aby stać się godnym owéj wielkiéj łaski, któréj Pan daje mi dowód, wybierając mnie nędznego robaka za narzędzie swego miłosierdzia nad wami. Wyrzekł zwracając się do kobiet — udajcie się do ***. Tam nie może już wam grozić żadne niebezpieczeństwo, a jednocześnie będziecie w niezbyt wielkiém oddaleniu od waszéj wioski. Skoro przybędziecie do ***, idźcie prosto do klasztoru kapucynów, powiedźcie, że chcecie się widziéć z ojcem gwardyanem, oddajcie mu ten list: człowiek ten będzie dla was drugim ojcem Krzysztofem. A ty Renzo, ty także musisz teraz uciekać przed złością ludzką i przed podszeptami własnego serca. Weź oto ten list, zanieś go do ojca Bonawentury z Lodi do klasztoru kapucynów przy Wschodniéj Bramie, w Medyolanie. On zastąpi ci ojca, będzie tobą kierował, zajmie się twym losem, dostarczy ci roboty i nie przestanie opiekować się tobą aż do chwili, kiedy okoliczności pozwolą ci wrócić do domu. A teraz, wszyscy razem idźcie nad jezioro, tam, do ujścia Bione. (Bione, potok w pobliżu Pescarenico). Zahaczycie łódkę u brzegu, powiedzcie: czółno; spytają was dla kogo, powiedzcie: św. Franciszek. Łódź was zabierze, przewiezie na drugą stronę, a tam już będzie na was czekał wóz, w którym dojedziecie aż do samego ***.
Gdyby ktoś miał się dziwić temu, że ojciec Krzysztof tak zaraz, na pierwsze zawołanie, mógł rozporządzać środkami przewozu na lądzie i wodzie, ten dowiódłby tylko, iż nic a nic nie wie o tém, jak wielką była władza kapucyna, którego lud świętym nazywał.
Pozostawało jeszcze obmyśléć jakąś opiekę nad domami. Ojciec Krzysztof wziął tymczasem klucze od nich na przechowanie, obowiązując się wręczyć je następnie osobie, którą mu wskaże Renzo, lub Agnieszka. Ta ostatnia, wyjmując swój klucz z kieszeni, nie mogła powstrzymać westchnienia, na myśl, iż w téj chwili domek jéj stał otworem, że już go splądrowali brawi i że kto wie czy w nim zostało co jeszcze do pilnowania!
— Przedtem nim w drogę ruszycie — rzekł zakonnik — wszyscy razem westchnijmy do Boga, prosząc Go, aby czuwał nad wami, tak w téj podróży, jak też i zawsze w całém waszém życiu, a nade — wszystko, aby wam dodał siły, aby was natchnął gorącą miłością ku sobie, aby was nauczył z radością poddawać się Jego świętéj woli. — I z temi słowy ukląkł na środku kościoła, a za jego przykładem poszli wszyscy. Pogrążony chwil kilka w cichéj modlitwie, ojciec Krzysztof następnie głosem cichym, lecz wyraźnym przemówił: Wielki Boże! modlimy się również za owego nieszczęśliwego, który nas przywiódł do tego kroku. Bylibyśmy niegodni Twéj łaski, gdybyśmy z całego serca nie błagali Cię, Panie, o zmiłowanie dla niego: on tak bardzo potrzebuje Twego miłosierdzia! My, w naszém umartwieniu, mamy tę wielką pociechę, żeśmy, Panie, nie zboczyli z drogi, przez Ciebie wytkniętéj. Tobie możemy ofiarować nasze zmartwienia, które nam do zbawienia posłużą. Panie, zlituj się nad nim! Wzrusz jego serce! Zrób z niego sługę swego! Zlej nań, Panie, wszystkie te łaski, o które możemy prosić dla siebie!
Potém, wszyscy powstali, a zakonnik rzekł: — Teraz, dzieci drogie, nie ma już czasu do stracenia, niech was Bóg prowadzi, niech Jego święci aniołowie wam towarzyszą. — I w czasie, gdy biedni ludziska, pełni owego głębokiego wzruszenia, które objawia się samo przez się bez pomocy wyrazów, powoli zbliżali się do drzwi, zakonnik dodał głosem zmienionym: — serce mi mówi, że zobaczymy się wkrótce.
To pewna, że serce, byle go tylko słuchać, ma zawsze coś do powiedzenia o tém, co będzie. Ale cóż wie to serce? Zaledwie odrobinę tego, co już minęło.
Nie czekając na odpowiedź, ojciec Krzysztof poszedł śpiesznie do zakrystyi; nasi podróżni wyszli z kościoła; a brat Fazio drzwi zamknął za niemi, żegnając ich również głosem wzruszonym. Cicho i w milczeniu skierowali się w stronę jeziora, doszli wkrótce do owego miejsca, które im wskazał zakonnik; spostrzegli łódkę, zamienili umówione wyrazy i weszli do niéj. Przewoźnik wiosłem łódkę odepchnął od brzegu, potém dzielnie wiosłując wypłynął na głębinę i skierował się ku przeciwległemu wybrzeżu. W powietrzu wielka cisza zaległa, nawet wietrzyk najlżejszy nie przeleciał po gładkiéj, spokojnéj powierzchni jeziora, którą możnaby wziąć za nieruchomą, zwierciadlaną szybę, gdyby nie drżenie i przelewanie się srebrzystych promieni księżyca, który wybiegłszy na sam środek nieba przeglądał się w wodzie. Słychać było tylko cichy szmer fali, konającej na drobnych kamyczkach wybrzeża, nieco daléj odgłos wody, rozbijającéj się o pale mostu i miarowe uderzenia dwu wioseł, które przecinając niebieską toń jeziora, to się podnosiły, sypiąc srebrne kropelki dokoła, to znów zanurzały się w jego głębiach. Woda przerżnięta łódką, zbiegając się znowu potem tworzyła długie, faliste, drżące pasemko ciągnące się za nią od brzegu. Nasi uciekający siedzieli w milczeniu, zwracając oczy w stronę, od któréj się oddalali i patrzyli na góry, na całą tę okolicę miejscami światłem księżyca zalaną, miejscami pogrążoną w cieniu głębokim. Jasno i wyraźnie widniały nadbrzeżne wioski, domy, dzwonnice, zameczek don Rodriga ze swą płasko ściętą wieżą, wznosząc się dumnie nad, chałupami, skupionemi u podnóża pagórka, wyglądał jak zbój, który stojąc w ciemnościach, wśród gromadki uśpionych, obmyśla jakąś zbrodnię. Łucya spostrzegła go, drgnęła, szybką wzrok swój opuściła i zatrzymała go na wiosce rodzinnéj, wpatrując się w jeden z jéj krańców; poznała swój domek, poznała owe drzewo figowe, którego rozłożyste gałęzie wybiegały za murek podwórza, poznała okno swego pokoju i, oparłszy łokieć na kraju łodzi, a dłonią podtrzymując czoło, jakby ją sen morzył, cicho i gorzko płakać zaczęła.
Żegnajcie góry wyrastające z jeziora, a czołem swem sięgające do nieba, szczyty nierówne, groźne, dziwaczne, a tak dobrze znane temu, kto się wpośród was urodził, a tak głęboko wyryte w jego pamięci, jak obrazy najbliższych mu osób, potoki, których łoskot umie rozpoznać z równą, łatwością, jak głos przyjaciela; wille rozsiane i bielejące na pochyłościach, jak stado owiec na łące; żegnajcie! O! jakże ciężko rozstawać się z wami temu, kto się między wami urodził! Nawet w umyśle człowieka, który porzuca was dobrowolnie i idzie w świat znęcony nadzieją świetnéj przyszłości, w chwili rozstania się z wami bledną wszystkie złote sny bogactwa i sławy; i sam się dziwi, iż mógł zdobyć się na odwagę opuszczenia rodzinnego kątka, i wróciłby z drogi, gdyby nie owa nadzieja, że kiedyś bogaty i szczęśliwy jeszcze kraj swój zobaczy. Im daléj się zapuszcza w równiny, tém bardziéj oko jego nuży się widokiem jednostajnéj płaszczyzny; powietrze wydaje mu się tu ciężkie i duszne; smutny i zniechęcony wchodzi do miast ludnych i wielkich; domy skupione, ciągnące się w nieprzerwanych szeregach, sieć krzyżujących się ulic zdają się pierś jego przygniatać, a gdy spogląda na owe cuda budownictwa, na owe gmachy wspaniałe, będące podziwem dla całego świata, myśl jego podąża do dzwonnicy wiejskiego kościółka i do pewnego domku, który oddawna jest już celem wszystkich jego marzeń i który postanowił nabyć, skoro tylko z pełnym trzosem w swe strony powróci.
Lecz cóż się dziać musi w duszy tego, kto po-za kraj rodzinny nigdy nawet myślą nie wybiegł, kto tu miał całe życie przepędzić, którego wszystkie marzenia i całe szczęście w nim się skupiały i kogo nagle złość i przemoc ludzka z tego zakątka wypchnęły! Oderwany od nawyknień najmilszych i zawiedziony w najsroższych nadziejach pozostawia te góry, aby szukać przytułku u ludzi obcych, w stronach nieznanych, których poznać nigdy sobie nie życzył i nie wie nawet, kiedy mu wolno będzie do domu powrócić! Żegnaj, domku rodzinny, w którym pod wpływem budzącego się uczucia przywykliśmy odróżniać od kroków wszystkich przechodniów, pewne kroki, na których odgłos serce nasze drżało. Żegnaj i ty, domu obcy jeszcze, lecz na którym tak często wzrok przywykł spoczywać, domu, w którym myśl tak często bawiła, w którym całe życie przyszłe cicho i radośnie miało upłynąć. Żegnaj i ty wiejski kościele, w którym dusza w modlitwie wznosiła się do Stwórcy, w którym miał się odbyć uroczysty obchód, w którym ślub miał miłość uświęcić, podnieść ją do wysokości obowiązku, uczynić ją świętą w obliczu Boga i ludzi; żegnaj! O! kraju rodzinny! któż cię uczynił tak pięknym, że tobie nic w świecie dorównać nie zdoła! Ty jeden umiesz pocieszać swych synów, w tobie życie błogo upływa, zdala od ciebie tak ciężko na ziemi!
Jeżeli nie zupełnie takie, to przynajmniéj wielce do nich podobne były myśli, które, w czasie gdy łódka zbliżała się do prawego brzegu Addy, zajmowały Łucyę, zapewne nie wiele się różniąc od myśli Agnieszki i Renza.


ROZDZIAŁ IX.

Uderzenie łodzi o brzeg wyrwało Łucyę z tej ciężkiéj zadumy, nieznacznie i z pośpiechem łzy otarła, a potem głowę podniosła, jakby się ze snu zbudziła. Renzo pierwszy na brzeg wyskoczył, pomógł wysiąść Agnieszce, a ta już córce rękę podała. Wszyscy troje ze smutkiem podziękowali przewoźnikowi. O! nie ma za co — odpowiedział: — cóżby-to było, gdyby ludzie wzajemnie nie pomagali sobie w potrzebie! — i szybko, z pewnym nawet wstrętem, cofnął rękę w chwili, gdy Renzo chciał w nią wsunąć część owych pieniędzy, które miał przy sobie i które z wieczora zabrał z domu z zamiarem obdarzenia hojnie proboszcza, kiedy już ten, wbrew swojéj woli, ożeni go z Łucyą. Wóz czekał w pobliżu; woźnica przyjaźnie pozdrowił nowo-przybyłych, dopomógł im przy wsiadaniu i zaciął konie, które żwawo z miejsca ruszyły.
Nasz rękopism nie opisuje téj nocnéj podróży, nie wymienia również nazwy owéj miejscowości, do któréj ojciec Krzysztof posłał dwie swoje protegowane, a nawet mówi wyraźnie, że nie chce jéj nazwać. Z dalszego ciągu opowieści okazuje się jasno, dla jakich-to czyni powodów. Przygody, doznane przez Łucyę w téj miejscowości, mają ścisły związek z ciemną intrygą, w jakiéj główną rolę odegrała osoba, należąca do pewnéj rodziny, która, jak się zdaje, posiadała wielkie znaczenie i władzę w czasach, kiedy ta opowieść po raz pierwszy została spisana przez nieznanego autora. Chcąc objaśnić dlaczego, w sprawie, o któréj się wkrótce dowiemy postępowanie téj osoby było tak dziwne, autor rękopismu zmuszony jest opowiedziéć cały przebieg ubiegłego jéj życia i wyprowadzić na scenę rodzinę, która ukazuje się tu w niezbyt pięknem świetle, jak się o tém zresztą przekona każdy, kto będzie miał cierpliwość czytać daléj tę książkę. Wszakże, pomimo iż oględny ów pisarz stara się imię miejscowości tak wielką tajemnicą osłonić, inne źródła posłużą nam do odkrycia prawdy. Pewien dziejopisarz medyolański[4], który zmuszony był uczynić wzmiankę o téj saméj osobie, wprawdzie nie wymienia ani jéj, ani miejscowości, lecz mówi tylko, iż miejscowość owa była osadą szlachecką i starą, której aby zostać miastem, tylko nazwy takowego brakowało; dalej nadmienia, iż tędy przepływa Lambro, daléj że jest siedzibą prałata. Ze wszystkich tych wskazówek przychodzimy już prosto do wniosku, iż musiała to być Monza. W nieprzebranych skarbach uczonéj indukcyi znajdą się niezawodnie inne, daleko subtelniejsze wnioski, ale żaden z nich nie będzie tak trafny i pewny. Moglibyśmy tu nawet, na podstawie wielce wiarogodnych źródeł, wyjawić przed czytelnikiem nazwisko owéj rodziny; ale, chociaż już od pewnego czasu wygasła zupełnie, wolimy jednak jéj nazwę zamilczéć, najprzód z obawy, aby nie skrzywdzić i tych nawet, którzy już umarli a powtóre dlatego, aby uczonym pozostawić także coś do odgadywania.
Nasi podróżni przybyli więc do Monzy wkrótce po wschodzie słońca. Woźnica zawiózł ich prosto do pewnéj gospody, którą znał dobrze i któréj właściciel był jego przyjacielem; tu, sam wybrał pokój dla nowoprzybyłych i sam ich doń zaprowadził. Wśród podziękowań, Renzo usiłował zmusić go do przyjęcia pieniędzy, lecz człowiek ów, podobnie jak i przewoźnik z łódki, liczył na inną nagrodę, bardziéj oddaloną, co prawda, ale za to i bardziéj sowitą; i on też cofnął spiesznie rękę i, jakby chcąc uciec, pobiegł do koni.
Po wieczorze takim, jak ten, któryśmy opisali, i po nocy spędzonéj wśród najsmutniejszych myśli, w ciągłéj obawie jakiegoś przykrego spotkania, na trzęskim wozie, na chłodzie, który przenikał do kości, uciekający odetchnęli swobodniéj, znalazłszy się w ciepłym pokoju i mogąc usiąść i wypocząć choćby na prostéj ławie. Pokrzepili się śniadaniem takiém, na jakie mógł im pozwolić ów rok tak ciężki, szczupły zasób pieniężny, którym obawiali się nieoględnie szafować, pamiętając o przyszłości niepewnéj, i nienajlepszy apetyt. Wszystkim trojgu przyszła na myśl owa uczta weselna, którą mieli wydać jeszcze przed dwu dniami; i każdy westchnął głęboko. Renzo chciałby się tu choć przez ten dzień jeden zatrzymać, jeszcze się na swoję narzeczoną napatrzyć i odejść przynajmniéj z tą błogą pewnością, że ona i jéj matka naprawdę znalazły dobre, wygodne schronienie; lecz zakonnik zalecił Agnieszce, aby po przybyciu na miejsce, zaraz Renza w dalszą drogę wysłała. Obie kobiety, przypominając mu więc owo życzenie ojca Krzysztofa i dodając do tego jeszcze inne uwagi téj treści mniéj więcéj, iż ludzie zaraz wzięliby na języki, że odkładanie chwili rozłączenia tylko ją boleśniejszą uczyni, że rozstają się nie na długo, gdyż z Medyolanu Renzo często do Monzy może zaglądać, wymogły na nim wreszcie, iż zgodził się na opuszczenie ich zaraz. Umówili się co do sposobu najrychlejszego zobaczenia się i przesyłania wiadomości o sobie. Łucya nie starała się łez ukrywać, Renzo z trudnością, je powstrzymywał; po chwili ścisnął silnie rękę Agnieszki, rzekł głosem zmienionym: — bywajcie zdrowe — i wyszedł.
Kobiety znalazłyby się w nielada kłopocie, gdyby nie ów poczciwy woźnica, który otrzymał od ojca Krzysztofa rozkaz zaprowadzenia ich do klasztoru i udzielania im wszelkiéj innéj pomocy, jakiéjby tylko potrzebować mogły. Z nim więc udały się do owego klasztoru, który, jak to wie każdy, o kilka kroków zaledwie był od Monzy odległy. Gdy doszły do bramy, przewodnik ich pociągnął za sznur od dzwonka i oświadczył, że chce się widzieć z ojcem gwardyanem; ojciec gwardyan nadszedł zaraz i stanąwszy na progu wziął list, który mu kobiety podały.
— A, to od brata Krzysztofa! — rzekł, spojrzawszy na pismo, a dźwięk jego głosu i wyraz twarzy świadczyły jasno, iż wymawia imię serdecznego przyjaciela. W liście swym nasz oj ciec Krzysztof musiał niezawodnie bardzo gorliwie prosić o opiekę dla nieszczęśliwych kobiet i całą ich bolesną przygodę przedstawić w sposób niezmiernie wzruszający, bo ojciec gwardyan, czytając go, od czasu do czasu, dawał oznaki zdumienia i oburzenia; a podnosząc oczy z papieru zwracał je na kobiety z wyrazem litości i wielkiego zajęcia. Kiedy czytać skończył, stał przez chwilę zadumany, a potem rzekł: — nikt więcéj jak pani... jeżeli pani zechce się tém zająć i wziąć na siebie...
I biorąc Agnieszkę na stronę, odprowadził ją o kilka kroków na placyk przed klasztor i zadał parę zapytań, na które, gdy odpowiedź otrzymał, wracając śpiesznie do Łucyi przemówił do obu. — otóż, moje wy biedne kobiety, spróbuję i mam nadzieję, że mi się uda znaleść dla was pod każdym względem dogodne, bezpieczne i wielce szanowne schronienie, w którem spokojnie będziecie mogły pozostać aż do chwili, kiedy dla was Pan Bóg skuteczniejszą pomoc wynajdzie. Czy chcecie pójść za mną?
Kobiety odpowiedziały: — tak — a zakonnik mówił daléj: — dobrze więc, zaprowadzę was natychmiast do klasztoru, w którym mieszka pani. Postępujcie za mną w pewnéj odległości, wiecie bowiem, jak świat jest skory do obmowy a Bóg wie, do ilu plotek dałoby to powód, gdyby zobaczono ojca gwardyana na ulicy w towarzystwie ładnéj dziewczyny... to jest chciałem powiedziéć idącego z kobietami.
I poszedł naprzód. Łucya zarumieniła się mocno, woźnica zaśmiał się po cichu poglądając na Agnieszkę, która również nie umiała uśmiechu zadowolenia powstrzymać, i wszyscy troje w oddaleniu o dziesięć kroków poszli za kapucynem. W dradze, Agnieszka spytała woźnicę (ojcu gwardyanowi nie śmiała pytań zadawać), kto-to była owa pani.
— Pani — odrzekł woźnica — jest-to zakonnica, ale nie taka zakonnica jak wszystkie inne. Nie jest ona wprawdzie ani ksienią, ani przełożoną, bo, jak powiadają — należy do najmłodszych mniszek w klasztorze; ale pochodzi z bardzo znakomitéj, szlacheckiéj rodziny, która przed laty wielu przybyła tu z Hiszpanii, z owego kraju, gdzie-to są ci, którzy mają władzę i zowią się grandami. Nazywają ją panią, aby każdy wiedział, że jest wielką panią, i cała okolica tak ją nazywa i wszyscy mówią, że w klasztorze niebyło jeszcze nigdy tak znakomitéj osoby, a jéj krewni tam w Medyolanie mają wielkie znaczenie i należą do tych, co to zawsze i we wszystkiém muszą miéć słuszność, a u nas w Monzy znaczą jeszcze więcej, bo jéj ojciec, choć tu nie mieszka, jest pierwszą osobą w całéj okolicy, a więc i córka może rej wodzić w klasztorze; i wszyscy mają dla niéj wielkie uszanowanie, a kiedy już obieca coś dla kogoś zrobić, to z pewnością potrafi przyrzeczenia dotrzymać, i dlatego, jeżeli ojcu gwardyanowi uda się oddać was pod jéj opiekę, to już ja wam mogę zaręczyć, że będzie wam tak dobrze, jak w niebie, Kiedy zakonnik doszedł już do owéj bramy w Monzy, obok któréj wznosiła się podówczas stara, nawpół rozwalona wieża i część zamczyska, również leżącego w gruzach, i na których szczątki, najstarsi z moich czytelników być może jeszcze patrzyli w młodości, zatrzymał się, obejrzał, aby się upewnić, że ci, których prowadził, idą za nim, potém przeszedł pod sklepieniem bramy, skierował się prosto do klasztoru i znowu zatrzymał się przed jego furtą, czekając, aż reszta towarzystwa nadejdzie. Zalecił woźnicy, aby za parę godzin przyszedł doń po odpowiedź na list z Pescarenico, woźnica obiecał to uczynić i pożegnał się z kobietami, które obsypując podziękowaniami przesłały przez niego zlecenia i pozdrowienia dla ojca Krzysztofa. Gwardyan wprowadził matkę i córkę na pierwszy klasztorny dziedziniec, oddał je pod opiekę odźwiernéj, a sam poszedł prosić o łaskę i przytułek dla nich. Po niejakim czasie wrócił z twarzą rozpromienioną i kazał im iść za sobą, a przybywał co prawda w samę porę, aby uwolnić matkę i córkę od natarczywych zapytań ciekawéj odźwiernéj, zapytań, na które nie wiedziały już same, co mają odpowiadać. Przeszli przez drugi dziedziniec, teraz ojciec gwardyan szedł już obok nich i w drodze dawał im pewne rady co do tego, jak mają się zachowywać wobec pani. — Jest dla was dobrze usposobioną — powiedział — i może wam wiele dobrego wyświadczyć. Bądźcie tylko pokorne i okazujcie dla niéj wielki szacunek, odpowiadajcie ze szczerością na pytania, które jéj się spodoba wam zadać, a kiedy was sama o co nie zapyta, to mówcie jak najmniéj, albo lepiéj wcale nie wdawajcie się w rozmowę, już ja będę mówił za was. Weszli do pokoju na dole przyległego do parlatoryum, to jest do sali przeznaczonéj na rozmowy z gośćmi przybywającemi do klasztoru. Zakonnik, nim próg jego przestąpił, pokazując na drzwi, rzekł po cichu do kobiet: — pani tam czeka — jakby im chciał przypomniéć wszystkie uprzednie przestrogi i rady. Znalazłszy się w parlatoryum Łucya, która nigdy przedtem nie była w klasztorze, powiodła wzrokiem dokoła, szukając owej pani, do któréj przyszły i którą chciała głębokim powitać ukłonem, a nie widząc nikogo zdumiona zatrzymała się w progu. Lecz po chwili spostrzegłszy, że matka i ojciec gwardyan zmierzają do jednego z kątów sali, spojrzała w tamtę stronę i w oknie dziwnego kształtu, zaopatrzoném w dwie grube i gęste kraty żelazne, na jakie osiem cali oddalone jedna od drugiéj, spostrzegła stojącą zakonnicę. Zakonnica ta mogła mieć lat około dwudziestu pięciu, a cała jéj powierzchowność, zaraz przy pierwszém spojrzeniu, czyniła wrażenie niepospolitéj piękności, lecz jakiéjś piękności zwiędłéj, zblakłéj, że tak powiem starganéj. Czarna zasłona, gładko i poziomo ułożona na głowie, w pewném oddaleniu od twarzy spadała na ramiona; z pod téj zasłony ukazywała się jak śnieg biała cienka, płócienna przepaska, zakrywająca do połowy czoło niemniejszéj, choć nieco odmiennéj białości, inny pasek ułożony w zakładki twarz otaczał, tworząc pod brodą chustę szeroką, zebraną również w fałdy i sięgającą na piersi tak, iż zakrywała wycięcie czarnéj sukni zakonnej. Lecz na tém białém czole często tworzyły się zmarszczki, jakby pod wpływem myśli bolesnych, i wówczas ściągały się również brwi czarne ruchem szybkim, chwilowym. Dwoje oczu czarnych, jak węgiel, to się zwracało z wyrazem dumy na otaczających, to znowu spuszczały w ziemię, jakby się ukryć starały; w pewnych chwilach, zdawało się, że błagają litości, współczucia, przyjaźni, czasami znów świeciły w nich połyski tłumionego gniewu, nienawiści i dzikiéj groźby, a wówczas, kiedy nieruchomie i z roztargnieniem w jakiś się przedmiot wpatrzyły, uważny badacz mógłby w nich wyczytać i dumne zniechęcenie i jakąś myśl bolesną ukrywaną starannie, która ciągle duszę trawiła i była silniejszą nad samę wolę nawet i wpływy zewnętrzne. Na bladych, delikatnych policzkach znać było chorobliwe jakieś wycieńczenie. usta, słabo tylko zabarwione lekkim odcieniem różanym, odbijały jednak od bladéj twarzy: ich poruszenia podobne były do poruszeń oczu: niespodziane, żywe, pełne wyrazu i tajemniczości. Piękne kształty i wzrost okazały traciły wiele na jakiémś zaniedbaniu, którém tchnęła cała postać, i na dziwnych, szybkich i rubasznych ruchach, które mogły razić nie tylko w zakonnicy, lecz w każdéj nawet najbardziéj pospolitéj kobiecie. W samym jéj stroju dawało się dostrzegać coś, co zapowiadało jakąś niezwyczajną zakonnicę; wiotka jéj kibić była odznaczona z pewną świecką starannością, a z pod białéj opaski na skroni wymykało się pasemko czarnych, błyszczących włosów, świadczące albo o zapomnieniu, albo o zaniedbaniu zakonnego przepisu, który zabraniał noszenia długich włosów od chwili, gdy w czasie obłóczyn obcięto je tuż przy saméj głowie.
Wszystkie te szczegóły nie zwróciły na siebie uwagi naszych kobiet, znających się tak mało na zwyczajach zakonnych, a ojciec gwardyan, który już nie po raz pierwszy zbliżał się do pani, przywykł oddawna, podobnie jak ci wszyscy, którzy ją otaczali, do tego, iż w jéj ruchach i całéj postawie musiało być zawsze coś niezwyczajnego.
Otóż zakonnica, jak-eśmy to już powiedzieli przed chwilą, stała przy kracie, jedną ręką oparła się o nią, przesuwając w jéj otwory białe, jak śnieg, palce i wpatrując się wzrokiem badawczym w Łucyę, która nieśmiało ku niéj się zbliżała. — Wielebna matko i pani jaśnie wielmożna! — rzekł ojciec gwardyan, pochylając głowę i przykładając rękę do piersi — oto ta nieszczęśliwa dziewczyna, o któréj mówiłem, i którą, jaśnie wielmożna pani, raczyła obiecać wziąć pod swoję silną opiekę, a to jéj matka.
Obie kobiety zaczęły się nisko kłaniać, czego pani ruchem ręki kazała im zaprzestać i, zwracając się do zakonnika, powiedziała: — Jest-to dla mnie wielkiém szczęściem, iż mogę wyświadczyć jakąś przysługę naszym najlepszym przyjaciołom ojcom kapucynom. Ale — ciągnęła daléj: — chciałabym się czegoś więcéj dowiedziéć w sprawie téj dziewczyny, w sprawie, którą, co prawda, niezbyt dobrze jeszcze rozumiem, bo nie znając szczegółów trudno i pomoc skuteczną obmyślić.
Lucya spłonęła i spuściła głowę.
— Wielebna matko... — zaczęła Agnieszka, lecz ojciec gwardyan bystrem spojrzeniem przeciął jéj mowę i odpowiedział: — tę dziewczynę, jaśnie wielmożna pani, przysłał do mnie i polecił mojéj opiece jeden z moich przyjaciół także kapucyn. Musiała potajemnie swoję wioskę opuścić, uchodząc przed grożném niebezpieczeństwem, a teraz, na czas pewien potrzebuje schronienia, w którémby mogła żyć w ukryciu i w którém niktby się nie odważył ścigać jéj nawet w razie...
— I jakież to niebezpieczeństwo? — przerwała mu pani. — Ach, ojcze gwardyanie, czyżbyś też nie mógł wyrażać się nieco jaśniéj? Te wszystkie zagadki... Ojciec gwardyan musi przecież wiedziéć, iż my zakonnice lubimy, aby nam rzecz każda opowiadano ze wszelkiemi szczegółami.
— Są-to niebezpieczeństwa — odrzekł gwardyan — niebezpieczeństwa takiego rodzaju, iż o niepokalanéj czystości uszy matki wielebnej zaledwie pobieżna o nich wzmianka może się obić.
— Tak? to co innego — odpowiedziała pani z pośpiechem, rumieniąc się lekko. Czy ów rumieniec wywołała wstydliwość? Gdyby jakiś uważny badacz mógł dostrzedz w téj chwil przelotny wyraz niezadowolenia, który rumieńcowi towarzyszył i gdyby przedewszystkiém porównał ów rumieniec do tego, który od czasu do czasu twarz Łucyi oblewał, niezawodnie zwątpiłby o tém.
— Dość więc skoro powiem — mówił daléj gwardyan — iż pewien szlachcic zły i bezbożny, gdyż nie wszyscy możni świata tego używają darów bożych na jego chwałę i na korzyść bliźniego, jak to naprzyklad czyni jaśnie wielmożna i czcigodna pani; otóż ów szlachcic, prześladując najprzód przez czas pewien tę dziewczynę niegodziwemi obietnicami i propozycyami i widząc następnie, że nie skutkują, posunął swą zuchwałość aż do użycia siły zbrojnéj i zmusił biedaczkę do ucieczki z własnego domu.
— Zbliż się tu do mnie, moja kochana — rzekła pani do Łucyi. — Wiem, iż przez usta ojca gwardyana sama prawda przemawia, lecz całéj téj sprawy nikt lepiéj nad ciebie znać nie może. Do ciebie więc należy powiedziéć mi, czy owego szlachcica uważasz naprawdę za natrętnego, obrzydłego prześladowcę? — Zbliżyć się do pani było rzeczą łatwą, to téż Łucya wypełniła rozkaz odrazu, ale z odpowiedzią poszło jéj nierównie trudniéj. Podobne zapytanie gdyby je nawet usłyszała od kogoś równego jéj stanem i znanego oddawna, w niemałyby ją kłopot wprawiło, wypowiedziane zaś przez owę panią, a do tego z odcieniem złośliwego powątpiewania, odjęło jéj wszelką odwagę. — Pani... matko... wielebna... — nieśmiało wyszeptała Łucya i umilkła, jakby już nic więcéj nie miała do powiedzenia. Teraz Agnieszka sądząc, że jako matka najlepiéj po córce znać może całą tę sprawę, uznała za stosowne pośpieszyć jéj z pomocą: — Jaśnie wielmożna pani rzekła — ja mogę zaświadczyć, iż moja córka tak się bała owego szlachcica i tak odeń uciekała, jak dyabeł od święconéj wody; to jest chcę powiedziéć, iż on to był dyabłem, ale, niech mi jaśnie wielmożna pani raczy wybaczyć, że się tak źle wyrażam, bo to my ludzie prości nie umiemy mówić, jakby się należało. Otóż rzecz tak się miała: ta moja dziewczyna miała narzeczonego, porządnego, uczciwego chłopaka, a gdyby nasz ksiądz proboszcz był człowiekiem... należał do tych ludzi, co to... wiem dobrze, iż mówię o osobie duchownéj, ale przecież i ojciec Krzysztof, przyjaciel wielebnego ojca gwardyana, jest także osobą, duchowną i człowiekiem pełnym miłosierdzia, świętym człowiekiem, a gdyby tu był, mógłby zaświadczyć...
— Widzę, żeś bardzo skora do gadania, wówczas nawet gdy cię nikt o nic nie pyta — przerwała jéj pani z wyrazem dumy i gniewem, który w téj chwili twarz jéj niemal brzydką uczynił. — Masz być cicho, rozumiesz? Wiem dobrze, że rodzice potrafią zawsze odpowiedziéć w imieniu swych córek!
Agnieszka zmartwiona i zawstydzona przesłała córce spojrzenie, które zdawało się mówić: widzisz, co mi się dostało za to, żeś ty taka dziwna. I ojciec gwardyan równie poglądał na Łucyę i ruchem oczu i głowy dawał jéj do zrozumienia, iż powinna przemówić i matkę wybawić z kłopotu.
— Jaśnie wielmożna pani — rzekła dziewczyna — to, co jaśnie wielmożnéj pani powiedziała moja matka, jest szczerą prawdą. Ten młodzieniec, mój narzeczony, podobał mi się — tu pokraśniała jak wiśnia — i chciałam być jego żoną. Niech mi jaśnie wielmożna pani daruje, że przed nią odważam się mówić o takich rzeczach, ale czynię to dlatego, aby w jéj oczach uniewinnić matkę. A co zaś do owego pana (niech mu Bóg nie pamięta), to wołałabym raczéj umrzéć, niż wpaść w jego ręce. A jeżeli jaśnie wielmożna pani ulituje się nad nami i zechce dać nam przytułek... ponieważ już raz przyszłyśmy do tak smutnego stanu, że porzuciwszy dom własny musimy zacnych ludzi prosić o schronienie dla siebie i im się naprzykrzać; cóż robić, niech się dzieje wola boża! Otóż jeżeli jaśnie wielmożna pani raczy nas przytulić, nikt pewnie nie będzie modlić się za nią goręcéj, niż my, biedne kobiety.
— Tobie wierzę — powiedziała pani głosem, który znowu stał się łagodnym. — Lecz chciałabym jeszcze rozmówić się z tobą bez świadków, tak na cztery oczy. Wszakże niech czcigodny ojciec gwardyan nie sądzi, abym czyniła to w celu zasiągnięcia nowych jeszcze wyjaśnień — dodała natychmiast z wyszukaną grzecznością, zwracając się do zakonnika. — Przeciwnie, to, co wiem, wystarcza aż nadto, a nawet obmyśliłam już sposób zadosyćuczynienia jego życzeniu i zaraz mu plan swój przedstawię. Odźwierna naszego klasztoru przed paru dniami wydała za mąż ostatnią swą córkę. Te więc dwie kobiety mogłyby teraz zająć pokoik odźwiernéj, która przeniesie się na mieszkanie do córki, i pełnić jéj obowiązek. Wrawdzie... i tu dała znak ojcu gwardyanowi, aby się zbliżył do kraty i dodała półgłosem — wprawdzie, z powodu tak ciężkiego, nieurodzajnego roku, postanowiono już teraz jednę tylko trzymać odźwierną, tak, iż na miejsce téj dziewczyny, która obecnie wyszła za mąż, nikt nie miał nastąpić, ale ja pomówię o tém z matką przełożoną, a jedno moje słówko... i dlatego, aby wyświadczyć przysługę ojcu gwardyanowi... słowem, proszę uważać rzecz tę za skończoną.
Gwardyan zaczął wynurzać jéj swą wdzięczność, lecz pani, przerywając na wstępie jego kwiecistą przemowę rzekła: — Zbytek łaski, ojcze gwardyanie, mnie się nie należą podziękowania, przecież i ja tak samo w jakiéjś potrzebie, w jakiémś zdarzeniu, umiałabym skorzystać z uczynności ojców kapucynów. Zresztą — dodała z lekkim uśmiechem, w którym było coś jakby gorycz i szyderstwo zresztą, czyż nie jesteśmy ostatecznie braćmi i siostrami?
Potém przywołała siostrę konwerską (których dwie, w skutek dziwnego przywileju, były jéj na posługi przydane) i kazała jéj zawiadomić o wszystkiém przełożoną, tudzież zająć się tém, aby odźwierna swój pokoik ustąpiła nowoprzybyłéj. Następnie pożegnała Agnieszkę i ojca gwardyana, Łucyę zaś zatrzymała przy sobie. Agnieszka aż do bramy klasztornéj odprowadziła zakonnika, który jeszcze kilka rad jéj udzielił i wyszedł śpiesznie zajęty już owym listem, który miał napisać do swego przyjaciela w Pescarenico. — Oj! ta pani, ta pani! — myślał sobie w drodze — to ci główka dopiéro! Nie każdy z nią dać sobie rady potrafi. Ale, kto się tak, jak ja, umie wziąć do rzeczy, ten może być pewnym, że z chęcią spełni każde jego życzenie. Mój Krzysztof i nie spodziewa się nawet, że wszystko tak dobrze i prędko dało się załatwić. Poczciwa dusza! musi on znowu kimś się opiekować, bez tego żyćby już nie mógł. Jednak, cóż to za szczęście dla niego, że znalazł przyjaciela, który cicho, pięknie, gładko, jak po maśle, całą tę sprawę załatwił i to tak odrazu! Oj! będzież się cieszył, mój kochany Krzysztof! A do tego przekona się jeszcze, że i my, tu w Monzy także możemy na coś się przydać!
Pani, która w przytomności podeszłego już i wielce szanowanego kapucyna baczną zwracała uwagę na każdy swój ruch i na każdy wyraz, teraz znalazłszy się sam na sam z młodą, niedoświadczoną wieśniaczką, uznała za zbyteczną tak wielką oględność i wkrótce rozmowa jéj stała się tak dziwną, że zamiast przytaczać ją tutaj, sądzę, iż będzie rzeczą daleko bardziéj pożyteczną opowiedziéć w krótkości przeszłość téj nieszczęśliwéj. Znając owę przeszłość, potrafimy łatwiéj zdać sobie sprawę z jéj dziwnego zachowywania się, z pełnych tajemnic, zagadkowych spojrzeń jéj i ruchów i zrozumiemy powody, dla których w wypadkach późniejszych zmuszoną była tak, a nie inaczéj, postąpić.
Była ona najmłodszą córką księcia ***, możnego szlachcica z Medyolanu, który należał do najbogatszych wogóle panów z tego miasta. Lecz, wysokie przekonanie o świetności swego rodu sprawiło, iż w oczach księcia ów wielki majątek, którym rozporządzał, był za szczupły, a nawet niewystarczający do podtrzymania godnie blasku tego rodu, to téż postanowił przechować swe bogactwa niepodzielne i pozostawić je w jednym tylko ręku. Rękopism nie wymienia, ile miał dzieci, powiada tylko, iż wszystkich swych synów i wszystkie córki przeznaczył do klasztoru, oprócz najstarszego, który miał odziedziczyć cały majątek, stanąć na czele znakomitego rodu, ożenić się, aby go podtrzymać i aby następnie, podobnież jak jego ojciec, dręczyć siebie i dzieci. Nasza nieszczęśliwa jeszcze w łonie matki była ukrytą, gdy już o jéj losie zapadł wyrok nieodwołalny. Pozostawało tylko pytanie, czy to ma być zakonnik, czy zakonnica, pytanie, do rozstrzygnienia którego potrzeba było nie jéj przyzwolenia, lecz tylko pojawienia się na świat. Kiedy się urodziła, książę ojciec chcąc dać jéj imię, któreby odrazu myśl do życia klasztornego zwracało, a jednocześnie przypominało świętą, pochodzącą ze znakomitego rodu, nazwał ją Giertrudą. Lalki, ubrane jak mniszki, były pierwszemi zabawkami, które do rąk jéj dano; za niemi poszły obrazki i figurki świętych w stroju zakonnym, a owym podarunkom towarzyszyła zawsze przestroga obchodzenia się z niemi ostrożnie i z poszanowaniem, jako z rzeczą świętą i owo potwierdzające zapytanie: — piękne, nieprawdaż? — Kiedy księżna matka, ojciec, lub syn najstarszy, który ze wszystkich dzieci płci męskiéj sam tylko wychowywał się w domu, chcieli pochwalić kwitnącą powierzchowność dziewczynki, zdawało się, iż innego, bardziéj odpowiedniego sposobu dla wyrażenia swych myśli nie umieli wynaleźć, jak tylko mówiąc: — istna matka przełożona! — Nikt wszakże nigdy nie powiedział jéj wyraźnie: musisz zostać zakonnicą. Była-to myśl nie wypowiadana jawnie, lecz poruszana, jakby przypadkiem w każdéj rozmowie, która miała za przedmiot przyszłe jéj losy. Jeżeli czasami mała Giertruda w postępowaniu swém okazywała gniew, dumę i chęć panowania, do czego zresztą była już od natury usposobioną, mówiono jéj zaraz: jesteś dziewczynką, a dziewczynki powinny być pokorne i ciche; kiedy już zostaniesz matką przełożoną, wówczas będzie ci wolno rozkazywać, wówczas wszyscy słuchać cię będą, wówczas można rej wodzić w klasztorze. — Innym znów razem książę, strofując ją za układ zbyt rubaszny, albo za poufałe obejście się ze sługami, mówił: — ej! ej! Giertrudo! a gdzie to widziano, aby panienka z tak znakomitéj rodziny dopuszczała się podobnych wybryków! Tobie to nie przystoi, jeżeli chcesz, aby z czasem wszyscy mieli dla ciebie ów szacunek, który się tobie należy, trzeba, abyś już dziś przywykała do panowania nad sobą: pamiętaj, że pod każdym względem powinnaś być pierwszą w klasztorze, pamiętaj na owę krew, która płynie w twych żyłach.
Już rozmowy wszystkich otaczających przyzwyczajały ją zwolna do myśli, iż mniszką zostanie, lecz wyrazy pochodzące z ust ojca najsilniejsze na niéj czyniły wrażenie. Cała postać księcia wyrażała zwykle władzę i wolę niezłomną surowego pana, a wówczas szczególniéj, kiedy była mowa o przyszłym losie rodziny, w jego twarzy i w każdym wyrazie przebijało się tak silne postanowienie, taka moc żelazna, iż każdy z obecnych czuł, że nic się jéj oprzéć nie zdoła.
Zaledwie sześć lat skończyła Giertrudą, gdy już ją oddano do owego klasztoru, w którym widzieliśmy ją przed chwilą. Posłano ją tam na naukę, albo raczéj dlatego, aby się mogła zapoznać z życiem zakonném, do którego ją przeznaczano. Wybór klasztoru także nie był bez celu. Poczciwy woźnica powiedział Agnieszce i Łucyi, że ojciec pani był najpierwszą osobą w Monzy, a my, dodając jeszcze do tego inne wskazówki, tu i ówdzie w rękopiśmie rozsiane, moglibyśmy na ich podstawie przyjść nawet do wniosku, że był on panem lennym całéj téj osady. Tak, czy inaczéj, nie ulega wątpliwości, że miał tam wielkie znaczenie i osądził, że w Monzy córka jego, bardziéj niż gdzieindziéj, będzie otoczona szacunkiem, że tu będą ją pieścić i każdą myśl jéj uprzedzać, co z pewnością wpłynie na to, iż ów klasztor na stały swój pobyt wybierze. Jakoż nie zawiódł się w swych oczekiwaniach: matka przełożona i kilka innych starych zakonnic, które, jak to mówią, trzęsły całym klasztorem, nie posiadały się z radości, myśląc o tém, iż z powierzoném ich opiece dziecięciem spłynie na klasztor tak potrzebna i silna opieka, oraz zaszczyt tak niepospolity. Przystały odrazu na uczynioną im propozycyę, i dziękowały księciu w wyrazach pełnych wdzięczności za to, iż właśnie w ich klasztorze chce córkę na wychowanie umieścić, i postanowiły szczerze popierać ów plan co do dalszych losów jego dziecka, plan, o którym zlekka tylko magnat napomknął, a który tak bardzo przypadł im do serca. Skoro tylko Giertrudą zawitała do klasztoru, zaraz na znak szczególnego wyróżnienia zaczęto ją nazywać panią, u stołu sadzano ją na pierwszém miejscu, w ogólnéj sypialni jój łóżeczko stanęło opodal od innych, towarzyszkom sprawowanie się jéj podawano za przykład do naśladowania, obsypywano łakociami i pieszczotami i wogóle zaczęto postępować z nią z ową pobłażliwością pełną uszanowania, która tak bardzo dziecku pochlebia, wówczas zwłaszcza, kiedy widzi, że te same osoby, które na nią są tak łaskawe, z innemi dziećmi obchodzą się z wyższością i dość surowo. Nie wszystkie jednak zakonnice starały się wciągnąć w sidła niebogę; wiele było takich, które wcale nie należały do spisku, nic nawet o nim nie wiedziały i które już sama myśl poświęcenia dziecka dla celów świeckich przejmowała wstrętem i zgrozą; inne, albo zanadto oddane nabożeństwu nie mogły już się czém inném zajmować, albo nie zdawały sobie jasnéj sprawy ze wszystkich tych zabiegów, albo widząc je nawet, nic w nich złego nie upatrywały; lecz były i takie, co wszystko odgadły i milczały tylko dlatego, iż zgóry już mogły przewidziéć, że ich wystąpienie żadnego zbawiennego skutku nie wywrze, a da tylko powód do przykrych zatargów. Niektóre zakonnice, pamiętając o tém, że i one kiedyś w podobny sposób zostały popchnięte do nierozważnego kroku, którego potém w ciągi całego życia żałować musiały, zdjęte litością dla tej niewinnéj ofiary, obsypywały ją pieszczotami; ona jednak nie rozumiała znaczenia owéj pełnéj jakiegoś smutku i żalu czułości i wszystko szło zwykłym torem. Kto wie, czyby ów plan tak mądrze obmyślany nie mógł gładko i pięknie doprowadzić do pożądanego skutku, gdyby nie ta okoliczność, iż Giertrudą nie była jedyną dziewczynką pobierającą wychowanie w klasztorze. Pomiędzy jéj towarzyszkami były i takie, które wiedziały, że po ukończeniu nauk wrócą do domu i wyjdą za mąż, Giertrudą, mając tak wielkie przekonanie o swéj wyższości, mówiła z dumą o tém, że w przyszłości zostanie matką przełożoną, że będzie władczynią klasztoru i wszelkich dokładała starań, aby stać się przedmiotem zawiści dla innych; lecz ze zdziwieniem i niemałą przykrością dostrzedz musiała, że znaczna część jéj towarzyszek nie zdawała się bynajmniéj zazdrościć tak świetnego losu. Gdy przed ich wyobraźnią rysowała wspaniałe, poważne, lecz chłodne i surowe obrazy władzy i powodzenia w klasztorze, one stawiały jéj przed oczy inne żywe, ponętne obrazy weselnych obchodów, uczt, przyjęć galowych, festynów, jak wówczas mówiono, wesołych zebrań, przechadzek w powozach, wycieczek zamiejskich, bogatych, świetnych strojów. Te to obrazy, jak ów wielki kosz świeżo uszczkniętych kwiatów, który ogrodnik tuż przed ulem zgłodniałych pszczół umieścił, sprawiły w jéj główce ruch i zamęt nie-do-opisania. Rodzice i nauczycielki podniosły i rozbudziły wrodzoną próżność Giertrudy po to, aby jéj klasztor miłym uczynić, teraz jednak próżność ta znalazła podnietę w pojęciach daleko bardziej jéj odpowiednich, nic więc dziwnego, iż dziewczynka m:hwyciïa się ich odrazu i z całym zapałem. Dla utrzymania powagi w oczach swych towarzyszek, a jednocześnie dlatego, aby zadosyćuczynić swym nowym pragnieniom, odpowiadała im, że ostatecznie nikt jéj zmusić nie może do zostania mniszką, że na to jéj zgody potrzeba, że i ona, byle tylko chciała, może pójść za mąż, mieszkać w pałacu, stroić się i używać świata, daleko lepiéj nawet, niż one wszystkie, że chce tego i że postąpi tak niezawodnie? Myśl, iż dla wstąpienia do klasztoru konieczném było jéj przyzwolenie, myśl, uśpiona dotychczas w jakimś zakątku jéj duszy; teraz zbudziła się odrazu i w wielką siłę urosła; co chwila przyzywała ją ona na pomoc, aby spokojnie módz się napawać marzeniami o świetnéj przyszłości. Jednak myśl owa nigdy nie zjawiała się sama, towarzyszyła jéj inna, groźna, ta mianowicie, że ojcu powinna powiedziéć o tém, że nie chce być zakonnicą, ojcu, który zdawał się już uważać całą rzecz za skończoną; a gdy postać jego stawała przed oczy, biedna córka czuła, iż w sercu jéj gaśnie odrazu cała ta odwaga, którą wykazywała w rozmowach z towarzyszkami, porównywała siebie do nich i widziała jasno, na jak odmiennych podstawach opierały one swe plany przyszłości, a duszę jéj miotało wówczas bolesne, gorzkie uczucie zawiści, owéj zawiści, którą zrazu w nich chciała obudzić. Zazdroszcząc im, zaczęła je nienawidzić, czasami nienawiść ta wyrażała się w silném rozdrażnieniu, w wyniosłém obejściu, w uszczypliwych słowach, czasem, tożsamość skłonności i dążeń usypiać się ją zdawały i były powodem, że to z jedną, to z drugą na czas krótki, pozornie tylko się zaprzyjaźniała. Czasami, chcąc korzystać z rzeczywistych przywilejów chwili obecnéj, z owego wyróżnienia i władzy, którą posiadała, w sposób dotkliwy dawała ją uczuć swym towarzyszkom, innym znów razem nie mogąc znieść dłużéj swego odosobnienia, swych obaw i pragnień, sama ich szukała łagodnie i potulnie, starając się do nich zbliżyć, jakby chciała błagać o litość, współczucie, dodanie otuchy. Na téj ustawicznéj walce z sobą i otaczającemi ją zbiegły jéj lata dziecinne i rozpoczął się dla niéj ów wiek niebezpieczny, w którym do duszy zdaje się wlewać jakaś potężna, tajemnicza siła, która upięknia, podwyższa, podwaja wszystkie skłonności, wszystkie dążności i wyobrażenia, a nieraz nawet zmienia je i nadaje im nowy, niedający się przewidzieć kierunek. To, o czém dotychczas najgoręcéj roiła Giertrudą, był tylko przepych i blask zewnętrzny, teraz natomiast młodą jéj duszę zaczęło napełniać coś nieokreślonego, rozkosznego, jakieś bezwiedne dążenia, jakaś czułość i miękkość. W najdalszym zakątku swego serca utworzyła sobie jakby ustroń czarowną, do niéj, od otaczającéj ją rzeczywistości uciekały jéj myśli, tu przebywała z jakiemiś urojonemi postaciami, powstałemi ze wspomnień niejasnych pierwszych lat dzieciństwa, z owéj odrobiny świata, którą widziała jeszcze w domu rodziców, i z tego, czego ją nauczyły rozmowy towarzyszek, te postacie ją otaczały, przemawiała do nich, odpowiadała za nie, rozkazywała im, odbierała od nich urojone hołdy. Od czasu do czasu uczucia religijne zakłócały na chwilę te świetne, tajemne marzenia. Lecz wiara taka, jak ta, któréj uczono biedaczkę i pojęta w ten sposób, w jaki ją ona pojęła, nie wyłączała bynajmniéj uczucia dumy, przeciwnie zdawała się. ją uświęcać i podawać jako środek do dopięcia ziemskiéj szczęśliwości. Wiara, pozbawiona najświętszych swych podstaw, przestawała być wiarą, a w pojęciu Giertrudy zmieniała się w jakieś widmo chłodne i straszne. W chwilach więc, kiedy owo widmo w jej wyobraźni brało górę nad wszystkiemi innemi widziadłami, nieszczęśliwą dziewczynę ogarniała niepojęta trwoga, jakieś niejasne, bolesne poczucie swych obowiązków i zdawało jéj się, że ów wstręt, którym ją klasztor przejmował, i ów duch oporu przeciwko woli rodziców i starszych był wielkim grzechem, i w duszy przyrzekała odpokutować zań, zamykając się dobrowolnie w tych murach.
Istniało prawo, iż żadna dziewczyna nie mogła zostać zakonnicą wprzód, zanim ją wybadał kapłan, zwany wikarym zakonnic, lub jaki inny duchowny, posiadający na to upoważnienie; prawo to miało na celu zapobieżenie nadużyciom rodziców i przekonanie się, iż wstępująca do klasztoru z własnéj woli wyrzeka się świata. Takie badanie nie mogło się wszakże odbyć inaczéj, jak tylko po upływie roku od chwili, kiedy osoba życząca sobie wstąpić do klasztoru podała do wikarego prośbę na papierze, wyrażającą owo żądanie. Te same zakonnice, które przyjęły na siebie niegodziwe zadanie doprowadzenia Giertrudy do tego, aby z jak najmniejszą świadomością tego, co czyni, całém swém życiem rozporządziła według ich życzeń, skorzystały z jednéj z tych chwil, o których mówiliśmy wyżéj, aby ją zmusić do przepisania i podpisania podobnéj prośby. W celu łatwiejszego osiągnięcia swoich zamiarów nie omieszkały wmawiać w nią i powtarzać, że ostatecznie jestto tylko nic nie znacząca formalność, która (i to było prawdą) nie mogła miéć żadnego znaczenia i żadnych następstw za sobą pociągnąć, gdyby nie poparło ją dalsze postępowanie i inne kroki, które już zależały zupełnie od woli Giertrudy. Pomimo to wszystko, jeszcze prośba być może nie doszła do miejsca swego przeznaczenia, a już nieszczęśliwa dziewczyna pożałowała gorzko tego, że ją podpisała. Potém obwiniała siebie za to, iż mogła tego żałować i tak ubiegały jéj całe dnie i miesiące na ustawiczném pasowaniu się z prądami dwu, tak odmiennych, uczuć. Przez czas długi ukrywała swój postępek przed towarzyszkami, to z obawy, aby nie podać na sprzeczne sądy i naganę tak chwalebnego postanowienia, to znowu wstydząc się wyjawić im, iż popełniła niedorzeczność. Wreszcie zwyciężyło pragnienie wynurzenia się przed kimś, zasiągnięcia rady, usłyszenia wyrazów, wzbudzających nadzieję i otuchę. Istniało inne jeszcze prawo, to mianowicie, iż młoda osoba nie mogła być badaną przez wikaryusza przedtém, nim choć trochę nie poznała świata, to jest nim nie spędziła chociażby tylko jednego miesiąca poza murami klasztoru, w którym się wychowała. Rok już upłynął od chwili, gdy prośba podaną została, i Giertrudą otrzymała zawiadomienie, że wkrótce klasztor opuści i powróci do rodzicielskiego domu, aby w nim ów miesiąc przepędzić i poczynić wszystkie kroki potrzebne do dalszego postępu i zakończenia sprawy, którą już napisaniem prośby rozpoczęła. Książę i reszta rodziny zdawali się uważać całą tę rzecz za tak pewną, jak gdyby już spełnioną została, lecz Giertruda wcale odmienne zamiary ukrywała w swéj główce i zamiast zaciągać nowe zobowiązania, przemyśliwała tylko nad tém, w jaki sposób dałoby się najskuteczniéj i ów pierwszy krok unieważnić. W tak ciężkiém strapieniu postanowiła opowiedziéć o wszystkiém jednéj ze swych towarzyszek, najbardziéj odważnéj, rezolutnéj dziewczynie, która gotowa była zawsze pospieszyć z radą dobrą i stanowczą. Otóż ta towarzyszka namówiła Giertrudę, aby listownie zawiadomiła ojca o swém nowém postanowieniu, na odwagę bowiem powiedzenia mu prosto w oczy: nie chcę, biedaczka nie zdobyłaby się nigdy. A ponieważ rady bezinteresowne na tym naszym świecie bardzo się rzadko zdarzają, więc i doradczyni Giertrudy zapłatę za nią sama sobie wymierzyła, nie oszczędzając niebogi i żartując w sposób boleśny z jéj nierozsądnego i bezmyślnego kroku. Treść owego listu układało wspólnie cztery, czy też pięć, przypuszczonych do tajemnicy, towarzyszek, potem Giertrudą przepisała go skrycie i został przesłany za pomocą bardzo sprytnie obmyślanego sposobu. Giertrudą z wielkim niepokojem oczekiwała na odpowiedź, która wszakże nie nadeszła. Tylko w dni kilka po owym wypadku, przełożona przywoławszy ją do swéj celi, z wyrazem tajemniczości i zmartwienia objawiła, iż książę jest na nią mocno zagniewany, że widocznie musiała jakąś wielką winę popełnić i dała jednocześnie do zrozumienia, iż byle tylko w przyszłości chciała błąd swój naprawić, to może miéć nadzieję, że ojciec jéj wszystko to puści w niepamięć. Nieszczęśliwa dziewczyna zrozumiała i nie śmiała pytać o więcéj.
Nadszedł wreszcie ów dzień oczekiwany z takiém upragnieniem i z taką trwogą zarazem. Chociaż Giertrudą wiedziała dobrze, że idzie na walkę, jednak opuszczenie klasztoru, w którego murach przez całe osiem lat była zamkniętą, szybka jazda w powozie, napawanie się widokiem pięknéj okolicy i powrót do rodzinnego domu, wszystko to razem napełniło ją niewymowną radością. Co zaś do walki, to już biedaczka, z pomocą swéj doradczyni obmyśliła wszystko i ułożyła cały plan postępowania. Albo zechcą mnie zmusić — myślała sobie — a ja będę niezłomną; będę pokorną, uległą, cichą, lecz nie zgodzę się za nic, przecież chodzi o to tylko, aby po raz wtóry nie powiedzićé: tak, a ja tego nie powiem. Albo dobrocią i pieszczotami zechcą na mnie wymódz przyrzeczenie; i ja téż będę dobrą, jeszcze lepszą, niż oni; będę płakała, będę błagała, wzruszę ich serca, ostatecznie, nic nie wymagam innego, o nic mi więcéj nie chodzi, jak o to tylko, aby mię nie poświęcali dla swoich celów. Ale, jak to się często zdarza z podobnemi przewidywaniami, ani jedno z nich, ani drugie się nie sprawdziło. Dzień po dniu upływał, lecz ani ojciec, ani ktokolwiekbądź z rodziny nie przypomniał jéj nawet o prośbie, nie mówił o jéj postanowieniu; nikt jéj nie groził, nikt jéj nie błagał, aby przyrzeczenie spełniła. Rodzice byli jacyś smutni, zamyśleni, obchodzili się z nią ozięble i szorstko, nie wymieniając wszakże powodu, dla którego tak postępują. Znać było tylko, że patrzą na nią jak na niegodną, występną córkę, zdawało się, iż cięży na niéj jakaś tajemnicza klątwa, która dzieląc ją od reszty rodziny pozwala jéj zbliżać się do niéj po to tylko, aby tém dotkliwiéj czuć mogła straszne swe osamotnienie. Na krótko i to w pewnych godzinach bywała przypuszczaną do towarzystwa rodziców i najstarszego brata. Te trzy osoby zdawał się łączyć serdeczny stosunek, zwiększający jeszcze gorycz osamotnienia, w którém pozostawiano Giertrudę. Nikt do niéj nie przemówił pierwszy, a kiedy nieboga odważała się czasem wtrącić jakieś nieśmiałe słówko do ogólnéj rozmowy, to albo udawano, że tego nie słyszą, albo odpowiadano na nie roztargnioném, pogardliwym, lub karcącém spojrzeniem. Wówczas, kiedy nie mogąc już znieść dłużéj tak strasznego, tak upokarzającego obejścia, usiłowała je zmienić, błagając o odrobinę litości i serdecznego ciepła, przypominano jéj zaraz w sposób niewyraźny, lecz aż nadto dla niéj zrozumiały owę niedotrzymaną obietnicę, dawano jéj do poznania, że byt jeden tylko sposób wrócenia do łaski rodziców. Wskutek tego Giertruda, odtrącając owę łaskę, którą trzeba było okupić ceną tak wielkiéj ofiary, musiała znowu w sobie się zamykać, usuwać się od wszelkich oznak serdeczności, których przed chwilą jeszcze tak gorąco pragnęła i dobrowolnie wracać na swe stanowisko wyklętéj, a czyniła to z pewną zawziętością, która w oczach ludzi nadawała jéj pozór winy.
O, jakże dalece ta bolesna rzeczywistość niepodobną była do owych obrazów radosnych, które już od tak dawna wymarzyła sobie Giertruda i które dotychczas napełniały jéj duszę! Miała nadzieję, iż we wspaniałym; pełnym gości domu rodziców, wolno jéj będzie zakosztować uciech światowych, lecz omyliła się srodze. Klauzura i tu była również ścisłą jat w klasztorze; o przejażdżkach w powozie mowy nawet nie było, a kurytarz, który łączył pałac z pobliskim kościołem, usuwał i ten jedyny powód do wychodzenia z domu. Towarzystwo było jeszcze mniéj liczne i urozmaicone, jeszcze bardziéj smutne i nudne, niż w klasztorze. Skoro tylko ktoś z gości do pałacu przybywał, Giertrudą musiała chronić się aż na najwyższe piętro i tam zamykać się w swoim pokoju ze starą służącą; tu również przynoszono jéj obiad w dnie, kiedy do stołu księcia zasiadało grono zaproszonych gości. Cała służba w postępowaniu i mowie naśladowała przykład i stosowała się do woli pańskiej, a Giertrudą, która już ze względu na swe usposobienie, w stosunku z nią chciała stanąć na stopie pobłażliwéj i poufałéj wyższości, a nawet teraz, znalazłszy się w tak smutném położeniu i zapominając chwilami, że jest panią, zniżała się aż do starania się o jéj względy, czuła tém silniejsze upokorzenie, widząc, że i ci nawet ludzie okazują jéj jawne lekceważenie, niepozbawione wszakże pewnej chłodnéj, uniżonéj grzeczności. W całém tém gronie służby jeden tylko paź, którego powierzchowność i układ wyróżniały od reszty jego towarzyszy, okazywał Giertrudzie głęboki szacunek i zdawał się uczuwać dla niéj wielką, szczerą litość. Spostrzegła to odrazu. Ze wszystkiego, co dotychczas najbardziéj przypominało ów świat urojony, który się w jéj wyobraźni wytworzył, i ze wszystkiego co najwięcéj zbliżało się do zaludniających go postaci, było postępowanie i powierzchowność tego młodzieńca. Stopniowo, w usposobieniu Giertrudy zaszła pewna zmiana, czuła to jakiś spokój, to jakąś trwogę nieznaną dotychczas i wcale niepodobną do téj, któréj doznawała poprzednio; zdawało się, iż odkryła przedmiot dziwnéj piękności, który co chwila oczy jej ku sobie porywał, lecz na który starała się nie patrzyć, z obawy, aby inni tego nie dostrzegli. Nie uszło to baczności otaczających ją osób, zaczęto każde jéj spojrzenie, każdy krok jéj szpiegować i pewnego poranku, jedna ze służących zeszła ją w chwili, kiedy pośpiesznie składała papier, na którym własną ręką napisała to, czego bodajby nigdy była nie pisała. Po chwilowém szamotaniu się papier pozostał w ręku służącéj, która go zaraz do księcia zaniosła.
Niepodobna opisać, ani wyobrazić sobie przerażenia Giertrudy, kiedy usłyszała odgłos kroków ojca: nadchodził ów groźny, ów straszny rodzic, aby karać córkę występną. A gdy go ujrzała z chmurą na czole, z owym nieszczęsnym papierem w ręku, wołałaby była znaleźć się w téj chwili nie tylko w klasztorze, ale choćby w grobie, byle się ukryć przed jego wzrokiem. Książę nie mówił wiele, lecz każdy wyraz jego był straszny: kazał ją zamknąć natychmiast w jéj pokoju pod strażą téj saméj służącéj, która jéj pismo wydarła; wszakże był-to tylko początek kary, z postawy ojca, z jego mowy córka odgadła, że zawisła nad nią inna jeszcze kara tajemnicza, niedająca się przeniknąć, lecz straszna nad wszelki wyraz.
Pazia wypędzono natychmiast i jemu także zagrożono czémś okropném w razie, gdyby się kiedy odważył komukolwiek choć słówko szepnąć o téj całéj sprawie. Dając mu to ostrzeżenie książę dwa razy silnie go w twarz uderzył, aby w ten sposób odebrać mu wszelką ochotę chwalenia się z owéj miłosnéj przygody. Nie trudno było wynaleźć jakiś powód, usprawiedliwiający w oczach świata wyprawienie ze służby pazia, co zaś do córki, to książę objawił, że nie opuszcza swego pokoju, dlatego, że jest cierpiącą.
Giertrudę więc przejętą wstydem i trwogą, dręczoną wyrzutami sumienia zamknięto teraz z ową kobietą, świadkiem jéj winy, przyczyną jéj nieszczęścia, którą tak strasznie nienawidziła. Kobieta ta równąż nienawiścią odpłacała Giertrudzie, raz dlatego, iż z jéj powodu widziała się skazaną na Bóg wie jak długie więzienie, powtóre i głównie, iż przez całe życie musiała przechowywać tak groźną, tak niebezpieczną tajemnicę.
Stopniowo pierwszy zamęt tych uczuć okropnych zaczął się uspakajać w duszy nieszczęśliwéj dziewczyny, lecz natomiast każde z nich z osobna opanowując całą jéj istotę, tém większéj nabierało grozy i tém silniéj ją dręczyć poczęło. Jaką być mogła owa kara tajemnicza, którą jéj ojciec zagroził? Tysiące strasznych i dziwnych przypuszczeń cisnęły się do jéj niedoświadczonéj, żywéj wyobraźni. Kara, która jéj się wydawała najbardziéj możliwą, było odesłanie jéj napowrót do klasztoru w Monzy, myślała o swojém doń przybyciu, o tém, że już nie jako pani dumna i wszechwładna tam się ukaże, lecz jako grzesznica, zasługująca na wzgardę! że tam pozostanie zamknięta, by odpokutować winę, że pogardzać nią będą! To, co taki obraz bolesny miał w sobie najbardziéj gorzkiego, była owa obawa pogardy. Nieszczęsny list, z każdym Wyrazem, z każdą kropką, z każdym przecinkiem, stał jéj ciągle przed oczami, wyobrażała sobie, jak musiał nań patrzyć, jak go rozważał ów nieprzewidziany czytelnik, tak dalece niepodobny wpaść w którego był przeznaczony, wystawiała sobie, że mógł wpaść w ręce matki, brata, obcych nawet osób, a w porównaniu do cierpień, które jéj myśl ta sprawiła, wszystkie inne męczarnie błahemi niemal się wydawały. Postać tego, kto był pierwszą przyczyną całéj katastrofy, także często pojawiała się w wyobraźni nieszczęśliwéj, aby tém silniéj ją dręczyć; a jakże dziwnie musiał odbijać jego obraz od wszystkich tych innych groźnych, nieubłaganych, bezlitosnych, okropnych widziadeł. Lecz może właśnie dlatego, iż go od nich nie mogła oddzielić, że nie mogła, choćby przez jednę nawet chwilę zatrzymać się na nim, ogarnęła ją bolesna świadomość związanych z nim następstw, stopniowo obraz ten zaczął blednąć w jéj pamięci, coraz rzadziéj do niego wracała, odpychała go nawet, odwykała od niego. I również ani już tak długo, ani z tak wielką rozkoszą nie zatrzymywała się na owych świetnych, jasnych rojeniach, które jeszcze w klasztorze pochłaniały jéj duszę, zbyt wielką była ich sprzeczność z otaczającą rzeczywistością, zbyt słaba nadzieja uskutecznienia ich kiedyś. Jedyny pałac nie należący do zamków na lodzie, w którym Giertrudą mogła przewidywać dla siebie bezpieczne, spokojne i najbardziéj odpowiednie schronienie był klasztor i to w takim tylko razie, gdyby postanowiła zamieszkać w nim dobrowolnie, na zawsze. Takie postanowienie (o tém wątpić nie mogła) odrazu załatwiłoby i zakończyło wszystko, zmywając jéj winę i w jednéj chwili zmieniając jéj położenie. Krok ten, co prawda, zabijał wszystkie jéj najdroższe nadzieje, lecz już pierzchły sny złote, przyszłość nic oprócz goryczy dać jéj nie mogła, zmieniły się czasy i okoliczności, a w owéj przepaści, do któréj wpadła teraz, i w porównaniu z tém, czego się lada chwila mogła obawiać, myśl zostania zakonnicą, otoczoną szacunkiem, mającą władzę najwyższą w klasztorze, prawie jéj się uśmiechać zaczęła. Dwa uczucia, chociaż niemające z sobą nic a nic wspólnego, wpływały z równą siłą na zmniejszenie jéj wstrętu do życia w klasztorze: wyrzuty sumienia za popełnioną winę w połączeniu ze skruchą i popędem do nabożeństwa; i duma podżegana i drażniona ustawicznie przez owę służącą, któréj postępowanie (wprawdzie najczęścijé z winy saméj Giertrudy) z każdym dniem stawało się nieznośniejszém, gdyż, albo straszyła ją tajemniczą karą, zapowiedzianą przez księcia, albo w wyrazach pełnych szyderstwa i nienawiści wyrzucała jéj owo przewinienie. W rzadkich zaś chwilach kiedy chciała się miłą i dobrą okazać, kobieta ta przybierała ton tak protekcyjnie wyniosły, iż w porównaniu z nim znośniejszemi były same nawet obelgi. O! jakże gorąco pragnęła wówczas Giertrudą wyrwać się ze szponów swéj dręczycielki, stanąć na stanowisku wyższém nad gniew jéj i litość! Życzenie to, które nie opuszczało jéj nigdy, nabierało wtedy takiéj siły, iż byle mu tylko zadosyćuczynić, wszelka ofiara znośną i miłą jéj się zdawała.
Po upływie czterech, czy pięciu dni takiego więzienia, pewnego poranku Giertrudą podrażniona i oburzona do najwyższego stopnia postępowaniem służącéj, uciekła do najdalszego kątka pokoju i ukrywając twarz w dłonie, przez czas długi pozostawała nieruchoma, trawiona rozpaczą i gniewem bezsilnym. Wówczas uczuła nieodbitą potrzebę ujrzenia innych twarzy, usłyszenia innych wyrazów, słowem zmiany swego położenia. Pomyślała o rodzinie, o ojcu, myśl ta przejęła ją trwogą. Lecz przypomniała sobie zarazem, że od niéj zależało znaleźć w nich przyjaciół. Potém przyszła jéj na myśl jéj wina, uczuła skruchę i wstyd i chęć odpokutowania wszystkiego. W téj chwili, jak i dawniéj nie było to wprawdzie stale postanowienie, lecz nigdy jeszcze nie myślala o niém z takim zapałem. Podniosła czoło, zbliżyła się do stolika, uchwyciła za owo pióro tak fatalne i napisała do ojca list pełen zapału, a zarazem zwątpienia, nadziei i smutku, w którym błagała o przebaczenie i obiecywała wypełnić to wszystko, co tylko dla jego osiągnięcia każą jéj uczynić.


ROZDZIAŁ X.

Są chwile, w których dusza człowieka, szczególniéj dusza gorąca i młoda, znajduje się w takim nastroju, iż dość lekkiego nawet nacisku, aby ją przywieść do spełnienia wszystkiego, co ma pozór wzniosłego poświęcenia; jest ona wówczas, jak ów kwiat przed chwilą rozkwitły, który kołysząc się miękko na swéj wiotkiéj łodydze gotów oddać wszystkie swe wonie pierwszemu wietrzykowi, który igra z jego liśćmi. Na takie chwile, które winny w nas wzbudzać cichy podziw, jako objawy wyższych natchnień, czyha zwykle złość i przebiegłość i korzysta z nich, aby podstępem związać młodą wolę, która siebie jeszcze nie jest świadomą.
Czytając ów list książę*** spostrzegł odrazu, że jego najgorętsze i od tak dawna żywione nadzieje wkrótce już się pomyślnym skutkiem uwieńczą. Kazał powiedzieć Giertrudzie, aby przyszła do niego, a czekając na jéj przybycie, powziął postanowienie, jak-to mówią, kuć żelazo, póki gorące. Giertruda weszła i nie podnosząc oczu na ojca padła mu do nóg i wyszeptała: — przebaczenia! — Rozkazał jéj powstać, i głosem, który nie mógł dodać otuchy córce strapionéj, odpowiedział, że niedość błagać o przebaczenie, albo go pragnąć, ze tak zwykle postępują ci, którzy się obawiają kary, że trzeba jeszcze na owo przebaczenie zasłużyć. Giertruda drżąca i przygnębiona spytała, co ma uczynić, aby winę zagładzie. Książę (w téj chwili braknie nam śmiałości nazwać go ojcem) nie dał odpowiedzi wyraźnéj, lecz zaczął mówić o jéj wielkim występku, mówił długo, a każdy jego wyraz na duszę biednéj dziewczyny sprawiał takie wrażenie, jak szorstka ręka przesuwająca się co chwila po świeżéj jeszcze ranie. Powiedział następnie, iż gdyby nawet... że chociażby i miał kiedy jakie zamiary co do wydania jéj za mąż, to już obecnie ona sama uczyniła je niemożebnemi, ponieważ szlachcic, ceniący swój honor, nigdyby się nie odważył oddać uczciwemu człowiekowi rękę córki, którą splamił czyn tak haniebny. Kiedy już spostrzegł, że wstyd i upokorzenie Giertrudy doszły do ostatecznych krańców, wówczas w wyrazach zrazu mniéj surowych, a następnie coraz łagodniejszych, oświadczył jéj, że każdą jednak winę można zagładzić, że miłosierdzie boskie i rodzicielskie jest wielkie, że sama czuć powinna, w jaki-to sposób może przebaczenie i spokój duszy uzyskać, że cała ta bolesna przygoda jest jakby przestrogą, iż nie dla niéj owo życie świeckie, w którém zbyt wiele groziłoby jéj niebezpieczeństw.
— Ach, tak! — zawołała Giertrudą, którą przestrach, wstyd, upokorzenie i jakieś dziwne rozczulenie wstrzęsły do głębi.
— Zrozumiałaś to wreszcie? — odrzekł książę natychmiast. — A więc bardzo się cieszę; niech wszystko idzie w niepamięć, wszystko, wszystko, cała przeszła wina. Obrałaś jedyną drogę, która ci pozostawała, gdyż na niéj tylko możesz być szanowaną, spokojną, szczęśliwą, innéj przyszłości nie ma dla ciebie. Ale ponieważ uczyniłaś to dobrowolnie i z takiém przejęciem się wzniosłością tego kroku, do mnie więc należy postanowienie to uczynić ci jeszcze bardziéj miłém i słodkiém. Ja się zajmę wszystkiém, ja będę o wszystkiém pamiętał. — I z temi słowy wziął ze stołu srebrny dzwonek, zadzwonił i rzekł do wchodzącego służącego: — prosić tu do mnie księżnę i księcia syna, — a następnie, zwracając się do Giertrudy, mówił daléj: — chcę się z niemi zaraz moją radością podzielić; od téj chwili wymagam, aby wszyscy okazywali ci miłość, aby cała służba otoczyła cię szacunkiem, który się tobie należy. Dotychczas znałaś surowego ojca, teraz poznasz jego łaskę i dobroć.
Giertrudą odurzona, jak nieprzytomna, słuchała mowy księcia. To zastanawiała się nad tém, w jaki sposób owo: tak, które jéj się wymknęło, mogło nabrać tak wielkiego znaczenia, to znów przemyśliwała nad sposobem cofnięcia go, lub zmniejszenia jego doniosłości, lecz przeświadczenie ojca zdawało się tak zupełném, jego radość tak wielką, jego łaska tak oczywistą, że Giertrudą nie odważyła się ani jednego wyrazu wymówić, któryby mógł, choć na chwilę, jego szczęście zakłócić.
Wkrótce nadeszła księżna z synem i oboje, ujrzawszy tak niespodzianie Giertrudę, przypatrywali się jéj ze zdumieniem, nie rozumiejąc, co to wszystko ma znaczyć. Lecz książę z twarzą rozpromienioną, która zdawała się zachęcać ich do przyjęcia udziału w jego radości, rzekł: — oto nasza zbłąkana owieczka, a niech to będą ostatnie wyrazy, przypominające smutną przeszłość. Oto pociecha rodziny. Giertrudą nie potrzebuje już rad; to, czegośmy dla jéj dobra tak gorąco pragnęli, postanowiła spełnić sama z popędu własnego serca. Powiedziała mi przed chwilą, że chce, dała mi do zrozumienia, że życzy... — w tej chwili Giertrudą podniosła na ojca wzrok błagalny i przerażony, jakby go chciała prosić, aby przerwał swą mowę, lecz on, udając, że tego nie widzi, dokończył: — że życzy sobie wstąpić do klasztoru.
— Wybornie 1 doskonale! kochana Giertrudą! — zawołali jednocześnie matka i syn i zaczęli ściskać nieszczęśliwą ofiarę, która łzami odpowiedziała na ich pieszczoty. Łzy te przyjęto za objaw radości i skruchy. Następnie książę zaczął tłomaczyć obecnym, jak ma zamiar postąpić, aby przyszłość córki uczynić prawdziwie szczęśliwą i świetną. Mówił wiele o tém, że Giertrudą zajmie odrazu pierwsze miejsce w klasztorze i w całéj okolicy, że będzie niby księżną udzielną, że stanie się przedstawicielką świetnego rodu w zakonie, że skoro tylko dojdzie do lat, w których będzie już mogła zostać przełożoną, zaraz ją wyniosą na najwyższą godność, wreszcie, że on jéj zaręcza, iż nim to nastąpi, pozornie tylko będzie czyjéjś władzy poddaną. W czasie téj przemowy księcia, księżna i młode książątko nie szczędzili jéj pieszczot i nie mogli się dość nachwalić jéj postanowienia. Giertrudzie zdawało się, że ją sen jakiś ciężki przygniata.
— Wypada jeszcze oznaczyć dzień, w którym mamy się udać do Monzy, aby prosić przełożoną o przyjęcie ciebie do klasztoru — powiedział książę. — O, jakże się ucieszy! Już ja wam za to ręczę, iż wszystkie zakonnice będą umiały ocenić ów wielki zaszczyt, który im czyni Giertrudą... Ale... dlaczegobyśmy dziś jeszcze nie mieli pojechać? Giertrudzie niezawodnie miło będzie odetchnąć świeżém, wiejskiém powietrzem?
— Możemy i dziś pojechać! — rzekła księżna.
— Dobrze więc — zawołał młody książę — każę zaraz konie zaprządz.
— Ale... — wyszeptała nieśmiało Giertrudą.

~~ Czekaj, czekaj — rzekł książę do syna — niech ona sama to rozstrzygnje Może dzisiaj nie jesteś usposobioną do wyjścia z domu, Giertrudo? Powiedz, czy mamy dziś jechać, czy jutro?.
— Jutro słabym głosem odpowiedziała Gietruda, któréj się zdawało, że wygrywając na czasie potrafi jeszcze los swój odmienić.
— Jutro — rzekł uroczyście książę — tak postanowiła, A ja tymczasem udam się zaraz do wikaryusza zakonnic, aby pomowić o dniu, w którym może się odbyć badanie.
Jak powiedział, tak téż i uczynił, udał się naprawdę osobiście do wikaryusza (co było dowodem niemałéj łaskawości) i prosił go, aby po upływie dwu dni przyszedł do pałacu dla uskutecznienia prawem przepisanego badania.
W dalszym ciągu całego tego dnia, Giertrudę, ani na jednę chwilkę, nie pozostawili samą. Chciałaby wypocząć po tylu wstrząsających przejściach, skupić ducha, zastanowić się, zdać sobie sprawę z tego, co zrobiła, pomyśléć nad tém, co ma począć daléj, zapytać siebie, czego pragnie i co czuje, zatrzymać choć na chwilę owę, że tak powiem maszynę, która raz puszczona z tak przerażającą szybkością pędziła, ale było-to niepodobieństwem. Czasu na to brakło. Gdy książę odszedł, zaprowadzono ją natychmiast do pokoju księżnej, i tu pod jéj kierunkiem i przez jjé własną służącą, została uczesana i ubrana wspaniale. W chwili, gdy zręczna pokojówka była jeszcze zajęta wykończaniem jéj stroju, znać dano, że obiad na stole. Giertruda przeszła wśród dwu szeregów służby, która kłaniając się głęboko zdawała się wyrażać radość z powodu powrotu do zdrowia swej młodéj pani i w sali jadalnej zastała kilka osób, należących do najbliższéj rodziny, które zaproszono, aby ją uczcić i rozerwać i aby podzielić się z niemi dwu tak radosnemi wypadkami, jakiemi były: powrót do zdrowia Giertrudy i jéj postanowienie przywdziania sukni zakonnéj.
Panna młoda (tak zwano wówczas młode osoby, obierając sobie stan duchowny, i Giertruda przy swém pojawieniu się została przez wszystkich powitana tém mianem), panna młoda musiała odpowiadać na tysiące grzeczności i powinszowali, które się na nią zewsząd sypały. Czuła dobrze, iż każda jéj odpowiedź była jakby potwierdzeniem, jakby dowodem tego, czego jeszcze uniknąć pragnęła, ale czyż mogła odpowiadać inaczéj? Wkrótce po obiedzie nadeszła pora zwykłéj przechadzki. Giertruda wsiadła do powozu z matką i dwu stryjami, którzy byli na obiedzie. Po pewnym czasie powoź wjechał na Strada Marina, ulicę, która wówczas przechodziła w tém miejscu, gdzie dziś widzimy ogród publiczny i była punktem zebrania dla całej magnateryi Medyolanu, która rozsiadłszy się wspaniale w powozach, podążała tu, aby zapomniéć o mnogich zajęciach i trudach swego pracowitego żywota. Stryjowie, jako ludzie światowi i grzeczni bawili Giertrudę rozmową, a jeden z nich, który zdawał się znać wybornie każdą osobę, każdy powóz, każdą liberyę i który miał ciągle coś ciekawego do powiedzenia to o panu takim a takim, to o téj a téj pani, na raz zwracając się do Giertrudy rzekł z uśmiechem: — Oj! ty, ty, dziewczyno! jaki to z ciebie świętoszek! Ani chcesz patrzyć na żadne marności, rzucasz nas i ten świat grzeszny, i usuwasz się do klasztoru, aby pędzić błogi, święty żywot, zobaczysz, zobaczysz, że żywcem pójdziesz do nieba.
O zmierzchu już wrócono do domu, a służba wybiegając z pochodniami na spotkanie księżnéj objawiła, że wiele się gości zebrało. Wieść już się po mieście rozeszła, a krewni i znajomi śpieszyli do pałacu, aby poznać Giertrudę i złożyć jéj swoje życzenia i pozdrowienia. Otoczyli ją wkoło, każdy chciał z nią rozmawiać, stała się królową zebrania, pieszczoszkiem i dodajmy ofiarą wszystkich. Z rąk ją sobie niemal wydzierano; ten prosił, aby nie zapomniała mu przysłać słynnych łakoci, które tak wybornie umiały mniszki przyrządzać, ta zapowiadała, że w klasztorze będzie ją często odwiedzać, ktoś inny znów mówił o pewnéj zakonnicy, swojéj ciotce, lub siostrzenicy; inny o miłym klimacie Monzy, inny jeszcze rozwodził się nad owém świetném stanowiskiem, które tam będzie zajmować Giertrudą. Ci zaś, którzy dotychczas nie mogli jeszcze zbliżyć się do niéj, z niecierpliwością wyczekiwali, aż na nich przyjdzie koléj złożenia jéj powinszowań. Późno w nocy goście zaczęli się rozchodzić, wkrótce nikt już nie pozostał w sali i Giertrudą znalazła się tylko w towarzystwie rodziców i brata.
— Nareszcie — rzekł książę — mogłem zakosztować owéj błogiéj pociechy, którą sprawia ojcu widok jego dziecka, odbierającego należne mu hołdy. Trzeba jednak przyznać, że i Giertrudą postępowaniem swém umiała odpowiedzieć im godnie i dawała dowód oczywisty, iż wszędzie i zawsze potrafi być pierwszą i podtrzymać świetność swego rodu.
Zjedzono wieczerzę z pośpiechem, aby zaraz udać się na spoczynek, gdyż nazajutrz trzeba było wstać wcześniéj, niż zwykle dla uskutecznienia w rannych jeszcze godzinach wycieczki do Monzy.
Giertrudą smutna, znękana i rozdrażniona, choć zresztą upojona wszystkiemi temi hołdami, których się dziś stała przedmiotem, przypomniała sobie w téj chwili owe katusze, które znosić musiała od téj nienawistnej służącéj, od swego więziennego stróża, a widząc ojca tak gotowego zadowolnić każde jéj życzenie, oprócz jednego tylko, postanowiła z tego skorzystać i zaspokoić chociaż jedno z tych pragnień, które ją dręczyły. Okazała więc dla owéj kobiety wstręt niezmierny i przed rodzicami zaczęła się użalać na jéj niecne postępowanie.
— Jakto! — zawołał książę — ona śmiała ci uchybić? Jutro, jutro ja sam z nią się rozprawię i nauczę ją rozumu! O, niegodziwa!. Śmiała zapomniéć o tém, kim ona jest, a kim ty jesteś! Lecz przedewszystkiém, córka, z któréj ja jestem zadowolony, nie powinna widziéć dokoła siebie osób, których nie znosi. — I domawiając tych słów kazał przywołać inną kobietę i ją na pokojową swéj córki przeznaczył. Giertrudą tymczasem, napawając się ową zaspokojoną zemstą, dziwiła się jednak, iż przyjemność z powodu jéj osiągnięcia była daleko mniejszą, niż ta, której spodziewała się doznać. To, co pomimo woli pochłaniało całą jéj duszę, było przeświadczenie, iż w ciągu tego dnia jednego w sposób przerażający zbliżyła się do klasztoru i owa myśl, że teraz, chcąc się wycofać, potrzebowałaby już daleko większéj odwagi i stanowczości, na które wszakże i pierwéj nie umiała się zdobyć.
Nowa służąca, która teraz towarzyszyła Giertrudzie w jéj pokoju, była-to stara kobieta, niegdyś piastunka młodego księcia, przywiązana doń całą duszą i pokładająca w nim wszystkie swe nadzieje i całą swą chlubę. Wypadki dnia tego cieszyły ją tak dalece, jak gdyby od nich zależało osobiste jéj szczęście, to też Giertrudą udając się na spoczynek musiała zakosztować jeszcze niepospolitéj przyjemności słuchania powinszowań, rad i pochwał staréj kobiety, tudzież opowiadań o tém, jakto niegdyś jéj ciotki i inne dalsze krewne były szczęśliwe z tego, iż sobie stan zakonny obrały, gdyż pochodząc z tak znakomitego rodu zawsze pierwsze miejsce zajmowały w klasztorze, miały w całym kraju rozległe stosunki, i ze swego parlatoryum tak wielki wpływ wywierały na świeckie nawet sprawy, iż najznakomitsze damy w pałacach ani mogły o nim marzyć. Mówiła daléj o licznych gościach, którzy ją będą w klasztorze odwiedzać, o tém, jak kiedyś książę jéj brat przywiezie do niéj młodą swą żonę, która będzie niezawodnie jakąś wielką panią i jaki to zaszczyt spłynie wówczas na klasztor i jak wielką będzie radość w całéj okolicy.. Stara mówiła to wszystko rozbierając Giertrudę, mówiła i potém, kiedy już jéj nowa pani położyła się do łóżka, mówiła jeszcze, kiedy ta już spała. Młodość i znużenie były silniejsze nad wszelkie myśli natrętne. Sen przyszłej zakonnicy był niespokojny, męczący; trapiły ją okropne widziadła, lecz obudziła się wtedy dopiéro, kiedy następnego poranku stara kobieta swym krzykliwym głosem powiedziała jéj, że trzeba się ubierać, aby jechać do Monzy.
— Proszę wstawać, proszę wstawać, moja śliczna pani; już późno; a jeszcze na ubranie się i uczesanie głowy trzeba będzie też niemało czasu poświęcić. Księżna pani już wstała; obudzono ją dzisiaj na cztery godziny wcześniéj niż zazwyczaj. Młody książę już był na dole, już konie kazał zaprzęgać, a teraz czeka w sali. To istna wiewióreczka, taki zwinny i żywy ten kochany panicz: i takim był zawsze od dziecka, ja to mogę powiedziéć, ja, com go na ręku nosiła. Ale, skoro już raz czeka na kogoś, nie trzeba, aby czekał długo, bo choć ma złote serce, zaraz się jednak niecierpliwić zaczyna, zaraz gniewa się i hałasuje biedaczek! Trzeba mu to wybaczyć; takie już jego usposobienie, a zresztą dziś, toby nawet i miał pewne prawo się gniewać, przecież dla siostry musiał wstać tak wcześnie. A kiedy już się rozgniewa, biada temu, kto ni u się pod rękę nawinie! Tylko książę ojciec umie go w karbach utrzymać. Ale kiedyś on przecież będzie tu księciem i panem, co oby wprawdzie jak najpóźniéj nastąpiło: daj Boże najdłuższe lata naszemu panu. Prędzéj, prędzéj, panienko. Dlaczego panienka patrzy na mnie tak jakoś dziwnie? Już od dawna czas łóżko opuścić.
Myśl o zniecierpliwionym bracie rozproszyła odrazu wszystkie inne myśli, które tłumnie zaczynały się cisnąć do głowy Giertrudy; pierzchły one, jak stado wróbli na widok jastrzębia. Usłuchała, ubrała się spiesznie, dała się uczesać i zeszła do sali, w któréj już czekali na nią brat i rodzice. Posadzono ją na wspaniałém, wysokiem krześle i podano jéj filiżankę czekolady, co w owe czasy miało tak wielkie znaczenie, jak naprzykład u starożytnych Rzymian przywdzianie szat dojrzałości.
Kiedy oznajmiono, że konie zaszły przed ganek, książę odprowadził córkę »a stronę i rzekł: — Giertrudo, wczoraj postępowanie twe było godném ciebie, dziś powinnaś sama siebie prześcignąć. Chodzi o to, abyś w całym blasku, w całej świetności ukazała się w tym klasztorze i w téj okolicy, gdzie sądzono ci zająć stanowisko najwyższe. Już tam czekają na ciebie... (Nie trzeba dodawać, że książę wczoraj jeszcze zawiadomił przełożoną o odwiedzinach.) Czekają na ciebie i oczy wszystkich butlą na ciebie zwrócone. Więc mężnie, wspaniale i śmiało! Przełożona spyta się, czego żądasz, jest-to zwykłe pytanie w takich wypadkach. Możesz odpowiedziéć, iż życzysz sobie przywdziać suknię zakonną i pozostać w tym samym klasztorze, w którym byłaś wychowywaną z taką miłością i macierzyńską opieką, co z resztą jest najszczerszą prawda. Te kilka wyrazów winny być wypowiedziane śmiało i swobodnie, aby nie pomyśląno, że cię ich wyuczono, że sama za siebie mówić nie potrafisz. Te poczciwe zakonnice nie wiedzą o tém, co zaszło, twoja wina nazawsze pozostanie tajemnicą, pogrzebaną w rodzinie; i dlatego powinnaś patrzyć śmiało, wesoło, aby nie dać powodu do żadnych podejrzeń. Pokaż im, jaka to krew płynie w twoich żyłach; bądź skromną, lecz pełną godności, lecz pamiętaj, iż w miejscu, w którém zamieszkasz, oprócz rodziców, żadnej wyższéj władzy nad tobą nie będzie.
I nie czekając odpowiedzi, książę wyszedł z sali, za nim poszli: Giertruda, księżna i młody książę, zeszli ze schodów i wsiedli do powozu. Nudy i marności tego świata, błogi żywot w klasztorze, szczególniéj dla młodych osób należących do najbardziéj znakomitych rodzin w kraju, oto główna treść rozmów, które prowadzono w czasie drogi. Gdy już znaleźli się w pobliżu klasztoru, książę ponowił swe przestrogi i powtórzył córce wyrazy, w których miała, odpowiedziéć na zapytanie przełożonéj. Lecz otóż wreszcie i Monza. Giertrudzie ścisnęło się serce, lecz wkrótce całą jéj uwagę pochłonęło jakieś grzeczne pozdrowienie, usłyszane z ust pewnych państwa, przy spotkaniu z któremi ich powóz zatrzymał się na chwilę. Daléj jechano już prawie stępo ulicą, na którą lud ze wszystkich stron nadbiegał. Gdy się powóz zatrzymał przed temi murami, przed temi drzwiami tak dobrze znanemi, Giertrudę żywsza jeszcze przeniknęła boleść. Wszyscy czworo wysiedli wśród dwu szeregów ciekawego ludu, który służba odpychała od drzwiczek powozu. Tysiące spojrzeń, skierowanych na biedną ofiarę, zmuszały ją do ustawicznéj baczności nad sobą, lecz bardziéj jeszcze, niż oczy tego ludu, ciężyły nad nią oczy jéj ojca, na które, pomimo iż ją przejmowały strachem, mimowoli co chwila wzrok swój zwracała. One to kierowały każdym jéj ruchem, one, jakby za pomocą nadludzkiéj siły, nadawały jej twarzy ten lub inny wyraz. Po przebyciu pierwszego dziedzińca weszli na drugi i tu spostrzegli podwoje klasztoru otwarte na rościerz, a w nich cały tłum zakonnic. Na czele ich stała matka przełożona w gronie starszych mniszek, daléj inne mniszki, wszystkie skupione, zaciekawione, wspinające się na palce, na ostatku siostry konwerski. Tu i ówdzie, w półcieniu pomiędzy habitami zabłysły czasem żywe oczęta, lub rumiane twarzyczki dziecinne: były-to najsprytniejsze, najzręczniejsze z uczennic, które wciskając się pomiędzy zakonnice zdołały utorować sobie drogę, aby także coś zobaczyć. Z tego tłumu wydobywały się ciche okrzyki podziwienia i radości, wiele rąk poruszało się w powietrzu na znak powitania. Po chwili Giertrudą stanęła już przed matką przełożoną, która powitawszy ją serdecznie, głosem uroczystym, lecz i radośnym zarazem, spytała, czego sobie życzy i w jakim zamiarze przybyła do tego miejsca, w którem jéj nikt niczego odmówić nie zdoła.
— Przybywam... — zaczęła Giertrudą, lecz w chwili kiedy już miała wymówić owe wyrazy, prawie nieodwołalnie rozstrzygające o całym jéj losie, zawahała się, umilkła i wzrokiem roztargnionym powiodła po tłumie zakonnic. Wtém oczy jéj padły na raz na jednę z jéj towarzyszek, tę mianowicie, która była najpierwszą jéj doradczynią w wiadoméj sprawie, i spostrzegła, że patrzy na nią z wyrazem złośliwego politowania, jakby chciała powiedziéć: a wpadłaś w sidła, niebogo! Ten widok z nową siłą obudzając w jéj duszy wszystkie dawniejsze pragnienia, wlał w nią również odrobinę dawniejszéj odwagi, już w myśli swéj szukała jakiejkolwiekbądż odpowiedzi, byle tylko nie téj, któréj ją wyuczono, gdy podnosząc oczy na ojca, niby chcąc mu wyrazić swoje silne postanowienie, spostrzegła w jego wzroku tak ponury niepokój, tak groźną niecierpliwość, że zdjęta strachem, jakby uciekając przed okropném widziadłem, rzekła z pośpiechem i stanowczością: — przybywam, aby prosić o łaskę przywdziania sukni zakonnéj i pozostania w tym klasztorze, w którym byłam wychowana z tak wielką miłością. — Przełożona odpowiedziała natychmiast, że czuje przykrość niemałą z powodu, iż prawa zakonu nie pozwalają jéj dać odpowiedzi w tym razie, że może to nastąpić dopiéro po zebraniu głosów wszystkich zakonnic i po uzyskaniu przyzwolenia wyższych władz duchownych, lecz, że Giertrudą, znając dobrze uczucia, któremi dla niéj cały klasztor przejęty, może już naprzód przewidzieć, jaką będzie owa odpowiedź, a że nim takowa nadejdzie, żadne prawo nie wzbrania przełożonéj i zakonnicom okazywać jéj radość, którą czują z powodu jéj postanowienia. Gdy mówić przestała, powstał gwar wielki powinszowań, pozdrowień, objawów szczeréj życzliwości. Przyniesiono natychmiast duże pudła, pełne łakoci, któremi najprzód zaczęto częstować Giertrudę, potém jéj rodziców i brata. W czasie gdy niektóre mniszki kołem otoczyły Giertrudę, a inne winszowały matce, lub młodego księcia starały się bawić rozmową, przełożona kazała powiedziéć księciu, iż prosi go, aby raczył się zbliżyć do kraty w parlatoryum, gdyż ma z nim do pomówienia. Czekała nań w towarzystwie dwu starszych zakonnic, a gdy książę się zbliżył, powiedziała: — Jaśnie wielmożny panie, aby zadosyć uczynić przepisom zakonu... aby spełnić konieczną formalność... chociaż w tym wypadku... jednak, zmuszoną jestem powiedziéć... że każdą rażą, gdy córka objawia życzenie przywdziania sukni zakonnéj... przełożona, którą ja jestem w tym klasztorze, choć wcale nie zasłużenie spotkał mnie ten zaszczyt... otóż przełożona powinna uprzedzić rodziców... że, w razie... gdyby przypadkiem... gdyby chcieli zmuszać córkę do tego kroku, toby pod klątwę kościelną podpadli. Niech mi książę raczy wybaczyć...
— Ależ matko wielebna! pojmuję wybornie... Z całéj duszy pochwalam jéj postępowanie, jest słuszne, jest wzniosłe... Lecz o dobrowolném postanowieniu méj córki zdaje mi się, że...
— O tak! jaśnie wielmożny książę... powiedziałam to tylko, aby wypełnić nasz przepis, który jest obowiązujący... nie wątpiłam ani na chwilę...
— Przecież to rzecz jasna, tak, tak, matko wielebna.
I zamieniwszy z sobą tych kilka wyrazów, książę i przełożona oddali sobie ukłon głęboki i rozeszli się, jakby obojgu ciężyło to sam-na-sam. Każdy wrócił do swego towarzystwa, jeden na dziedziniec, druga na próg klasztornych podwojów.
— A teraz — rzekł książę — czas już wracać do domu. Giertruda wkrótce będzie mogła korzystać, ile jéj się tylko podoba, z szanownego towarzystwa wielebnych matek, lecz dziś nie możemy już dłużéj nadużywać ich dobroci i gościnności. — Po tych wyrazach pożegnał zakonnice grzecznym ukłonem i skierował się ku wyjściu, rodzina poszła za nim; zamieniono zwykłe oświadczenie szacunku i życzliwości i — powóz ruszył.
W drodze Giertrudą żadnego prawie udziału w rozmowie nie brała. Przerażona tém, co uczyniła przed chwilą, przejęta wstydem na myśl, że tak łatwo uległa przemocy, oburzona na innych i na samę siebie, w milczeniu, z goryczą rozważała swe postępowanie, pytała, ile jeszcze ma chwil przed sobą, w których-by mogła powiedziéć: nie chcę; i słabo i chwiejnie obiecywała sobie, że w téj a téj okoliczności, w tym a tym wypadku zerwie wszystkie dotychczasowe przyrzeczenia i okaże daleko więcej siły i mocy. Z temwszystkiém nie opuścił jéj dotąd ów strach, który uczuła na widok groźnego wyrazu na twarzy ojca, tak, iż teraz, gdy, spoglądając nań nieśmiało, mogła, się przekonać, że już i cień nawet owego gniewu na obliczu księcia nim pozostał, gdy przeciwnie dostrzegła na niém widoczne zadowolenie z jej postępowania, wydało jéj się to rzeczą niezmiernie miłą i na chwilę uczuła nawet niemałą przyjemność z tego powodu.
Zaraz po przyjeździe trzeba było się przebrać i poprawić uczesanie głowy, potém podano obiad, po obiedzie przyszło kilku krewnych, daléj nadszedł czas zwykłej przechadzki, wieczorem goście, po rozejściu się gości wieczerza. Pod koniec wieczerzy książę nową sprawę na plac wytoczył, a mianowicie wybór matki chrzestnéj. Tak się zwała wówczas osoba, która, uproszona przez rodziców przyszłéj zakonnicy, stawała się jéj opiekunką i towarzyszyła jéj wszędzie przez cały ów przeciąg czasu, który upływał od podania prośby, aż do chwili wstąpienia do klasztoru. Czas ten bywał zwykle poświęcony na zwiedzanie kościołów, gmachów publicznych, zbiorów osobliwości, wspaniałych pałaców, słynnych willi, na odwiedzanie znajomych, na przyjmowanie wizyt, na zabawy i rozrywki; słowem na poznanie rzeczy najbardziéj pięknych i ponętnych. Zwyczaj ten istniał dlatego, aby młode osoby przed dopełnieniem uroczystego ślubu mogły poznać dokładnie to wszystko, czego się wyrzekają nazawsze. — Wypada pomyśléć o matce chrzestnéj — powiedział książę — gdyż jutro przyjdzie wikaryusz zakonnic, spełnić formalności badania, a zaraz potém będzie uczynione przedstawienie o Giertrudzie do kapituły, aby zakonnice mogły przyjąć ją do swego grona. — Mówiąc to zwrócił się do księżnej, a ta, sądząc, że chce, aby dała odpowiedź, rzekła: — można byłoby.. — Lecz książę nie pozwolił jéj dokończyć: — Nie, nie, moja kochana, przedewszystkiem matka chrzestna powinna się podobać Giertrudzie, a chociaż ogólny zwyczaj daje rodzicom prawo jej wyboru, wszakże nasza córka ma tyle rozsądku, iż zasługuje najzupełniej, aby dla niéj zrobić ten wyjątek. — I zwracając się do Giertrudy z wyrazem człowieka, który ma jakąś wielką łaskę oznajmić, mówił daléj: — Każda z tych pań, które dziś u nas widziałaś, pod każdym względem godnie odpowiedziéć może obowiązkom matki chrzestnéj dla osoby tak wspaniałego rodu jak nasza córka; sądzę również, iż każda z nich uważałaby sobie za zaszczyt być na takową wybraną, więc sama rozstrzygaj.
Giertrudą czuła, że zrobienie takiego wyboru byłoby nowym dowodem jéj zgody, lecz cóż miała począć? Ojciec przemawiał do niéj tak łaskawie, a zarazem tak uroczyście, że odmowa, choćby nawet wypowiedziana w sposób jak najpokorniejszy mogła być przyjętą za objaw uporu, lekceważenia, a co najmniéj dziecinnego kaprysu. I na to więc się zgodziła wybierając na matkę chrzestną, pewną panią, która jéj się najbardziéj podobała, to jest tę, która nie szczędziła jéj pieszczot, obsypywała ją pochwałami i w całém obejściu się okazywała owę serdeczną troskliwość i tę miłą poufałość, które nieraz w początkach nowéj znajomości starają się naśladować starą, przyjacielską zażyłość. — Wybornie! — zawołał książę, który właśnie życzył sobie i spodziewał się tego. Byłże-to podstęp, czy traf tylko? Tego powiedziéć nie umiem, dość, iż w tym razie stało się coś podobnego do owéj sztuki, którą kuglarz dziwi prostaka a która polega na tém, iż migając mu szybko przed oczami całą talią kart, każę mu jednę z nich zatrzymać w pamięci, a potém ją zgaduje i nie myli się nigdy, co zresztą stąd pochodzi, iż tak zręcznie już owemi kartami migał przed widzem, że ten tylko jednę z nich potrafił jasno spostrzedz. Pani, którą wybrała Giertrudą, tak wyłącznie przez cały wieczór nią tylko była zajęta, tak głęboko w jéj pamięci utkwiła, że byłoby prawie niepodobieństwem, aby jéj myśl mogła się na kimś innym zatrzymać. Wszakże wszystkie te zabiegi pochlebstwa nie były bez celu: owa pani, już oddawna miała widoki na młodego księcia i życzyła sobie, aby z czasem został jéj zięciem: nic więc dziwnego, że sprawy téj rodziny były dla niej tak bliskie, jak sprawy własne, i że Giertrudą obchodziła ją nie mniéj od najbliższych krewnych.
Następnego poranku Giertrudą obudziła się z myślą o mającém się odbyć badaniu; i właśnie zastanawiała się nad tém, czyby owa chwila tak ważna nie mogła posłużyć jéj do zerwania wszystkich dawniejszych zobowiązań, gdy służąca weszła z oznajmieniem, iż książę każę ją prosić do siebie. — Giertrudo — rzekł, skoro tylko Weszła — dotąd postępowanie twoje było godne ciebie, dziś chodzi o uwieńczenie całego dzieła. Wszystko to, co się stało dotychczas, stało się z twojéj woli, samaś na wszystko dała przyzwolenie. Gdyby w przeciągu tego czasu miały zajść w twém usposobieniu jakieś zmiany, gdybyś uczuła jakieś wahanie się, lub wątpliwości, słowem gdyby cię opanował nierozsądny szał młodości, obowiązkiem twoim byłoby nas o tém uprzedzić; lecz dziś rzecz cała zaszła już tak daleko, iż niepodobna się cofać, iż nie ma już miejsca na żadne dzieciństwo. Ów zacny kapłan, który ma wkrótce przybyć, będzie ci tysiące pytań zadawał, zechce się dowiedziéć, z jakich to pobudek obierasz sobie życie zakonne, co cię do tego zniewala, i po co i na co i dlaczego to czynisz. Jeżeli odpowiedzi twoje będą niejasne i chwiejne, kto wie jak długo może się przeciągnąć badanie. Byłoby-to rzeczą przykrą, rzeczą nieznośną dla ciebie i muszę dodać mogłoby nawet dać powód do bardzo smutnych następstw. Po tylu i tak jawnych, publicznych dowodach twego przyzwolenia... albo raczéj twego powołania do życia zakonnego, wszelkie najlżejsze chociażby wahanie, któreby się w tobie mogło objawić, dałoby powód do podejrzywania mnie o to, iż twój kaprys przelotny wziąłem za postanowienie niezłomne, że ja ukartowałem rzecz całą, że ja... a zresztą czyja wiem, coby jeszcze ludziom mogło się zdawać! W takim razie musiałbym wybierać pomiędzy dwiema bolesnemi koniecznościami: albo pozwolić, by świat powziął o mnie takie niecne mniemanie, na które żadną miarą nie mógłbym się zgodzić, już choćby ze względu na ten szacunek, który winienem memu znakomitemu imieniowi, albo wyjawić rzeczywisty powód twego postanowienia i... — Lecz tu, widząc, że Giertrudę oblał gorący rumieniec, że jej oczy napełniły się łzami i twarz ściągnęła się tak boleśnie, jak listki kwiatu od skwaru, który najczęściéj burzę poprzedza, przerwał owę przemowę i po chwili, z twarzą wypogodzoną, rzekł: No, no, uspokój się, uspokój, wszystko od ciebie zależy, a wiem przecież, że rozsądku ci nie brak; wiem nawet, że go masz bardzo wiele; i że nie jesteś dzieckiem, zdolném popsuć rzecz tak świetnie zaczętą, ale bo widzisz musiałem o wszystkiém pamiętać. Dosyć już, niech o tém nigdy nawet mowy między nami nie będzie, jestem przekonany, że na zapytania tego świątobliwego kapłana tak odpowiedziéć potrafisz, że mu żadne domysły, żadne niepotrzebne przypuszczenia na myśl nawet nie przyjdą. Tym sposobem i ty skrócisz sobie nudy owego nieuniknionego badania. — I, po udzieleniu jeszcze kilku rad co do głównych odpowiedzi, które jego córka niezawodnie będzie musiała dać wikaryuszowi na jego zapytania, przeszedł już do zwykłéj rozmowy o przyjemnościach, władzy i wszystkich tych rozkoszach, które Giertrudę w klasztorze czekają, i w ten sposób zatrzymał ją przy sobie, aż do chwili, kiedy służący oznajmił o przybyciu kapłana. Książę z pośpiechem ponowił najbardziej potrzebne przestrogi i pozostawił córkę sam na sam z wikaryuszem, jak tego wymagało prawo.
Świątobliwy człowiek przybywał już z tem zgóry powziętém przekonaniem, iż Giertrudą czuła wielkie powołanie do zakonnego stanu, gdyż książę mówił mu o tém wówczas, kiedy był u niego, aby go prosie do pałacu na owo badanie. Wprawdzie zacny ten kapłan wiedział dobrze, iż nieufność jest jedną z zalet najbardziéj potrzebnych dla człowieka pełniącego obowiązek wikaryusza zakonnic i miał sobie za zasadę niedowierzać zbytecznie podobnym zapewnieniom, ale pomimo to niezmiernie rzadko się zdarza na świecie, aby osoba ze wszechmiar wiarogodna, mówiąc o czémś z wielkiém przeświadczeniem i z wielką śmiałością, nie zabarwiła kolorem swych zdań umysłów słuchaczy.
Po zamienieniu zwykłych ukłonów i przywitań wikaryusz rzekł: — Pani, przybywam, aby odegrać tu rolę złego ducha, aby podać w wątpliwość to, co pani w swéj prośbie nazywasz rzeczą pewną, nieodwołalną, stanowczą, aby przedstawić jéj wszystkie trudności i przekonać się o tém, czyś je dobrze rozważyła. Czy wolno mi będzie zadać pani kilka pytań?
— I owszem — odrzekła Giertrudą.
Wówczas kapłan zaczął ją pytać i badać w sposób przepisany Prawem: — Czy pani czuje w swéj duszy szczerą, prawdziwą wolę wstąpienia do zakonu? Czy nie wpłynęły na to groźby lub namowy? Czy nie użyto władzy, aby zmusić panią do tego kroku? Niech pani odpowiada śmiało, szczerze, bez najmniejszéj obawy, człowiekowi, którego obowiązkiem jest poznać jéj uczucie i wolę, aby tém skuteczniéj mógł bronić ją od wszelkiéj przemocy.
Szczera odpowiedź na takie pytanie przemknęła ze straszną jakością w umyśle Giertrudy. Lecz, aby dać takową, trzeba było najprzód udzielić wikaremu pewnych wyjaśnień, powiedzieć mu, czém jéj zagrożono, wyznać całe owo zdarzenie... Nieszczęśliwa wzdrygnęła się na myśl, zaczęła śpiesznie szukać innéj odpowiedzi i znalazła ją, jednę-jedyną, która tylko mogła ją prędko i skutecznie wybawić od nieznośnéj męczarni, odpowiedź najbardziéj sprzeczną z prawdą. — Chcę wstąpić do klasztoru — rzekła, starając się ukryć swe pomieszanie — z własnéj woli, sama tę drogę sobie wybrałam.
— Od jak dawna powzięłaś pani to postanowienie? — spytał zacny kapłan.
— Miałam je zawsze, od dzieciństwa — odpowiedziała Giertruda. Po tém pierwszém kłamstwie nabrała jakiéjś rozpaczliwéj śmiałości.
— Ale, jakaż jest główna przyczyna, która panią skłania do wstąpienia do klasztoru?
Poczciwy ten człowiek ani mógł nawet przeczuwać, do jak bolesnéj rany się dotknął, a Giertrudą musiała przywołać na pomoc całą siłę swéj woli, aby nie okazać po sobie wrażenia, które te wyrazy na jéj duszę wywarły. — Przyczyna ta — rzekła — chęć służenia Bogu i usunięcia się od niebezpieczeństw i pokus tego świata.
— A czy nie jest-to czasem przelotne zniechęcenie, podrażnienie, miłość własna? jakiś... niech mi pani ten wyraz daruje... jakiś kaprys chwilowy? Zdarza się nieraz, iż zbieg okoliczności, przyczyna sama przez się mało znacząca, może wywrzéć bardzo silne wrażenie; tak, iż gotowiśmy mniemać, że wpływ jéj trwać będzie przez całe życie, a kiedy następnie przyczyna ta ustaje, znika, kiedy naszę duszę owładną nowe pragnienia, wówczas, wówczas...
— Nie, nie — odpowiedziała śpiesznie Giertrudą: — jeden jedyny tylko jest powód mego postanowienia, ten, który wymieniłam przed chwilą.
Wikaryusz dlatego raczéj, aby do ostatka spełnić swoję powinność, niż z przeświadczenia, iż to było potrzebne, jeszcze przez czas pewien pytał ją i badał, lecz Giertrudą postanowiła oszukiwać go do ostatka. Oprócz wstrętu, który jéj sprawiała myśl wyjawienia swéj winy przed tym zacnym, poważnym kapłanem, który nie mógł nawet posądzać jjé o coś podobnego, biedna ofiara czuła wybornie, że choćby i mógł przeszkodzić temu, aby ją nie zamknięto w klasztorze, na tém jednak ograniczała się już cała jego władza. Po jego odejściu musiałaby sama z księciem pozostać. A wszystko to, coby wówczas wycierpiała w tym domu, nie doszłoby nigdy do jego wiadomości, a nawet choćby i doszło, nie na wiele-by się przydało, gdyż pomimo najlepszych chęci tylko litość mógłby czuć dla niéj, owę litość spokojną i umiarkowaną, którą wogóle jakby z łaski obdarzamy tego, kto sam dał powód do prześladowań i sam się do swéj zguby przyczynił. Badacza zmęczyły pierwéj zapytania, niż nieszczęśliwą dziewczynę wynajdywanie coraz nowych kłamstw, tak, iż słysząc te odpowiedzi tak z sobą zgodne, tak wyraźne, tak przekonywające i nie mając najmniejszych powodów do wątpienia o ich szczerości, zmienił wreszcie przedmiot rozmowy, wyraził wielką swą radość z jéj postanowienia, prosił ją o przebaczenie za to, iż jéj się tak długo naprzykrzał, powiedział, iż jego zdaniem ta próba tylko ją mocniéj jeszcze powinna utwierdzić w jéj świątobliwych zamiarach, i odszedł.
W jednej z sal, przez które musiał przechodzić, spotkał księcia, który jakby przypadkiem znalazł się na jego drodze. I jemu również wikaryusz nie omieszkał objawić radości, którą, mu sprawiło niezłomne postanowienie i świętobliwe usposobienie jego córki. Książę, który przez cały ten czas był dręczony wielkim niepokojem, odetchnął swobodniéj na taką wiadomość i zapominając o zwykłéj powadze pobiegł do Giertrudy, aby ją obsypać pieszczotami, pochwałami, obietnicami. Radość jego była wielką i miłość, którą w téj chwili okazywał córce, również zupełnie prawie była szczerą, tak bowiem jest już stworzony ów dziwny zlepek, owa zagadkowa mieszanina, która się ludzkiém sercem nazywa.
Nie pójdziemy za Giertrudą w ów wir zabaw i rozrywek, który teraz ją porwał. Nie będziemy również opisywać ze wszelkiemi szczegółami uczuć, które w ciągu całego tego czasu jéj duszą miotały: byłaby-to opowieść bolesna, lecz zanadto jednostajna, za bardzo podobna do tego, o czém jużeśmy pierwéj mówili. Piękność miejscowości i gmachów zwiedzanych, różnorodność widzianych rzeczy, owa przyjemność, którą jéj sprawiało jeżdżenie niemal przez dzień cały w otwartym powozie, owo napawanie się świeżém powietrzem; wszystko to bardzijé jeszcze czyniło nieznośną myśl o murach klasztornych, do których ją wkrótce zawiozą, aby już nigdy, nigdy z nich nie wyszła. Stokroć boleśniejsze jeszcze były wrażenia, których doznawała na ucztach i zabawach wieczornych. Widok młodych mężatek i narzeczonych napełniał zazdrością i niesłychaną goryczą; o! jakże wielkiém było okrucieństwem nazywać ją również panną młodą! Nieraz spotykała osoby, na które patrząc zdawało jéj się, że gdyby tylko one mogły ją nazwać tém mianem, byłoby-to szczytem ziemskiéj szczęśliwości. Czasami przepych pałaców, blask strojów, ruch i gwar świetnego tłumu upajał ją tak dalece, tak silnie podniecał jéj pragnienie przyjęcia udziału w owém radosném życiu, że przyrzekała sobie zerwać wszystkie pęta, znieść mężnie najsroższe katusze, byle tylko nie wracać do klasztoru, byle nie zagrzebać się żywcem w jego chłodnéj pomroce. Lecz wszystkie te postanowienia pierzchały przy głębszém zastanowieniu się nad trudnością ich wykonania, przy samem nawet spojrzeniu na twarz groźną, rodzica. Czasami również myśl, że będzie musiała porzucić na wieki cały ten świat pełny tak wielkich rozkoszy, zatruwała przyjemność chwili obecnéj, i nie pozwalała nią się napawać; wówczas Giertrudę można było porównać do owego spragnionego chorego, który patrzy z naj wyższém rozdrażnieniem i niemal odtrąca od siebie tę jednę-jedyną łyżkę wody, którą mu lekarz wypić pozwala. Tymczasem wikaryusz zakonnic wydał już potrzebne świadectwo, a w ślad za niém nadeszło pozwolenie na zebranie się kapituły, mającéj stanowić o przyjęciu Giertrudy do zakonu. Nastąpiło głosowanie i, jakto już było do przewidzenia, dwie trzecie gałek w urnie wyborczéj wymaganych przez duchowne przepisy, wypadły za przyjęciem Giertrudy, która nie mogąc znieść dłużéj strasznéj, ciągłéj męczarni, sama zażądała wówczas, aby co najprędzéj wstąpić do klasztoru. Nie znalazł się nikt, ktoby się chciał sprzeciwiać zaspokojeniu téj niecierpliwości. Życzeniom więc jéj stało się zadość; z wielkim przepychem i uroczystością odbyło się odwiezienie jéj do klasztoru, gdzie przywdziała sukienkę zakonną. Po dwunastu miesiącach nowicyatu, pełnych walk, żalów niewczesnych i chwilowego godzenia się z losem, nadszedł dla Giertrudy stanowczy dzień obłóczyn, dzień, w którym albo jasno i wyraźnie musiała powiedziéć — nie chcę — co teraz bardziéj, niż kiedy, byłoby rzeczą dziwną, niespodziewaną, gorszącą, okropną; lub powtórzyć owo — tak — które już tyle razy powiedziała. Wybrała to ostatnie i na całe życie została zakonnicą.
Jest-to jedną z dziwnych właściwości wiary chrześcijańskiéj, iż może pocieszyć, podnieść, pogodzić z losem każdego, kto w jakimbądź stanie i wieku, w jakichbądź nieszczęściach i utrapieniach, do niéj całém sercem się zwraca. Jeżeli jest jaki ratunek na naszę niedolę, ona go nam pierwsza wskazuje, ona go nam podaje, ona wlewa w nas moc i roztropność i sił nam przysparza, jeżeli zaś przeciwnie nic już nam pomódz nie zdoła, ona również godzi nas z nieuniknionym losem i, jak to mówią, nakazuje z konieczności robić cnotę. Uczy nas cierpliwie i z poddaniem się sumiennie pełnić to, co początek swój miało w lekkomyślności i nierozwadze, skłania duszę do dobrowolnego przyjęcia tego, do czego ją przemoc zmusiła, i owemu stanowi, który obraliśmy wprawdzie nie z własnéj woli, lecz porzucenie którego jest już niepodobieństwem, daje świętość, namaszczenie i, powiedzmy szczerze, nawet całą słodycz prawdziwego powołania. Taką już jest ta droga, iż każdy, kto choćby z najbardziéj zawikłanego labiryntu, z najstraszniejszéj przepaści na nią wstępował, może być pewnym, że byle tylko chciał iść po niej mężnie i z wesołém sercem, ona go spokojnie i bez wstrząśnień doprowadzi do błogiego kresu. Za pomocą takiéj wiary, Giertrudą mogłaby zostać szczęśliwą, przykładną zakonnicą i zapomniéć o tém, iż przemoc ją do klasztoru wtrąciła. Lecz nieszczęśliwa ofiara szamotała się pod swém jarzmem i tém boleśniéj, tém silniéj czuła jego ciężar. Żal nieustanny za utraconą swobodą, wstręt do narzuconego jéj stanu, męczące pobudzanie pragnień, które już nigdy nie mogły się ziścić: takim był stan duszy młodéj zakonnicy. Rozpamiętywała owę gorzką przeszłość, przypominała sobie wszystkie okoliczności, które ją do tych murów wtrąciły, w myśli po tysiąc razy zmieniała to, czego już w rzeczywistości zmienić było niepodobna, obwiniała siebie o brak odwagi, innych o podstęp i przemoc i dręczyła się strasznie. Ubóstwiała jednocześnie i opłakiwała swą piękność, ubolewała nad młodością, która miała upłynąć i zwiędnąć przedwcześnie w powolnéj męczarni, i w pewnych chwilach zazdrościła każdéj kobiecie, choćby najuboższéj, choćby najmniéj godnéj zazdrości, która będąc młodą i piękną mogła z tych darów korzystać.
Widok owych zakonnic, które się przyczyniły do jéj zguby, stał się dla niéj nieznośnym. Przypominała sobie wszystkie ich zabiegi, wszystkie środki, których używały, aby ją w swe sieci uwikłać i teraz płaciła im za nie pogardą, wstrętem, wyniosłem obejściem się, a nieraz i jawnemi wyrzutami. Zakonnice najczęściéj musiały to znosić w milczeniu, bo książę, chociaż sam dręczył córkę wówczas, kiedy trzeba było ją zmusić do wstąpienia do klasztoru, teraz, po dopięciu swego celu nie tak łatwo pozwoliłby na to, aby ktoś w czemkolwiek śmiał się sprzeciwiać woli jego dziecka, a jedna skarga, jeden chociażby wyraz nieukontentowania z ust Giertrudy mógłby dać powód do utracenia jego łaski i do zmienienia go z gorliwego opiekuna w zaciętego wroga zakonu. Zdawałoby się, iż Giertrudą powinna uczuwać pewien pociąg do tych zakonnic, które nie brały udziału w intrydze i które pomimo, że pierwéj nie pragnęły miéć jéj za towarzyszkę, teraz wszakże okazywały jéj szczerą życzliwość. Zdawałoby się, że ich twarze pogodne, ich oddanie się nabożeństwu i pracy mogły jéj posłużyć za dowód, że i w klasztorze nie tylko żyć można, ale nawet czuć się zupełnie zadowoloną, lecz i one również, chociaż z przyczyn odmiennych, były jéj nienawistne. Ich błogi spokój, ich pobożność były, jakby naganą jéj rozdrażnienia i dziwnego postępowania, to téż nie omieszkała nigdy skorzystać z każdéj nadarzającéj się sposobności, aby szydzić z nich jako z dewotek i hipokrytek. Możeby dla nich zmniejszyła się jéj niechęć, gdyby mogła odgadnąć, że te kilka czarnych gałek, które wraz z białemi, rozstrzygającemi o jéj losie, znaleziono w urnie, właśnie pochodziły od nich.
Czasami zdawało jéj się, iż pewną pociechę i ulgę przynosi jéj prawo rozkazywania, otaczające ją hołdy i pochlebstwa, odwiedziny licznych znajomych i krewnych, z któremi rozmawiała w parlatoryum, możność rozciągania swéj wszechwładnéj opieki nad temi, którzy ją o nią prosili, i wreszcie ów tytuł pani, który ją od reszty zakonnic wyróżniał; lecz jakże błaha była ta pociecha! Serce, nie mogąc się nią zadowolnić, pragnęłoby czasem połączyć z nią inną jeszcze pociechę, tę, którą tylko wiara dać może, lecz podobnie, jak rozbitek, aby uczepić się deski zbawienia, która go na brzeg poniesie, powinien najprzód wypuścić ze ściśniętéj pięści wątły porost morski, którego się uchwycił powodowany instynktem rozpaczy, tak téż i ten, kto w wierze szuka osłody, winien o wszystkich innych pociechach zapomniéć.
Wkrótce po dopełnieniu ceremonii obłóczyn, Giertrudą mianowana została główną nauczycielką i nadzorczynią panienek pobierających wychowanie w klasztorze; a każdy z mych czytelników łatwo zrozumie, jak im musiała być słodką taka opieka. Wszystkie jéj dawniejsze towarzyszki opuściły już klasztor, lecz w sercu jéj żyły jeszcze uczucia i pragnienia owych lat ubiegłych i powierzone jéj wychowanki musiały w ten, lub w inny sposób na sobie ich gorycz odczuwać. Kiedy przychodziło jéj na myśl, że wiele z nich ma żyć kiedyś w owym świecie, z którego ją wygnano na wieki, czuła jakąś straszną zawiść do tych biednych dziewczątek, jakąś ślepą chęć zemsty, i obchodziła się z niemi jaknajgorzéj, dręczyła je na rozmaite sposoby, aby choć w części dać im naprzód już odpokutować za wszystkie te uciechy, które im kiedyś zaznać było sądzono. W podobnych chwilach każdy, ktoby mógł widziéć, z jak wielką surowością z niemi postępuje, jak je karci za najlżejsze nawet przewinienie, niezawodnie powziąłby o niéj mniemanie, iż jest kobietą straszną, pozbawioną serca. W innych znów chwilach ten sam wstręt do klasztoru, do całego zakonu, do nakazanego posłuszeństwa, do wszystkich jego przepisów przejawiał się w wybuchach wcale odmiennéj natury. Wówczas nie tylko znosiła cierpliwie hałaśliwą wesołość uczennic, lecz ją sama nawet podbudzała, brała udział w ich zabawach zwiększając zgiełk i zamieszanie, wtrącała się do ich rozmów i nadawała im kierunek, któregoby bez jéj pomocy przyjąć nigdy nie mogły. Jeżeli jedna z panienek powiedziała słówko o zrzędzeniu przełożonéj, Giertrudą zaraz zaczynała naśladować sposób mówienia wielebnéj matki i ogólny śmiech wywoływała w młodych wychowankach, naśladowała również w sposób zabawny ruchy téj a téj zakonnicy, wyraz twarzy téj a téj przyjaciółki przełożonéj i sama się śmiała wraz z innemi, lecz był-to śmiech, który nie mógł jéj dać ani chwili wesołości. Tak spędziła lat kilka nie mając sposobności, ani też możności uczynienia czegoś gorszego, w końcu jednak nieszczęście miéć chciało, iż się i do tego nadarzyła zręczność.
Pomiędzy wielu przywilejami i oznakami wyróżnienia, których używała w klasztorze, a które miały na celu wynagrodzenie jéj tego, iż jeszcze nie mogła zostać matką przełożoną, był też i ten, nie małéj wagi, co prawda, że zajmowała oddzielny apartament. Pokoje, przeznaczone dla niéj, znajdowały się w rogu budynku, tuż obok domu, zamieszkałego przez pewnego młodzieńca, skończonego łotra, jednego z tych wielu, którzy w owe czasy, otaczając się zgrają brawów i będąc spokrewnieni z innemi nędznikami, należącemi do świetnych rodów i mającemi władzę, mogli do pewnego stopnia kpić sobie z prawa i jego przedstawicieli. Nasz rękopism nazywa go tylko po imienin, nie wymieniając nazwiska. Imię jego było Egidio. Ów więc młodzieniec, ze swego okna, które wychodziło na mały dziedziniec, należący do mieszkania Giertrudy, nieraz ją widział, gdy znudzona, bez celu przechadzała się po nim, i, zachęcony raczéj, niż zrażony, trudnościami i niebezpieczeństwem występnego kroku, ośmielił się pewnego razu do niéj przemówić. Nieszczęśliwa odpowiedziała.
W pierwszych tych chwilach uczuła jakieś zadowolenie, które, choć nie mogło być zupełne i szczere, niemniéj jednak było bardzo żywe. Nudną, nieznośną próżnię jéj duszy napełniło teraz jakieś nowe, silne, potężne życie, lecz zadowolenie, którego doznawała, podobne było do owego pokrzepiającego napoju, którym okrutna kapłanka starożytnych poiła ludzi na męki skazanych, aby im dodać siły do zniesienia strasznych katuszy. Jednocześnie w postępowaniu jéj zaszła wielka zmiana: naraz stała się uległą i słodką, zapomniała o żartach niewczesnych i wybuchach gniewu, ich miejsce zastąpiły łagodność i pokora, a poczciwe zakonnice, które nie mogły nawet przeczuwać istotnego powodu téj zmiany i nie rozumiały, że ta nowa cnota była tylko obłudą, dodaną do wad dawniejszych, cieszyły się niezmiernie z tego nawrócenia Giertrudy. Wszakże ta, że tak powiem zewnętrzna pobiała, te wszystkie pozory nie mogły trwać długo, wkrótce wróciły dawniejsze wybuchy gniewu, rozdrażnienie, kaprysy, wróciły narzekania na klasztorną niewolę, zwykłe, szydercze żarciki z zakonnic i przełożonéj, wypowiadane nieraz w sposób tak jaskrawy, tak nieprzystojny i tak niezwykły w tém miejscu, że trudno było uwierzyć, aby usta zakonnicy mogły na nie się zdobyć. Jednak teraz po każdym z takich wybuchów następowały żal i skrucha, chęć zagładzenia winy, oznaki czułości i grzeczne, pokorne słówka. Zakonnice znosiły cierpliwie wszystkie te zmiany gwałtowne, przypisując je niestałemu, dziwacznemu usposobieniu pani.
Przez czas dość długi, zdawało się, iż w klasztorze nikt nie ma żadnych podejrzeń i wszystko szło dawnym torem, ale pewnego poranku, kiedy Giertrudą, nie wiem już z jakich powodów, wszczęła sprzeczkę z jedną z konwersek i w sposób oburzający znęcać się nad biedaczką zaczęła, ta, znosząc przez czas pewien w milczeniu i z zaciśniętemi ustami obelgi, straciła wreszcie cierpliwość i powiedziała, że wie coś o postępowaniu pani i że o tém potrafi zawiadomić matkę przełożoną. Od téj chwili Giertrudą nie miała już spokoju. Wkrótce potém, owa konwerską nie ukazała się w kościele na nabożeństwie poranném, nie przyszła téż i późniéj do swych zwykłych zajęć; udano się do jéj celi, cela była pustą, zaczęto jéj szukać po całym klasztorze, do każdego kąta zajrzano, nigdzie, ani śladu. I kto wie, do jakich wniosków dałoby to powód, gdyby właśnie szukając jéj wszędzie, nie odkryto otworu w murze ogrodowym, co utwierdziło w mniemaniu, że przez ten otwór uciec musiała. Rozesłano listy na wszystkie strony, zarządzono ścisłe poszukiwania w Monzy w całéj okolicy, a głównie w Mada, miejscu rodzinném konwerski lecz nigdy żadna o niéj nie nadeszła wiadomość. Kto wie czyby się o niéj nie można było czegoś więcéj dowiedziéć, gdyby zamiast szukać daleko zaczęto kopać ziemię w pobliżu. Po wielkiém zdumieniu, które wywołało to zdarzenie, gdyż nikt w całym klasztorze nie mógł nawet przypuszczać, aby owa konwerską była zdolną do tak haniebnego czynu, po długich rozprawach, wszystkie zakonnice przyszły wreszcie do wniosku, iż musiała uciec gdzieś daleko, bardzo daleko. A ponieważ jedna z nich powiedziała razu pewnego: — niezawodnie musiała się schronić do Holandyi — zaraz wszystkie to powtórzyły, jako rzecz pewną i wieść ta rozeszła się po okolicy. Sądzę jednak, że Giertrudą nie musiała owego zdania podzielać. Wprawdzie nie okazywała niedowierzania, nie starała się w zwykły swój sposób zaprzeczać ogólnemu mniemaniu, umiała wybornie ukryć to, co o tém wszystkiém myślała, nigdy nie mówiła o tajemniczém zdarzeniu, nigdy nie okazywała najmniejszéj chęci zgłębienia go należycie. Lecz im mniéj o niém mówiła, tém więcéj za to myślała. Ileż-to razy w ciągu dnia jednego obraz owéj konwerski niespodzianie stawał jéj przed oczy ileż-to razy usiłowała go od siebie odegnać! Jakże często pragnęłaby raczéj widziéć ją żywą, prawdziwą, z ciała i kości, niż miéć ją ciągle w wyobraźni, niż być zmuszoną we dnie i w nocy przebywać z tém widmem straszném, spokojném, nieubłaganém! Jak często wołałaby słuchać jéj głosu, jéj gróźb nawet, niż miéć w uszach cichy ten szept, który powtarzał zawsze jedne i te same wyrazy i to z taką wytrwałością, na jaką nigdy żadna żyjąca istota nie mogła się zdobyc.
Było-to w rok po zniknięciu konwerski, gdy Łucyę z matką ojciec gwardyan przyprowadził do pani i gdy miała miejsce owa rozmowa w parlatoryum, którąśmy przytoczyli w przeszłym rozdziale. Pani, po odejściu Agnieszki i kapucyna, kazała Łucyi opowiedziéć sobie, w jaki-to sposób prześladował ją don Rodrigo, i zaczęła ją wypytywać o pewne szczegóły, które niepomału zdziwiły i zmieszały niebogę. Nie sądziła nigdy, aby ciekawość zakonnic aż tak daleko sięgała. Zdania, któremi pani przeplatała zapytania, lub których się domyślać kazała, niemniéj téż były dziwne. Mogłoby się zdawać, że śmiech w nijé wzbudza ów wielki wstręt, który Łucya okazywała dla jaśnie wielmożnego pana; pytała ją, czy naprawdę był tak bardzo straszny, i widoczném było, że ów opór wieśniaczki uważałaby stanowczo za nierozsądny i nieusprawiedliwiony, gdyby nie ta okoliczność, iż przeniosła Renza nad don Rodriga. I o narzeczonego również wypytywała się w sposób, który wywoływał rumieniec na twarz Łucyi. W ostatku jednak, spostrzegłszy, że za daleko może być już zaszła, zmieniła przedmiot rozmowy i zaczęła się starać usilnie o to, aby poprawić i nadać inne znaczenie wszystkiemu, co powiedziała dotychczas, pomimo to wszakże nie zdołała zatrzéć w duszy wieśniaczki jakiegoś przykrego zdziwienia, jakiegoś mimowolnego, nieokreślonego przestrachu.
Łueya, zaledwie sam na sam mogła z matką pozostać, zaraz jéj wszystko opowiedziała; lecz Agnieszka, jako osoba doświadczona, uspokoiła jéj trwogę dziecinną, rozwiązała wszelkie wątpliwości i wytłumaczyła całą tajemnicę niezwykłego postępowania pani. — Nie powinnaś się temu dziwić — rzekła — a kiedy poznasz świat tak dobrze, jak ja go znam, to się przekonasz, iż to są rzeczy bardzo zwyczajne. Bo to widzisz, wszyscy panowie, ile tylko ich jest, jedni mniéj, drudzy więcéj, koniecznie muszą mieć bzika. Trzeba im pozwolić gadać, co im się podoba, a my powinniśmy ich słuchać w pokorze, a wówczas zwłaszcza, kiedy wiemy, że nam mogą zaszkodzić lub dopomódz udawać nawet, że najzupełniéj podzielamy ich zdanie, tak, jakby mówili rzeczy naprawdę rozumne. Słyszałaś przecie, jak mię wykrzyczała? Mogłoby się zdawać, że Bóg wie jakie głupstwo powiedziałam. A ja sobie nic z tego nie robię, bo już; oni wszyscy tacy i nie ma na to rady. Lecz, z tém wszystkiém wielkie to dla nas szczęście, że pani zdaje się na ciebie łaskawém okiem spoglądać i że chce nam w téj biedzie dopomódz. Zresztą, moja droga, jeżeli w życiu zdarzy ci się jeszcze kiedyś miéć do czynienia z jaśnie wielmożnemi, to się lepszych nawet rzeczy nasłuchasz. Zobaczysz, zobaczysz!
Chęć wyświadczenia przysługi ojcu gwardyanowi, nadarzająca się sposobność wykazania swéj władzy, myśl o rozgłosie i pochwałach, które to szlachetne postępowanie wywoła w całéj okolicy, osobista sympatya dla Łucyi, zresztą pewna ulga, któréj doznawała w zaopiekowaniu się niewinną istotą, usposobiły Giertrudę do szczerego zajęcia się losem prześladowaéj i jéj matki. Na jéj prośbę i na jéj żądanie został oddany obu kobietom pokoik odźwiernéj przytykający do klasztoru; i od téj chwili zaczęto je uważać, Jakby należące do klasztoru. Matka i córka dziękowały Bogu za że im pozwolił znaleść tak pewny, tak ze wszechmiar zaszczytny przytułek. Na teraz najgorętszém ich życzeniem było, aby nikt się nie dowiedział o ich nowém schronieniu i aby ludzie jaknajmniéj zajmowali się niemi; lecz nie było to rzeczą zbyt łatwą w klasztorze, a do tego istniał przecież człowiek, który wszelkich starań dokładał, aby powziąć o nich jakąś wiadomość, gdyż w jego duszy do namiętności i dawniejszego uporu przyłączyło się obecnie silne rozdrażnienie i chęć zemsty z powodu, że został omylony i uprzedzony i że jego nikczemne zamiary spełzły na niczém.
Zostawiając na czas pewien kobiety w ich bezpieczném schronieniu, wracajmy teraz do zameczku i cofnijmy się myślą do owego wieczoru, w którym don Rodrigo oczekiwał z niecierpliwością skutku zbrodniczéj wyprawy.


ROZDZIAŁ XI.

Jak zgraja ogarów, która, gdy straci trop ściganego zająca, zawstydzona, ze zwieszonemi głowami i podkurczonemi ogonami, wraca do stóp swego pana, tak w owę noc, pełną zamieszania, wracali brawi do zameczku don Rodriga. w czasie gdy ten, w ciemności wielkiemi krokami mierzył niezamieszkałą izbę, znajdującą się na strychu, któréj okna wychodziły na placyk przed gankiem. Zatrzymywał się często, słuch natężał, patrzył przez szczeliny starych okiennic, czuł wielką niecierpliwość, a jednocześnie jakąś mimowolną trwogę, nie tylko z powodu niepewnego skutku wyprawy, lecz i dla następstw, które mogła pociągnąć za sobą; wyprawa ta bowiem była najbardziéj zuchwałą i najbardziéj niebezpieczną ze wszystkich, które dotychczas ów zacny człowiek przedsiębrał. Wszakże do pewnego stopnia uspakajała go myśl o wszystkich tych ostrożnościach. mających posłużyć do zatarcia śladów i zniszczenia dowodów, jeżeli nie samych podejrzeń. Co zaś do podejrzeń — myślał sobie — to ani dbam o nie. Obciąłbym wiedziéć, jaki śmiałek odważy się przyjść tu do mnie, aby się przekonać, czy owa dziewczyna u mnie się znajduje! Niech przyjdzie, niech spróbuje, już, ja go potrafię przyjąć należycie. Ale i któż mógłby to uczynić? Ów mnich szkaradny? to i owszem, z nim dam sobie radę. Matka dziewczyny? Tę do Bergamo wyprawię. Wykonawcy prawa? O! kpię sobie z prawa! Sędzia nie jest dzieciuchem, ani waryatem. Zaskarżą mnie w Medyolanie? w Medyolanie! A któż tam dba o tę hołotę? Kto ich słuchać zechce? Kto ich słowom da wiarę? Bo i kimże są owi ludzie? nie należą do nikogo, pana nie mają, istna trzoda bez pasterza. Tak, tak, mogę być zupełnie spokojny. Otóż się zdziwi mój szanowny kuzynek! Przekonam go nareszcie, że gdy co postanowię, to potrafię wypełnić. A zresztą... gdyby nawet i miały stąd wyniknąć jakieś kłopoty... bo wszystko przewidzieć wypada, gdyby naprzykład jakiś mój wróg chciał skorzystać z téj okoliczności... e! toż przecie i hrabia Attilio potrafi dać mi dobrą radę, tu chodzi o honor całego rodu. — Lecz myśl, na któréj zatrzymywał się najdłużéj, ponieważ w niéj znajdował uspokojenie dręczących go obaw, a jednocześnie podnietę głównéj żądzy, była powtarzaniem sobie w duchu wszystkich obietnic i przyrzeczeń, za pomocą których miał ugłaskać i uspokoić Łucyę.
— Takiego ją strachu nabawią moi brawi, ich twarze zbójeckie, owa myśl, że jest w ich mocy, że... no, przecież nie ulega wątpliwości, że najbardziéj ludzką twarz w zamku ja tylko posiadam... a zatém sama się zwróci do mnie, sama zacznie mię prosić, a jeżeli będzie prosić...
W chwili gdy w swéj głowie wszystko tak pięknie obmyśla, dolatuje go jakiś hałas z podwórza, zbliża się szybko do okna, ostrożnie okiennice otwiera, wychyla głowę: To oni.
— A lektyka? Do stu czartów! Gdzie lektyka? Trzech, pięciu, ośmiu, wszyscy wrócili, Grizo także, a lektyki nie ma, a łotry! a wisielce! Grizo mi za to odpowie!
Otworzono bramę, weszli wszyscy; Grizo w jednym kącie izby na dole postawił kosztur, złożył tam wielki kapelusz i płaszcz swój pielgrzymi i, jak mu to nakazywał jego urząd dowódcy, którego mu w téj chwili z pewnością nikt nie pozazdrościł, udał się na górę, aby panu dać sprawozdanie z powierzonéj sobie wyprawy. Don Rodrigo oczekiwał już nań stojąc na najwyższym stopniu schodów, a spostrzegłszy go i widząc owę głupią minę, którą ma zwykle łotr zawiedziony, głosem podniesionym i trzęsąc się z gniewu zawołał: — a więc, panie zuchu, panie samochwalcze, panie naczelniku, panie: proszę się spuścić na mnie?
— Bolesna to rzecz — powiedział Grizo, zatrzymując się na pierwszym stopniu schodów: — niezmiernie bolesna, kiedy wymówki musi znosić ten, kto się starał służyć wiernie i szczerze i spełnić swój obowiązek choćby z narażeniem własnej skóry.
— Zobaczymy, zobaczymy! Natychmiast o wszystkiém chcę wiedzieć — rzekł don Rodrigo i skierował się do swego pokoju. Grizo poszedł za nim i opowiedział mu natychmiast o tém, jak się rozporządził, co zrobił, co widział i czego nie widział, co słyszał, czego się przeląkł i czego doznał w téj całéj wyprawie, a jego sprawozdanie, chociaż treściwe, było jednocześnie odbiciem owego zamieszania, niepewności, odurzenia i strachu, które w téj chwili knować w umyśle jego musiały.
— Nie twoja w tém wina, że się nie udała ta nasza wyprawa — rzekł don Rodrigo — nic ci zarzucić nie mogę, uczyniłeś wszystko, co zależało od ciebie; ale... czyż pod moim dachem miałby się jakiś szpieg ukrywać? O, jeżeli tak jest, jeżeli go odkryję, a skoro jest, odkryję go niezawodnie, biada mu, biadał Grizo, ten łotr mnie popamięta, ja ci to powiadam.
— I mnie również, jaśnie wielmożny panie — rzekł Grizo — przychodziło już na myśl takie podejrzenie: i gdyby-to miało być prawdą, gdybyśmy odkryli takiego nędznika, to już niech jaśnie wielmożny pan raczy oddać go w moje ręce. Bo naprawrdę, gdyby ktoś miał się przyczynić do tego, abym spędził noc taką, jak dzisiejsza, o, do mnie należałoby zapłacić mu za ten żarcik! Jednak wiele rzeczy naprowadza mię na myśl, że w całéj téj sprawie musi być jeszcze jakaś inna intryga, któréj teraz zrozumieć niepodobna. Ale jutro, jutro, jaśnie wielmożny panie, już ja to wszystko wyjaśnić potrafię.
— Czy was nie poznano przynajmniéj? — Grizo odpowiedział, iż prawdopodobnie nie poznano; i rozmowa zakończyła się na tém, że don Rodrigo powiedział mu, aby następnego poranka zabrał się do wykonania trzech rzeczy, o których poczciwiec już i bez pańskiego rozkazu pomyślał. Miał posłać dwu ludzi do wójta z wiadomém nam ostrzeżeniem, dwu innych do chaty na polu, aby krążąc koło niéj, nie pozwalali nikomu do niéj się zbliżyć i strzegli przed oczami ciekawych owę lektykę, która się w niéj znajdowała i która dopiéro nocy następnéj miała być napowrót przyniesioną do zamku, gdyż, jak na teraz, byłoby rzeczą niezbyt bezpieczną przedsiębrać jakiekolwiek nowe wyprawy, mogące wzbudzić podejrzenia, sam zaś Grizo i kilku innych najbardziéj sprytnych i roztropnych brawów mieli się udać do wioski, aby zmieszawszy się z ludem powziąć jakąś wiadomość o niepojętych wypadkach téj dziwnéj nocy. Po wydaniu rozkazów don Rodrigo udał się na spoczynek, zalecając Grizowi, aby toż samo uczynił i na pożegnanie obsypując go pochwałami, mającemi wynagrodzić ów potok obelżywych wyrazów, któremi wiernego sługę przywitał.
— Idź już spać, mój biedny Grizo, musisz być bardzo znużony. Biedny Grizo! To nie żarty spędzić dzień cały, całą noc prawie na tak ciężkiéj pracy, nie licząc w to niebezpieczeństwa, na któreś był narażony, wpadnięcia w ręce chłopów, lub zarobienia sobie na pchnięcie sztyletem za rapto di donna honesta i zwiększenia w ten sposób ilości szramów, które już nosisz na ciele! A po tém wszystkiém jeszcze pan cię tak mile przywitał! Ale widzisz, bo to na świecie ludzie często w taki się sposób wywdzięczają tym, którzy im wiernie służą. Mogłeś się jednak przekonać, choćby z tego zdarzenia, że sprawiedliwość zawsze, prędzéj czy późniéj bierze górę. Na teraz idź spać, mój poczciwy, mój wierny Grizo i bądź przekonany, iż wkrótce dam ci jeszcze oczywistszy dowód tego, że cię umiem należycie ocenić.
Następnego poranku Grizo już był oddawna zamek opuścił, aby zabrać się bezzwłocznie do spełnienia rozkazów pańskich i zleceń, gdy don Rodrigo obudził się. Wstał śpiesznie i udał się natychmiast do hrabiego Attilia, który, widząc go, z drwiącym uśmiechem zawołał: — św. Marcin!
— Sam nie wiem, co mam na to odpowiedziéć — rzekł don Rodrigo, zbliżając się do kuzyna: — cóż robić, przegraną zapłacę, ale to rzecz mniejsza; gdybyś wiedział, jaki jestem wściekły, jaki... Nic ci nie mówiłem dotychczas, bo miałem zamiar zrobić ci dzisiaj prawdziwą niespodziankę. Ale... otóż teraz opowiem ci wszystko.
— A wiesz, co ci powiem — rzekł hrabia Attilio po wysłuchaniu całéj téj sprawy z tak wielką uwagą, jakiéj się nawet trudno było po nim spodziewać — głowę dałbym za to, że ów szanowny kapucyn musiał się do tego przyczynić. Ten mnich taki skromniutki, taki cichy, taki święty, wygłaszający takie dziwne zdania, zakrawa jakoś strasznie na intryganta i lisa. A tyś mi się nigdy dotąd nie zwierzył, nigdyś mi nie powiedział jasno i wyraźnie, po co on do ciebie wówczas przychodził. — Don Rodrigo powtórzył swoję rozmowę z ojcem Krzysztofem. — I ty zniosłeś to cierpliwie! — zawołał hrabia Attilio — i pozwoliłeś na to, aby odszedł zdrowo i cało!
— A cóż miałem robić? Chciałbyś może, abym sobie naraził wszystkich kapucynów całego świata?
— Nie wiem — rzekł kuzynek — czybym w takiéj chwili mógł jeszcze o tém pamiętać, że oprócz tego jednego łotra są jeszcze i inni kapucyni na świecie, ale mniejsza z tém. Zdaje mi się jednak, że nawet nie przekraczając granic rozwagi i oględności, dałby się jakiś sposób wynaleść dla skarcenia zuchwałości kapucyna. Trzeba tylko umiéć we właściwym czasie podwajać grzeczność dla całego zgromadzenia, aby bez obawy kary, lub odpowiedzialności módz chociażby nawet kijami obić jednego z członków przezacnego grona. No, uniknął wprawdzie tego, co mu się słusznie należało, pożałowałeś jego skóry, kuzynku; ale to nie przeszkadza, abym ja teraz nie miał nim się zająć. Ja go nauczę sposobu, w jaki się. powinno przemawiać do osób takich jak my!
— Jeszcze mi zaszkodzisz i do reszty wszystko zepsujesz.
— A cóż tu już psuć więcéj? Spuść się tylko na mnie, a zobaczysz, że ci nawet dopomogę jako prawdziwy przyjaciel i krewny.
— I cóż chcesz uczynić?
— Jeszcze sam nie wiem, ale że mnie ów mnich popamięta, to pewno. Pomyślę, wynajdę jakiś sposób... a nawet zdaje mi się, że mi do tego najlepiéj posłużyć może nasz stryjaszek z Tajnéj Rady. O! kochany stryjaszek! Jakże się cieszę każdą rażą, gdy mi się udaje jakąś moją sprawą głowę jego ekscelencyi zaprzątnąć, kiedy ten wysoki rozum musi dla mnie pracować! Pojutrze będę w Medyolanie, a, czy-to w ten czy w inny sposób, już ja ci ręczę, że potrafię przysłużyć się obrzydłemu mnichowi.
Tymczasem podano śniadanie, które jednak nie przerwało rozmowy o sprawie tak wielkiéj doniosłości. Hrabia Attilio brał ją gorąco do serca; lecz, przez przyjaźń dla kuzyna i dla honoru świetnego, a wspólnego im rodu, postanowił działać tak, jak mu to nakazywały jego pojęcia o téj przyjaźni i o tym honorze, nie mógł się jednak powstrzymać, aby pod wąsem, nieznacznie, nie uśmiechać się na myśl o zawiedzionych nadziejach kuzynka. Don Rodrigo zaś, którego ów niepomyślny skutek wyprawy tak silnie podrażnił, który sądząc, że cicho i spokojnie wielkich rzeczy dokona, tymczasem, jak-to mówią, osiadł na lodzie, najmniejszéj nie czuł do śmiechu ochoty, gdyż go dręczyły przeróżne namiętności i bardzo niewesołe myśli.
— Piękne wieści będą teraz o mnie rozsiewać ci hołysze w całéj okolicy! — mówił z goryczą. Ale, co to mnie może obchodzić? Niech sobie plotą, co chcą. Ze sprawiedliwości też nic sobie nie robię: dowodów nie ma żadnych, a gdyby nawet i były, tobym i wówczas jeszcze mógł kpić ze wszystkich praw na świecie; ale, ale czy ci już o tém mówiłem, żem dziś, tak, na wszelki wypadek, kazał wójta uprzedzić, aby się nie ważył o całéj téj sprawie sąd zawiadamiać? Bo choć wiem, że toby się na niczém skończyło, ale plotki, ale gawędy... wszystko to, gdyby się miało za długo przeciągnąć, zanadto-by mię znudziło. Już dosyć i tego, że sobie ze mnie zakpiono w ten sposób.
— Zawiadamiając wójta postąpiłeś świetnie — odpowiedział hrabia Attilio. — Ten twój sędzia... ten nudziarz, nieznośny, ten uparty sędzia... choć pustą ma głowę, jednak należy do porządnych ludzi, to jest do ludzi, którzy pamiętają o swym obowiązku, a właśnie kiedy się ma do czynienia z podobnemi osobami, trzeba starać się o to, aby nie znaleźli się w draźliwém położeniu. Bo, kiedy naprzykład wójt ladaco zawiadamia sąd o jakijéś sprawie, sędzia, choćby najmniejszéj nie czuł do tego ochoty, musi wszakże...
— Nie rozumiem doprawdy — przerwał mu, z pewném rozdrażnieniem, don Dodrigo — dlaczego ciągle i we wszystkiém starasz się pokazać, że tylko ty zdolny jesteś wszystko przewidziéć i wytłomaczyć, dlatego wziąłeś mię w tak dziwną opiekę, skąd ten ton kaznodziejski, zdaje mi się, iż masz ochotę ze mnie żartować? Skądże ci się przywidziało naprzykład, że ów sędzia, że ów osioł uparty ma koniecznie być porządnym człowiekiem i dbać o pełnienie swych obowiązków?
— Wiesz co, kuzynie — odrzekł, patrząc nań ze zdziwieniem, hrabia Attilio — wiesz, że gotów byłbym myśléć, żeś trochę stchórzył? Jakto, więc bierzesz na seryo to, com o sędzi powiedział?
— A sam przecie mówiłeś przed chwilą, że i o nim trzeba pamiętać.
— Mówiłem, to prawda, a kiedy chodzi o coś ważnego, to potrafię dowieść, że nie jestem dzieciakiem. Wiesz-że ty, com nawet gotów zrobić dla ciebie? Oto jestem człowiekiem zdolnym złożyć wizytę panu sędziemu. A! miłym mu będzie ten zaszczyt, jak sądzisz? I na to nawet mógłbym się zdobyć, aby wciągu półgodziny pozwolić mu gadać o księciu-hrabi, o naszym kasztelanie z Lecco i zgadzać się z jego mądrém zdaniem zawsze i we wszystkiém, choćby nawet miał pleść takie niesłychane brednie, jak u ciebie w czasie obiadu. Mogę potém coś niby od niechcenia napomknąć o hrabi moim stryju, który zasiada w Tajnéj Radzie, a wiesz-że ty, jakie wrażenie podobne słówka wywierają na uszy sędziego? Rzecz to pewna, iż jemu może być potrzebniejszą nasza protekcya, niż tobie jego pobłażliwość. Pójdę, pójdę do niego koniecznie i zobaczysz, jak go potrafię usposobić dla ciebie.
Po téj rozmowie i kilku innych bardzo do niej podobnych, hrabia Attilio wyszedł z zameczku, udając się na polowanie, a don Rodrigo w domu pozostał, czekając niecierpliwie na powrót Griza. Zjawił on się wreszcie, już przed samym obiadem, aby panu złożyć swe sprawozdanie.
Noc ubiegła była pełną tak wielkiego zamięszania i zgiełku, zniknięcie naraz trzech osób z jednéj. małéj wioski, wypadkiem tak niezwyczajnym, że dochodzenie ich śladów przez ludzi, życzących przyjść im z pomocą i przez innych, których do tego głównie popychała ciekawość, było rzeczą nieuniknioną; to też szukano pilnie i na wszystkie strony. Oprócz tego, tych, co albo sami na własne oczy widzieli, albo też czegoś się od innych podowiadywali, była liczba za wielka, aby się wszyscy mieli zgodzić na zachowywanie milczenia. Każdym razem, gdy Perpetua ukazywała się na progu plebanii, natychmiast otaczała ją gromadka ciekawych, wypytując, co to byli za jedni ci ludzie, którzy dziś w nocy tak nastraszyli proboszcza? a Perpetua, przypominając sobie wszystkie okoliczności owego wypadku i dochodząc wreszcie do przekonania, że ją Agnieszka w pole wywiodła, czuła tak wielki gniew na tę niegodziwą kobietę, iż naprawdę potrzebowała się trochę wygadać. Stąd wszakże nie wynika bynajmniéj, aby miała zaraz przed każdym uskarżać się na ów haniebny podstęp, którego względem niéj Agnieszka użyła, o tém ani pisnęła, lecz przemilczéć o figlu wypłatanym proboszczowi, to już przechodziło jéj siły; najbardziéj oburzała ją ta okoliczność, iż była to sprawka chłopaka, którego uważała za wzór poczciwości, téj zacnej wdowy Agnieszki i téj, téj świętoszki Łucyi! Don Abbondio mógł rozkazywać stanowczo, lub prosić najgrzeczniéj, aby jego służebnica chciała tajemnicę zachować, Perpetua mogła również odpowiadać mu na to, że zbyteczne są te przestrogi, gdyż rzecz sama przez się jest aż nadto oczywista i jasna; lecz z tém wszystkiém, owa wielka tajemnica w sercu poczciwéj Perpetui podobną była do bardzo młodego wina, które wlano do staréj, słabo obręczami ściśniętéj beczki i które ustawicznie burzy się, pieni, podnosi, a choć jeszcze nie zdołało wysadzić czopu w powietrze, już go pianą pokryło i sączy się i ścieka przez wszystkie szczeliny, tak, iż każdy może go zakosztować i powiedziéć, jaki jest jego smak, jaki gatunek. Gierwazy, któremu niemal trudno było w to uwierzyć, iż choć raz w życiu więcéj wie od innych, któremu zdawało się chlubą nie lada, iż tak wielkiego strachu zaznał w sprawie niebezpiecznéj i który z tego powodu wyobraził sobie, że już się stał tak mądry jak i inni ludzie, miał niesłychaną ochotę pochwalenia się przed kimś. Tonio, któremu nie na żarty przychodziły na myśl sądy, badania i więzienie, grożąc pięścią nakazywał braciszkowi, aby pisnąć nawet się nie ważył, lecz i to nie na wiele się zdało, gdyż niepodobna mu było gęby zawiązać. Zresztą i sam Tonio, z powodu, iż w nocy tak długo bawił gdzieś za domem, a za powrotem miał jakąś tak dziwną, zmieszaną, przestraszoną minę, został powitany przez żonę tysiącem zapytań, które zmusiły go do wyjawienia całej prawdy. W usposobieniu trwożném, w którem się wówczas znajdował, pewną ulgę nawet przyniosła mu taka spowiedź i na chwilę biedak zapomniał o téj ważnéj okoliczności, iż żona jego niebyła głuchoniemą. Kto mówił najmniéj, to Menico, gdyż, zaledwie opowiedział rodzicom powód swéj wyprawy i wszystko, czego doznał, wydało im się rzeczą tak straszną, że syn ich brał udział w sprawie obrócenia w niwecz planu don Rodriga, iż mu prawie skończyć nie dali opowiadania. Rozkazali mu, aby nawet jedném słówkiem, jedném, chociażby spojrzeniem, nie zdradził strasznéj tajemnicy, i zaraz następnego poranku, osądziwszy, że i te środki ostrożności nie są jeszcze zbyt pewne, postanowili nie wypuszczać go z domu przynajmniéj w ciągu tych pierwszych dni kilku. Pomimo to jednak następnie ciż sami rodzice Menica, w rozmowach z mieszkańcami wioski, choć usiłowali nie wydawać się z tém, że wiedzą daleko więcéj od nich, gdy zachodziła mowa o tajemniczéj ucieczce naszych biedaków i o tém, dokąd się schronili, dodawali od siebie, jakby-to już było rzeczą ogólnie znaną, iż udali się prosto do Pescarenico. Tak więc i ta okoliczność stała się wszystkim wiadomą.
Ze wszystkich tych urywanych, niezbyt dokładnych, lecz w jednę całość zebranych wiadomości, do których następnie przyłączono niezbędne w takich razach dodatki i upiększenia, mogła uróść naprawdę opowieść tak jasna i tak szczegółowa, że i najmniéj dowierzający umysł powinien był nią się zadowolnić zupełnie. Wszakże jedna okoliczność psuła tu wszystko, a mianowicie ów napad brawów, wypadek za bardzo ważny i rozgłośny, aby o nim można było zapomniéć, lecz o którym również nikt nie pewnego nie umiał powiedziéć; on to wmieszany do téj całéj sprawy, gmatwał ją i dziwną jakąś tajemnicą osłaniał. Półgłosem, z ust do ust podawano sobie imię don Rodriga i pod tym względem wszyscy się na jedno zgadzali, co zaś do innych szczegółów téj sprawy, to nikt nic z nich nie mógł zrozumiéć i każdy tworzył sobie inne wnioski. Mówiono wiele o dwu brawach, których we wsi nad wieczorem widziano, i o tym trzecim, który stał we drzwiach gospody, lecz czyż tak błaha okoliczność mogła coś wyjaśnić? Wprawdzie wypytywano właściciela gospody, kto byli ci ludzie, ale on tę tylko dawał wszystkim odpowiedź, iż teraz już nawet nie pamięta, czy owego wieczoru ktokolwiek doń wstępował i wystrzega! się popisywać z owém zwykłem swém zdaniem, że gospoda jego, to jak przystań na morzu. To jednak, co się wydawało rzeczą najbardziéj zagadkową i co wszelkie domysły obracało w niwecz, był ów pielgrzym, którego Stefan i Andrzej widzieli, ów pielgrzym, którego rozbójnicy, czy też brawi chcieli zabić i który następnie, jak mówili jedni, sam dobrowolnie z niemi poszedł, a jak utrzymywali inni, musiał być do tego przez nich zmuszony. Co-to był za jeden? Czy dusza z czyśćca, przybyła kobietom na pomoc; czy duch przeklęty jakiegoś niegodziwego oszusta pielgrzyma, który w porze nocnéj zstępował na ziemię i łączył się z temi, którzy pełnili straszne rzemiosło, tak mu dobrze znane za życia, czy pielgrzym prawdziwy z ciała i kości, którego zbóje chcieli zabić z obawy, aby nie narobił wrzawy i całéj wioski nie zbudził, czy wreszcie (bo i tak daleko przypuszczenia sięgały!) jeden z brawów za pielgrzyma przebrany? Różnie o tém mówiono, a domysły były tak dziwne, tak sprzeczne i tak rozmaite, Grizo z całą swą przebiegłością i sprytem nigdy-by dociec nie zdołał, kim naprawdę mógł być ów zagadkowy pielgrzym, gdyby w tym razie za podstawę jego sądu miały mu służyć jedynie gawędy wieśniaków. Lecz, jak o tém wie już czytelnik, to właśnie, co dla innych stanowiło nierozwikłaną, zagadkę, dla Griza było rzeczą najbardziéj jasną z całéj téj sprawy i posłużyło mu do należytego zrozumienia innych wiadomości, które, albo sam zebrał, albo których mu dostarczyli jego pomocnicy, wkrótce mógł z nich utworzyć dość jasne i zwięzłe sprawozdanie i z niém do pana pośpieszyć. Don Rodrigo zamknął się z nim natychmiast w swoim pokoju, a po chwili wiedział już o najściu na plebanię i rozpaczliwym planie biednych narzeczonych, co wyjaśniając dostatecznie przyczynę pustego mieszkania Agnieszki i dzwonu na trwogę, usuwało przypuszczenie, jakoby w zamku miał się jakiś zdrajca znajdować. Następnie wierny sługa zawiadomił pana o ucieczce narzeczonych; ucieczkę tę również łatwo można było objaśnić, czy to przestrachem młodej pary, któréj wyprawa tak się nie powiodła, czy jakąś wiadomością o najściu brawów na domek Agnieszki, którą usłyszeli na ulicy wówczas, gdy już całą wioskę opanował ów wielki zamęt. Na ostatku Grizo powiedział, iż uciekający schronili się do Pescarenico; daléj nie sięgały jego wiadomości. Don Rodrigo doznał pewnego zadowolenia na myśl, iż nikt go nie zdradził, i że nie pozostało jawnych śladów jego zbrodniczego zamiaru, lecz, jakże przelotném i błahém było owo zadowolenie! — Uciekli razem! — zawołał — razem! O, i ten mnich przeklęty! Ten mnich! — powtarzał gryząc palce, głosem ochrypłym, zmienionym, który z trudnością zdawał się wydobywać ze ściśnionego gardła; straszny był i odrażający w téj chwili, tak straszny, tak odrażający, jak owe namiętności, które nim miotały. — Ten mnich mi za to odpowie! Grizo! albo nie jestem już don Rodrigo, albo... tak, ja muszę wiedziéć... ja muszę znaleść... dziś jeszcze, dziś, słyszysz? dziś chcę wiedziéć, gdzie się ukryli. Póki się o tém nie dowiem, nie zaznam chwili spokoju. Grizo! Do Pescarenico natychmiast; pytaj, szukaj, musisz ich znaleść... Cztery skudy odbierzesz zaraz, a moja opieka nie opuści cię nigdy. Opieka i wdzięczność, rozumiesz? Dziś wieczorem muszę już wiedziéć o wszystkiém. A jeszcze ten łotr, ten mnich...! ta żmija w kapturze!
Grizo znów wybiegł na zwiady i tak mu się szczęśliwie powiodło, że tegoż jeszcze wieczora mógł dostarczyć swemu czcigodnemu panu upragnionych wiadomości, a stało się to w sposób następujący:
Wiadomo, że jedną z największych pociech w tém życiu jest przyjaźń, a jedną z najwyższych pociech przyjaźni możność powierzania komuś swych tajemnic. Otóż przyjaciół niepodobna tak podzielić na pary, jak naprzykład małżeństwa; każdy prawie człowiek, stosując to zdanie do ogółu, ma ich kilku co najmniéj; stąd wytwarza się łańcuch, którego ostatecznego ogniwa, nikt, żaden mędrzec nawet odkryć nie potrafi. Skoro więc jaki przyjaciel pozwala sobie na przyjemność powierzenia tajemnicy innemu przyjacielowi, to i ten ostatni może zapałać chęcią doznania takiej saméj przyjemności. Wprawdzie przyjaciel, powierzający tajemnicę, wymaga zwykle, aby ten, kto się o niéj dowiaduje, dla siebie ją tylko zachował, a taki warunek, gdyby go wypełniano i brano w ścisłém, dosłowném znaczeniu, zapewniałby wprawdzie przechowanie i nadal owéj tajemnicy, lecz jednocześnie nowego jéj posiadacza pozbawiłby przyjemności powierzenia jej komuś trzeciemu. Z praktyki wszakże codziennego życia możemy się łatwo przekonać, iż niemal każdy, przyrzekający dochować święcie powierzonéj sobie tajemnicy, pomimo to uważa za stosowne, a nawet za konieczne zawiadomić o niéj jednego tylko najlepszego swego przyjaciela i to pod tym samym warunkiem, pod którym i on się o niéj dowiedział. I tak, z ust do ust, od najlepszego, najbardziéj pewnego przyjaciela do innych, niemniéj pewnych przyjaciół, tajemnica przebiega wkrótce przez cały ów olbrzymi łańcuch przyjaźni, i w ostatku dochodzi do uszu ludzi, którzy w przekonaniu tego, kto pierwszy puścił ją w obieg, nigdy, przenigdy dowiedziéć się o niéj nie byli powinni. Jednak, gdyby każdy dwu tylko miał przyjaciół: jednego, który mu coś powierza i drugiego, któremu śpieszy powtórzyć to, co mu pierwszy powierzył, wówczas tajemnica nie mogłaby się zbyt szybko rozszerzać, lecz zdarzają się ludzie szczęśliwi, którzy przyjaciół liczą na setki, a każda tajemnica, gdy już raz w drodze swéj natrafia na jednę z takich osobistości, bywa natychmiast porwaną w istny wir i zaczyna pędzić i kołować z taką szybkością, iż nikt już nie jest w stanie jéj obrotów wyśledzić. Autorowi naszego rękopismu nie udało się nigdy dowiedziéć napewno, przez ile-to ust przechodziła owa tajemnica, którą Grizowi polecono wyśledzić; powiada on tylko, że poczciwy człowiek, który uciekających odwoził do Monzy, a następnie kobietami się tam opiekował, po południu już ze swoim wozem powróciwszy do Pescarenico, w drodze do domu spotkał pewnego serdecznego przyjaciela, któremu pod wielkim sekretem opowiedział o swoim dobrym uczynku, tudzież o wszystkiém, co widział i słyszał w Monzy. W parę godzin potém Grizo wracał już śpiesznie do zameczku, niosąc panu wiadomość, iż Łucya z matką znalazły schronienie w klasztorze w Monzy, a Renzo udał się do Medyolanu.
Dowiedziawszy się o tém, że się narzeczeni rozstali, don Rodrigo doznał wielkiego zadowolenia, a jednocześnie zbudziła się w nim znowu słaba nadzieja, iż być może, że swój zamiar występny potrafi jeszcze doprowadzić do skutku. Całą noc prawie przemyśliwał, w jaki sposób dałoby się to najlepiej wykonać i następnego poranku miał już w swéj głowie (lwa plany gotowe: pierwszy wyraźny i pewny, który postanowił wykonać bezzwłocznie, drugi, mniéj jasny, który na późniéj odłożył. Ów pierwszy plan na tém polegał, aby natychmiast wysłać Griza do Monzy dla zasiągnięcia bardziéj szczegółowych wiadomości o Łucyi i dla przekonania się, czy można cośkolwiek przedsiębrać. Zaraz więc kazał wiernego sługę przywołać do siebie, oddał mu cztery skudy, nie szczędząc przytém pochwał za owę zręczność i spryt, które wczoraj wykazał, a w ostatku polecił mu spełnienie nowego zlecenia.
— Panie... — rzekł nieśmiało Grizo.
— Co, nie rozumiesz? nie mówiłem-że dość jasno i wyraźnie?
— Rozumiem dobrze... ale... czyżby jaśnie wielmożny pan nie mógł posłać tam kogo innego...
— A toż dlaczego?
— Jaśnie wielmożny panie, przecież i skóry własnéj nie pożałuję dla mojego pana, to mój obowiązek, ale wiem również, że i jaśnie wielmożny pan ceni życie swoich wiernych sług.
— A więc?
— Jaśnie wielmożny pan wie przecież dobrze o owych piętnach, które noszę na sobie i... Tu, osłania mię pańska opieka, nie mam się czego obawiać, nasz sędzia jest przyjacielem jaśnie wielmożnego pana, siepacze czują dla mnie pewien szacunek, a i ja również... wprawdzie nie jest-to rzecz zbyt chwalebna... ale, chcąc miéć spokój... staram się żyć z niemi w przyjaźni. W Medyolanie liberya jaśnie wielmożnego pana jest znaną, ale w Monzy... tam, tam mnie dobrze znają natomiast. I, jaśnie wielmożny panie... nie mówię tego tak, byle tylko gadać, ale rzecz to pewna, że, gdyby ktoś mógł oddać mię w ręce sprawiedliwości, lub głowę moję przedstawić, toby świetny zrobił interes. Dostałby ni mniéj, ni więcéj tylko sto skudów w zlocie, a oprócz tego miałby jeszcze prawo uwolnić dwu bandytów.
— A! do kroćset, to mi zuch z ciebie! — zawołał don Rodrigo — wiesz, że w téj chwili przypominasz mi niezmiernie owego kundla, który choć niby zajadle szczeka na przechodniów, do połowy się tylko za bramę wysuwa i ogląda się trwożnie na swego pana i lada chwila gotów uciec do najdalszego kątka podwórza.
— Zdaje mi się jednak, jaśnie wielmożny panie, żem nie raz dał dowód...
— A więc? więc — odrzekł Grizo, któremu naraz w skutek podrażnienia miłości własnéj, wróciła cała odwaga — więc niech jaśnie wielmożny pan raczy zapomniéć o tém wszystkiém, com powiedział sercu mam lwią odwagę, szybkości w biegu i zając-by mi pozazdrościł, jestem na pańskie rozkazy.
— O! tak, to lubię. Wszakże samego cię do Monzy nie puszczę. Zabierzesz z sobą dwu najdzielniejszych, choćby Sfregiata i Tiradritta i śmiało w drogę. A pamiętaj, żeś Grizo. Zresztą czegożbyś się tak bardzo miał lękać? Trzech takich zuchów razem! Ciekawym, komu-by przyjść mogła ochota zaczepiać was, lub pytać, co wy za jedni! Sądzę, że i panom siepaczom w Monzy nie tak dalece jeszcze życie obrzydło, aby dla jakichś stu skudów chcieli je na tak wielkie niebezpieczeństwo wystawiać. A zresztą, zresztą czyż to już mnie w tamtéj okolicy nie znają, czy moja liberya i moja służba nic tam nie znaczy!?

Po tym wstępie, którego celem było nieco Griza zawstydzić, don Rodrigo udzielił mu potrzebnych wskazówek i przestróg. Grizo wysłuchał ich uważnie, pożegnał pana i zabrawszy dwu towarzyszy ruszył w drogę. Minę miał wesołą i udawał zucha, jednak w duszy przeklinał srodze i piętna, które nosił na skórze, i Monzę i kobiety i zachcianki jaśnie wielmożnych. Kroczył jak ów wilk, który przyciśnięty głodem, z zapadłemi bokami, z żebrami, wystającemi tak silnie, iż wszystkie dałyby się z łatwością policzyć, opuszcza swe góry, na których nie ma nic oprócz śniegu i ostrożnie zbiega na równiny, zatrzymuje się co chwila z podniesioną łapą, kręci ogonem,
pysk podnosi i wciąga chciwie, wiatr przeniewierczy,

chcąc się przekonać, czy nie przynosi zapachu człowieka lub broni, i uszy ostre nastawia i trwożnie pogląda dokoła, a w jego czerwonych, krwią nabiegłych oczach, błyszczy żądza łupu i strach myśliwych, tych wrogów śmiertelnych. Na wypadek, gdyby ktoś z moich czytelników chciał się dowiedziéć skąd właściwie pochodzi ów urywek wierszy, który przytoczyłem, muszę powiedziéć, że wyczytałem go w pewnéj dziwnéj, pełnéj spraw czartowskich, opowieści o Longobardach i wojnach krzyżowych, opowieści, nie wydanéj dotychczas, lecz mającéj się już wkrótce w druku ukazać, któréj, jak sądzę, przeznaczoném jest wielki rozgłos wywołać. Wiersz ów przytoczyłem dlatego, że mi się bardzo podobał i że uzupełniał moje porównanie, a wyjawiam, skąd go poczerpnąłem najprzód dlatego, aby nie przywłaszczać sobie cudzéj własności, powtóre, aby ten mój postępek nie został mi policzony za fortel, użyty w celu wykazania, że ja i autor owéj opowieści jesteśmy jakby bracia rodzeni, i że mam prawo szperać w jego rękopismach, jakby w moich własnych.
Inną rzeczą, która w téj chwili niezmiernie żywo zajmowała don Rodriga, było wynalezienie sposobu uniemożebniającego dla Renza widywanie się z narzeczoną i powrót do wioski rodzinnéj. W tym celu postanowił rozsiewać w okolicy pogłoski o niebezpieczeństwach i zasadzkach, czekających tu na Renza, które, przechodząc z ust do ust, powinny były dojść i do niego i pozbawić go ochoty powrotu do domu. Uważał to jednak za półśrodek tylko; w jego przekonaniu byłoby najlepiéj pozbyć się chłopaka raz na zawsze, zmuszając go do opuszczenia medyolańskiéj prowincyi; że dla dopięcia tego celu skuteczniéj od siły zbrojnéj, mogła, mu siła prawa posłużyć. I tak nieźle byłoby naprzykład, nadać większe znaczenie owemu nocnemu najściu na plebanię, przedstawić je, jako bunt przeciwko władzy i prawu i za pomocą doktora gmatwacza-kręciela dać do zrozumienia panu sędziemu, że na wypadek takiéj doniosłości warto zwrócić uwagę, a nawet wydać rozkaz schwytania Renza. Lecz i o tém również pomyślał, że jemu osobiście nie przystoi wdawać się w brudną tę sprawę; więc, aby sobie dłużéj głowy nie suszyć, postanowił zwierzyć się zaraz szanownemu doktorowi, nie całkowicie, co prawda, ale na tyle tylko, by mógł jego życzenie zrozumiéć. Nowe prawa co rok wychodzą, tyle już ich jest! — myślał sobie — a doktór to przecież głowa nielada; najpewniéj potrafi coś wyszperać, w jakąś gmatwaninę wplątać tego hultaja, w przeciwnym razie powiem, że nie wart swego przydomku i zmienię mu nazwę. — Ale (zważcie-no tylko, jak to się nieraz dziwnie dzieje na tym naszym świecie!) w czasie, gdy don Rodrigo myślał o doktorze, jako o człowieku, który najprędzéj mógł mu w téj sprawie dopomódz, inny człowiek, człowiek, którego najmniéj można było o to posądzać, krótko mówiąc sam Renzo we własnéj osobie pracował gorliwie nad spełnieniem życzeń swego wroga, a tak wybornie zabrał się do tego, że żaden doktór nie potrafiłby nic lepszego wynaléść.
Znałem pewnego chłopca niezmiernie żywego, a nawet, co prawda; zanadto żywego, który pomimo to, zawsze i we wszystkiém chciał postępować, jak ludzie dorośli; otóż widziałem go nieraz, gdy nad wieczorem zapędzał na nocne leże stado morskich świnek, które na dzień do ogródka wypuszczał. Mały pasterz chciałby je wszystkie razem, porządnie do budki zapędzić; lecz, praca daremna! bo w czasie, kiedy dopędza jedną, która na prawo zemknęła, innych dwie, trzy, cztery ze stada uciekły i rozpierzchły się w różne strony. Zrazu niecierpliwił się i gniewał nieborak, lecz kończyło się na tém, że on musiał się zastosować do nawyknień niesfornéj swéj trzody i najprzód zapędzał te, które znajdowały się najbliżéj, potém zbierał resztę, biorąc po jednéj, po dwie, lub trzy naraz, tak, jak mu się nawinęły pod rękę. Coś podobnego wypadło i nam uczynić z głównemi osobami naszéj opowieści: umieściwszy już Łucyę w klasztorném schronieniu, pośpieszyliśmy od niéj do don Rodriga, a teraz znowu wypada nam go opuścić i podążyć do Renza, któregośmy zupełnie z oczu stracili.
Otóż, po bolesném rozstaniu się z narzeczoną, Renzo szedł z Monzy do Medyolanu, a co się wówczas w jego duszy działo, każdy łatwo odgadnie. Opuścić dom, porzucić rzemiosło, odczuć całą gorycz rozstania się z Łucyą, znaléść się teraz na drodze, niewiedząc dokąd go zaprowadzi, niewiedząc, gdzie dziś złoży skołataną głowę; i wszystko to z przyczyny tego łotra! Gdy myśl swą zatrzymywał na jednéj, lub drugiéj z tych smutnych okoliczności, czuł, że go wściekły gniew ogarniał i pragnął zemsty, zemsty strasznéj; lecz po chwili przypomniał sobie owę modlitwę, którą wraz z innemi za świętobliwym zakonnikiem powtarzał; i uspakajał się, a choć wrzał w nim jeszcze gniew tłumiony, mijając obraz na murze, lub skromną kapliczkę, zatrzymywał się, pochylał głowę i modlił się z całéj duszy: tak, iż w ciągu téj drogi w myśli swéj, co najmniéj dwadzieścia razy uśmiercał don Rodriga i tyleż razy przywoływał go napowrót do życia. Droga z Monzy do Medyolanu, naówczas całkiem schowana, jakby w rowie między dwu wysokiemi brzegami, była pełna błota, kamieni i głębokich wkolejeń, które po deszczu zmieniały się w strumyki, a w pewnych miejscach, bardziéj wklęsłych, rozlewały się po całéj drodze, tworząc jeziorka, które na łódce można byłoby przebywać. W takich miejscach strofa ścieżka, wiodąca w górę, po brzegu, w której od czasu do czasu, były porobione jakby stopnie z ziemi, świadczyła, iż przechodnie inną sobie drogę obrali przez pola. Renzo, skorzystał z jednéj z takich ścieżyn, aby się wydostać z parowu, i znalazłszy się na miejscu odkrytém ujrzał nagle ów gmach olbrzymi medyolańskiéj katedry, który na rozległéj równinie stał biały i samotny, jakby nie w wielkiém mieście, lecz na pustyni się wznosił; na ten widok stanął, jak wryty, zapominając o wszystkich swych troskach, wpatrzony w ten ósmy cud świata, o którym tyle się jeszcze w dzieciństwie nasłuchał. Lecz, po niejakiéj chwili, zwrócił się w stronę przeciwną i na dalekim widnokręgu spostrzegł łańcuch gór rodzinnych, a wpośród nich jasno i wyraźnie wydzielające się od reszty fantastyczne kształty ukochanego Resegone; drgnął, serce mu się ścisnęło z niewymowną tęsknotą i żalem patrzał przez czas pewien w tamtę stronę, potem głowę zwiesił i poszedł dalej. Stopniowo, obok gmachu katedry, jakby z ziemi, zaczęły wyrastać inne dzwonnice, wieże, kopuły i dachy, wtedy znów spuścił się do parowu na drogę właściwą, jeszcze szedł przez czas pewien, a gdy już spostrzegł, że od miasta niewielka tylko przestrzeń go dzieli, zbliżył się do jakiegoś przechodnia i ukłoniwszy mu się, jak umiał najgrzeczniéj, rzekł:
— Przepraszam szanownego pana.
— A czego to chcesz, mój chłopcze?
— Czy szanowny pan, z łaski swojéj nie mógłby mi powiedziéć, którędy to się idzie do klasztoru kapucynów, gdzie mieszka ojciec Bonawentura?
Ten, do kogo Renzo udał się z zapytaniem, był-to człowiek dostatni, mieszkający w pobliżu Medyolanu; przed paru godzinami przybył on do miasta dla ułatwienia jakichś swoich interesów, lecz nic nie wskórawszy śpieszył teraz do domu i owa zwłoka, spowodowana przez zapytanie młodego wieśniaka, co prawda wcale nie na rękę mu była. Pomimo to jednak, bez najmniejszéj oznaki zniecierpliwienia bardzo grzecznie odpowiedział: — mój miły chłopcze, mamy kilka klasztorów w mieście; wypadałoby, abyś mi jaśniej wytłómaczył, którego mianowicie szukasz. — Wówczas Renzo wyjął z zanadrza list ojca Krzysztofa i podał go owemu panu, który przeczytawszy na nim: Wschodnia brama, oddał go mówiąc — Jesteś na dobréj drodze, klasztor, którego szukasz, znajduje się w pobliżu. Widzisz tę uliczkę na prawo? to droga najkrótsza, idąc po niéj w parę minut dojdziesz do rogu długiego i niskiego budynku: to szpital, pójdziesz wzdłuż rowu, który go otacza, i znajdziesz się prosto przed Wschodnią bramą. Za nią, o jakie trzysta, lub czterysta kroków, zobaczysz placyk, a na nim piękne, duże wiązy: tam klasztor; droga prosta, zmylić się niepodobna. Boże dopomóż, mój chłopcze. — Domawiając tych słów, ukłonił się grzecznie i odszedł. Renzo był bardzo zdziwiony i zbudowany tym miłym sposobem, w jaki mieszkańcy miasta przemawiają do wieśniaków; nie wiedział, że dzień ów był dniem niezwyczajnym, dniem, w którym jaśnie wielmożni nawet uchylali czoła przed nędznym motłochem. Poszedł drogą, którą mu wskazano i wkrótce znalazł się przed Wschodnią bramą. Byłoby jednak wielkim błędem, gdyby czytelnik z nazwą téj bramy chciał łączyć w swym umyśle wszystkie te obrazy, które dziś tak silnie z nią się splotły. W owym czasie droga do niéj wiodąca biegła prosto tylko na przestrzeni szpitalnego muru, a daléj już wąskiém pasemkiem wiła się pomiędzy dwoma żywopłotami. Bramę składały dwa filary, przykryte wielką szopą, ochraniającą podwoje, a po jednéj stronie znajdowała się budka dla straży celnéj. Wały nie miały prawidłowego, równego spadku, miejscami były niższe, miejscami wyższe, ziemię dokoła pokrywały kupy śmiecia i skorupy potłuczonych garnków. Ulicę, która wówczas od bramy wiodła w głąb miasta, możnaby porównać do téj, którą dziś widzimy wchodząc do Medyolanu przez bramę Tosa. Mały rowek przechodził przez jéj środek, dzieląc ją jakby na dwie kręte uliczki pełne kurzu, lub błota, stosownie do pory roku i pogody, W miejscu, w którem znajduje się podziśdzień zaułek, zwany Borghetto, rowek znikał w błotnistym rynsztoku. Tu stała kolumna z krzyżem na wierzchu, zwana kolumną świętego Dyonizego: na prawo i na lewo ciągnęły się sady, otoczone żywopłotami, a wpośród nich od czasu do czasu widniały domki, po największéj części zamieszkałe przez praczki. Renzo wchodzi, już przeszedł pod bramą, nikt ze straży uwagi nań nie zwrócił; ta okoliczność, co prawda dość mu się dziwną wydała, bo jeszcze w swéj wiosce od ludzi, którzy mogli się tém poszczycić, iż byli w Medyolanie, nasłuchał się wiele o nielitościwych badaniach, o przetrząsaniu rzeczy i szukaniu po kieszeniach, którym każdy wieśniak, przybywający do miasta, poddać się musiał. Ulica była pusta, tak, iż gdyby nie ów gwar oddalony, który mu dolatywał do uszu i który jakiś wielki ruch zapowiadał, mogłoby mu się wydać, iż wstępuje do miasta opuszczonego przez mieszkańców. Idąc daléj spostrzega na ziemi jakieś białe i miękkie pasy, niby pasy śniegu; coby to być mogło? boć przecież pewno nie śnieg, który nie zwykł padać tak pasemkami, a do tego jeszcze w téj porze roku. Nachyla się więc, przygląda się bliżéj, dotyka ręką: to mąka! — Muszą jéj miéć do zbytku tu w Medyolanie — pomyślał sobie — kiedy ten dar boży w taki sposób marnują. No, proszę, a w nas wmawiają, że głód wszędzie panuje! Nie ma co, piękny sposób wymyślili, aby biedni ludziska po wsiach siedzieli cicho! — Lecz o kilka kroków daléj, gdy się znalazł przed kolumną, u jéj podnóża spostrzegł coś jeszcze bardziéj dziwnego; na stopniach podsłupia były rozsypane jakieś okrągłe przedmioty, które wszakże nie mogły być kamieniami i które, gdyby je ujrzał na stole piekarza, nie zawahałby się ani na chwilę nazwać bochenkami chleba. Renzo nie śmiał jednak tak prędko swoim oczom uwierzyć: to miejsce co prawda wcale było nie dla chleba! — Zobaczymy, co to być może? — powiedział półgłosem, zbliżył się do kolumny, pochylił się, podniósł jeden z tych zagadkowych przedmiotów: był-to istotnie bochenek chleba, a z tak białéj, z tak pięknéj mąki, iż w jego wiosce chyba w wielkie święta jadano podobny. — Doprawdy, to chleb! — zawołał głośno, tak wielkiém było jego zdumienie: — toż tak go sieją w tém mieście? i to w roku nieurodzajnym? i nikt nawet téj pracy sobie zadać nie raczy, aby go podnieść, kiedy upadnie? Czyżbym miał trafić przypadkiem do krainy mlekiem i miodem płynącéj? — Po odbyciu dziesięciomilowéj przechadzki na chłodném powietrzu poranku, widok owego chleba, oprócz silnego zdumienia obudził w naszym chłopaku nie mniéj silny apetyt. — Mam-że go wziąć, czy lepiéj tu go zostawić? — pytał sam siebie — e! rzucili go przecież, jakby dla psów, niechże zeń i poczciwy człowiek skorzysta. Zresztą, gdyby się zjawił właściciel tego chleba, to mu zań zapłacę. — I schował do kieszeni bochenek, który miał w ręku; potém wziął inny, włożył go do drugiéj kieszeni; i trzeci z ziemi podniósł, lecz już tego nie schował, jeno zaraz jeść zaczął. Odszedł od kolumny, podążając w stronę klasztoru, którego szukał i nie mogąc się wydziwić, co to wszystko ma znaczyć. Zaledwie kilka kroków postąpił, spostrzegł ludzi, zbliżających się w tę stronę od środka miasta; znów się zatrzymał i zaczął się przyglądać uważnie tym, którzy szli na przedzie. Było ich troje: mężczyzna, kobieta i mały chłopak, podążający za niemi; każdy z nich dźwigał jakiś ciężar, który zdawał się jego siły przechodzić; każdy dziwnie jakoś wyglądał. Całe ubranie obsypane mąką; twarze zaognione, także ubielone mąką; szli powoli, zgięci pod ciężarem, który dźwigali, a oprócz tego, z wyrazu ich twarzy, mogłoby się zdawać, że przy poruszeniu czują ból w całém ciele, jakby w skutek silnego potłuczenia. Mężczyzna miał na plecach wielki wór mąki, który był przedarty miejscami i z którego, przy każdém potknięciu się lub silniejszém poruszeniu tego, co go dźwigał, wysypywało się trochę mąki na drogę. Lecz stokroć dziwniejszą jeszcze była postać kobiety: wyglądała ona jak olbrzymi wańtuch, albo jak wielki, pękaty garnek z dwoma uszkami umieszczony na bosych, aż za kolana obnażonych, nogach, które krokiem niepewnym i chwiejnym szły naprzód. Po chwili Renzo mógł się przekonać, że ów niby wańtuch, czy téż garnek, był zwyczajną spódnicą, którą kobieta trzymała za brzegi i w któréj było tyle mąki, ile tylko dało się zmieścić, a nawet i więcéj, bo przy każdém poruszeniu sporo się jéj wysypywało. Chłopiec niósł na swéj głowie podtrzymując go oburącz kosz pełny chlebów, lecz ponieważ nogi miał krótsze od nóg swych rodziców, pozostawał w tyle, a chcąc ich dopędzić, od czasu do czasu kroku przyśpieszał, przez co kosz tracił równowagę i jeden lub dwa bochenki spadały na ziemię.
— Wyrzuć, wyrzuć jeszcze jeden, ty hultaju jakiś! — powiedziała kobieta z gniewem zwracając się ku chłopakowi.
— Ja ich nie wyrzucam, same spadają, cóż mam począć? — odpowiedział chłopak.
— O dziękuj Bogu, że mam ręce zajęte, bo!... — zawołała kobieta, potrząsając pięściami, jak gdyby już synalka miała w swojéj mocy, i w skutek tego gwałtownego ruchu rozsypała daleko większą ilość mąki, niż ta, która była potrzebną do zrobienia dwu bochenków, takich jak te, które przed chwilą z kosza wypadły. — Ot, dałabyś mu pokój — rzekł mężczyzna — wrócimy potém, aby je zabrać, albo ktoś inny je z ziemi podniesie. Przez czas tak długi cierpieliśmy niedostatek, że teraz, kiedy i nam się wreszcie coś z darów bożych dostało, powinniśmy używać ich w spokoju, i zgodzie.
Tymczasem inni ludzie od strony bramy nadchodzą, a jeden z nich zbliżając się do kobiety, niosącej mąkę, pyta ją — a którędy to się po chleb idzie?
— Naprzód, daléj — odpowiedziała kobieta, a następnie, gdy już się o jakie dziesięć kroków od nich znalazła, z gniewem dodała: — ci szkaradni wieśniacy gotowi tak się zawinąć tam w piekarniach i składach, że i dla nas już nic nie zostanie.
— Nie masz się czém dręczyć, każdy chce coś dostać; zresztą, nie ma już głodu, będzie obfitość, dostatek — spokojnie odpowiedział mężczyzna.
W skutek téj sceny, jakotéż i wielu innych, niemniéj dziwnych rzeczy, które widział i słyszał dokoła, nasz Renzo przyszedł wreszcie do przekonania, że trafił do miasta, w którem bunt się rozpoczął i że to był właśnie dzień podbojów, to jest taki dzień, w którym każdy, jeden mniéj, drugi więcéj, stosownie do chciwości i siły, zagarnia cudzą własność, płacąc za nią pięściami. Pomimo, iż w jak najkorzystniejszém świetle życzylibyśmy naszym czytelnikom przedstawić Renza, jednak ścisłość historyczna wymaga, abyśmy powiedzieli, iż pierwszém uczuciem, którego doznał, było uczucie wielkiego zadowolenia. Tak mało miał powodów do cieszenia się ze zwykłego porządku rzeczy, iż wszystko, co w jakibądź sposób mogło przyczynić się do jego obalenia, przez to samo musiało mu być przyjemném. Zresztą, nie należąc bynajmniéj do ludzi wyższych umysłem nad wiek, w którym żyją, i on też podzielał owo przekonanie ogółu, że brak chleba został wywołany sztucznie przez piekarzy i kupców handlujących zbożem, i gotów był uznać za dobry i godziwy wszelki środek, który mógł posłużyć do wydarcia z ich rak pożywienia, tak nielitościwie odmawianego przez nich całej zgłodniałéj ludności. Pomimo to jednak, postanowił nie brać czynnego udziału w ruchawce i cieszył się w duchu, że może się udać, pod opiekę kapucyna, który da mu przytułek i radą swą wesprze. Temi myślami zajęty, przyglądając się ciekawie coraz nowym zdobywcom, którzy nadciągali obciążeni łupem, przebył wreszcie owę niewielką przestrzeń, która go jeszcze od klasztoru dzieliła.
Na tém miejscu, gdzie dziś wznosi się ów piękny pałac o wysokim krużganku, znajdował się podówczas placyk, który znikł tak niedawno, iż go jeszcze niejeden z moich czytelników pamięta, a na owym placyku w głębi stał kościół i klasztor ojców kapucynów z czterema rozlożystemi wiązami u wejścia. Możemy powinszować tym naszym czytelnikom, którzy nie widzieli już owego placyku; jest-to dowód, że bardzo są młodzi i że, co samo przez się z tego wynika, nie mieli jeszcze czasu zbyt wielkiéj liczby niedorzeczności popełnić.
Renzo poszedł prosto ku bramie klasztornéj, schował w zanadrze pół bochenka, które mu jeszcze pozostało i pociągnął za sznurek od dzwonka. Otwarła się mała furtka, opatrzona kratą, a w niéj okazała się twarz furtyana, który zapytał Renza, kim jest i czego sobie życzy.
— Przybywam ze wsi; przynoszę list od ojca Krzysztofa do ojca Bonawentury.
— Oddajcie mi go — rzekł furtyan, przesuwając rękę przez kratę.
— Nie, nie, ja osobiście muszę mu go wręczyć.
— Ojca Bonawentury niema w klasztorze.
— To proszę mię wpuścić, zaczekam na niego.
— Jak na teraz nie wolno mi nikogo wpuszczać do klasztoru, ale usłuchajcie mojéj rady; możecie zaczekać na powrót ojca Bonawentury w kościele, będzie to najlepiéj. — I domawiając tych wyrazów zamknął furtę. Renzo stał przez chwilę, obracając list w ręku. Potém skierował się ku drzwiom kościelnym, jakby chciał z rady furtyana skorzystać, lecz na pół drugi już osądził, że choć owa rada była bardzo dobra, warto było-by jednak, choć na chwilkę, zajrzeć do miasta i dowiedziéć się, co tam się teraz dzieje. Przeszedł przez placyk, znalazł się na ulicy i zatrzymał, skrzyżowawszy ręce na piersiach, poglądając ciekawie w stronę, gdzie ruch był największy i skąd najsilniejszy dolatywał hałas. Wkrótce wir go porwał. — Warto zobaczyć to zbliska — powiedział sobie, dostał z zanadrza chleb rozpoczęty i żując go powoli poszedł ku środkowi miasta.
Teraz wypada nam opuścić go na chwilę i opowiedziéć czytelnikowi w sposób jak najzwięźlejszy i najkrótszy, powody owego buntu i jego początek; poczém znów pośpieszymy do Renza.


ROZDZIAŁ XII.

Był-to już z kolei drugi rok nieurodzajny. W roku zeszłym zapasy z lepszych czasów do pewnego stopnia zażegnały klęskę i lud, choć niezbyt syty, lecz też i niegłodny, wyczerpawszy zresztą wszelkie już owe zapasy dawniejsze, mógł się doczekać żniwa roku 1628, w którym to właśnie rozpoczyna się nasza opowieść. Otóż, upragnione żniwo wypadło gorzéj jeszcze niż uprzednie, a stało się to częścią z powodu zmiennéj, psującéj zasiewy pogody, która i w przyległych państwach wielkie poczyniła szkody, częścią zaś z winy samych ludzi. Spustoszenia i klęski, spowodowane wojną, ową chwalebną wojną, o któréj już uprzednio zrobiliśmy tu wzmiankę, były tak znaczne, że w częściach kraju najbliższych do miejsc, gdzie się powieść toczy, większa, niż zwykle ilość pól leżała odłogiem, gdyż ich właściciele, zamiast, jak lat ubiegłych, spokojnie rolę uprawiać, pracując na chleb dla siebie i innych, musieli teraz rzucać swe domy i mienie i jako nędzni żebracy tułać się po świecie, żyjąc z jałmużny miłosiernych ludzi. Powiedziałem: większa, niż zwykle ilość pól leżała odłogiem; ponieważ niesłychanie wielkie podatki, któremi tak bezlitośnie, tak nierozsądnie, z taką chciwością obciążano rolników; zwykłe nawet w czasie pokojowym postępowanie wojsk, rozlokowanych po wsiach, postępowanie, które na podstawie smutnych ówczesnych świadectw, dałoby się chyba porównać do postępowania nieprzyjaciela barbarzyńcy; wreszcie wiele innych przyczyn, których tu przytaczać nie będę, od pewnego już czasu przygotowywały w całéj prowincyi smutne następstwa, tak, iż okoliczności i szczegóły, o których teraz mówiłem, były tylko bardziéj gwałtownym objawem chronicznéj zadawnionej choroby. Jeszcze i tego nawet, tak nędznego plonu, nie zdołano znieść z pola, gdy już ściąganie podatku z żywności dla wojska i towarzyszące mu zawsze nadużycia tak znacznie go uszczupliły, że niedostatek dał się czuć odrazu, a z niedostatku, jako konieczne bolesne jego następstwo, wynikła drożyzna.
Lecz, skoro już raz, w jakimś kraju, objawi się tak smutny stan rzeczy, wówczas zwykle się zdarza (przynajmniéj tak się zdarzało dotychczas, a jeżeli i teraz, pomimo tylu mądrych ksiąg, napisanych przez tylu mądrych ludzi, bywa coś podobnego, nic więc dziwnego, że w owe czasy musiało z daleko większą występować siłą) zdarza się więc, że znaczna część ludzi nabiera przekonania, iż złe urodzaje i niedostatek ogólny nie są prawdziwą przyczyną drożyzny i głodu. Nieraz zapominają o tém, że sami się obawiali, że sami przepowiadali tę klęskę i zaczyna im się zdawać, iż zboże jest, że go nawet bardzo wiele, a że przyczyna złego ta jest tylko, że go nie chcą sprzedawać w dostatecznéj ilości. Na prawdę dziwne przypuszczenie! a jednak odpowiada ogólnemu usposobieniu, bo jednocześnie gniew i nadzieję podsycał handlarzom zboża rzeczywistym czy też urojonym, właścicielom ziemskim, którzy nie odrazu cały zapas swego zboża sprzedali piekarzom, którzy musieli je kupować; słowem wszystkim tym, którzy mieli takowe w większéj, lub mniejszéj, ilości, albo tylko byli o to podejrzywani, przypisywano winę drożyzny i niedostatku; oni stawali się celem nienawiści ogółu, im złorzeczył cały tłum źle i dobrze odzianych ludzi. Wiedziano na pewno, gdzie są przepełnione składy i śpichrze, wymieniano nawet bajeczną liczbę worków ze zbożem, które się w nich znajdują, mówiono jako o rzeczy, nie ulegającéj najmniejszéj wątpliwości, że potajemnie wywożą olbrzymią ilość zboża do sąsiednich krajów, w których znowu z równém przeświadczeniem dowodzono, że całe ich zboże idzie do Medyolanu. Błagano zarządy i władze miejscowe, aby chciały wprowadzić w wykonanie pewne środki zaradcze, które lud i po dziś dzień uważa za zbawienne, dobre, niechybne, środki, za pomocą których ma się zaraz ukazać całe owo ukryte, zagrzebane, zamurowane zboże, a jego pojawienie się całą klęskę zażegnać. Władze do pewnego stopnia rozwinęły swą czynność: ustanowiły najwyższą cenę niektórych artykułów żywności, zagroziły karą tym, którzyby się nie zgadzali na sprzedawanie ich po takowéj cenie, wydały kilka innych jeszcze, nie mniéj dobrych, rozporządzeń. Ale, ponieważ na tym świecie wszelkie środki zaradcze, chociażby nawet najlepsze, nie posiadają własności zmniejszania apetytów, ani téż stwarzania żywności, któréj nie ma, i ponieważ w obecnym zwłaszcza wypadku, środki przedsiębrane z pewnością nie były takiemi, aby mogły przyczynić się do ściągania owéj żywności stamtąd, gdzie większy jéj był zasób, więc i klęska głodowa, zamiast ustępować, zwiększała się z każdą chwilą. Lud przypisywał jéj postęp temu, iż środki zaradcze były zbyt słabe i niedostateczne, i głośno domagał się wydania nowych, bardziéj stanowczych i surowych rozporządzeń. I na swe nieszczęście znalazł człowieka, który najzupełniéj odpowiedział jego życzeniom.
W czasie nieobecności gubernatora don Gonzala Fernandeza z Kordowy, który oblegał podówczas Casale del Monferrato, zastępował go w Medyolanie wielki kanclerz Antoni Ferrer, również hiszpan. On to spostrzegł, bo i któż zresztą mógłby tego nie spostrzedz, że umiarkowana cena na chleb, sama przez się jest rzeczą bardzo dobrą i osądził, a w tém właśnie była cała pomyłka, że jeden jego rozkaz wystarczy, aby ją sprowadzić. Ustanowił metę (tak tu zowią taryfę artykułów żywności), ustanowił metę na chleb, która byłaby wprawdzie najzupełniéj sprawiedliwą i dobrą, gdyby zboże sprzedawano, jak dawniéj, po trzydzieści trzy liry za moggio[5]; teraz jednak cena jego dochodziła do osiemdziesięciu. Postąpił więc w tym razie, jak owa podstarzała kobieta, która, aby się odmłodzić, fałszuje swą metrykę.
Nieraz, mniéj zgubne nawet i mniej nierozsądne rozkazy, z powodu swéj wadliwości i oporu, na który natrafiają już w samym ustroju społecznym, nie mogą wejść w życie; lecz nad rozporządzeniami Antoniego Ferrera czuwał lud cały, który widząc wreszcie swe najgorętsze życzenia uświęcone prawem, nigdyby nie ścierpiał, aby w wykonanie nie weszły. Natychmiast po ich ogłoszeniu zaczął się tłumnie cisnąć do piekarń, domagając się chleba, po cenie ustanowionéj przez wielkiego kanclerza, a w tém domaganiu się czuć owę wielką stanowczość i groźbę, które tylko rozdrażnienie, siła i prawo mogą wywołać, gdy działają wspólnie. Każdy łatwo zrozumie, co się dziać musiało z biednemi piekarzami! Rozczyniać, miesić, piec bez odpoczynku, bo lud, choć słabo, jednak uznawał, że bądź-co bądź dopuszcza się bezprawia, i nieustannie oblegał piekarnie, aby, póki czas i możność potemu, jaknajwięcéj skorzystać. Więc, jak już mówiłem, piec we dnie i w nocy, zwijać się, pocić, mordować, i nie z tego nic oprócz wielkich strat i jeszcze większego przestrachu, na prawdę, to przyjemność nie-lada! Lecz z jednéj strony władze, które karą groziły, z drugiéj, tłum rozjątrzony, który, skoro tylko dostrzegał, iż jakiś piekarz niezbyt chętnie poddaje się nowym przepisom, wnet się srożyć zaczynał i potężnym swym głosem groził mu, że sam potrafi sprawiedliwość Wymierzyć, owę sprawiedliwość ludu, która, jak wiadomo, należy do najmniéj dobrych na świecie, nie było więc rady, musieli rozczyniać, miesić, piec i sprzedawać. Wszakże, aby i nadal mogli działać w ten sposób, nie dość było rozkazów, ani nawet wielkiego strachu samych piekarzy; przedewszystkiém trzeba było, aby rzecz ta była możebną; co jednak w razie, gdyby jeszcze przez czas pewien stan taki miał potrwać, stawało się naj zupełniejszém niepodobieństwem. Piekarze wystawiali władzom miasta całą niesprawiedliwość ich postępowania, niepodobieństwo wytrwania dłużéj pod srogiém jarzmem, które im dźwigać kazano; objawiali wreszcie, że wszyscy razem porzucą rzemiosło i tylko w nadziei, że raz przecież wielki kanclerz opamięta się i zechce błąd swój zrozumieć, starali się jeszcze wytrwać czas pewien na swém stanowisku. Lecz Antoni Ferrer należał do rzędu tych ludzi, których dziś zowią ludźmi z charakterem, i odpowiadał piekarzom, że lata ubiegłe wielkie im zyski przyniosły, że znów świetnie będą zarabiać, gdy dobre czasy powrócą; mówił nawet, że pomyśli o tém, aby im wydać zapomogę pieniężną, a tymczasem kazał im bez zmiany daléj rzecz prowadzić. Czy na prawdę wierzył w to, co mówił, czy téż, choć się i przekonał, że smutne skutki jego edyktu nie dozwolą mu utrzymać się długo, chciał jednak, aby ktoś inny spełnił wstrętną czynność odwołania go, któż-to dziś zgadnie? to tylko jest pewném, że Antoni Ferrer nie chciał zmienić tego, co raz postanowił. W ostatku dekuryonowie (rada miejska, złożona ze szlachty, która przetrwała aż do dziewięćdziesiątego trzeciego roku zeszłego stulecia) zawiadomili listownie gubernatora o tém, co się dzieje w Medyolanie, prosząc go o ratunek i radę.
Don Gonzales, podówczas całkiem zatopiony w strategice i sztuce wojskowéj, zrobił to, co już niejeden z moich czytelników przewidział na pewno: wyznaczył radę, któréj polecił ustanowienie nowéj ceny na chleb, ceny odpowiadającéj obecnym warunkom, która mogłaby w zupełności zadowolnić tak piekarzy, jako téż i kupujących. Rada zebrała się i, po zamienieniu wielu ukłonów i grzecznych słówek, po wstępnych przemowach, westchnieniach, oznakach wahania się i smutku, po rozważeniu wielu projektów bez podstawy, po wielu naradach i wykrętach, czując, iż chcąc nie chcąc muszą coś postanowić, choć wiedzieli dobrze, w jak niebezpieczną grę się wdają, uradzili i postanowili wreszcie (innego wyjścia nie było) podnieść znacznie owę cenę na chleb. Piekarze odetchnęli swobodniéj, ale naród wściekał się z gniewu.
W przeddzień owego poranku, w którym Renzo przybył do Medyolanu, na ulicach i placach roiły się tłumy ludu, ożywione jedną myślą, opanowane jedném wielkiém uczuciem nienawiści i tłumionego jeszcze gniewu; przyjaciele, znajomi i ludzie, którzy widzieli się po raz pierwszy, bez uprzedniego porozumienia się, bezwiednie prawie zbierali się w kółka, jak krople rosy, rozsiane na jednéj pochyłości. Każda rozmowa wzmagała przeświadczenie o słuszności sprawy i coraz bardziéj jątrzyła tak mówców, jako téż i słuchaczy. Wśród tego tłumu, opanowanego szałem namiętności, byli też i ludzie z krwią zimną, którzy z niemałém zadowoleniem przyglądali się coraz bardziéj wzrastającemu zamętowi, a chcąc zeń skorzystać i, jak-to mówią, w mętnéj wodzie co najwięcéj ryb nałapać, wszelkich dokładali starań, aby jeszcze go zwiększyć i tu i ówdzie rozsiewali zdania i historyjki, które tak gładko umieją układać przebiegli oszuści, a w które tak łatwo i odrazu wierzą wzburzone umysły. Tysiące ludzi udało się na spoczynek z niejasném poczuciem tego, iż trzeba coś przedsiębrać, że coś się niezwykłego dziać będzie. O świcie place i ulice znów pełne były gromadek ludu: dzieci, kobiety, mężczyźni, rzemieślnicy, żebracy, wszyscy razem zbierali się w kółka; tu słychać było przyciszony gwar wielu głosów; tam ktoś jeden przemawiał do zebranych, którzy mu przyklaskiwali, daléj ktoś pytał najbliższego sąsiada o to, o co go również zapytywano przed chwilą, daléj jeszcze, ktoś inny powtarzał okrzyk, który mu do uszu doleciał; wszędzie dawały się słyszeć skargi, groźby, słowa wyrażające gniew lub zdumienie; one były treścią wszystkich rozmów tego tłumu.
Dość było jakiegoś bodźca, jakiegoś, choćby błahego powodu, aby słowa w czyn zamienić; powód taki nadarzył się też wkrótce. O wschodzie słońca, ze sklepów piekarzy zaczęli wychodzić chłopcy z koszami pieczywa, które codziennie o téj saméj porze musieli dostarczać do niektórych domów. Pojawienie się pierwszego z tych chłopców na ulicy, gdzie się już sporo utworzyło takich kółek, było jakby wrzuceniem iskry do prochu. — Czy chleb jest, oto dowód! — zawołało sto głosów na raz. — Tak, nie brak go dla ciemiężców, którzy opływają w dostatki, a nas chcieliby głodem umorzyć — mówi jeden z obecnych, a następnie, zbliżając się do chłopaka i kładąc rękę na koszu dodaje: — pokaż, co tam masz? — Chłopak rumieni się, blednie, drży na całém ciele, chciałby powiedziéć: puśćcie mnie, lecz mu wyrazy zamierają na ustach, usiłuje co najprędzéj wyswobodzić ręce z pasów, na których kosz wisi: — dawaj go tu zaraz! — wołają dokoła. Wiele rąk chwyta za kosz; po chwili już jest na ziemi, przykrywające go płótno leci w powietrze, zapach świeżego pieczywa rozchodzi się dokoła.
I my także ludźmi jesteśmy i my także jeść chcemy — mówi pierwszy; bierze jeden bochenek, podnosi go w górę, pokazując ludowi, potém jeść go zaczyna; wszyscy rzucają się na kosz; już próżny, chleba ani śladu. Ci, którym się nic nie dostało, podrażnieni widokiem zdobyczy, którą inni osiągnęli tak łatwo, zbierają się w większe oddziały i udają się na poszukiwania innych koszów, a wszystkie, które spotykają po drodze, muszą uledz losowi pierwszego. Nawet zdobywać ich nie ma potrzeby, bo każdy chłopak, który chleb roznosił i który miał nieszczęście znaleść się wówczas na ulicy, widząc co się święci, sam dobrowolnie kosz porzucał i co tchu uciekał. Pomimo to jednak, tych, którym się nic nie dostało, było bardzo wiele, a nawet i sami zdobywcy czuli pewne niezadowolenie z tak szczupłego łupu; oprócz tego w tłumie znajdowali się i ci, których najgorętszym życzeniem było wywołanie wielkich rozruchów. Nic więc dziwnego, że wkrótce dały się słyszéć okrzyki; Do piekarni! do piekarni!
Na ulicy Corsia de’Servi istniała wówczas, i po dziś dzień istnieje piekarnia, która dotąd zachowała swą dawniejszą nazwę, w narzeczu toskańskiém zowią ją Forno delle grucce, piekarnia kul (kul dla kalek), w narzeczu zaś medyolańskim El prestin di seansc, co, choć to samo oznacza, jednak, ze względu na sposób, w który się wymawia, jest złożone z wyrazów tak dziwnych, tak barbarzyńskich, tak niesłychanych, że w całym alfabecie nie znajdziemy głosek mogących dać pojęcie o ich dźwiękach. W tę stronę lud się zwrócił. Piekarz z czeladzią właśnie otoczył chłopaka, który, wróciwszy bez kosza, zmieszany i przestraszony opowiadał swą smutną przygodę, gdy nagle zdaleka, doleciały okrzyki, wrzawa, odgłos kroków całego tłumu. Hałas rośnie, wzmaga się, zbliża z każdą chwilą; już pierwsi przywódcy nadchodzą.
— Zamykajcie drzwi, prędzéj — woła gospodarz. Jeden z czeladzi pędzi co tchu do kapitana sprawiedliwości, aby prosić o pomoc; inni z pośpiechem sklep zamykają i zasuwają ryle. Lud gromadzi się dokoła piekarni wołając: — chleba! chleba! otwórzcie! otwórzcie!
W parę minut przybywa kapitan sprawiedliwości na czele oddziału halabardników. — Z drogi, na bok! do domów, do domów; miejsca dla pana kapitana sprawiedliwości — woła kapitan i halabardnicy. Lud, który nie tworzył jeszcze zbyt gęstego tłumu trochę się na strony usuwa, tak, iż nowoprzybyli mogą swobodnie dojść aż do drzwi piekarni i tu, wszyscy razem, choć w niezbyt wielkim porządku, stanąć na straży.
— Ależ, moi kochani przemawia wówczas kapitan — co tu robicie? Do domów, do domów! A gdzież bojaźń boża? Cóż na to powie nasz król najmiłościwszy? Nie chcemy używać siły, nie zrobimy wam nic złego, ale rozejdźcie się, rozejdźcie! Miejcież rozum! Co wy chcecie tu robić tak tłumnie zebrani? Chcecież zgubić i duszę i ciało? Do domów, powiadam, do domów!
Lecz ci, którzy byli najbliżéj pana kapitana, którzy widzieli jego twarz i słyszeli, co mówił, gdyby nawet i chcieli pójść za jego radą, powiedzcież, w jaki sposób mogli to uczynić? Ci, co stali za niemi, popychali ich naprzód; tych znowu popychali inni, dalsi; tych dalszych jeszcze inni, najdalsi, zupełnie jak fale na morzu, a tłum tymczasem z każdą chwilą wzrastał. Kapitanowi zaczynało już tchu braknąć. — Odepchnijcie ich trochę, oddychać nie mogę — mówił do halabardników: — ale ostrożnie, uważnie, grzecznie. Gdyby choć do sklepu się dostać! pukajcie do drzwi, ależ lud, lud starajcie się nieco odepchnąć.
— Nazad, nazad! — zawołali halabardnicy, wszyscy razem rzucając się na najbliższych i odpychając ich drzewcami halabard. Wszczął się hałas, krzyk, popłoch, ludziska cofają się, jak mogą; plecami uderzają w piersi, łokciami w brzuchy tych, którzy się za niemi znajdują, w sposób okrutny depczą im po nogach; tłok tak wielki, iż niejeden drogo-by zapłacił, aby się stamtąd wydobyć. Tymczasem trochę obszerniéj zrobiło się przed piekarnią; kapitan puka, stuka, wreszcie co sił wali we drzwi, krzycząc z całéj mocy, aby mu otworzono: ci, którzy są w piekarni i wyjrzawszy przez okno, spostrzegli go, już lecą na dół, otwierają drzwi, kapitan wchodzi, każę halabardnikom iść za sobą i ci wchodzą jeden po drugim, ostatni odpychając jeszcze tłum halabardami. Kiedy już wszyscy wcisnęli się do piekarni, drzwi znowu zamykają się z pośpiechem, znowu starannie zasuwają się rygle, kapitan pędzi na schody, zbliża się do okna. O, cóż za mrowisko!
— Bracia! — woła — mili bracia! (wiele głów zwraca się do okna) — słuchajcie mnie, rozejdźcie się, wracajcie do domów. Zupełne przebaczenie otrzyma każdy, kto zaraz wróci do domów.
— Chleba! Chleba! Otwórzcie! Otwórzcie! — Takiemi były jedyne wyraźne okrzyki, które wśród ogólnéj wrzawy, doleciały do uszu kapitana sprawiedliwości, jako odpowiedź na jego przemówienia.
— Ludzie, miejcież rozum! opamiętajcie się, zważcie, co robicie, póki czas jeszcze potemu. Powiadam wam, wracajcie do domów! Chleba, chleba! Będziecie go mieli, ależ nie w ten sposób! Bójcież się Boga! Ej! ej! a wy tam co robicie koło drzwi? Wstydźcie się, wstydźcie! Widzę, widzę wszystko; piękna sprawa! Pamiętajcie! to wielkie przestępstwo. Czekajcie, zaraz ja tam, zaraz do was przyjdę — Ej! ej! rzucić mi te żelastwa, słyszycie? precz ręce od okien! Wstyd, hańba! I to Medyolańczycy i to lud, który z łagodności słynie po świecie! Słuchajcie mnie, słuchajcie: byliście zawsze poczci... A łotry!
Powodem tak gwałtownéj zmiany stylu był kamień, który puszczony ręką jednego z tych poczciwców ugodził pana kapitana sprawiedliwości w samo czoło i (musimy to dodać dla zwolenników frenologii) znacznie mu powiększył guz metafizycznych zdolności. — A łotry, a łajdaki! — wołał teraz, spiesznie zamykając okno i cofając się w głąb sklepu. Ale, pomimo, iż krzyczał z całéj siły, Wszystko, co powiedział dotychczas, jego grzeczne i mniéj grzeczne Wyrazy, nie mogły dojść do tłumu i na pół drogi ginęły w straszliwéj wrzawie, która panowała na dole. To zaś, co spostrzegł przed sklepem, było gorączkową robotą, mającą na celu wysadzenie drzwi i wyłamanie krat u okien, która się uskuteczniała za pomocą kamieni i różnego żelastwa (wszystkiego tego, w co się lud mógł zaopatrzyć po drodze) i która znacznie już postąpiła naprzód.
Tymczasem gospodarz i czeladź piekarni, ukazując się w oknach piętr wyższych z dobrym zapasem kamieni (musieli je zapewne powyciągać z bruku podwórka), krzyczeli, jak opętani, w wyrazach nie nadających się do druku rozkazując tym, co byli na dole, aby zaniechali roboty około drzwi i okien; a widząc, że to nie skutkuje zaczęli im pokazywać kamienie i grozić, że będą je rzucać na nich. Słowa nie wywierały najmniejszego skutku, trzeba było groźbę wypełnić. Poleciały kamienie, a żaden celu nie chybił, bo tłum był tak gęsty, że nawet ziarnko prosa, jak to mówią, nie zdołałoby upaść prosto na ziemię.
— A łotry! a złodzieje! Takim-to chlebem częstujecie biedaków, aj! oj! Zaraz, zaraz wam odpłacimy! — wrzeszczano na dole. Niejeden został skaleczony; dwu chłopaków już skonało na miejscu. Wściekłość podwoiła siły, wyłamano drzwi, wyrwano kraty i tłum wpadł do piekarni. Obrońcy jéj widząc, że wszystko stracone, uciekli na poddasze: pan kapitan, halabardnicy i kilku z czeladzi powłazili w najciemniejsze kąty, inni przez okienka dostali się na dach i biegali po nim, jak koty.
Na widok łupu zwycięzcy zapomnieli o krwawéj zemście. Wszyscy rzucają się do skrzyń z pieczywem, cały zapas chleba znika w jednéj chwili. Kilku wszakże przezorniejszych biegnie wprost do kasy, odrywa zamek, zanurza ręce w pieniądzach, całemi garściami pakuje je do kieszeni i wychodzi spiesznie z piekarni, aby następnie powrócić pochleb, jeśli jeszcze takowy zostanie. Tłum ciśnie się do składów. Chwytają zawory z mąką, wloką je, wywracają; jedni, siedząc konno na workach rozwiązują je i, aby módz je udźwignąć wysypują z nich sporą ilość mąki; inni wołając: — czekaj, czekaj — nachylają się i nadstawiają chustkę, fartuch lub czapkę, aby w nie zebrać owę bożą mannę; ten do dzieży podbiegł i wyciąga z niéj kawał ciasta, który się wydłuża, przerywa i z rąk mu się wyślizguje, padając na ziemię; inny, któremu, jako zdobycz, dostał się pytel, niesie go wysoko nad głową; ten idzie, ten wychodzi, ten wraca, ruch, zgiełk, wrzawa; kobiety, mężczyźni, dzieci; wszystko gdzieś śpieszy, potrąca się, krzyczy i wszystko tonie we mgle białéj. Na zewnątrz dwa tłumy ludzi, jak dwa potoki, które łączą i wzajemnie mieszają swe wody, płyną w dwie przeciwne strony: jeden do piekarni, złożony z tych, którzy śpieszą na rabunek, drugi z piekarni, utworzony z tych, którzy ze zdobyczą wracają.
W czasie, gdy się to dzieje w owéj piekarni, wszystkim innym także niebezpieczeństwo zagraża. Ale przed żadną z nich lud się nie zebrał w tak wielkiéj liczbie, iżby się mógł odważyć na jakiś krok równie zuchwały. W niektórych gospodarze zdołali już ściągnąć znaczne posiłki pomocy, tak, iż dzielny mogli stawiać opór, w innych, tam, gdzie się czuli słabszemi, wchodzili z ludem w pewne układy, rozdawali naprzykład chleb tym, którzy już się zaczynali gromadzić, pod warunkiem, aby się natychmiast rozeszli. I lud się rozchodził, nie tyle z powodu, iżby miał być zupełnie zadowolony, ile dlatego, że siepacze i halabardnicy, trzymając się zdala od owéj nieszczęśliwéj pierwszéj piekarni, ukazywali się jednak winnych miejscach i to w liczbie tak pokaźnéj, iż z pewnością potrafiliby dać sobie radę ze wszystkiemi temi zuchwalcami, którzy nie tworzyli jeszcze wielkiego tłumu. Rozruch więc i nieład rósł głównie przed pierwszą piekarnią; tam podążał każdy, którego paliła niepowściągniona żądza wzięcia czynnego udziału w tak chwalebnéj sprawie, a podążał dlatego, iż wiedział, że tam znajdzie przyjaciół, że przewaga liczebna i siła będą po jego stronie i że będzie mógł broić bezkarnie.
Tak stały rzeczy, gdy Renzo, zjadłszy już po drodze i drugą połowę owego bochenka, bezwiednie, coraz się bardziéj przybliżał do miejsca największéj ruchawki. Szedł, to prędko, to powoli, stosownie do poruszeń tłumu, w którego środek trafił, a idąc rozglądał się pilnie dokoła i słuchał uważnie, chcąc w tym zgiełku, w téj wrzawie piekielnéj, złapać jakąś wiadomość, jakieś zrozumiałe wyrazy, słowem cokolwiek, coby mogło wyjaśnić mu nieco dokładniej, o co im chodzi.
— Teraz już się wykryło — z wielkim zapałem dowodził ktoś w tłumie — wykryło się oszukaństwo tych łotrów, którzy śmieli zapewniać, że nie ma ani chleba, ani mąki, ani zboża. Teraz już rzecz stała się jasną, jak dzień, już nas nikt nie obałamuci, nikt nie oszuka. Niech żyje obfitość!
— A ja wam powiadam — mówił inny — że to się wszystko na nic nie zdało; to tyle warto, co wodę czerpać przetakiem; a nawet na złe nam wyjdzie, jeżeli nie damy im dobréj nauczki, którąby długo popamiętać mogli. Bo widzicie, choć chléb będzie tani, gotowi przez zemstę sypać truciznę do mąki, aby biedni ludziska marli jak muchy. Przecie już mówią, że nas i tak za wiele, powiedzieli to w radzie, a że to rzecz pewna, za to ja wam ręczę, bom na własne uszy słyszał o tém od mojéj kumy, która jest przyjaciółką człowieka, którego krewny jest kuchtą u jednego z tych jegomościów.
Daléj o kilka kroków od Renza, jakiś człowiek, który miał głowę obwiązaną starym szmatem i włosy posklejane krwią spiekła, klął w sposób okropny, czemu, jakby dla pocieszenia go, wtórowało kilku sąsiadów.
— Na bok, na boki panowie; pozwólcie przejść biedakowi, który dla pięciorga swych dziatek niesie pożywienie — mówił jakiś człowiek, uginając się pod ciężarem wielkiego worka z mąką i każdy jak mógł, tak mu się z drogi usuwał.
— Ot wiesz co — półgłosem rzekł ktoś do towarzysza — zmykajmy, dopóki czas jeszcze. Znam świat i wiem, jak-to się zwykle kończą takie rzeczy. Wszyscy ci głupcy, którzy tu teraz tak dokazują, jutro a najdaléj pojutrze, będą cicho siedziéć w domu i trząść się ze strachu. Już nawet dostrzegłem pewną rzecz ciekawą, pewnych ichmościów, którzy z miną niewiniątek krążą wśród tłumu, uważając kto jest, a kogo nie ma, a gdy już raz to wszystko się skończy, nastąpią rachunki, i komu się dostanie, to się i dobrze dostanie.
— Ten, kto się najbardziéj opiekuje piekarzami — zawołał jakiś głos potężny, który zwrócił uwagę Renza — to wikaryusz prowizyi.
— Wszyscy oni łotry — ozwał się ktoś w tłumie.
— Tak; ale on największy — odpowiedział głos pierwszy.
Wikaryusz prowizyi, wybierany co rok przez gubernatora z pomiędzy sześciu szlachciców, przedstawianych mu przez Radę Dekuryonów, był prezesem téj rady, a także i prezesem trybunału prowizyi, który składał się z dwunastu członków, również ze szlachty wybranych i pomiędzy innemi czynnościami, zajmował się głownie sprawami żywności. Kto podobny urząd piastował, ten w czasie klęski głodowéj, w oczach ciemnego ludu, musiał koniecznie uchodzić za sprawcę złego i wówczas chyba mógłby tego sądu uniknąć, gdyby, tak, jak Ferrer postąpił. Wszakże była-to rzecz niemożliwa, nie mógłby tego uczynić, choćby nawet pragnął najgoręcéj.
— Zbrodniarze! — wołał inny: — bo zważcież tylko, do czego to już przyszło! oto, odważają się głosić, że nasz wielki kanclerz, to starzec zdziecinniały! Chcą, abyśmy przestali mu wierzyć. Chcą tu sami przewodzić i rozkazywać i Wartoby zrobić wielką klatkę i tam ich powsadzać i karmić ich wyką i kąkolem, które przeznaczali na pożywienie dla nas.
— To mi chleb! — mówił ktoś, torując sobie drogę łokciami, aby się co najprędzéj z tłumu wydobyć: — funtowe kamienie, ot takie kamienie, jak grad się sypią! A tłok! a jak mi boki pognieciono! O gdyby już prędzéj być w domu!
Wśród takich rozmów, którenie tyle wyjaśniały sprawę, ile odurzały, popychany, potrącany co chwila, Renzo, z ową falą ludu, znalazł się wreszcie przed zrabowaną piekarnią. Tłum już się znacznie przerzedził, tak, iż mógł spostrzedz od razu ślady tego, co się tu działo przed chwilą. Z murów miejscami tynk poopadał, kamienie i cegły pokrywały ziemię, okna wybite, drzwi wyłamane.
— Co prawda, rzecz to nie piękna — pomyślał Renzo: — a jeżeli wszystkie piekarnie tak oporządzą, to gdzież będą chleb piekli? Chyba w studniach?
Co chwila ktoś z piekarni wychodził, niosąc albo kawał skrzyni drewnianéj, albo szczątki dzieży, lub pytla, albo wałek od cierlicy, deskę, ławę, kosz, książkę rachunkową; słowem to, co mu się zdobyć udało; i krzycząc — z drogi, z drogi! — przechodził wśród ludu. Każdy z nich w jednę i tę samę stronę podążał; widoczném było, że śpieszą na jakieś miejsce, gdzie się zejść umówili. No, no — pomyślał znów Renzo — to jeszcze coś nowego — i poszedł za jakimś człowiekiem, który zarzuciwszy na ramiona sporą wiązkę połamanych desek i trzasek podążał w stronę, w którą i inni zmierzali, to jest na ulicę, ciągnącą się wzdłuż północnéj strony katedry i zwaną ulicą schodków, od stopni, które istniały tam jeszcze przed niedawnym czasem. Pomimo iż góral nasz był tak silnie zaciekawiony wszystkiém, co się działo dokoła, jednak, w chwili, gdy się przed nim odsłonił olbrzymi gmach katedry, stanął jak wryty i z podniesioną głową i otwartemi ustami patrzał przez czas pewien w górę. Potém kroku przyśpieszył, aby dopędzić tego, którego obrał sobie za przewodnika, wyszedł z uliczki, rzucił przelotne spojrzenie na front katedry, który wówczas nie tak, jak dziś, wyglądał i bardzo daleki był jeszcze od ukończenia, i wciąż idąc za owym człowiekiem, zmierzał prosto ku środkowi placu. Im daléj szli naprzód, tém się tłum zwiększał; jednak człowiekowi niosącemu drzewo każdy ustępował z drogi: on pruł falę ludu, Renzo z tego korzystał, aż wreszcie wraz z nim znalazł się w samym środku najgęstszego tłoku. Tu była mała wolna przestrzeń, a na niéj kupa węgli i głowien, pozostałości owych sprzętów, które lud z piekarni wynosił. Dokoła rozlegały się oklaski i tysiączne okrzyki, wyrażające gniew, groźbę i radość tryumfu.
Nowoprzybyły rzuca swą wiązkę na ów stos, jeden z obecnych nawpół spaloną łopatą żar dokoła niéj zbiera, dym się zwiększa, gęsty słup jego wznosi się do góry, zapala się drzewo, na widok płomieni wzmaga się krzyk i wrzawa: — Niech zginie głód! Niech zginie trybunał prowizyi. Niech zginie cała rada! Niech żyje chleb i dostatek.
Co prawda, niszczenie dzież i pytlów, rabowanie piekarń i nabawianie tak wielkiego strachu piekarzy, nie są najlepszemi środkami do przywrócenia taniości chleba; lecz jest to jedna z tych subtelności metafizycznych, których tłum nie może zrozumiéć. Jednak, nie będąc nawet zbyt głębokim metafizykiem, czasami i prosty śmiertelnik potrafi rzecz tę zrozumiéć odrazu, byle tylko pytanie było zupełnie dlań nowe, byle, jak-to mówią, był nowicyuszem w téj sprawie, bo skoro tylko wiele o niéj będzie sam gadał, lub też słuchał, co mówią inni, to niezawodnie utraci zdolność jéj pojmowania. Renzo uczuł odrazu na widok piekarni, że źle się dzieje, że tak być nie powinno, myśl ta nawet, jakeśmy to widzieli, nie opuściła go i potém. Alu zachował ją dla siebie, gdyż pomiędzy wszystkiemi temi twarzami nie było ani jednéj, któréj wyraz zdawałby się mówić; bracie, jeżeli błądzę, oświeć mię, a będę ci wdzięczny.
Tymczasem ogień znów zagasł, nikt jakoś nie nadchodził z nowemi materyałami i lud już zaczynał się nudzić. Naraz rozchodzi się wieść, że na Cordusio (placyku albo raczéj zbiegu kilku ulic, znajdującym się nieopodal) oblegają piekarnię. Często w podobnych okolicznościach wiadomość o jakiéjś rzeczy wystarcza, aby takową na prawdę wywołać. Na tę nowinę każdy uczuł niepowściągnioną ochotę pośpieszenia w tamtę stronę ;ja idę, a ty? o, i ja także! chodźmy! — słychać było dokoła; i tłum się poruszył, wydłużając się w jednę, wielką procesyą. Renzo pozostał w tyle i nie ruszał się prawie, chyba wówczas, gdy fala ludu go popychała, rozmyślając nad tém, czy ma zaraz porzucić rozhukaną tłuszczę, aby udać się do klasztoru i znów zapytać o ojca Bonawenturę, czy téż jeszcze czas jakiś tu pozostać i zobaczyć, co się daléj dziać będzie. Ciekawość i teraz przemogła. Jednak nie chcąc się narażać na silne potłuczenie, albo nawet na coś gorszego jeszcze, postanowił nie cisnąć się w sam środek tłumu, ale tylko zdaleka wszystkiemu się przyglądać. Główna masa ludu już naprzód ruszyła, dokoła jakoś się mniéj ciasno zrobiło; nasz chłopak wyjął więc z kieszeni drugi bochenek, podniósł do ust, ugryzł zeń spory kawałek i poszedł za tém dziwném, hałaśliwém wojskiem.
Z placu, tłum skierował się na krótką i wąską uliczkę Peschiera vecchia, przebył ją i, przeszedłszy pod owym ukośnym lukiem, który na niéj widzimy, wyszedł na plac de Mercanti. Cały ten pochód musiał przeciągać przed gmachem, zwanym wówczas kollegium doktorów i, trzeba wyznać, że bardzo niewielu się takich znalazło, ktorzyby, mijając wielką niszę środkową, przedzielającą krużganek po środku, nie spojrzeli na nią zukosa i nie uczuli pewnego uszanowania na widok olbrzymiego posągu Filipa II, który się tam znajdował i którego groźne, surowe, posępne oblicze, oraz ręka wyciągnięta, robiły takie wrażenie, jak gdyby ów mąż marmurowy miał lada chwila przemówić: zaczekajcie, ja się w to wdam zaraz, hultaje!
Posągu tego już nie ma, a koleje, przez które przechodził, były tak dziwne, że muszę je wam opowiedziéć. Otóż blisko w sto siedemdziesiąt lat po wypadkach, które tu opisujemy, pewnego pięknego poranku Filipowi II zamieniono głowę, odebrano mu również i berło, dając natomiast sztylet do ręki, i nazwano Markiem Brutusem. Tak zmieniony stał jeszcze przez jakie parę lat w swojéj niszy, lecz nadszedł dzień, w którym pewne osoby, widocznie niezbyt sprzyjające Markowi Brutusowi, albo nawet mające słuszne powody do znienawidzenia go, opasały go sznurem, zrzuciły na ziemię, zaczęły pastwić się nad nim w najrozmaitszy sposób i, przywiódłszy go do stanu bezkształtnéj bryły, z pianą wściekłości na ustach i zaiskrzonemi oczyma powlekły po ulicach Medyolanu; a w końcu gdy już się dobrze zmęczyły, wrzuciły go, nie wiem już dokąd. O! gdybyż to mógł przewidzieć ów Andrzej Biffi, który go rzeźbił!
Z placu de’ Mercanti przez ów drugi łuk, który większa część mych czytelników także znać musi, lud wcisnął się w ulicę de’ Fustagnai, a następnie zalał placyk Cordusio. Każdy, wstępując nań, zwracał zaraz oczy na owę piekarnię; lecz zamiast tłumu przyjaciół, których się tu zastać spodziewał, widział tylko małą garstkę ludzi, jakby nie pewnych, co mają począć; sklep był zamknięty, a w oknach ukazywały się jakieś postacie dobrze uzbrojone i gotowe widocznie do odpierania szturmu. Na ten widok jedni się dziwili, inni klęli, lub śmieli się na głos; ten i ów zwrócił się napowrót, aby zawiadomić tych, co nadciągali; tu, ktoś się zatrzymał, rozmyślając nad tém, czy nie lepiéj do domu powrócić; tam ktoś inny radził rozejść się wszystkim, a jeszcze inny wołał odważnie: — naprzód, naprzód! — Wszyscy cisnęli się, popychali; każdy się pytał, każdy się radził; powstało jakieś falowanie, chwianie się, zamęt. Wtém, jakiś nędznik zawołał w tłumie: — wszak tu w pobliżu znajduje się dom wikaryusza prowizyi: — chodźmy sprawiedliwość wymierzyć! — Słowa te lud przyjął tak, jakby mu tylko przypomniały o tém, co już dawno postanowił wykonać. — Do wikaryusza! do wikaryusza! — rozległ się jeden wielki okrzyk i wszyscy rzucili się w stronę, gdzie się znajdował ów dom, w tak złą godzinę wymieniony.


ROZDZIAŁ XIII.

Nieszczęśliwy wikaryusz prowizyi, z miną kwaśną i niezadowoloną, przetrawiał właśnie obiad spożyty bez apetytu i świeżego chleba i z pewnym niepokojem rozmyślał nad tém, jak się skończy cała ta burza, nie przeczuwając nawet, że już nad jego głową zawisła. Jakiś poczciwy człowiek, wyprzedziwszy tłum, przybiegł go zawiadomić o tém co mu grozi. Służba, która usłyszawszy wrzawę daleką cała się skupiła na progu domu patrząc ze strachem w stronę, z któréj dochodziła, pierwsza dowiaduje się od owego poczciwego gońca o téj arcy-smutnéj nowinie. W czasie gdy słucha jéj z całą uwagą, już się ukazują przednie straże: prędzéj, prędzéj do pana! lecz w chwili kiedy pan już wie o wszystkiém i chce uciekać, inny goniec oznajmia, że ucieczka jest niemożebną. Zaledwie tyle jeszcze pozostało czasu, aby drzwi zamknąć. Zasuwają rygle, stapiają podpory, śpieszą do okien, aby je też zamknąć, jakby przed chmurą gradową, która już nad domem zawisła. Piekielna wrzawa, jakby łoskot dalekich piorunów, rozlega się na pustym, wysokiemi murami otoczonym, dziedzińcu, napełnia dom cały, a wśród tego dzikiego ryku niezliczonéj tłuszczy słychać odgłos kamieni, sypiących się na zamknięte podwoje.
— Wikaryusz! tyran! morderca! chcemy go miéć żywcem lub trupem!
Biedny wikaryusz przerażony, blady, załamując ręce obiegał wszystkie pokoje, polecając się Bogu, błagając służbę, aby go ratowała, aby mu wskazała sposób ucieczki. Lecz jakże i dokąd mógłby uciekać? Wbiegł na poddasze, ostrożnie, przez małe okienko wyjrzał na ulicę; ulica pełną była rozwścieklonego ludu; usłyszał groźne krzyki, domagające się jego śmierci i prawie od zmysłów odchodząc z przerażenia uciekł znowu na dół i ukrył się w najbardziej pewném i ustronném schronieniu. Tam, przytulony do muru, cały drżący, zaczął pilnie słuchać, czy też czasem nie zmniejsza się wrzawa piekielna, czy się nie oddala; lecz słysząc, iż ryk tłuszczy staje się z każdą chwilą coraz dzikszy, że dobijanie się do drzwi nie tylko nie ustaje, ale wzrasta, nie mogąc już dłużéj znieść tej męczarni, coprędzéj uszy zatknął. Potém, tracąc przytomność, zgrzytał zębami, twarz wykrzywiał okropnie, ręce wyciągał i zaciśniętemi pięściami, z całéj siły drzwi podpierał, jakby je ktoś starał się już wyłamywać... Zresztą, ponieważ był sam, nikt na pewno nie potrafi powiedziéć, co robił, i w tym razie historya zmuszoną jest odgadywać. Wielkie to szczęście, że się już ona do tego wprawiła.
Tym razem nasz Renzo znajdował się w samym środku tłumu i nie wir ludu go tam wciągnął, ale sam rzucił się weń dobrowolnie. Na pierwszy okrzyk, domagający się krwi, jemu krew ścięła się w żyłach. Co do rabunku, nie umiał zdać sobie sprawy, czy w obecnych okolicznościach jest on dobrą czy też złą rzeczą; lecz myśl o zabójstwie odrazu najwyższą go zgrozą przejęła. A chociaż z powodu tej nieszczęśliwéj, ogólnie ludzkiéj skłonności wierzenia w to, co większość ludzi, jedną jakąś namiętnością opanowana, że prawdziwe uznaje, i on też był święcie przekonany, że najpierwszą przyczyną głodu i najzaciętszym wrogiem biedaków jest ów wikaryusz; jednak przy pierwszém poruszeniu się tłumu, usłyszawszy przypadkiem kilka wyrazów, które świadczyły, że mała garstka ludzi postanowiła dokładać wszelkich starań, aby uratować życie tego człowieka, zaraz powziął myśl przyłączenia się do nich i dopomagania do spełnienia tak pięknego czynu; i w tym celu rzucił się w sam środek tłumu, a wkrótce potém już się znalazł w pobliżu owych drzwi, które na tysiączne sposoby usiłowano wysadzić. Jedni, kamieniami starali się odbić gwoździe, któremi zamek był przytwierdzony; inni, z lepszym skutkiem, używali do swéj roboty drągów, obcęgów i młotów; inni, również za pomocą drągów, lasek, gwoździ, a w braku tych narzędzi używając palców, wyciągali kamienie z bruku, chcąc się pode drzwi podkopać. Ci, którzy osobiście nie mogli przyjąć udziału w robocie, przynajmniéj zagrzewali do niéj wściekłemi okrzykami; lecz, jednocześnie, skupiając się coraz bardziéj dokoła zajętych pracą, pozbawiali ich możności spiesznego wykonywania tejże; zresztą sam nadmierny zapał pracujących utrudniał ją, boć na świecie, dzięki Bogu, zdarza się przecież, że nie tylko w dobrém (co niestety bywa najczęściéj), ale niekiedy i w złém najgorliwsi działacze stają się największą przeszkodą.
Radni miasta, gdy do nich doszła wiadomość o tém, co się święci, wysłali natychmiast gońców do zamku, który zwano naówczas zamkiem di Porta Giovia, prosząc komendanta o pomoc zbrojną; komendant przysłał takową. Lecz nim zawiadomienie doszło do zamku, nim komendant wydał rozkazy, nim się zebrali żołnierze, nim w drogę mszyli i przebyli przestrzeń, dzielącą ich od mieszkania wikaryusza prowizyi, już dom zewsząd był oblężony i wojsko musiało zatrzymać się zdaleka, poza tłumem. Oficer dowodzący oddziałem, nie wiedział sam co ma począć. Przed nim jak mur, stał tłum nieruchomy, utworzony z ludzi różnéj płci, różnego wieku i stanu. Wszyscy patrzyli z ciekawością w stronę obleganego domu. Na rozkaz usunięcia się z drogi, zrobienia miejsca dla wojska odpowiedzieli przeciągłym szmerem niezadowolenia, nikt się nie poruszył. Dać ognia do téj tłuszczy wydawało się dowodzącemu rzeczą nie tylko okrutną, ale nawet i bardzo niebezpieczną; rzeczą, która cały motłoch mogłaby o wściekłość przyprawić, zresztą nie otrzymał takiego rozkazu. Wpaść do tego tłumu, drogę torować sobie, odpychając go na prawo i na lewo, i śmiało iść naprzód, aby stoczyć walkę z temi, którzy tam w głębi najbardziéj broni; byłaby to najlepiéj, ale czyż się udać mogło? Któż może przewidziéć, czy żołnierze razem i w porządku zdołaliby dotrzéć aż do tego miejsca? a gdyby im się to nie udało? Gdyby, zamiast przedarcia się przez tłum, zmieszali się z nim, rozproszyli i znaleźli się na łasce tych, których podrażnili? Wahanie się dowódcy i bezczynność żołnierzy słusznie, czy téż niesłusznie, wzięto za objaw bojaźni. Ci, którzy znajdowali się najbliżej od nich, poprzestawali namierzeniu ich pogardliwém spojrzeniem; ci, których już pewna przestrzeń od nich dzieliła, stroili miny najrozmaitsze i pozwalali sobie na obelżywe żarciki; dalsi głośno z nich się wyśmiewali, a jeszcze dalsi albo nic nie widzieli, albo wcale o nich nie dbali. Tymczasem około domu pracowano ciągle, myśląc tylko o tém, jakby co najprędzéj dostać się tam do środka, a widzowie nie przestawali zagrzewać pracujących dzikiemi okrzykami.
Wśród tych widzów, sam służąc za widowisko dla innych, wyróżniał się jakiś starzec, którego cala powierzchowność nosiła ślady rozpustnego życia i który szeroko rozwarłszy zapadłe i zaognione swe oczy, a twarz pomarszczoną strojąc w uśmiech czartoryskiéj radości, podniósł ręce wysoko nad łysą, wstrętną głową i ukazywał tłumowi, potrząsając niemi co chwila; młotek, powróz i cztery wielkie gwoździe, ktoremi, jak powiadał, po zamordowaniu wikaryusza przybije ciało jego do drzwi jego domu.
— To straszne! to wstyd! to hańba! — wymknęło się Renzowi, gdy usłyszał owe, wyrazy starca, gdy spostrzegł, że tyle twarzy zdaje się je pochwalać i ośmielony tém, że na kilku innych twarzach wyczytał natomiast owę zgrozę, którą sam był przejęty, głośniéj i odważniéj mówił dalej. — To hańba, bracia! Czyż mamy pełnić rzemiosło kata i jemu zarobek odbierać? Zamordować chrześcijanina? Jakże chcecie, aby Bóg dał nam chléb, kiedy dopuszczamy się takiéj zbrodni? Nie chléb, lecz pioruny na nas ześle!
— A ty psie jakiś! ty zdrajco ojczyzny! — zawołali, zwracając się ku niemu, ci najbliżsi, którzy wśród piekielnéj wrzawy zdołali usłyszéć te święte wyrazy. — Czekaj, czekaj! To jeden ze służalców wikaryusza za wieśniaka przebrany, to szpieg, to zdrajca! chwytajcie go, łapcie go! — Sto głosów dokoła woła ciekawie: — Kto? gdzie? co się stało? Służący wikaryusza? Szpieg? Wikaryusz przebrany za wieśniaka? Gdzie on? Gdzie? Łapać go! Chwytać!
Renzo oniemiał, chciałby się stać maluczkim, bardzo maluczkim, chciałby pod ziemią się schować; kilku sąsiadów prędko go chowa poza siebie i głośnym krzykiem usiłuje zagłuszyć i zmieszać te wrzaski złowieszcze. To wszakże, co mu w téj chwili najskuteczniej pomogło, było niespodziane: — na bok! na bok! — które dało się słyszéć w pobliżu. — Na bok! — wołano — pomoc przybywa: na bok, panowie!
I cóż to było? Długa, wielka drabina, którą niosło kilku ludzi, aby, przystawiwszy ją do muru, dostać się przez okno do wnętrza domu. Na szczęście rzecz ta jednak, z pozoru tak łatwa do wykonania, w obecnych warunkach, stawała się bardzo i bardzo nawet trudną. Niosący drabinę, tak ci, którzy dźwigali jéj końce, jako téż i ci, którzy ją podpierali w środku, potrącani co chwila, rozdzielani od siebie falą ludu, szli nierównym krokiem, chwiejąc się to w tę, to w owę stronę. Jeden z nich z głowa pomiędzy dwoma szczeblami drabiny, mając jéj potężne boczne belki oparte na ramionach, stękał, a raczej ryczał, uginając się pod ciężarem tego ustawicznie poruszającego się jarzma; inny tak silnie został popchnięty, że odlatuje na stronę i puszcza koniec drabiny, który padając bije niemiłosiernie po ramionach, karkach, bokach i nogach najbliższych. Lud chwyta ją, podłazi pod nią, przesuwa głowy pomiędzy jéj szczeble wołając: — naprzód! daléj! — Olbrzymia drabina chwiejąc się i podskakując coraz się bardziéj do domu przybliża i zjawia się w samę porę, aby odwrócić uwagę nieprzyjaciół od biednego Renza, który, korzystając z zamieszania, powstałego z innego zamieszania, z początku powolnie, ostrożnie, potém spiesznie torując sobie drogę łokciami i pięściami, oddala się od miejsca tak dlań niebezpiecznego z zamiarem, aby, o ile się da najprędzéj, wymknąć się z tłumu i udać się zaraz do klasztoru, do ojca Bonawentury, a w razie gdyby go jeszcze nie było, czekać tam na jego powrót.
Wtém, jakiś ruch niezwykły, który się na jednym z krańców tłumu rozpoczął, zaczyna szerzyć się z wielką szybkością i z ust do ust podawana wieść się rozchodzi, iż Ferrer, Ferrer przybywa. Zdumienie, radość, gniew, rozrzewnienie i niechęć, wszystkie te uczucia wybuchają razem tam, gdzie owo imię zadźwięczy. Jeden powtarza je z uniesieniem, drugi stara się je zagłuszyć swym krzykiem, trzeci potwierdza, czwarty zaprzecza, ten przeklina, ten znowu błogosławi.
— Ferrer tu? — Nie, nie, to nieprawda! — Prawda, prawda; niech żyje Ferrer! — Niech żyje ten, który kazał, aby chléb tanio sprzedawano! Nie, nie. — On tu, w powozie; jedzie; jedzie! — A nam co do tego? Po co się w to wdaje? Nikogo nie chcemy! — Ferrer, niech żyje Ferrer! przyjaciel i opiekun biedaków! On po wikaryusza przybywa, aby go zawieść do więzienia. — Nie chcemy go, nie chcemy! sami sprawiedliwość wymierzymy!. Nazad, nazad! — Tak, tak, Ferrer! Przybywaj nam, przybywaj! Do więzienia z wikaryuszem!
I wszyscy, wspierając się na palcach, zwracają się w stronę, z któréj nadchodzi wieść tak niespodziana, ale ponieważ wszyscy wspięli się na palcach, nikt nie może zobaczyć więcéj nad to, co widział wówczas, kiedy wygodnie całą stopą opierał się na ziemi. Pomimo to, każdy jednak w nowéj postawie pozostał.
Rzeczywiście wśród tłumu, w stronie przeciwnej od téj, w któréj stali żołnierze, ukazał się w zakrytym powozie Antoni Ferrer, wielki kanclerz, w swéj własnej osobie. Musiało go ruszyć sumienie, Musiał zrozumiéć, że jego to nierozsądne postępowanie i upór stały się najpierwszą przyczyną tego buntu, lub co najmniéj powodem do niego; przybywał więc teraz, aby go choć w części uśmierzyć, aby przeszkodzić przynajmniéj spełnieniu okropnéj, niepowetowanéj zbrodni; przybywał, aby użyć na dobre owę tak źle zdobytą miłość u ludu.
W takich rozruchach ludowych znajduje się zwykle pewna liczba osób, która, czy to pod wpływem ogarniającego ją szału, czy w skutek fanatycznego przeświadczenia, czy w jakich celach nikczemnych, czy wreszcie przez nieszczęsny pociąg do wichrzenia, wszelkich używa środków, aby rzecz popchnąć do ostateczności, podsuwając najbardziéj niecne rady, przyklaskując każdéj niegodziwości, dmuchając na płomień, kiedy słabnąć zaczyna. Dla podobnych ludzi zawsze wszystkiego za mało; chcieliby, aby rozruchy ani granie, ani miary nie miały; lecz, jakby dla utrzymania równowagi jest tam zawsze pewna liczba innych ludzi, którzy wywierają wpływ wręcz przeciwny pierwszemu: jednych ożywia przywiązanie do osób, którym nieszczęście zagraża; innych tylko litość i wrodzony wstręt do przelewu krwi i wszelkich okrucieństw. W każdym z tych dwu wrogich sobie obozów, wówczas nawet kiedy należący do nich nie mogli się poprzednio z sobą porozumiéć, zgodność chęci i uczuć wytwarza zgodność działania. To zaś, co stanowi główną masę, że tak powiem, materyał zaburzeń, jest tylko przypadkową mieszaniną najrozmaitszych ludzi, którzy, jedni mniéj, drudzy więcéj ciążą w nieskończoném stopniowaniu ku dwu przeciwnym obozom. Wszystkie złe i dobre strony duszy są w nich podniecone; pragnienie zemsty, gorączkowa ciekawość tego, co się dziać będzie, chciwość, okrucieństwo, chęć wymierzenia sprawiedliwości, ale takiéj sprawiedliwości, jak oni ją pojmują, popęd do pastwienia się i do litości, do nienawiści i ubóstwienia; każde z tych uczuć może zwyciężyć, byle tylko nadarzyła się zręczność zaznania całej jego rozkoszy. Czuja przytém potrzebę krzyczenia, usłyszenia czegoś niepospolitego, uwierzenia w coś istotnie wielkiego; muszą albo pod niebiosa kogoś wynosić albo go błotem obrzucać. Niech żyje i niech zginie! oto wyrazy, które powtarzają najchętniéj; a ten, komu na — przykład uda się przekonać ich, że taki a taki człowiek nie zasługuje na to, aby go poćwiertowano, nie potrzebuje już nawet mówić im o tém, że godzien jest najwyższéj miłości. Stosownie do tego z któréj strony, jak-to mówią, wiatr powieje, mogą z widzów zmieniać się w aktorów, z narzędzi zniszczenia w narzędzia pomocy; gotowi nawet sami umilknąć, byle tylko umilkły wrzaski, którym wtórują, i wszystkiemu dać pokój, byle zbrakło już podżegaczy, byle wiele głosów zgodnych, którym nikt nie przeczy, powiedziało im: chodźmy do domu, i gotowi rozejść się wtedy naprawdę, pytając siebie po drodze: co to było, ta cała sprawa? Ponieważ masa ta posiada wielką siłę, którą może oddać każdemu, komu jéj się podoba, więc każde z dwu wyżéj wymienionych stronnictw dokłada wszelkich starań, aby ją na swą stronę przeciągnąć, aby nią zawładnąć: są-to jakby dwie wrogie dusze toczące z sobą walkę zaciętą o to olbrzymie ciało, które każda chciałaby ożywić, każda posiąść na własność. Każde z tych stronnictw chce drugie prześcignąć w rozsiewaniu wieści najbardziéj mogących podżegać namiętności w tłumie, każde chce owładnąć jego ruchem i na swoję go korzyść, obrócić; każde usiłuje wynajdywać sposoby, któreby w jakiéjś danéj chwili najsilniéj mogły podziałać na podniecenie ogólnéj zawziętości lub na jéj złagodzenie; każde obmyśla najbardziéj odpowiedni okrzyk, który z ust do ust przechodząc, potrafiłby wyrażać, potwierdzać i stwarzać jednocześnie pragnienia większości, przechylające wygraną na jednę lub na drugą stronę.
Dlatego tak się długo o tém wszystkiém mówiło, aby módz powiedziéć na ostatku, że w walce dwu stronnictw, usiłujących zapanować nad tłumem zebranym przed domem wikaryusza prowizyi, pojawienie się Antoniego Ferrer odrazu zapewniło wygraną temu stronnictwu, które dotychczas było bardzo słabe, i które, gdyby owa pomoc jeszcze się choć trochę była spóźniła, nie miałaby już ani siły, ani powodu do walczenia z mocniejszém. Lud kochał tego człowieka za owę taksę jego pomysłu tak dogodną i przyjemną dla kupujących, i za jego bohaterskie opieranie się wszelkim zmianom w sprawie taniości chleba, chociażby takowe miały być najlepsze i najbardziéj słuszne. Do owéj powszechnéj miłości przyłączyło się teraz silne rozczulenie na widok ufności, któréj ów starzec dawał tak wielki dowód pojawieniem się swém w tłumie wzburzonym i wściekłym bez wojska, bez najmniejszéj nawet straży przybocznéj. Zresztą cudowny skutek wywierała wiadomość, że przybywa, aby wikaryusza odwieść do więzienia; tak więc nienawiść do tego biedaka, która, gdyby ją gwałtem usiłowano przytłumić, nie zgadzając się na żadne ustępstwa, niezawodnie z większąby jeszcze wściekłością wybuchła, teraz, w skutek téj obietnicy zadośćuczynienia, która była jakby kością podaną psu dla uspokojenia go, powoli zaczęła słabnąć ustępując innym, wcale odmiennym uczuciom, które poczynały już budzić się w tłumie.
Stronnictwo pokojowe, odetchnąwszy swobodniéj, dopomagało Ferrerowi tysiącznemi sposobami; ci, którzy się znajdowali w jego pobliżu, podniecając ogólny zapał radośnemi okrzykami, starali się jednocześnie lud nieco odsuwać na stronę, aby utorować drogę dla powozu; inni, przyklaskując mu powtarzali i podawali z ust do ust te wyrazy, które powiedział, albo téż takie, które — według ich zdania byłoby najlepiéj, aby powiedział, i usiłując nakazać milczenie najbardziéj zawziętym wichrzycielom, na nich zwracali niechęć zmiennego tłumu, który już zaczynał ulegać nowemu uczuciu. — A któż to tam nie chce wołać: niech żyje Ferrer? Życzyłbyś może, aby chléb nie był tani? Każdy jest łotrem, kto nie chce się zgodzić na to, aby sprawiedliwość została wymierzoną, według praw boskich i ludzkich; ci, co tak podburzają lud, robią to dlatego, aby wśród zamieszania wikarynsz mógł uciec. Do więzienia z wikaryuszem! Niech żyje Ferrer! Na bok, z drogi! — Liczba tych głosów rosła z każdą chwilą, zuchwałość przeciwników słabła, i wkrótce zwolennicy pokoju, których działalność ograniczała się dotychczas do słów i przekonywali, teraz czynnie już wzięli się do dzieła za pomocą pięści nakazując milczenie najbardziéj upartym i odpychając ich, aby pozbawić możności przewodzenia nad tłumem. Zwyciężeni trzęsąc się z gniewu jeszcze grozili, jeszcze starali się stawić opór, ale już sprawa przelewu krwi była straconą; wyrazami, które zagłuszały inne, były teraz: — do więzienia! sprawiedliwości! Ferrer! Po krótkiéj, choć zaciętéj walce, odparto ode drzwi domu wikaryusza tych, którzy około nich pracowali tak szczerze, inni ich miejsce zajęli, aby bronić te podwoje od nowego szturmu i aby ułatwić do nich przystęp Ferrerowi. Jeden z tych ludzi podnosząc glos i przykładając usta do drzwi (szczelin w nich nie brakło) zawiadomił tych, którzy się znajdowali w domu, iż pomoc przybywa i że wikarynsz powinien się przygotować jak do drogi, — bo natychmiast pójdzie... do więzienia: chm, zrozumieliście? do więzienia.
— Czy to ten Ferrer, który pomaga w pisaniu praw i wyroków? — zapytał nowego sąsiada nasz Renzo, który w téj chwili przypomniał sobie owo; vidit Ferrer, które mu wrzasnął nad uchem szanowny pan doktór wówczas, gdy mu pokazywał podpis na wyroku.
— A tak: to wielki kanclerz — odpowiedziano mu.
— I to poczciwy człowiek, wszak prawda?
— A pewno że poczciwy! to ten, co kazał chléb tanio sprzedawać, a inni tego nie chcieli, a teraz przybywa, aby zawieść do więzienia wikaryusza, który postępował nie tak, jakby był powinien.
Każdy zgadnie odrazu, że Renzo stał się natychmiast stronnikiem Ferrera. Chciał koniecznie iść na jego spotkanie; rzecz ta jednak nie była tak łatwą, ale za pomocą swych góralskich, potężnych łokci i pięści potrafił sobie dać radę, utorował drogę i po chwili znalazł się już w pierwszym szeregu, tuż obok powozu.
Powóz ten zdołał już wjechać w sam środek tłumu, i z powodu jednéj z tych nieuniknionych, a częstych przeszkód, na które w podobnych warunkach musi natrafić, właśnie się zatrzymał. Stary Ferrer ukazywał to w jedném, to w drugiém oknie naprze, mian oblicze uśmiechnięte, miłe, pełne łagodności, miłości, pokory, słowem oblicze jaśniejące całym wdziękiem owego wyrazu, który w zwykłych okolicznościach, przybierał wówczas tylko, gdy miał stanąć przed majestatem Filipa IV; jednak nie było rady, i musiał się dziś w ten wyraz przystroić. Nawet coś mówił do tłumu, ale wrzawa tylu głosów, same okrzyki: niech żyje! któremi go witano, bardzo małéj tylko liczbie osób pozwalały słyszéć to, co mówił. Dopomagał więc sobie ruchami: to przykładał trzy palce do ust, przesyłając pocałunek ludowi; to ukłonem dziękował za okazywaną mu miłość; to ręce z okna powozu wysuwał, prosząc o zrobienie trochę miejsca; to, opuszczając je w dół starał się dać do zrozumienia, iż życzyłby sobie, aby wrzawa nieco się zmniejszyła; a wówczas kiedy mu się na chwilę udawało tego dokazać, najbliżsi słyszeli i powtarzali te jego wyrazy: — chléb, niema głodu, obfitość! przybywam, aby sprawiedliwość wymierzyć; panowie, raczcie się trochę z drogi usunąć. — Potém, odurzony całą tą wrzawą, widokiem tylu twarzy, tylu oczu na siebie zwróconych, cofał się na chwilę w głąb powozu, wydymał policzki, sapał potężnie i powtarzał w duchu: — Ledwie żyję! Co za tłum!
— Niech żyje Ferrer! Szlachetny Ferrer! Wielki Ferrer! Chleba! chleba!
— Tak, chleba, chleba — odpowiadał Ferrer — będzie chléb, będzie obfitość: ja wam to przyrzekam, ja — i rękę przykładał do piersi.
— Rozstąpcie się nieco, rozstąpcie, i dodawał zaraz: — jadę po wikaryusza, aby go osadzić w więzieniu, aby go ukarać tak, jak na to zasłużył: — i półgłosem po hiszpańsku kończył: — jeżeli istotnie zawinił. — Potém, przechylając się naprzód, z pośpiechem również po hiszpańsku, mówił do woźnicy: — Pedro, prędzej, jeżeli możesz.
Woźnica także się do tłumu uśmiechał i to z tak wielkiém przytuleniem, jak gdyby i on był znakomitą osobą, a z wdziękiem niezrównanym, powoli, zlekka, to na prawo, to na lewo, dotykając najbliższym końcem długiego biczyska, przemawiał także słodziutkim głosem: — na bok, na bok, panowie! proszę, bardzo proszę! trochę miejsca, nie wiele, tyle tylko, abyśmy mogli przejechać.
Tymczasem najgorliwsi z życzliwych starali się spełnić tak miłą prośbę, to jest utorować drogę. Jedni usuwali ludzi przed końmi na stronę za pomocą grzecznych słówek, lekkiego opierania się dłońmi o ich piersi i niemniéj grzecznych i przyjemnych szturchańców: na bok, na bok, mili panowie! — powtarzali słodkim głosem; inni czynili toż samo po obu stronach powozu, aby dać mu możność posuwania się naprzód nie przejeżdżając po nogach i nie zawadzając o twarze najbliższych, co, oprócz szkodzenia ludziom mogłoby również narazić na niebezpieczeństwo i samę nawet tak wielce szacowną osobę Antoniego Ferrera.
Zrazu, przez pewien czas Renzo patrzył z zachwytem i rozczuleniem na owę sędziwą, szanowną postać nieco zatrwożoną, niespokojną, znużoną, którą wszakże ożywiało gorączkowe pragnienie śpieszenia z pomocą temu, kto jéj potrzebował tak bardzo, i którą opromieniała jakąś dziwną pięknością nadzieja wyrwania człowieka z tak groźnego niebezpieczeństwa; a im dłużéj nasz chłopak na nią patrzył, tém bardziéj zapominał o niedawnym jeszcze tak stanowczym zamiarze opuszczenia tłumu, a w końcu postanowił dopomagać Ferrerowi i nie odstąpić od niego, aż wówczas gdy już zamiar swój doprowadzi do skutku. I zaraz się zabrał do tego, przyłączając się do ludzi, którzy torowali drogę, a że nie próżnował i nie był jednym z mniej czynnych, to pewna. Przed powozem nieco się obszerniéj zrobiło; — możecie jechać — mówił ten i ów do woźnicy, usuwając się na bok, lub podążając naprzód. — Jedź, Pedro, a prędko, ostrożnie, uważnie — powiedział do woźnicy i Ferrer. Powóz ruszył z miejsca. Wielki kanclerz, szafując hojnie na prawo i na lewo ukłonami dla całéj publiczności, miał inne jeszcze, którym towarzyszył wdzięczny uśmiech i któremi zaszczycał wyłącznie te tylko osoby, które mu największą okazywały pomoc. Nasz Renzo odebrał niejeden z takich uśmiechów, co prawda słusznie mu się téż należały, bo w owym dniu służył lepiéj wielkiemu kanclerzowi, niżby to potrafił najgorliwszy nawet z jego sekretarzy. Młodemu góralowi, uszczęśliwionemu dowodem takiéj łaski, zdawało się niemal, że już pomiędzy nim a Antonim Ferrerem zawiązała się przyjaźń na dobre.
Powóz, skoro już raz ruszył z miejsca, chociaż zawsze niezmiernie powolnie, a nawet zatrzymując się po drodze, przybliżał się jednak coraz bardziéj do celu podróży. Mówię, podróży, bo choć na przebycie owéj przestrzeni, która powóz od oblężonego domu dzieliła, w zwykłych warunkach i parę minut mogłoby wystarczyć; teraz jednak, ze względu na czas swego trwania, była to prawdziwa podróż i tak nazwałby ją każdy, choćby go nawet nie ożywiała owa święta niecierpliwość, jaką pałał Ferrer. Jak fale dokoła okrętu, który płynie po wzburzoném morzu, tak lud ustawicznie poruszał się dokoła powozu. Stokroć gorszą od ryku burzy, bardziéj straszną, ogłuszającą i niezgodną była wrzawa tłumu. Ferrer, rzucając się od jednego do drugiego okna, cały w uśmiechach, ukłonach i w ruchu, starał się jednocześnie chociażby coś z tego, piekielnego hałasu zrozumiéć, aby módz zastosować swe odpowiedzi do wymagań tłumu; chciał przynajmniéj rozmówić się z temi najbliższemi przyjaciółmi, którzy otaczali powóz, ale sprawa to była trudna, a może nawet trudniejsza od tych wszystkich, które, w czasie swego długoletniego urzędowania, musiał załatwiać nasz wielki kanclerz. Wszakże, podobnie jak łoskot wielkiéj racy daje się słyszéć wyraźnie wśród ogólnego huku zapalającego się fajerwerku, tak i o jego uszy, od czasu do czasu, odbijały się oderwane słowa, a nawet całe zdania, powtarzane jednocześnie przez kilkanaście najbliższych głosów. To téż, starając się odpowiadać W sposób zadawalniający na te wrzaski, lub powtarzając wyrazy, o których wiedział, że najlepszy wywierają skutek, albo wreszcie te, których chwila obecna zdawała się koniecznie wymagać, wielki kanclerz mówił również przez całą drogę bardzo wiele. — Tak, tak, mili panowie, chléb, obfitość, wszystko to będzie. Ja go do więzienia zawiodę, on zostanie ukarany... (jeżeli zawinił — dodawał półgłosem, po hiszpańsku). — Tak, tak, ja tu teraz rządzić zacznę: chléb powinien być tani; to jest, chcę powiedziéć, iż nasz pan najmiłościwszy nie pozwoli na to, aby ci najmilsi jego poddani mieli głód cierpieć. — Aj, oj! panowie ostrożnie, ostrożnie! czy nic wam się złego nie stało? — I znowu po hiszpańsku: — Pedro, uważnie, prędzéj. — Tak, obfitość, obfitość! Rozstąpcie się trochę proszę, bardzo proszę. Tak, chléb, chléb. Do więzienia, do więzienia. Co? Co? — pytał naraz jakiegoś człowieka, który rzucił się do drzwiczek powozu, aby mu wrzasnąć nad uchem jakąś swoję prośbę, czy téż radę, lecz już go niebyło, odciągnięto go, widząc, że może trafić pod koła. Wreszcie, dzięki tak dzielnéj pomocy swoich sprzymierzeńców, ciągle giestykulując, mówiąc, uśmiechając się i kłaniając na wszystkie strony, wśród nieustannéj wrzawy, okrzyków i słabych oznak niezadowolenia i gniewu, które jeszcze tu i ówdzie wybuchają, lecz które lud przytłumia natychmiast, Ferrer staje szczęśliwie u kresu podróży.
Przed domem, jak to już wiemy, oczekiwali nań inni sprzymierzeńcy, którzy tymczasem pracowali nad zrobieniem tu nieco swobodnego miejsca. Za pomocą próśb, gróźb, przekładali i napominali, za pomocą odsuwania, odpychania, rozdawania na prawo i na lewo potężnych szturchańców, wreszcie, w skutek podwojenia się sił i energii, które, wzmagają się zwykle, gdy już wiemy, że cel upragniony wkrótce da się osiągnąć, udało im się nakoniec rozdzielić tłum na dwie połowy, a następnie obie te połowy, o ile możności najdaléj odsunąć od siebie, tak, iż pomiędzy drzwiami a powozem, który się przed nim zatrzymał, utworzyła się wolna Przestrzeń. Renzo (który na przemiany pełnił po trochu obowiązki gońca i straży przybocznej) przybył jednocześnie z powozem i mógł stanąć w jednym z tych dwu szeregów przyjaciół Ferrera, który tworzył mur broniący przystępu falom ciekawego tłumu, do oczyszczonego już miejsca, a podczas gdy jego potężne, szerokie plecy pomagały dzielnie w stawieniu oporu, oczy patrzyły ciekawie na powóz wielkiego kanclerza.
Ferrer odetchnął ż głębi piersi gdy spostrzegł ów placyk oczyszczony z ludu i drzwi jeszcze zamknięte. Zamknięte, to jest nie otwarte na rozcież; bo zresztą zawiasy całkiem już prawie były poodrywane, a same drzwi, całe w szczelinach, kresach, cięciach i dziurach ukazywały w środku, w wielkim otworze, gdzie pierwéj był zamek, kawał mocnego łańcucha, który choć także już silnie nadwerężony, od strony wewnętrznéj, trzymał jeszcze złączone razem obie połowy podwoi. Jakiś człowiek, przykładając twarz do owego otworu, zawiadomił tych, co byli w domu, że już Ferrer przyjechał; inny pośpieszył drzwiczki powozu otworzyć; staruszek najprzód głowę wychylił, potém wstał i opierając się na ramieniu owego poczciwca, który pełnił w téj chwili obowiązek lokaja, nie wysiadł odrazu, ale zatrzymał się na stopniu powozu. Tłum, tak z jednéj, jako też i z drugiéj strony, cały wspiął się na palcach, aby więcéj zobaczyć: tysiące twarzy, tysiące oczu w jednę zwróciło się stronę; ogólne wytężenie uwagi i ciekawości sprawiło, iż na chwilę zapanowała wielka, zupełna cisza. Ferrer, który w téj chwili właśnie się na stopniu zatrzymał, powiódł wzrokiem dokoła, ukłonił się tłumowi, jak mówca z kazalnicy, i przykładając lewą rękę do piersi, rzekł: — tak, chleba i sprawiedliwości; — poczém śmiało, krokiem pewnym, wspaniale owinięty w swą szeroką togę, poszedł ku drzwiom wśród szalonego wybuchu oklasków.
Tymczasem ci, którzy się znajdowali wewnątrz domu, otworzyli drzwi, albo raczéj dokończyli tylko ich otworzenia wyciągnąwszy łańcuch z żelaznych, silnie już rozkiwanych kółek, na których wisiał, a następnie uchylili jednę połowę, podwoi i to tyle tylko, ile niezbędnie było potrzeba, aby do wnętrza mógł się przecisnąć ów gość upragniony. — Prędko, prędko! — mówił Ferrer — nie mogę wejść, więcéj, więcéj otwórzcie! a wy, dobrzy ludziska, odpychajcie tłum, aby niezbyt się cisnął.. — stójcie tak jak dotąd... Bóg wam to nagrodzi, pozostańcie tu jeszcze, dopókąd ja nie powrócę; to jedna chwilka... Ej, ej! jeszcze więcéj, otwórzcież jak się należy! — zwracał się znowu do tych, którzy byli za drzwiami — przecież nie mogę się wcisnąć, sami widzicie; aj moje żebra, moje boki! Teraz zamykajcie już,nie, nie! moja toga! moja toga! — Długa, powłóczysta toga mogłaby istotnie w zamykających się podwojach uwiezioną pozostać, gdyby ją szybko i zwinnie nie uniósł Ferrer; po chwili już znikła za drzwiami, jak ogon węża, który uciekając przed niebezpieczeństwem wciska się do nory.
Podwoje zaniknęły się spiesznie i natychmiast, o ile się to dało najlepiéj, znów je zatarasowano. Na zewnątrz ci, którzy składali ochotniczą, przyboczną straż Ferrera, głosem, łokciem i pięścią pracowali nad utrzymaniem za sobą zdobytego już placu, modląc się w duchu do Boga, aby to wszystko już się co najprędzéj skończyło.
— Prędzéj, prędzéj! — mówił również i Ferrer tam za drzwiami do służby, która otoczyła go wkoło i drżącym głosem wołała: — niech cię Bóg błogosławi! ach ekscelencyo! och ekscelencyo!
— Prędzéj, prędzéj — powtarzał Ferrer: — gdzie ten biedak? — gdzie ten biedak? gdzie wasz pan?
Wikaryusz ukazał się w téj chwili; nawpół go wlekło, a nawpół niosło na rękach kilku silnych ludzi ze służby; a blady był jak chusta świeżo wyprana. Gdy spostrzegł swego zbawcę, odetchnął całą piersią, puls trochę mocniéj zaczął uderzać, uczuł nieco siły w nogach, lekki rumieniec wystąpił mu na twarz i, z największym pośpiechem, na jaki mógł się zdobyć, podbiegł do Ferrera wołając: — Jestem w ręku Boga i waszéj ekscelencyi! Ale jak stąd wyjść? Dokola lud, domagający się mojéj śmierci.
Venga usted con migo[6]; odwagi! mój powóz czeka przede drzwiami; prędzej, prędzéj! — I wziął go za rękę, wiodąc ku wyjściu i starając się dodać mu otuchy, choć w duchu powtarzał: — no, no, kto wie jakto teraz będzie? Święty Boże, zmiłuj się nad nami!
Drzwi się otwarły: Ferrer pierwszy wychodzi, za nim wikaryusz skurczony, zgarbiony, trzymający się oburącz owéj zbawczéj togi, któréj się tak uczepił, jak dzieciak sukni swój matki. Ci, którzy dotychczas pracowali nad zachowaniem wolnego miejsca przed domem, podnoszą teraz ręce i kapelusze wysoko do góry i tworzą jakby sieć, jakby chmurę, aby ukryć przed niebezpiecznym wzrokiem tłumu nieszczęśliwego wikaryusza, który tymczasem pierwszy wsiada do powozu i przytula się w kąteczku. Potém wsiada Ferrer; zamykają drzwiczki. Tłum dostrzegł niejasno, dowiedział się, odgadł to, co zaszło, i wybuchł olbrzymim okrzykiem radości i złorzeczeń.
Mogłoby się zdawać, iż powrót powinien być najbardziéj trudną i najmniéj bezpieczną częścią téj podróży, ale liczba tych, którzy się zgodzili na uwięzienie wikaryusza, była tak wielką, iż wyrażała sobą życzenie ogółu, oprócz tego, w czasie gdy Ferrer był w oblężonym domu, wielu z tych, którzy ułatwili mu przystęp do niego, tak się gorliwie starali o utrzymanie w środku ulicy, na całéj przestrzeni, wolnego przejścia, że teraz już powóz mógł się nieco prędzéj posuwać, nie zatrzymując się nawet po drodze. Dwa tłumy stojące po bokach ulicy, zaraz za powozem, zlewały się w jednę, wielką, gęstą masę.
Ferrer, skoro tylko wsiadł do powozu, natychmiast nachylił się do wikaryusza, radząc mu, aby dobrze do kąta się przytulii i aby, na miłość boską, nie poruszał się nawet; wszakże rada ta była zbyteczną. Sam zaś starał się ciągle być na widoku, chcąc zająć i ściągnąć na siebie całą uwagę publiczności. I teraz również musiał ciągle przemawiać do zmieniających się co chwila słuchaczy, a mowa ta, o ile długa, o tyle w treść była uboga; przerywał ją czasem dlatego tylko, aby skulonemu, drżącemu towarzyszowi szepnąć parę słówek na ucho. — Tak, tak, panowie: chleba i sprawiedliwości! do zamku, do więzienia, pod moję straż. Dziękuję, dziękuję, bardzo dziękuje! Nie, nie: już się nie wymknie! Słusznie, słusznie; to się zbada, osądzi; zobaczymy. Przecież i ja dobrze wam życzę, przecież macie we mnie najlepszego przyjaciela. Tak, srodze będzie ukarany; ręczę wam, ręczę. Estolo digo por su bien[7]. Meta sprawiedliwa, meta dobra, uczciwa, dla ukarania tych, którzy chcą lud głodem zamorzyć. Panowie, usuńcie się trochę na stronę, bądźcie tak łaskawi! Tak, tak, jestem poczciwym człowiekiem, jestem przyjacielem ludu. Będzie ukarany, tak, tak, to łotr, to niegodziwiec. Perdone usted[8]. Źle z nim będzie, oj źle!... si es culpable[9]. Nauczym rozumu piekarzy. Niech żyje król i poczciwi medyolańczycy, jego najwierniejsi poddani! Nie wykręci się, nie wykręci; do więzienia, do więzienia. Animo, estâmos ya quasi fuera[10].
Rzeczywiście wyjechali już z największego ścisku i lud z każdą chwilą przerzedzał się. Tu Ferrer, pozwalając nieco wypocząć swym strudzonym płucom, spostrzegł owę pomoc poniewczasie, owych hiszpańskich żołnierzy, którzy jednak nie pozostali bezczynni aż do końca, lecz pod dowództwem i kierownictwem kilku mieszczan przyczynili się do rozpędzenia pewnéj liczby ciekawych i do utworzenia swobodnego przejścia. Gdy powóz nadjechał, stanęli w szeregu i zaprezentowali broń wielkiemu kanclerzowi, który i tu również ukłonił się na prawo i na lewo, a do dowodzącego oddziałem który się zbliżył, aby mu złożyć swoje najniższe uszanowanie, rzekł z pewnym wymownym ruchem prawéj ręki: — beso a usted las manos[11] — wyrazy, których prawdziwe znaczenie było: — pięknieś mi pan dopomógł! — i które też właśnie tak zostały zrozumiane przez dowodzącego. W odpowiedzi na nie po raz drugi nisko się ukłonił i ścisnął ramionami. Na prawdę w tym wypadku można byłoby powiedzieć: cedant arma taga; lecz Ferrer nie miał ani czasu ani ochoty do zajmowania się cytatami; a zresztą dowodzący nie zdołałby nawet ocenić całéj piękności owych wyrazów, bo nie umiał po łacinie.
Pedro, wjeżdżając pomiędzy te dwa szeregi darmozjadów, pomiędzy te błyszczące muszkiety prezentowane z oznakami tak wielkiego szacunku, odrazu nabrał odwagi. Ochłonął całkiem z przestrachu, przypomniał sobie, kim jest i kogo wiezie i wołając głosem rozkazującym: — ej! ej! — bez dodania do tego wykrzyknika najmniejszéj chociażby grzeczności, albo uśmiechu, bo lud o tyle już się przerzedził, iż można było przemawiać doń w ten sposób, zaciął konie i popędził w stronę zamku.
— Panie, panie, już po wszystkiém, już nie ma nikogo — rzekł Ferrer do wikaryusza, który ośmielony tém, że już wrzasków nie słyszy, że powóz jedzie tak szybko, a głównie, że Ferrer tak wesoło doń przemawia, twarz od kąta odwrócił, wyprostował się i w najgorętszych wyrazach zaczął dziękować swemu zbawcy. Ten ostatni przez pewien czas wyrażał mu swe współczucie i radość z powodu uniknionego niebezpieczeństwa, a nakoniec uderzając się ręką po łysinie zawołał: — co téż powie na to jego ekscelencya, która już i bez tego w nienajlepszym jest humorze z powodu owego nieszczęsnego Casale, które się nie chce poddać? Co powie książę-hrabia, który, byle jaki listek zaszeleścił głośniej nad inne, zaraz się sroży i zżyma? Co powie nasz król najmiłościwszy? bo przecie niepodobna, aby wiadomość o téj awanturze do niego nie doszła. I czy już na tém się skończy? Bóg to raczy wiedzieć!
— Co do mnie, to wiem tylko, że już o niczóm ani wiedziéć, ani słyszéć nie chcę — mówił wikarynsz. — Składam urząd w ręce waszéj eksceiencyi i uciekam, uciekam stąd co najprędzéj. Schronię się do jakiéjś jaskini, gdzieś na wierzchołek nieprzystępnéj góry i tam będę wiódł żywot pustelniczy zdala od tego wściekłego ludu.
Usted postąpi tak, jak tego będzie wymagała służba najjaśniejszego pana, w którjé się przecie znajdujesz — z wielką powagą odrzekł wielki kanclerz.
— Ależ najjaśniejszy pan pewnie nie będzie chciał mojéj śmierci — odpowiedział wikaryusz: — gdzieś na górę, do jaskini, daleko, od nich.
Czy się kiedy ziściły te świetne postanowienia, tego nie umiem powiedziéć, gdyż nasz autor, odprowadziwszy biednego wikaryusza do zamku, tam go zostawia i nigdy już o nim wzmianki nie czyni.


ROZDZIAŁ XIV.

Po zniknięciu powozu wielkiego kanclerza tłum zaczął się przerzedzać i rozdzielać na kilka gałęzi, rozchodząc się w różne strony. Jedni wracali do domu, inni do zajęć codziennych; ten oddalał się, aby po tylu godzinach, przepędzonych w ścisku, wyprostować kości i odetchnąć swobodniéj; ów śpieszył do przyjaciół, aby im opowiedziéć o niezwykłych wypadkach dnia tego. Toż samo działo się na przeciwległym końcu ulicy, tam, gdzie się zatrzymał ów waleczny oddział hiszpanów, który choć z razu bezczynny, teraz, gdy lud już się tak znacznie przerzedził, rozpędzał go do reszty na wszystkie strony i śmiało, nie natrafiając na żaden opór, ruszył ku domowi wikaryusza, aby przed nim stanąć na straży. Nieopodal od tego domu znajdował się jeszcze cały zgęszczony, że tak powiem, osad owych rozruchów; zgraja łotrów, którzy niezadowoleni z tak prostego, nieprzewidzianego, niedoskonałego zakończenia owych wielkich przyborów, szemrali, klęli, naradzali się jeszcze nad tém, czy nie można czegoś nowego przedsiębrać, i jakby na próbę od czasu do czasu podchodzili do owych nieszczęśliwych drzwi, które znowu zamknięto, o ile się najlepiéj dało, bijąc i tłukąc w nie kijami i pięściami. Na widok żołnierzy, wszyscy ci poczciwcy, jedni śmiało, krokiem, pewnym, z dobrą miną; inni niechętnie i ociągając się, ustąpili z placu, udając się w stronę przeciwną téj, w któréj ukazało się wojsko. I tu więc przeszkód nie było, oddział zajął plac bez boju i stanął na straży ulicy i domu, lecz wszystkie przyległe ulice były usiane gromadkami ludu: gdzie tylko zatrzymały się jakie dwie, lub trzy osoby, po chwili stało już trzy, cztery, dwadzieścia innych; tu, ktoś się od jednego z takich kółek oddzielał, przechodząc do innego; tam spora gromadka zwolna postępowała naprzód; było to coś, jakby owe chmurki, które czasem pozostają rozsiane na błękicie po burzy i patrząc na które ludzie mówią zwykle: nie trzeba téj pogodzie dowierzać, jeszcze się nie ustaliła. Każdy łatwo sobie może wystawić, jaka tam musiała być rozmaitość sprzecznych zdań i rozmów! Istna wieża Babel! Jeden z wielkim zapałem prawił o różnych ciekawych rzeczach, których był świadkiem; inny opowiadał o swych własnych bohaterskich czynach; ten nie mógł się nacieszyć, że wszystko tak się pięknie skończyło i pod niebiosa wynosił Ferrera i zapewniał, że źle będzie z panem wikaryuszem; ów znowu z uśmiechem złośliwym powtarzał: — bądźcie spokojni, już ja wam to ręczę, że go nie zabiją, kruk krukowi oka nie wydziobie, o tobie ma obawy — a jeszcze ktoś inny, nie skrywając nawet silnego rozdrażnienia, dowodził, że stało się nie tak, jak się stać było powinno, że lud oszukano, że to wstyd i hańba tyle narobić hałasu, aby potém pozwolić tak gładko wywieść się w pole.
Tymczasem słońce zaszło, wszystkie przedmioty przybrały szarą, jednostajną barwę, i wiele osób, czując silne zmęczenie, spowodowane owym dniem tak niepospolicie spędzonym, i zaczynając już się nudzić tém gadaniem pociemku, powróciło do domów. Nasz Renzo, który tak dzielnie dopomagał wielkiemu kanclerzowi w jego podróży, a następnie wraz z nim minął owe dwa szeregi żołnierzy i z niemałém zadowoleniem patrzył na to, jak powóz szybko się potoczył, zmierzając w stronę zamku; jeszcze przez czas pewien szedł z tłumem aż do pierwszéj bocznéj uliczki, w którą skręcił, aby także odetchnąć swobodniéj. Zaledwie kilka kroków zrobił chcąc w ciszy i samotności uporządkować nieco w głowie ów natłok świeżych, a tak niejasnych myśli, obrazów i wrażeń, gdy dający się uczuwać głód i potrzeba wypoczynku kazały mu tego zaniechać. Zaczął więc spoglądać w górę na prawo i na lewo, szukając szyldu jakiéjś gospody, bo o udaniu się w tak późnéj godzinie do klasztoru ojców kapucynów nie można było nawet i myśléć. Idąc tak z głową podniesioną do góry, natknął się na sporą gromadkę ludzi i zatrzymawszy się usłyszał, że mówią tu o różnych planach na dzień następny. Zrazu słuchał tylko, potém nie mógł się powstrzymać od powiedzenia tego, co myśli, bo po tylu bohaterskich czynach zdawało mu się, że się stał osobą nielada, a nawet że powinien był swoje zdanie wyjawić. Wszystko to, na co dziś patrzył, zrodziło w nim przekonanie, iż, aby rzecz jakaś mogła się udać, dość pozyskać dla niéj serca tych, którzy wałęsają się po ulicach i dlatego przemówił uroczystym głosem: — Mili panowie! czy i mnie też wolno powiedziéć co myślę? Oto moje zdanie jest takie: nietylko w sprawie chleba dzieją się niegodziwości, a ponieważ dziś każdy to mógł widzieć, że dość jest jakiéjś sprawiedliwéj rzeczy wymagać wspólnie, aby ją zaraz otrzymać, więc trzeba i nadal tak postępować, aż dopókąd nie ustaną niegodziwości wszelkiego rodzaju, aż dopókąd na świecie nie będzie się działo trochę więcéj po bożemu; bo powiedźcież mi, proszę, albo to nie prawda, że są ciemiężcy, tyrani, którzy postępują wbrew przykazaniom boskim i sami szukają ludzi spokojnych, którzy ani ich znają, ani o nich chcą wiedziéć, aby najrozmaitsze im krzywdy wyrządzać? A potém kto ma słuszność? zawsze oni, zawsze ciemiężcy. Ba, nawet im więcéj który z nich nabroi, tém wyżéj głowę podnosi. Takie to sprawy, moi mili panowie. Oj! i w Medyolanie nie brak pewnie tych ptaszków!
— Że nie brak, to nie brak, my to wiemy najlepiéj — odrzekł ktoś z westchnieniem.
— A co? byłem tego pewny — mówił daléj Renzo: — bo to przecież i u nas także o tém mówią. Zresztą nawet i nie może być inaczéj, bo, przypuśćmy naprzykład, że jeden z takich panów mieszka sobie naprzemian to na wsi, to w Medyolanie, a skoro na wsi jest z niego szatan wcielony, to i w mieście, jak sądzę, nie może być anioł. Otóż, powiedźcie mi proszę, czy kto kiedy widział takiego jegomościa za kratą? A jednak (to już ja mogę wam śmiało powiedziéć) są wyroki piękne, drukowane, wyraźnie na to wydane, aby ich karać, wyroki nie byle jakie, mądre, bardzo mądre, takie, iż lepszych życzyć sobie nie można; w nich czarno na białém stoją wypisane wszystkie niegodziwości, których się ci panowie dopuszczają, a za każdą jest i kara, surowa kara. I powiedziano tam: niech to będzie kto chce: czy chłop, czy pan wielmożny, skoro zawinił, musi być karany. Ale spróbujcież udać się do tych doktorów, do tych prawników, do tych faryzeuszów, prosząc, aby wam dopomogli, aby waszę sprawę osądzili po bożemu; tak was zechcą słuchać, jak papież łajdaków; doprawdy w głowie się może pomieszać każdemu poczciwemu człowiekowi, gdy o tém wszystkiém pomyśli! Rzecz więc oczywista, że król, że ci, co rządzą, chcieliby, aby każdy łotr był karany, ale cóż z tego, kiedy te łotry mają siłę i wszyscy się razem trzymają i kpią sobie z wyroków i z prawa! A więc trzeba już temu, raz koniec położyć; trzeba iść jutro do Ferrera, bo to przecie ludzki człowiek, pan co się zowie; dziś każdy mógł widziéć, jak mu było przyjemnie znajdować się wśród nas biedaków i jak się starał usłyszéć wszystko, cośmy do niego mówili, i jak grzecznie nam odpowiadał. Trzeba iść do Ferrera i powiedziéć mu wszystko, co się dzieje; co do mnie zaś, to potrafię mu także wiele ciekawych wiadomości udzielić, opowiem mu o tém, żem widział na własne oczy wyrok z herbami i pieczęciami, wyrok, napisany przez tych, którzy rządzą, i imiona ich były tam wydrukowane jasno i wyraźnie, aż trzech ich się podpisało, a pomiędzy niemi i Ferrer, widziałem to na moje własne oczy; otóż wyrok ten jakby dla mnie był stworzony, wszystko w nim było przewidziane, a pewien doktor, którego prosiłem, aby stosownie do tego, jak tam stało w wyroku, jak tego żądali trzéj podpisani na nim panowie, pomiędzy któremi był i sam Ferrer, aby ów doktor, powiadam, zechciał mi dopomódz do uzyskania sprawiedliwości; wiecież co zrobił? oto, choć sam mi ów wyrok pokazał, teraz, kiedym go prosił o pomoc w uczciwéj sprawie, tak mię zakrzyczał, jakbym ja, co najmniej, był jakim waryatem. Jestem pewny, że skoro ten zacny, kochany staruszek dowie się o tych pięknych rzeczach (bo on przecież nie może wiedziéć o wszystkiém, zwłaszcza o tém, co się dzieje na wsi) to nie ścierpi, aby i nadal miało się dziać podobnie na świecie i wynajdzie jakiś sposób zaradzenia złemu. Zresztą sądzę, że tym, którzy piszą wyroki, miło jest widziéć, iż rozkazy ich są wypełniane, boć to dla nich krzywda i obraza, kiedy ich imiona, ich podpisy nic a nic nie znaczą; w razie, gdyby ciemiężcy, gdyby łotry nie chcieli ugiąć karków, toć przecie nas jest wielu, dopomóżmy Ferrerowi, tak, jakeśmy dziś dopomogli. Nie chcę przez to powiedziéć, aby on miał osobiście jeździć po każdego łotra i ciemiężcę i sam go w swoim powozie do więzienia odwozić, oj! na to nie powozu, ale arki Noego byłoby potrzeba! Dość, aby rozkazał tym, do kogo to należy, i to nie tylko w Medyolanie, ale w całym kraju, aby wypełniali wyroki, podpisane przez niego i pociągali do odpowiedzialności wszystkich tych, którzy popełniają niegodziwości, a skoro w wyroku stoi napisano: więzienie, to i na prawdę niech będzie więzienie; a skoro: na galery, to i na galery; trzeba aby rozkazał sędziom pełnić obowiązki jak się należy, a gdy nie słuchają, to precz z urzędu, innych lepszych na ich miejsce... a zresztą, przecież już mówiłem, że my dopomódz potrafimy. I jeszcze powinien nakazać panom doktorom prawnikom aby i biedaków także słuchać zechcieli i aby dawali w obronie pokrzywdzonego. Cóż, mili panowie, czy dobrze mówię?
Renzo przemawiał z tak wielkim zapałem, że odrazu zwrócił na siebie uwagę i większa część zebranych zaczęła pilnie go słuchać; pod koniec zaś wszyscy się koło niego skupili w milczeniu. Gdy przestał mówić, wybuchły oklaski i kilkanaście głosów zawołało razem: — dobrze, wybornie, doskonale! słusznie mówi; to prawda, święta prawda! — Jednak i krytyków nie brakło. — Ot — mówił jeden: — mamy też kogo słuchać! jakiegoś górala! wszyscy oni adwokaci — i odchodził z miną niezadowoloną. — Teraz — mruczał inny półgłosem: — każdy hultaj, każdy nicpoń będzie coś nowego wynajdywał, skończy się na tém, że się miarka przebierze i że chleba nie każą tanio sprzedawać; ładnie na tém wy jdziemy! — Renzo jednak słyszał same pochwały; wszyscy się do niego garnęli, i ten i ów ściskał go za rękę: — Do widzenia do jutra! — Gdzie się spotkamy? — Na placu katedry. — Dobrze. — Dobrze. — I coś się da zrobić? — A naturalnie. — Najpewniéj. — Koniecznie.
— Kto z szanownych panów zechce mi z łaski swojéj wskazać jakąś gospodę, nie drogą, pośledniejszą, w któréj mógłbym coś przekąsić i należycie wypocząć?
— Jestem na wasze usługi, mój poczciwy chłopcze — rzekł jakiś człowiek, który całéj przemowy Renza słuchał z wielką uwagą, potém słuchał również uważnie tego, co inni mówili, a sam dopiéro w téj chwili po raz pierwszy usta otworzył. Znam właśnie taką gospodę, jakiéj szukacie, sam was tam zaprowadzę i polecę gospodarzowi, który jest dobrym człowiekiem, a do tego moim przyjacielem.
— A czy to daleko? — spytał Renzo.
— Nie, wcale nie daleko — odrzekł usłużny człowiek.
Renzo śpiesznie pożegnał całe zgromadzenie i, uścisnąwszy serdecznie wiele rąk nieznanych, poszedł z nieznanym człowiekiem, dziękując za owę wielką grzeczność, którą on jemu wyświadczał.
— Za cóż mi dziękujecie? — odpowiedział ów człowiek: — przecież ręka rękę myje, a obie ręce myją twarz. Czyż nie jest naszym obowiązkiem dopomagać bliźniemu w potrzebie? — I niby odniechcenia, w rozmowie, ciągle się o coś pytał: — Przepraszam za ciekawość, ale bo tak jakoś wyglądacie zmęczeni, czy-to zdaleka Pan Bóg prowadzi? — O! z daleka — odpowiedział Renzo — aż z Lecco.
— Aż z Lecco? No, proszę! Więc mieszkacie w Lecco?
— Tak, to jest właściwie w okolicy na wsi.
— Biedny chłopcze! Ile mogłem zrozumiéć z tego, coście mówili, musiano was srodze skrzywdzić.
— Ach! mój zacny człowieku! gdybyście wiedzieli!... Musiałem mówić nieco oględniéj, bo i pocóż miałbym zaraz opowiadać obcym ludziom o tém, co mię boli, ale... kiedyś, kiedyś to się stanie wiadomém i wówczas... Ale otóż i gospoda jakaś, wstąpię do niéj, gdyż Bogiem a prawdą nie mam ochoty iść daléj.
— Ech! co tam! jeszcze chwilkę. Niedaleko. Chodźcie, chodźcie do téj gospody, do któréj ja was prowadzę. Tu żleby wam było — powiedział usłużny przewodnik.
— E, i tu będzie dobrze — odrzekł Renzo — nie jestem przecie najpierwszym paniczem, byle czém się posilę, byle na czém się wyśpię: trochę jadła, trochę słomy za całe posłanie, to mi wystarczy, chciałbym tylko co najprędzéj znaleść te dwie rzeczy. „Pod opatrznością“ pięknie się ta gospoda nazywa. Innej szukać nie chcę. — I wszedł do ogromnéj bramy, nad którą wisiał szyld, wyobrażający wielki księżyc w pełni. — A więc niech i tak będzie, skoro nie chcecie iść daléj, tu was zaprowadzę — powiedział nieznajomy, idąc za naszym góralem.
— Na prawdę zbytek łaski, po co macie się trudzić dla mnie — rzekł Renzo. — Jednak — dodał — gdybyście chcieli wypić ze szklaneczkę wina, wielką-byście mi tém sprawili przyjemność.
— Z chęcią przyjmuję tak uprzejme zaprosiny — odpowiedział nieodstępny towarzysz i, jako lepiéj obeznany z miejscowością, poszedł naprzód, wprowadził Renza na podwórko, zbliżył się do drzwi wiodących do kuchni owéj gospody, wziął za klamkę, otworzył i obaj próg przestąpili. Dwie świece, osadzone w lichtarzach, wiszących na dwu żerdziach, przytwierdzonych do belki u sufitu, rzucały słabe światło dokoła. Po obu stronach długiego i wąskiego stołu, który całą niemal połowę izby zajmował, siedziało na dwu ławach wiele osób, stół pokrywały obrusy i talerze, karty i kości, przeważnie zaś butelki i szklanki. Tu i ówdzie toczyły się po stole i przechodziły z rąk do rąk błyszczące reale, berlingi i parpagliole, które, gdyby mogły przemówić, powiedziałyby niezawodnie: — dziś, zrana znajdowałyśmy się w skarbonce piekarza — albo: — byłyśmy w kieszeni jednego z ciekawych — widzów, który, zwróciwszy całą uwagę na przebieg spraw publicznych, zapomniał całkowicie o czuwaniu nad swemi osobistemi. — Wrzawa była tu wielka. Jeden jedyny posługacz uwijał się jak mógł dokoła tego stołu, będącego jednocześnie stołem gry i stołem jadalnym; przed kominkiem na niskim stołeczku siedział gospodarz, którego całą uwagę zdawało się pochłaniać kreślenie za pomocą szczypców jakichś figur na popiele, lecz który w rzeczywistości słuchał pilnie wszystkiego, co mówiono, i dawał baczność na wszystko, co się działo dokoła. Gdy się poruszyła klamka u drzwi, wstał i poszedł na spotkanie nowych gości, a, spostrzegłszy usłużnego przewodnika, powiedział w duchu: — niechże cię wszyscy... Zawsze musisz mi się nawinąć na oczy wtedy, kiedy najmniéj życzyłbym ciebie oglądać! — Potém rzucił bystre spojrzenie na Renza i do niego, również w duchu tylko, przemówił w następny gp0Sób: — nie znam cię, co prawda, ale, widząc z takim myśliwym, wiem już naprzód, że musisz być albo psem, albo zającem, i o tém dowiem się, skoro tylko usta otworzysz. — Jednak, z tego wszystkiego, co w tej chwili myślał gospoadrz, nic się nie odbiło na jego twarzy okrągłéj, błyszczącéj, ozdobionéj gęstą, lecz krótko przystrzyżoną rudawą brodą i jasnemi przenikliwemi oczkami, a tak nieruchoméj, jakby twarz portretu.
— Czém mogę służyć? — zapytał nowoprzybyłych.
— Przedewszystkióm — rzekł Renzo — prosimy o butelkę dobrego winka, a potém i łyżka strawy takżeby się zdała, bom, co prawda, dyabełnie głodny. — I domawiając tych słów nie usiadł, ale raczéj padł na ławę, wydając głośne: — ach! — jakby chciał powiedziéć: dobra-to rzecz, gdy człowiek, który cały dzień musiał być na nogach, może usiąść nareszcie. Lecz zaraz przyszedł mu na myśl ów stół, przy którym zasiadł po raz ostatni z Łucyą i Agnieszką, i westchnął nieborak. Potém głową potrząsł, jakby dla odegnania téj myśli, i spostrzegł gospodarza, zbliżającego się ze szklankami i winem. Usłużny towarzysz zasiadł naprzeciw Renza. Nasz góral, napełniwszy winem jednę ze szklanek, podał mu ją mówiąc: — to na zwilżenie gardła — potém sobie nalał drugą i wychylił ją duszkiem.
— A teraz, co mi jeść dacie? — zapytał gospodarza.
— Mam sztufadę, czy mogę nią służyć? — rzekł gospodarz.
— Dobrze, zgoda na sztufadę.
— Sztufadę dla tego pana — powiedział gospodarz do posługacza i odszedł, zmierzając w stronę komina. — Ale... — rzekł znowu po chwili, wracając do Renza: — ale chleba, chleba nie mam dziś ani kawałka.
— Co do chleba — odpowiedział Renzo, podnosząc głos i uśmiechając się wesoło: — mam go z łaski Opatrzności. — I dobywszy z kieszeni trzeci i ostatni z tych bochenków, które znalazł pod kolumną św. Dyonizego, podniósł go w górę wołając: — oto chleb Opatrzności!
Na ten okrzyk wiele osób zwróciło się w stronę Renza, a jeden z obecnych, widząc owo godło dzisiejszego zwycięztwa, zawołał:
— Niech żyje chleb tani!
— Tani? — rzekł Renzo: — gratis et amore, mili panowie.
— Tém lepiéj, tak to lubię.
— Ale — dodał Renzo natychmiast — nie chciałbym, abyście mieli źle o mnie sądzić. Nie myślcie, abym go, jak to mówią, zwędził; jak mi Bóg miły, tegobym nie zrobił. Znalazłem go na ziemi, i gotów jestem choćby zaraz zań zapłacić, bylebym tylko wiedział, do kogo należał.
— Pięknie! chwalebnie! — zawołało, śmiejąc się coraz głośniéj, wielu z obecnych, lecz żadnemu z nich przez myśl nawet nie przeszło, aby chłopak miał prawdę powiedziéć.
— Im się zdaje, że ja żartuję, a to na prawdę tak było — rzekł Renzo, zwracając się do swego towarzysza i, obracając w ręku ów bochenek, dodał: — widzicie, jak pięknie wygląda, z bułeczki zrobił się placek, ale bo téż to był tłok, ścisk! Cóż robić, chodziło o świętą sprawę! Musiało się tam jednak dziać nie najlepiéj tym, którzy mają kruche kosteczki! — I zaraz zaczął ów chleb z wielkim smakiem zajadać, a przełknąwszy ze trzy, czy téż ze cztery kęski drugą szklankę wina wychylił, mówiąc: — ten chleb nie chce jakoś przez gardło przechodzić, bo to téż, co prawda, nigdy jeszcze nie miałem tak suchego gardła. Tyle się dziś krzyczało!
— Przygotujcie wygodne łóżko dla tego dzielnego chłopaka — rzekł przewodnik; — ma zamiar tu przenocować.
— Tu chcecie nocować? — zapytał gospodarz, zbliżając się do stołu.
— A tak — odrzekł Renzo: — zbytniéj wygody nie potrzebuję; pościel może być najprostszą, byle była tylko czysta bielizna świeżo wyprana, bo choć jestem biedakiem, jednak od dziecka do czystości nawykłem.
— O! co do tego, możecie być spokojni! — powiedział gospodarz i skierował się w stronę kasy, która stała w rogu izby. Po chwili wrócił, niosąc w jednéj ręce pióro, a w drugiéj kałamarz i ćwiartkę papieru.
— A to co ma znaczyć? — zawołał Renzo, przełykając kawałek sztufady, którą posługacz przed nim postawił, potém uśmiechnął się z pewném zdziwieniem i dodał: — czy to ma być owa bielizna świeżo wyprana?
Gospodarz, nie dając na to żadnéj odpowiedzi, postawił na stole kałamarz, położył papier, następnie oparł na tymże stole lewą rękę i prawy łokieć, umoczył pióro w kałamarzu i, podnosząc twarz na Renza, rzekł: — Proszę mi z łaski swojéj powiedziéć wasze imię, nazwisko i miejsce stałego pobytu.
— Co? — odrzekł Renzo: — a to mi nowina! Sądzę przecie, że wszystkie te szczegóły nie mogą miéć nic wspólnego z moim noclegiem?
— Spełniam swoję powinność — powiedział gospodarz, patrząc na przewodnika naszego Renza: — jesteśmy obowiązani wiedziéć o każdym, kto się chce u nas zatrzymać, kim jest i skąd przybywa, musimy zdawać z tego ścisły rachunek: imię i nazwisko, jakiéj jest narodowości i w jakiéj sprawie przybywa, czy ma broń przy sobie i jaką... ile czasu, ma przebyć, w tém mieście... To słowa wyroku.
Renzo nie zaraz odpowiedział, najprzód jeszcze jednę szklaneczkę wychylił, była to już trzecia z kolei, niestety trudno byłoby nam zliczyć wszystkie następne! Potém rzekł: — no proszę, więc macie taki wyrok? A ja w takim razie będę udawał doktora prawa i pokaże się zaraz, czy doprawdy wyroki tak wiele znaczą.
— To nie są żarty, mówię na seryo — powiedział gospodarz, patrząc ciągle na milczącego towarzysza Renza i, domawiając tych słów, poszedł do kasy, wyjął ze skrzynki wielki papier drukowany i znowu do stołu powrócił, aby ów papier przed oczami Renza położyć.
— A, otoż i jest! — zawołał nasz góral, niosąc do ust prawą ręką napełnioną przed chwilą szklankę, którą duszkiem wychylił, a lewą wskazując na wyrok: — oto ta święta, piękna karta! Bardzo mi jest miło ją oglądać. Znam dobrze ten herb u góry, wiem, co ma znaczyć ta twarz poganina z tym powrozem na szyi. (Na początku wyroków umieszczano wówczas herby gubernatorów, a w herbie Gonzala Fernandeza z Kordowy znajdował się król maurytański z łańcuchem na gardle). Otóż ta twarz znaczy, rozkazuje, kto może, a słucha, kto chce! Kiedy więc ta twarz potrafi, jak-to przyrzeka, każdemu łotrowi inny równie piękny wyrok, kiedy potrafi, powiadam, wyprawić na galery don... no, już wiem o kim chcę mówić, kiedy oprócz tego dopomoże uczciwemu młodzieńcowi do ożenienia się z uczciwą dziewczyną, z którą chce się ożenić, wówczas, ale dopiéro wówczas, powiem téj twarzy, jak się nazywam, tak, wszystko jéj powiem, a nadto poślę jéj pięknego buziaka. Teraz zaś mogę miéć słuszne powody, dla których nie chcę powiedziéć mego imienia i nazwiska. Piękna rzecz! A gdyby łotr, który ma na swe rozkazy innych łotrów; o! bo gdyby tylko był sami... — tu, zrobił ruch wyrazisty: — gdyby, powiadam, ów łotr chciał się dowiedziéć, gdzie teraz jestem, aby mi znów jakiegoś psikusa wyplatać, ciekawym bardzo, czy ta twarz pogańska mogłaby się ująć za mną? Czyby się choć poruszyła? Mam powiedziéć, kim jestem? A to sobie dobre! Bo, gdybym nawet przybył do Medyolanu po to, aby się wyspowiadać, tobym się spowiadał u ojca kapucyna, a nie u jakiegoś tam właściciela gospody.
Gospodarz milczał, wpatrując się ciągle w twarz przewodnika, z któréj wszakże nic nie mógł wyczytać. Renzo, musimy to wyznać ze smutkiem, znowu całą szklankę wypił i tak mówił daléj: — otóż, mój miły gospodarzu, powiem ci zaraz pewną racyę, która powinna cię uspokoić. Jeżeli wyroki, które mówią dobrze, które mówią na korzyść poczciwych ludzi, tak mało znaczą, tém mniéj zatém muszą znaczyć takie, które nie na korzyść ich mówią. Otóż, zabierz stąd swój kałamarz, papier i prześwietny wyrok, a natomiast przynieś nową butelkę, bo sam pewno widzisz, że ta już pusta. — I uderzając po butelce dwoma zgiętemi palcami prawéj ręki, dodał: — słyszysz, słyszysz, miły gospodarzu, jak brzęczy?
I teraz Renzo zwrócił znowu na siebie uwagę tych, którzy go otaczali, i teraz również przyklasnęli mu jego słuchacze.
— I cóż mam robić? — rzekł gospodarz, patrząc na owego nieznajomego, który jednak nim nie był dla niego.
— E, bo też słusznie mówi — zawołało naraz kilka głosów — ten chłopak prawdę powiedział; to wszystko są oszukaństwa, sidła, kłamstwa; dziś nowe prawo, dziś dobre prawo!
Wśród tych okrzyków, nieznajomy, rzuciwszy na gospodarza spojrzenie, w którém widać było niezadowolenie i wyrzut za owo nazbyt jawne badanie, rzekł: — dajcie mu święty pokój, niech tam robi jak chce, nie trzeba wszczynać awantur.
— Spełniłem swoję powinność — powiedział gospodarz podniesionym głosem, a w duchu dodał: — sądzę, że już teraz nie masz powodu do mnie się czepiać. — I zabrał ze stołu papier, pióro, kałamarz, wyrok, a w ostatku i pustą butelkę.
— Przynieś mi jeszcze takiego wina — rzekł Renzo — bo to jakieś szczere, porządne winko, to przyjaciel, dobry przyjaciel, dam mu u siebie wygodny nocleg i nie będę się go pytał o imię, nazwisko, o to skąd przybywa, kim jest, co zamyśla robić i czy długo chce zabawić w tém mieście.
— Takiego samego! — powiedział gospodarz, oddając posługaczowi butelkę i odszedł, aby usiąść na stołku przed kominem. — Oj! że zając, to zając! — myślał sobie, kreśląc znowu jakieś figury na popiele — nie ma co, w piękne ręce trafiłeś! Ach ośle, ach głupcze jakiś! Chcesz tonąć, to sobie toń, ale właściciel gospody „Pod Opatrznością“, nie będzie odpowiadał za twoje szaleństwa.
Renzo podziękował swemu przewodnikowi i tym wszystkim, którzy jego stronę trzymali.
— Mili przyjaciele! — rzekł: — teraz widzę, że porządni ludziska podają sobie ręce i wspierają się wzajemnie w potrzebie.
Potém, wyciągnąwszy prawą rękę nad stołem i znowu przybierając postawę mówcy — wielkie mi dziwo — zawołał — że ci wszyscy, którzy światem rządzą chcą wprowadzić wszędzie papier, kałamarz i pióro, zawsze i wiecznie to pióro! Bardzo lubią ci panowie posługiwać się piórem!
— Ej! szanowny panie ze wsi! a chcesz-że wiedziéć, dlaczego to się tak dzieje? — rzekł śmiejąc się jeden z grających w kości, któremu w téj chwili szczęście służyło.
— A dlaczego? — spytał Renzo.
— Dlatego, że owi panowie jedzą dużo gęsi i tyle mają piór, tyle piór, że muszą przecież zrobić z nich jakiś użytek.
Oprócz milczącego towarzysza Renza, wszyscy się na głos roześmieli.
— Widzisz go — rzekł Renzo — jaki-to z niego poeta. Tak, bo i tu są poeci; wszędzie teraz ich pełno. E! i ja sam bardzo to lubię i mnie się także zdarza czasami coś mądrego powiedziéć, ale... ale to bywa wówczas, gdy wszystko dzieje się tak, jak powinno, dobrze się dzieje.
Aby zrozumiéć tę paplaninę biednego Renza, trzeba najprzód wiedziéć, że u ludu medyolańskiej prowincyi wyraz poeta nie oznacza tak, jak dla wszystkich wykształconych i mniéj wykształconych ludzi, mieszkańca Pindu, duszę natchnioną, kochanka Muz; tu poetą zowią dowcipnisia, trochę dziwaka, słowem człowieka, w którego postępowaniu i mowie jest więcéj sprytu i oryginalności, niż rzeczywistego rozsądku. W tak-to krzywdzący i niegrzeczny sposób lud, ów figlarz naiwny, pozwala sobie obchodzić się z najbardziéj wzniosłemi wyrazami, każąc im despotycznie oznaczać to, co w największéj jest sprzeczności z ich prawdziwém znaczeniem! Bo osądźcież sami, co może miéć wspólnego poeta z dziwakiem?
— Ale prawdziwą przyczynę, to ja powiem — dodał Renzo: — powiem, na co im pióro potrzebne: otóż, kiedy naprzykład który z nich coś powie, to wyrazy jak ptaki rozlatują się w powietrze i niepodobna ich złapać, ale kiedy coś powie jakiś biedak, to już słowa jego nie mogą frunąć, bo ci panowie w lot je łapią i niżą na owo pióro i przykuwają do papieru, aby w swoim czasie zrobić z nich użytek. Oj! mają też oni inny jeszcze sposób! I tak, kiedy chcą w swoje sidła uwikłać jakiego biednego chłopaka, który, choć nie uczył się pisać, ale ma jednak trochę... no, wiem już ja co przez to rozumiem... — i, aby go inni mogli również zrozumiéć stukał palcem po stole; to też kiedy spostrzegą, że ów biedak zaczyna pojmować, iż to jakieś figle, zaraz muszą do rozmowy wścibiać słowa łacińskie, a to dlatego, aby stracił wątek i aby w głowie mu się poplątało. Ej, wiele rzeczy wartoby odmienić! Dziś, dzięki Bogu, wszystko jakoś prosto, po naszemu się działo i bez pióra i bez papieru i bez kałamarza, a jutro jeżeli ludziska będą mieli rozum, to jeszcze lepiéj będzie; a jednak nikomu i włos z głowy nie spadnie; nie spadnie, panowie, bo tak być powinno, tak powinno być po bożemu i sprawiedliwie.
Tymczasem niektórzy ze słuchaczy wrócili do gry, na chwilę przerwanéj; inni znów się zabrali do jedzenia i picia; wielu wszczęło hałaśliwą rozmowę; kilku wyszło z gospody, a na ich miejsce przybywali nowo goście; gospodarz jak i dawniéj na wszystko dawał pilne baczenie, ale wszystkie te szczegóły mało, co prawda, mają wspólnego z naszą opowieścią, więc téż nie będziemy zbyt długo na nich się zatrzymywać. Wracajmy do osób głównych. Nieznajomemu przewodnikowi widocznie pilno już było gospodę opuścić; nie pił, nie grał, zdawałoby się, iż nie ma po co dłużéj tu już siedziéć, a jednak Renzo przykuwał go do miejsca, chciałby był z nim jeszcze pogadać. Zwrócił się więc do niego, skierował rozmowę na chleb i po wypowiedzeniu kilku owych zdań, które od niejakiego czasu każdy miał na ustach, rzekł: — Ot, gdybym to ja rządzil, to już wiem, cobym zrobił, aby wszystko działo się dobrze 1 sprawiedliwie.
— I cóżbyście zrobili? — spytał Renzo, patrząc nań niepospolicie błyszczącemi oczkami i zlekka wykrzywiając usta, jakby po to, aby słuchać z większą uwagą.
— Co jabym zrobił? — odrzekł — a tobym zrobił, iż każdy, czy-to bogaty, czy ubogi miałby chleba podostatkiem.
— A!... to dobrze — rzekł Renzo.
— Pewno, że dobrze. Takbym się wziął do tego; ustanowiłbym najprzód na chleb taryfę, z któréjby każdy mógł być zadowolony. Potém kazałbym wydawać chleb pod liczbą w stosunku do ilości gąb, bo są przecie żarłoki, którzy wszystko chcą miéć tylko dla siebie i krzywdzą innych, a w skutek tego mogłoby zabraknąć chleba dla biedaków. Wszak słusznie mówię? Więc dzielić chleb między wszystkich. A jak się wziąć do tego? Oto wydać każdéj rodzinie bilet z wyszczególnieniem z wielu osób się składa, aby z tym biletem można było iść do piekarza po chleb. Mnie naprzykład powinniby dać bilet taki: Ambroży Fusella fabrykant broni, z żoną i czworgiem dzieci, z których każde (uważajcie no tylko) z których każde jest już w takim wieku, że chleb jeść może; wydawać mu chleba tyle, a tyle, za cenę taką a taką. Ale, powiedziałem już, żeglownie trzeba zwracać uwagę na ilość gąb; wówczas tylko może być dział sprawiedliwy. Oto wam naprzykład trzeba byłoby wydać bilet na imię... na imię... jak bo się też zowiecie?
— Renzo Tramaglino — powiedział chłopak, który olśniony pięknym projektem nawet i o tém zapomniał, że ów projekt za główną podstawę miał pióro, kałamarz i papier; i że, dlatego aby go w życie wprowadzić, trzeba było przedewszystkiém wiedziéć imiona i nazwiska mieszkańców całego miasta, całej prowincyi.
— Bardzo dobrze — rzekł nieznajomy — ale czy macie żonę i dzieci? Ach, mógłbym miéć... to jest nie dzieci jeszcze... ale żonę, żonę, tobym już miał, gdyby na świecie działo się tak, jakby się dziać powinno.
— A, więc nie macie żony! w takim razie darujcie, ale i chleba mniéj byście odbierali.
— Słusznie, słusznie, lecz jeżeli wkrótce, jak mam nadzieję... i z pomocą bożą... słowem, gdybym i ja także miał żonę?
— A, wówczas trzeba byłoby zmienić bilet; wtedy wydawanoby już chleba na dwie osoby. Mówiłem przecie: zawsze w stosunku do ilości gąb — rzekł nieznajomy wstając.
— Tak, to dobrze — zawołał Renzo; i z całéj siły uderzając pięścią w stół, dodał podniesionym głosem: — i dlaczegoż-to nie wydają takiego prawa?
— Ha, i cóż chcecie, abym na to odpowiedział? Tymczasem jednak dobréj nocy wam życzę, muszę już wracać do domu, żona i dzieci zapewne oddawna na mnie czekają.
— Nie, nie, jeszcze kropelkę, jednę kropelkę — wołał Renzo, napełniając z pośpiechem szklankę nieznajomego; poczém wstał, uchwycił go za połę kaftana i ciągnąc go z całéj siły, aby zmusić do zajęcia opuszczonego przed chwilą miejsca na ławie, powtarzał:
— Kropelkę, powiadam, tylko kropelkę, nie czyńcie mi téj krzywdy, miły przyjacielu.
Lecz przyjaciel szarpnął silnie za swą połę, oswobodził ją z rąk Renza i, nie zważając na prośby i wymówki naszego wieśniaka, któremu już się język zaczął plątać na dobre, powtórzył swoje: — dobranoc — i wyszedł. Usłużny przewodnik oddawna już był na ulicy, a biedny Renzo wciąż jeszcze coś bełkotał i prawił, jakby go miał przed sobą; potém ciężko upadł na ławkę, wlepił oczy w owę szklankę, którą napełnił przed chwilą; i widząc przechodzącego obok stołu posługacza, zatrzymał go ruchem ręki, jakby po to, aby mu coś ważnego powiedziéć; następnie wskazał mu owę szklankę i głosem uroczystym, powoli, starając się wymawiać dobitnie każdy wyraz, rzekł: — oto przeznaczałem tę szklankę dla owego zacnego człowieka, widzicie, pełna jak oko, jak dla prawdziwego przyjaciela, ale nie chciał. Czasami ludzie dziwne miewają pojęcia. Jam temu nie winien, moje dobre serce tego dowiodło. Teraz, kiedy już rzecz skończona, nie pozwolę, aby się zmarnowało. — I znowu duszkiem szklankę wychylił.
— Rozumiem — powiedział posługacz odchodząc.
— A! i wyście to zrozumieli — odrzekł Renzo: — więc musi być prawdą, kiedy racyę są dobre!...
Tu musimy wezwać na pomoc całą miłość prawdy, aby módz ciągnąć daléj opowiadanie, przynoszące tak mało zaszczytu jednéj z najgłówniejszych osobistości, a nawet, rzecby można, najgłówniejszemu bohaterowi téj opowieści. Jednak, powodowani tąż samą bezstronnością, musimy również czytelnika uprzedzić, że Renzowi po raz pierwszy w życiu zdarzało się coś podobnego i że właśnie ta okoliczność, iż nie nawykł był do picia, znacznie się przyczyniła do wywołania tak smutnych następstw tego pierwszego nadużycia trunków. Owe parę szklanek wina, które z początku, wbrew przyzwyczajeniu jedna po drugiéj wychylił, czyniąc to, raz dla ugaszenia nieznośnego pragnienia, powtóre i głównie dlatego, iż znajdował się w jakimś stanie gorączkowéj podniety, który nie pozwalał mu w niczém miary utrzymać; owe parę szklanek, powiadam, odrazu uderzyły mu do głowy. A jednak, choć trochę wprawniejszy pijak zdołałby niemi zaledwie jako tako pragnienie ugasić. Nawyknienia poczciwe i umiarkowane, oprócz niezliczonych korzyści, jakie przynoszą, i o których wie każdy, mają i tę jeszcze dobrą stronę, że im bardziéj są zadawnione i zakorzenione w człowieku, tém trudniéj jest od nich odstąpić bezkarnie; każde nadużycie przez długi czas przykrą pamięć po sobie zostawia i staje się poniekąd nauką na przyszłość.
Ale wracajmy do Renza. Otóż po wypiciu tych pierwszych szklanek, od chwili, kiedy mu się w głowie mącić zaczęło, wino i wyrazy nie przestawały już płynąć: wyrazy z ust, wino do ust i wkrótce nasz chłopak stracił głowę do reszty. Czuł wielką potrzebę mówienia; słuchaczy zaś, a przynajmniéj ludzi, których mógłby był jako takich uważać, nie brakło dokoła i przez czas pewien nie brakło mu także i wyrazów, a nawet udawało mu się zachować pewien ład w tém, co mówił, ale stopniowo praca kończenia rozpoczętych zdań stawała się coraz trudniejszą. Myśl, która zrazu żywo i jasno rodziła się w jego głowie, nagle, bez żadnéj widocznéj przyczyny, stawała się niewyraźną i nikła zupełnie, a każde słowo, pomimo iż długo kazało czekać na siebie, nim wreszcie z ust wyszło, było zawsze nie to, któregoby on chciał użyć w danéj chwili. Z tego powodu znalazłszy się w nielada kłopocie, nasz Renzo wskutek jednego z tych fałszywych instynktów, które w tylu wypadkach gubią człowieka, ciągle się uciekał do owéj nieszczęsnéj butelki, niejakiego rodzaju mogła być pomoc, której w podobnych okolicznościach szukał w butelce, każdy, byle nie całkiem pozbawiony rozsądku, człowiek sam łatwo zrozumie.
Z tych wszystkich wyrazów, które Renzo wypowiedział w ciągu całego tego pamiętnego wieczoru, zaledwie małą cząstkę tu przytoczymy, o reszcie wolimy zamilczéć, bo nie tylko żadnego sensu nie miały, ale nawet nie zachowały najmniejszych jego pozorów, a pozór sensu przynajmniéj jest-to przecie konieczny warunek w drukowanych książkach.
— Ach gospodarzu, gospodarzu! — powtarzał wśród ogólnéj wrzawy, usiłując nie stracić go z oczu wówczas, gdy przechodził obok stołu, lub siedział przed kominem, co zresztą nie zawsze mu się udawało, bo często patrzył tam, gdzie go nie było — gospodarzu! cóż-to z ciebie za człowiek! Nie mogę zapomniéć, nie mogę... Mnie pytać o imię i nazwisko! Mnie takiego porządnego człowieka!... To brzydko! Złe, źle postąpiłeś, gospodarza. Co w tém miłego, co przyjemnego... przykuć do papieru biedaka? Wszak słusznie powiedziałem, panowie? Gospodarze powinniby sprzyjać porządnym ludziom... Słuchaj, słuchaj-no tylko, gospodarzu, powiem ci coś... powiem racyą... dlatego... Śmieją się, co? No, prawda i ja to wiem, że jestem trochę podchmielony, tak... ale mówię dobrze, sprawiedliwie i dlatego... Powiedz mi proszę, kto je i pije w twojéj gospodzie? My, biedacy, co, czy słusznie mówię? Czy dobrze mówię? A powiedz mi teraz, czy ci panowie, co wyroki piszą, przychodzą kiedy do ciebie, aby wypić choć szklaneczkę?
— Ci panowie tylko wodę piją — rzekł jeden z sąsiadów Renza.
— Oni bo wszystko robią po trzeźwemu — dodał inny — i dlatego kłamią tak gładko, że po trzeźwemu.
— A! — zawołał Renzo: — teraz to przemówił poeta. a więc i wy wszyscy rozumiecie moję racyą. Odpowiadaj więc, gospodarzu; a Ferrer, który lepszy jest od nich wszystkich, czy przyszedł kiedy do ciebie na szklaneczkę wina, czy choć złamany szeląg tu tobie zostawił? Aten łotr, ten morderca don...? Otóż nie powiem, nie sądźcie, abym nie wiedział, co można powiedziéć, a czego nie można. Ferrer i ojciec Krzy... już ja wiem o kim mówię, to ludzie najzacniejsi, ale takich ludzi nie wiele. Starzy gorsi od młodych, a młodzi... jeszcze gorsi, niż starzy. Jednak serdecznie to mnie cieszy, że nie przyszło do rozlewu krwi; hańba, zgroza, rzemiosło kata. Chleba; o! to, to słusznie. Wprawdzie dużom dostał szturchańców, ale, przecież... i ja ich wiele rozdałem. Na bok! niech żyje obfitość! niech żyje!... A jednak, i Ferrer... on także po łacinie... sics baraos trapolorum... Przeklęty nałóg! Niech żyje! sprawiedliwość! chleba! a, otóż mam! to właśnie te wyrazy!... Tam potrzebni byli porządni ludzie... kiedy ozwało się owo przeklęte bum, bum, bum, a potém i znowu bum, bum, bum. Nie moglibyśmy już uciec wówczas. Zatrzymać go, tego proboszcza... Wiem już, o kim myślę!
Domawiając tych słów głowę pochylił i przez pewien czas, jakby zaprzątnięty jakąś przykrą myślą, siedział nieruchomie, potém ciężko westchnął i podniósł głowę, a na téj twarzy i w tych wilgotnych, błyszczących oczach odbił się wyraz jakiegoś smutku, połączonego z tak śmieszném osłupieniem, z takiém odurzeniem, że, gdyby go mogła widziéć te, o której myślał w téj chwili, pewnieby jéj serce pękło ze wstydu i żalu. Lecz dla tych poczciwców, których już owa zagmatwana, choć pełna zapału, wymowa naszego Renza szczerze bawić zaczęła, mina jego żałośna stała się nowym powodem uciechy; najbliżsi jego sąsiedzi mówili do dalszych; patrzcie, patrzcie, i wszyscy na niego oczy zwrócili, tak, iż wkrótce stał się przedmiotem zabawy i pośmiewiska dla całego grona. Stąd wszakże nie wynika bynajmniéj, aby wszyscy mieli zachować w téj chwili zdrowy rozsądek, albo chociażby taki, jaki miewali zazwyczaj, lecz, Bogiem a prawdą, nikt nie był odeń dalszym niż nasz biedny Kenzo, a jeszcze na dobitkę był przecie i wieśniakiem. To ten, to ów, aby go za język pociągnąć, zwracał się doń co chwila z jakimś płaskim dowcipkiem, lub śmieszném zapytaniem, któremu towarzyszyło obejście się pełne lekceważącéj niby grzeczności. Kenzo czasem się tém obrażał, czasem w żart obracał; to odpowiadał, to zapytywał, to znów niezwracając najmniejszéj uwagi na to, co do niego mówiono, prawił o jakichś rzeczach, nie mających żadnego związku z tém, o co go pytano: a wszystko, co mówił, było jakieś nietrafne, urywane, śmieszne, dziwne. Na szczęście jednak, pomimo owego zamętu w głowie, pozostał mu jeszcze jakiś czyto instynkt, czy odbłysk rozsądku, który kazał mu unikać starannie wymieniania imion tych osób, o których mówił, a w skutek tego to, co najsilniéj tkwiło w jego pamięci i sercu, pozostało tajemnicą dla innych. Sądzę, że ta okoliczność i dla nas może być pocieszającą, bo na prawdę byłoby rzeczą niezmiernie przykrą, gdyby owo imię, dla którego i my czujemy nieco współczucia i poważania, miało tu z ust do ust przechodzić i stać się igraszką tego prześwietnego grona.


ROZDZIAŁ XV.

Gospodarz, widząc, iż ta zabawa już się za długo przeciąga, zbliżył się do Renza i prosząc obecnych, aby dali pokój wieśniakowi, wstrząsał go za ramię, starając się wytłumaczyć mu, że już pora iść spać, ale Renzo wracał ciągle do imion i nazwisk, do wyroków i do porządnych ludzi. Jednakże owe wyrazy: łóżko i spać, które mu gospodarz powtarzał nad uchem, przeniknęły wreszcie do jego głowy; poczuł nieco jaśniéj potrzebę tego, co one wyrażały, i na chwilę nawet odzyskał trochę przytomności. Jak ostatnia świeczka dopalającéj się illuminacyi, rzucając światełko dokoła, pokazuje, że inne jéj towarzyszki zagasły, tak odrobina rozsądku, która teraz wróciła Renzowi do pewnego stopnia, dała mu poznać, że reszta jego gdzieś daleko uciekła. Nabrał odwagi, wyciągnął ręce, oparł je na stole; raz i drugi podnieść się usiłował, westchnął, zachwiał się; wreszcie z pomocą gospodarza, wstał. Gospodarz, podtrzymując go ciągłe, wyprowadził z pomiędzy ławy i stołu, i, wziąwszy w jednę rękę świecę, drugą, z niemałym mozołem, powlókł go do schodów, wiodących na piętro. Tu, nasz Kenzo słysząc hałaśliwe pożegnania, które mu przesyłało całe towarzystwo, szybko się obrócił i, gdyby jego przewodnik nie uchwycił go silnie za ramię, oprócz zawrócenia się, byłby niezawodnie jeszcze przewrócił się. Zatrzymał się i podniósłszy do góry rękę, którą mógł rozporządzać, zaczął nią wywijać i kreślić w powietrzu jakieś znaki, które miały być pożegnaniami, przesyłanemi publiczności, ale które w rzeczywistości bardziéj przypominały węzeł króla Salomona.
— Chodźmy, chodźmy spać — rzekł gospodarz, ciągnąc go za sobą, i z większym jeszcze wysiłkiem wywindował go na schody, a następnie wprowadził do pokoju, który dla niego przeznaczył. Renzo, spostrzegłszy łóżko bardzo się ucieszył i z wyrazem wielkiéj czułości popatrzył na gospodarza oczkami, które, to dziwnie błyszczały, to znów gasły na chwilę, jak dwa świętojańskie robaczki; spróbował równowagę odzyskać, i stanąwszy przed gospodarzem, wyciągnął rękę do jego twarzy, aby na znak przyjaźni uchwycić go za brodę, ale tego nie dokazał.
— Miły gospodarzu! — udało mu się jednak powiedziéć — teraz widzę, że z ciebie porządny człowiek, dać łóżko dobremu chłopakowi, to dobry uczynek, ale ów figiel, któryś mi chciał wypłatać z tém imieniem i nazwiskiem był brzydki, tak nie robią porządni ludzie. To jeszcze szczęście, że i ja także nie w ciemię bity...
Gospodarz nie przypuszczał nawet, aby ów wieśniak miał jeszcze o tém pamiętać, zdziwił się więc nie pomału, a wiedząc z długoletniego doświadczenia, jak ludzie w tak nienormalnym stanie skłonni są do zmieniania swych zdań, postanowił skorzystać z tego błysku przytomności i raz jeszcze spróbował przekonać go o słuszności swoich wymagań. — Widzisz, bracie — rzekł głosem słodziutkim — przecież nie zrobiłem tego, aby cię nudzić, aby ci jakąś przykrość wyrządzić, ani też abym się o twoich sprawach chciał dowiadywać? Cóż chcesz? takie prawo i my słuchać musimy, bo w przeciwnym razie pierwsi za to odpowiadamy. Lepiéj ich zadowolnić, i... I ostatecznie o cóż tu chodzi? Cóż w tém tak ważnego? Wielka mi rzecz parę słów powiedziéć! To nie dla nich, ale dla mnie, aby mi zrobić przyjemność; i coby ci to miało szkodzić...! Ot wiesz co, tak na cztery oczy skończmy ten interes, powiedz mi twoje imię! zobaczysz, jak to miło z lekkiém sercem spać się położyć.
— A łotrze! — zawołał Renzo — a zbóju! będziesz mi tu znów gadał o tém nieszczęsném imieniu, nazwisku, zajęciu!
— Cicho, cicho, ty błaźnie, do łóżka i spać! — mówił gospodarz.
Ale Renzo krzyczał coraz głośniéj: — Rozumiem, rozumiem teraz, i ty do ich szajki należysz. Czekaj, czekaj, zaraz ja ci się przysłużę. — I, zwracając głowę w stronę schodów, wrzasnął z całéj siły: — przyjaciele! gospodarz należy do...
— Pożartowałem tylko — zawołał gospodarz nad uchem Renza, popychając go oburącz do łóżka; — czyż nie zrozumiałeś, że to był żart?
— A... to był żart? tak, to dobrze. Kiedy mówisz, że żart... to i naprawdę żart.
I padł na łóżko, twarzą do poduszki.
— Słuchajno, rozbierz się, a prędko — rzekł gospodarz i do téj rady dołączył pomoc, bo też pomoc była niezbędną. Kiedy Renzo zdjął kaftan (a było to pracą nie lada), gospodarz chwycił go zaraz i zaczął przetrząsać kieszenie, szukając pieniędzy. Znalazł je, a przewidując, że nazajutrz jego gość będzie musiał załatwiać rachunki wcale odmiennego rodzaju, i że jego pieniądze trafią zapewne w ręce, z których żaden właściciel gospody wydobyćby ich nie zdołał, postanowił spróbować, czy chociaż ta sprawa nie da się teraz załatwić.
— Jesteś zacnym chłopakiem, co się zowie, porządnym człowiekiem, wszak prawda? — rzekł.
— A tak, bardzo zacnym, bardzo porządnym — odpowiedział Renzo, pracując mozolnie około guzików téj części ubrania, któréj mu się dotychczas zdjąć nie udało.
— A więc — odrzekł gospodarz — zróbmy zaraz ów malutki rachuneczek, życzyłbym, abyś mi dzisiaj zapłacił, bo jutro bardzo wcześnie mam wyjść na miasto dla pewnych ważnych interesów.
— Racya, racya, gospodarzu, co słusznie, to słusznie — powiedział Renzo. — Choć to ze mnie sprytny chłopak, ale... ale jestem przecież porządnym człowiekiem. Lecz pieniądze? Gdzieżbym miał teraz jeszcze szukać pieniędzy!
— Oto są — powiedział gospodarz i przyzywając na pomoc całe swe doświadczenie, całą swą cierpliwość i całą swą zręczność, zabrał się do owego rachunku, który nadspodziewanie szczęśliwie ukończył i należne pieniądze od Renza odebrał.
— Podaj mi rękę, gospodarzu, abym mógł się rozebrać do reszty — rzekł Renzo. — A wiesz i ja przecież to czuję, że mi się szalenie chce spać.
Gospodarz udzielił mu żądanéj pomocy, nadto przykrył go jeszcze kołdrą i powiedział mu nawet, choć niezbyt grzecznym tonem, dobranoc, ale nasz Renzo nie słyszał już tego, bo chrapał. Następnie, w skutek téj siły przyciągającej, która nie tylko nas skłania do wpatrywania się w przedmiot miłości, ale także i zmusza nas czasami do patrzenia na to, co jest dla nas najbardziéj przykre i wstrętne ; w skutek więc téj siły, która w gruncie nie jest może czém innèm, jak tylko pragnieniem poznania dokładnie tego, co wywiera silny wpływ na naszę duszę, gospodarz zatrzymał się, aby przyjrzéć się tak niemiłemu gościowi i podniósł świecę w ten sposób, aby cały blask padał na twarz uśpionego, płomień zaś jéj zasłonił ręką od swych oczu, stanął w postawie podobnej do téj, w któréj malują Psychę, zapatrzoną w swego tajemniczego kochanka. — Ach, głupcze ty głupcze! — przemówił w duchu do śpiącego biedaka; — żeby tak dobrowolnie guza szukać! Jutro dopiéro poznasz, jakiegoś piwa sobie nawarzył. Osły! im się zdaje, że świat przerobią, a nie wiedzą nawet i tego, z któréj strony słońce wschodzi. Tylko siebie gubią, a innych narażają na przykrości.
Powiedziawszy to, a raczéj pomyślawszy tylko, odszedł od łóżka, wyszedł z pokoju i drzwi zamknął na klucz. Na placyku przed schodami przywołał żonę, kazał jéj dzieci zostawić pod opieką służącéj, a saméj zejść do kuchni, aby go tam zastąpić. — Bo ja muszę wyjść z domu na chwilę, dzięki jakiemuś wieśniakowi, którego tu licho przyniosło na moję biedę, — dodał, i opowiedział jéj całą owę niemiłą przygodę. — Ale pamiętaj — rzekł na zakończenie — baczność na wszystko, a głównie bądź ostrożną i grzeczną, bo to dzień przeklęty. Mamy tam na dole zgraję hultajów, wszyscy pijani, to téż plotą, Boże odpuść!... Słowem, gdyby który poważył się...
— O! przecie dzieckiem nie jestem i potrafię dać sobie radę. Zdaje mi się, iż dotychczas nikt nie mógł powiedzieć, abym...
— Dobrze, dobrze, a uważaj no, żeby każdy płacił, a wszystko to, co będą mówili o chlebie, gubernatorze, wikaryuszu prowizyi, Ferrerze, dekuryonach, francuskich i hiszpańskich rycerzach i innych głupstwach tego rodzaju, puszczaj mimo uszu; rozumiesz? tak, jakbyś tego wcale nie słyszała, bo jeżeli będziesz im zaprzeczać, to zaraz złe skutki za sobą pociągnie, a jeżeli z niemi się zgodzisz, to w przyszłości może wywołać jeszcze gorsze skutki; wiesz przecie, że czasem ci, którzy hałasują najbardziéj i niby rej wodzą, są w istocie naj... ale mniejsza o to. Więc, skoro usłyszysz coś niepotrzebnego, odwróć zaraz głowę i mów; idę, jak gdyby cię ktoś wołał, i odejdź naprawdę. Ja zaś wszelkich starań dołożę, aby wrócić jak najprędzéj.
Po téj przemowie udał się wraz z żoną do kuchni, powiódł wzrokiem badawczym po całém zgromadzeniu, aby się przekonać, czy nic nowego nie zaszło, zdjął z kołka płaszcz i kapelusz, wziął do ręki kij sękaty, stojący w kącie, spojrzał znacząco na żonę, chcąc w ten sposób ponowić przestrogi, których jéj ustnie udzielił, i wyszedł. Lecz w czasie tych przyborów do drogi, wrócił w duszy mimowolnie do owego monologu, zaczętego przy łóżku naszego Benza, i wychodząc na ulicę już go rozpoczął na nowo.
— Ośle uparty! Najgłupszy z górali! — (Napróżno bowiem Renzo usiłował ukryć, skąd przybywa i kim jest, zdradziły go: wymowa, ruchy, ubiór i całe jego zachowanie się). — A już się zdawało, że ten dzień przeklęty, dzięki memu rozumowi, dzięki mojéj ostrożności, jako tako przeminie, trzebaż, żeby na samym końcu ciebie licho przyniosło, aby mi wszystko popsuć. Czy to mało gospód w Medyolanie, nie mogłeś sobie jakiéj innéj wybrać? Gdybyś przynajmniéj sam przyszedł, tobym dziś przez szpary patrzył na to, coś dokazywał, a jutro dopiéro nauczyłbym cię rozumu. Ale nie! towarzysza z sobą przyprowadził, i to nie-lada towarzysza, szpiega, siepacza!
Gospodarz spotykał co chwila, albo pojedynczych przechodniów, albo ludzi, idących po dwu, albo całe gromadki, które krążyły po ulicach, naradzając się nad czémś półgłosem. W chwili, gdy w swym monologu doszedł właśnie do owego szpiega i siepacza, spostrzegł nadchodzący patrol żołnierzy, szybko zatém usunął się na bok, ustępując im z drogi, spojrzał na nich z pod oka, a następnie tak prowadził dalej owę rozmowę z samym sobą: — oto bicz na szaleńców. A ty, głupcze, dlatego tylko, żeś spostrzegł na ulicach trochę hałasującego motłochu, wyobraziłeś sobie w mądréj swéj mózgownicy, że zaraz świat cały ma się odmienić. I w skutek tak świetnego przekonania zgubiłeś się z kretesem, a nadto jeszcze i mnie chciałeś zgubić, mnie, com wszelkich starań dokładał, aby ciebie ratować. Tak, robiłem wszystko, co mogłem, a ty, ośle ostatni w zamian za moje dobre serce o mały włos, żeś mi całéj gospody nie przewrócił do góry nogami. Teraz sam siebie ratuj, jak umiesz, to do mnie już nic nie należy. Czyż to ja przez ciekawość chciałem się dowiedziéć o twojém utrapioném imieniu i nazwisku? A co to mnie może obchodzić, czyś ty Tadeusz, czy Bartłomiéj? Tobie się zdaje, że to dla mnie wielka przyjemność miéć do czynienia z piórem! Wszakże nie wy jedni na świecie, a chcięlibyście, aby wszystko się działo podług waszéj woli. I ja przecież wiem o tém, że są wyroki, o które nikt nie dba, toś mi dopiéro nowinę powiedział! Mogłeś z tą wiadomością spokojnie w swoich górach pozostać, ale o tém nie wiesz, jak sądzę, że wyroki wydane dla nas, właścicieli gospód, mają wielką siłę, że musimy je wypełniać. A tyś się w świat wybrał i chcesz tu réj wodzić, a nie rozumiesz nawet i téj prostéj rzeczy, że chcąc działać podług swéj woli i nie dbać o żadne wyroki, trzeba przedewszystkiém mówić o nich z wielkiém uszanowaniem. A wiesz-że ty, co czeka takiego, jak ja biedaka, w razie, gdyby myśląc tak, jak ty, nie zapytał o nazwisko tych, którzy racją zatrzymać się w jego gospodzie? Dla wszystkich właścicieli gospód, zajazdów i t. d. kara wyniesie trzysta skudów; tak właśnie mam ja te trzysta skudów, i jeszcze na tak świetny użytek! dwie części takowych idą do skarbu, a trzecia należy do oskarżyciela, lub donosiciela; miła rzecz nieprawdaż? A w razie, gdyby nie miał czém zapłacić, ma być zesłany na lat pięć do galer, albo ma ponieść inną jaką sroższą karę, czy to cielesna, czy téż pieniężną, stosownie do uznania jego ekscelencyi. Sługa uniżony.
Pomawiając tych słów gospodarz znalazł się na progu pałacu sprawiedliwości. Tu, jak i we wszystkich innych zarządach panował ruch niezwykły. Wydawano rozkazy na dzień następny w celu pozbawienia ludzi przedsiębiorczego ducha wszelkiéj możność i powodów do wszczynania nowych rozruchów i przymuszenia ich do oddania siły w ręce tych, do których należała zazwyczaj. Podwojono straże przed domem wikaryusza, a na obu końcach ulicy wzniesiono barykady z wozów i belek. Rozkazano wszystkim piekarzom piec i sprzedawać chleb tak jak dotychczas, wysłano gońców do wsi i miasteczek pobliskich z rozkazem dostarczenia zboża do miasta; z pomiędzy szlachty wybrano pewną liczbę osób, które nazajutrz raniutko miały się udać do piekarni, aby czuwać nad sprzedażą chleba, tudzież utrzymywać niespokojne umysły na wodzy, za pomocą grzecznych słów i przedstawień. A dlatego, żeby wszystkie te środki lepiéj mogły skutkować, postanowiono zastraszyć trochę motłoch i schwytać, chociażby kilku głównych krzykaczów; sprawą zaś tą oczywiście musiał się zająć kapitan sprawiedliwości, a każdy łatwo osądzi, jakiego to on rodzaju uczucia mógł żywić teraz dla buntu i zbuntowanych, mając kawał gojącego plastra na jednym z guzów swych metafizycznych zdolności. Już od samego początku rozruchów siepacze jego, jak zgraja psów, rozbiegli się, wietrząc po mieście, a ów niby Ambroży Fusella był, jak-to gospodarz powiedział, przebranym szpiegiem, wysłanym dla wpadnięcia na trop jakiego wichrzyciela, lub człowieka, którego można byłoby za takiego ogłosić, i dla śledzenia go, aby tenże w nocy, lub najdaléj następnego poranka mógł być schwytanym. Usłyszawszy parę słów z przemowy Renza, poczciwiec ten zmiarkował zaraz, że to byłaby zdobycz niepospolita: prostak szczery i odważny, taki właśnie, jakiego on szukał. Przekonawszy się następnie, że nawet miasta nie zna, umyślił odrazu zaprowadzić go do kozy, jako do najbardziéj wygodnej gospody, ale, jakeście to widzieli, nie potrafił wykonać owego świetnego planu. Mógł wszakże zanieść swemu zwierzchnikowi dokładną wiadomość o imieniu, nazwisku i miejscu stałego pobytu wieśniaka, tudzież dostarczyć o nim wielu innych jeszcze ciekawych szczegółów i wniosków, tak, iż w chwili, gdy właściciel gospody przybył, aby objawić to, co wiedział o Renzu, w pałacu sprawiedliwości więcéj już od niego wiedziano. Wszedłszy do pokoju, który był przeznaczony na podobne posłuchania, złożył swe sprawozdanie, to jest oświadczył, że do jego gospody przyszedł jakiś wieśniak, który za nic nie chciał powiedziéć, kim jest i jak się nazywa.
— Przybywając tu dla uczynienia tego zeznania, spełniliście wasz obowiązek — rzekł urzędnik kryminalny, odkładając na bok pióro — ale jużeśmy o tém wiedzieli.
— Wielkie mi dziwo, żeście już o tém wiedzieli! — pomyślał sobie gospodarz.
— A nawet wiemy już, jak się ten ptaszek nazywa — mówił daléj urzędnik.
— Tam do dyabła! a to jakim cudem się stało? — pomyślał teraz gospodarz.
— Ale waszmość, panie gospodarzu — dodał po chwili urzędnik, gniewnie brwi ściągając — nie powiedzieliście jeszcze wszystkiego.
— Ja? A cóż miałbym więcéj do powiedzenia?
— Ho, ho! wiemy doskonale, że ten wieśniak przyniósł do waszéj gospody masę chleba, i to chleba, zdobytego drogą zaburzeń, kradzieży, rabunku.
— Przyszedł z jednym, jedynym bochenkiem, i mówił, że go znalazł na ulicy. To téż jak na spowiedzi mogę powiedziéć, że nie miał więcéj chleba przy sobie.
— No tak, znamy się już na tém, musicie zawsze bronić, zawsze uniewinniać! Gdyby was tylko słuchać, toby się okazało, że każdy z tych hultajów jest zacnym człowiekiem. A jakiż macie dowód na to, że ów bochenek został uczciwie nabyty?
— Jakiż ja mogę miéć dowód? Ja się tam w to nie wdaję. Cóż to mnie może obchodzić?
— Nie będziecie wszakże mogli zaprzeczyć, że ten wasz przyjaciel był tego stopnia zuchwały, iż śmiał wyrażać się w sposób obelżywy wyrokach i stroić sobie nieprzystojne żarty z herbu jego ekscelencyi.
— Ależ, wielmożny panie naczelniku, raczcie mi z łaski swojéj wybaczyć, lecz czy może być moim przyjacielem człowiek, którego widzę po raz pierwszy w życiu? To z przeproszeniem wielmożnego pana naczelnika, przyniosło go do mojej gospody, a gdybym go znał, w takim razie, jakto wielmożny pan naczelnik sam raczy osądzić, nie potrzebowałbym pytać go o nazwisko i imię.
— Jednak, w waszej gospodzie, w waszej obecności wygadywano rzeczy straszliwe; pogróżki, plany zaburzeń, przekleństwa, wrzaski; okropność, co się tam działo!
— Ach, wielmożny panie naczelniku, czyż ja mogę zważać na każde głupstwo, które wychodzi z ust tych podchmielonych krzykaczów, szczególniéj wówczas, gdy wszyscy razem gadają? Ja jestem biedny człowiek, obarczony rodziną i muszę pilnować swoich interesów. A zresztą wielmożny pan naczelnik wie przecież, że takie wyparzone gęby mają też najczęściej potężne pięści, i że zwłaszcza wówczas, kiedy się upiją, wzrasta w nich ochota do bójki, ja jeden, ich tylu, więc...
— Tak tak, więc najlepiéj pozwolić im wrzeszczeć i dokazywać? Jutro, jutro zobaczycie, jak im rogi przytrzemy. Bo i cóż wam się zdaje?
— Mnie się nic nie zdaje.
— Zdaje wam się, że ci hultaje stali się panami Medyolanu?
— O, o! Zobaczycie, zobaczycie!
— Rozumiem, wielmożny panie naczelniku — rozumiem doskonale: król zawsze pozostanie królem, ale, na kim się skrupi, to się skrupi, a taki biedny ojciec lodźmy, jak ja, oczywiście nie miałby ochoty także coś z tego powodu obrywać. W rękach wielmożnych panów jest siła, więc to do panów należy...
— Macie tam jeszcze dużo ludzi w gospodzie?
— Ach, cały tłum, wielmożny panie naczelniku!
— A tenże wasz godny przyjaciel co robi? Hałasuje, ludzi podburza, nowe rozruchy przygotowuje na jutro, co?
— Wielmożny pan naczelnik chce mówić zapewne o tym wieśniaku, którego po raz pierwszy w życiu widzę; on śpi już oddawna.
— A więc dużo ludzi macie w gospodzie?... No, dość już tego, a pamiętajcie, żeby nie uciekł przypadkiem.
— A cóż to, ja miałbym być siepaczem? — pomyślał gospodarz, ale panu urzędnikowi nic na to nie odpowiedział.
— Możecie wracać do domu; i radzę postępować oględniéj — rzekł urzędnik.
— Ja zawsze postępowałem oględnie, wielmożny pan naczelnik wie przecież, że nigdy nie dałem powodu...
— Dobrze już, dobrze. I niech sobie waćpan nie myśli, nie wyobraża, że już władza siłę straciła.
— Ja? Ależ na miłość boską! Janie sobie nie wyobrażam, nic nie myślę, nie wtrącam się do niczego, pilnuję swoich interesów i basta.
— Tak, tak, zwykła piosenka, nic innego nie macie do powiedzenia?
— A cóżbym miał jeszcze powiedziéć? Powiedziałem już wszystko, com wiedział.
— Dosyć więc tego. Jak na teraz poprzestaniemy na tém, coście zeznali, z czasem zaś, gdyby tego była potrzeba, zażądamy od was bardziéj szczegółowych wyjaśnień.
— Jakież wyjaśnienia ja dać mogę? Ja nic nie wiem, zaledwie tyle mam czasu, aby myśleć o moich własnych interesach.
— A proszę o tém pamiętać, że ów ptaszek nie powinien się wymknąć.
— Mam nadzieję, że jaśnie wielmożny pan kapitan sprawiedliwości będzie o tém wiedział, iż przybiegłem tu natychmiast, aby spełnić swój obowiązek. Padam do nóg wielmożnego pana naczelnika.
O świcie, już od siedmiu godzin blisko, nasz Renzo chrapał sobie w najlepsze i biedaczysko! ani myślał się budzić, gdy naraz jakieś dwie ręce żelazne, porwawszy go za ramiona, silnie nim wstrząsnęły, a głos złowrogi zawołał:
— Lorenzo Tramaglino, wstawaj!
Renzo ocknął się, potarł ramiona, z trudnością otworzył oczy i ujrzał przed sobą, opartego o poręcz łóżka, człowieka w czarném ubraniu, a z obu stron tuż nad nim, dwu innych ludzi w pełném uzbrojeniu. Zrazu, jeszcze nawpół uśpiony, zdziwiony, odurzony, czując przytém mocny ból głowy po owém winku wczorajszém, nie umiał zdać sobie sprawy z tego, co widział, a przypuszczając, że to chyba sen jakiś, kręcił się na łóżku, usiłując całkiem się obudzić.
— A, usłyszałeś nareszcie, Lorenzo Tramaglino? — powiedział człowiek w czarnym płaszczu, a był to ten sam urzędnik kryminalny, któregośmy w pałacu sprawiedliwości poznali. — Prędko więc wstawaj, bo masz iść z nami.
— Lorenzo Tramaglino! — rzekł Renzo — a to co ma znaczyć? Czego chcecie ode mnie? Kto wam powiedział, jak ja się nazywam?
— No, no, dosyć téj gadaniny, wstawaj, a prędko — powiedział jeden z siepaczy, chwytając go znowu za ramię.
— Oj! aj! a toż co za zuchwałość? — krzyknął Renzo, wyswobadzając ramię. — Gospodarzu! gospodarzu!
— A możeby go tak w koszuli zanieść? — powiedział tenże siepacz, zwracając się do urzędnika.
— Czyś słyszał? — rzekł pan urzędnik do Renza — jeżeli mi zaraz nie wstaniesz i nie pójdziesz z nami, to cię każę zanieść jak barana.
— A toż za co?
— Za co? O tém się dowiesz od kapitana sprawiedliwości.
— Ja mam iść do kapitana sprawiedliwości? Ja? Nie zrobiłem nic złego, jestem porządnym człowiekiem i dziwię się nie pomału dlaczego...
— Tém lepiéj dla ciebie, tém lepiéj, wytłómaczysz się odrazu i pójdziesz sobie, gdzie ci się podoba.
— Ale puśćcie mnie teraz, ja nie mam nic do czynienia z kapitanem sprawiedliwości — powiedział Renzo.
— A to ci maruda! No, wstawaj! — zawołał jeden z siepaczy.
— A możeby go zanieść na prawdę? — dodał drugi.
— Lorenzo Tramaglino! — rzekł urzędnik.
— Jakim sposobem jaśnie wielmożny pan wie, jak ja się liazy wam?
— No, zabierzcie się do niego — powiedział urzędnik do siepaczy, którzy nie czekając długo porwali Renza, aby go ściągnąć z łóżka.
— Aj! puśćcie! Ani mi się ważcie dotykać waszemi rękami do porządnego człowieka, bo!... Sam potrafię się ubrać!
— A więc ubieraj mi się zaraz — rzekł urzędnik.
— Dobrze, dobrze, już się ubieram — odpowiedział Renzo i rzeczywiście zaczął zbierać różne części ubrania, porozrzucane tu i ówdzie na łóżku, jak szczątki rozbitego okrętu na morskiém wybrzeżu po burzy. A następnie, wciągając je na siebie, tak mówił daléj: — Ale ja nie chcę iść do kapitana sprawiedliwości, ja nie mam z nim nic do czynienia, lecz skoro mi już raz wyrządzają tak wielką zniewagę i to tak niesłusznie, chcę być zaprowadzony do Ferrera. Tego znam przynajmniéj, wiem, że jest zacnym człowiekiem, a nawet oddałem mu pewną przysługę, za którą, jak sądzę, powinien mi być wdzięczny.
— Dobrze, dobrze, mój chłopcze, zaprowadzimy cię do Ferrera — odrzekł urzędnik.
W zwykłych okolicznościach uśmiałby się był tylko pan urzędnik, z tak zabawnego żądania, ale obecne warunki były nie potemu. Już idąc do gospody dostrzegł on na ulicach pewien ruch, o którym trudno było powiedziéć, czy był tylko pozostałością wczorajszego, nie całkowicie jeszcze przytłumionego buntu, czy też początkiem nowych zaburzeń: co chwila otwierały się drzwi i ktoś śpiesznie na ulicę wybiegał, ludzie nadciągali zewsząd, tworzyły się kółka mniejsze i większe, a wszędzie nad czemś się naradzano. Teraz zaś, nie dając tego poznać po sobie, a przynajmniéj usilnie się o to starając, dręczony jakimś dziwnym niepokojem wytężał słuch i zdawało mu się, że gwar na ulicy rośnie z każdą chwilą. Nie więc dziwnego, że mu tak pilno było uprowadzić Renza; ale pragnął również gorąco, aby się wszystko odbyło, o ile możności, cicho i spokojnie, bo, gdyby nieborak opierał się zbytecznie, i gdyby przyszło do użycia siły i do walki otwartjé, to lud na ulicy stanąłby zaraz w obronie więźnia i każdy z tych trzech przedstawicieli sprawiedliwości miałby do czynienia co najmniej ze stu przeciwnikami. W skutek tych kombinacyj dawał oczyma znaki siepaczom, aby nie tracili cierpliwości i nie drażnili zbytecznie chłopaka, a sam starał się uspokoić go, przemawiając doń w sposób bardzo łagodny i miły. Renzo tymczasem, ubierając się niezmiernie powolnie, usiłował przypomniéć sobie wszystkie wypadki ubiegłego wieczora i wkrótce przyszedł do przekonania, że to niezawodnie ów nieszczęsny wyrok i herb z poganinem, a także i sprawa o imię i nazwisko musiały mu całego tego piwa nawarzyć, ależ do licha! w jaki sposób ten urzędnik dowiedział się o jego nazwisku i imieniu? I cóż znowu mogło zajść téj nocy, co stało się powodem, że siepacze odrazu tak wielkiéj nabrali odwagi i tak śmiało, tak zuchwale zabierali się do uwięzienia jednego z tych przyjaciół, przed któremi wczoraj jeszcze drżał każdy? A jednak i dziś owi przyjaciele musieli być oddawna na nogach, bo przecież i do niego dochodził z ulicy gwar coraz głośniejszy. Spojrzał uważniej na pana urzędnika i z jego twarzy, jak z księgi wyczytał dręczącą go trwogę, a po chwilowym namyśle, dla zyskania na czasie, tudzież dla przekonania się, o ile jego wnioski mogą być prawdziwe i czy już mu nie pozostaje żadnej drogi do ratunku, powiedział: — Ot, wiem już teraz, co było przyczyną całéj téj biedy, to wszystko z łaski owego utrapionego imienia i nazwiska. I to ja wiem, żem wczoraj nieco się podchmielił, bo téż w tych gospodach bywają czasami takie zdradzieckie wina! A każdemu wiadomo, że gdy człowiek takiém winem nasiąknie, to już ono za niego przemawia i wówczas... Jeżeli więc o nic innego nie chodzi, to jestem gotów odpowiedzieć zaraz na wszelkie zarzuty. A zresztą, przecież jaśnie wielmożny pan wié już, jak się nazywam. Ale ktoż, u Ucha, powiedział mu o tém?
— Słusznie mówisz, słusznie — rzekł urzędnik z przyjemnym uśmiechem widzę, żeś dzielny chłopak, rozsądku ci nie brak, a nawet pawiem ci szczerze, jako człowiek, który zna się trochę na ludziach, żeś dyable sprytny. Szczerość i rozsądek najlepiej ci dopomogą do pozbycia się tego kłopotu, ręczę, że zaledwie parę słów powiesz, a zaraz cię na swobodę wypuszczą, ale widzisz, mój dzielny chłopcze, ja mam ręce związane, muszę spełniać to, co mi rozkażą, i pomimo, iż pragnąłbym jak najgoręcéj ciebie tu zostawić, nie mogę tego uczynić. A więc, nie ma rady... ubieraj-że się, ubieraj i chodź z nami, powiadam ci, że nie masz się czego obawiać, bo skoro cię tylko zobaczą, a zresztą i ja przecież także milczéć nie będę... Spuść się tylko na mnie... Słowem... prędko, żwawo, mój chłopcze.
— A, to jaśnie wielmożny pan pomódz mi nie może, rozumiem, — powiedział Renzo i odtrącając co chwila, ruchem dość energicznym, ręce siepaczy, którzy widocznie szczerą mieli ochotę przyjść mu z pomocą, ubierał się daléj, o ile to się tylko dało, jak najbardziéj powolnie.
— Czy będziemy przechodzić przez plac katedry? — spytał po chwili.
— Możemy iść i tamtędy, skoro sobie tego życzysz; tak, drogą najkrótszą, abyś mógł co najprędzéj już być uwolnionym — odpowiedział urzędnik, dręcząc się tém nie pomału, że obecne warunki nie pozwalały mu zażądać od Renza pewnych wyjaśnień co do owego tajemniczego zapytania, które mogłoby posłużyć za treść do wielce ciekawych badań. — że nie mam szczęścia, to nie mam! — myślał sobie pan urzędnik kryminalny. — Oto teraz naprzykład: wpada mi w ręce ptaszek, który, jak widać, gotów śpiewać a śpiewać, a gdybym miał choć chwilkę czasu po temu, mógłbym tak extra formam, po akademicku, jak to mówią w przyjacielskiéj pogadance, nie grożąc nawet torturą, wyspowiadać go, co się zowie, byłaby to chwała nie-lada poprowadzić do więzienia człowieka, który, sam o tém nie wiedząc, już się do wszystkiego przyznał, i trzebaż, aby właśnie taki człowiek teraz mi się nawinął pod rękę! Ha! cóż robić! Trudna rada! — Tu przerwał na chwilę bieg swoich myśli wytężając słuch jeszcze bardziéj i podnosząc głowę, — tak, trudna rada! — dodał — kto wie, czy ten dzień nie będzie jeszcze gorszy od wczorajszego. — To, co go do tak przykrego wniosku przywiodło, był jakiś hałas niezwykły, który doleciał z ulicy; nie mógł się zatém oprzéć pokusie uchylenia cokolwiek grubéj firanki i wyjrzenia przez okno. Spostrzegł gromadkę mieszczan, którzy, odebrawszy od patrolu rozkaz rozejścia się, z początku odpowiedzieli nań pogróżkami i obelgami, a następnie, choć się istotnie rozchodzić zaczęli, nie ukrywali wszakże wielkiego rozdrażnienia; to zaś, co najbardziéj zatrwożyło urzędnika, była wyszukana grzeczność, z jaką żołnierze przemawiali do ludu. Odszedł od okna i na chwilę zamyślił się nad tém, czy ma zaraz Renza stąd uprowadzić, czy też zostawić go pod strażą dwu siepaczy i pośpieszyć do kapitana sprawiedliwości dla zawiadomienia go o wszystkiém. — Ale — przyszło mu wnet na myśl — gotowi powiedziéć, żem tchórz ostatni, że nie chcę wypełniać rozkazów naczelnika. Albo to oni dbają o człowieka! Rób, co chcesz, musisz słuchać! Przeklęta służba! Przeklęty motłoch! Przeklęte bunty!
Renzo stał po środku pokoju, a dwa draby tuż przy jego boku. Urzędnik oczyma dał im do zrozumienia, aby się grzecznie obchodzili z wieśniakiem i rzekł:
— No teraz, chłopcze, w drogę.
Renzo patrzył, myślał i czuł bardzo wiele. Teraz już zupełnie prawie był ubrany, zostawało mu tylko włożyć kaftan, który trzymał w jednéj ręce, podczas gdy drugą szukał czegoś pilnie po kieszeniach.
— O! — powiedział, patrząc na urzędnika z wyrazem wielce znaczącym — tu były pieniądze i list. Mój panie, gdzie się to mogło podziać?
— Wszystko ci oddadzą — rzekł urzędnik — bądź spokojny; najprzód jednak trzeba załatwić te drobne formalności, o których ci mówiłem. Chodźmy już, chodźmy.
— O! nie, przepraszam — powiedział Renzo potrząsając głową — tak się nie robi, zaraz chcę miéć to, co do mnie należy. Tak, mój panie, zdam sprawę z mego postępowania, ale list i pieniądze proszę mi oddać.
— Otóż pokażę ci, jak wielkie pokładam w tobie zaufanie: masz swój list i pieniądze i śpiesz się — rzekł urzędnik z westchnieniem, wyjmując z zanadrza i oddając Renzowi skonfiskowane rzeczy. Renzo wziął je i nie okazując najmniejszego pośpiechu, schował na piersiach, mrucząc pod nosem: — aj. aj! tak często macie widać do czynienia ze złodziejami, żeście już i sami wyuczyli się trochę tego rzemiosła. — Siepacze aż się zatrzęśli z gniewu, lecz urzędnik umiał wzrokiem utrzymać ich na wodzy, a sam, w duchu powtarzał: — czekaj no, czekaj, byle mi się tylko udało zaprowadzić cię do więzienia, wtedy zapłacisz mi, oj! z lichwą zapłacisz, kochanku!
W czasie, gdy Renzo wkładał kaftan i szukał kapelusza, urzędnik dał znak jednemu z siepaczy, aby szedł naprzód. Za tym siepaczem poszedł więzień, za więźniem drugi siepacz, a sam pan urzędnik pochód zamykał. Kiedy już zeszli do kuchni, w chwili, gdy Renzo, oglądając się dokoła, powiedział: — a tenże poczciwiec gospodarz, gdzie się podział? — urzędnik znowu dał znak siepaczom, którzy, chwytając jeden za prawą, drugi za lewą rękę chłopaka, z niezmierną szybkością związali je za pomocą pewnego przyrządu, który, dzięki dobrze znanéj hipokryzyi eufemizmu, otrzymał nazwę rękawków. Takie rękawki były (na prawdę przykra to rzecz wdawać się w szczegóły tak błahe, tak uwłaczające prawdziwéj powadze dziejowéj, ale cóż robić! jasność opowiadania tego wymaga) rękawki te był-to więc poprostu sznurek, cokolwiek dłuższy, niż obwód zwykłego przegubu ręki, który po obu końcach miał dwa małe drążki. Sznurek otaczał rękę pojmanego, drążki zaś, przechodząc pomiędzy średnim a piątym palcem tego, kto prowadził więźnia, pozwalały mu ściskać dowolnie owe pęta tak, iż biedna ofiara nie tylko nie mogła myśléć nawet o ucieczce, ale za najlżejsze oznaki krnąbrności natychmiast odbierała karę, która była tém dotkliwszą, iż cały sznurek był usiany węzłami.
— A toż co za podstęp zdradziecki! — krzyknął Renzo, usiłując się wyrwać. — Mnie, mnie, uczciwego człowieka, wiązać jak zbója! Puśćcie... — Lecz urzędnik, który miał zawsze słodkie słówka na pogotowiu, powiedział i teraz: — nie bądź-że dzieckiem, trochę cierpliwości. Cóż chcesz? oni muszą spełniać swój obowiązek, taka to nasza służba: formalności, formalności! nawet z porządnym człowiekiem nie wolno nam obejść się tak, jakbyśmy tego sobie życzyli. Tak, gdybyśmy nie wypełniali tego, co nam rozkazano, oho! żleby z nami było! gorzéj, niż z tobą w téj chwili, mój chłopcze!
W czasie, gdy to mówił, dwaj siepacze dokończyli swej pracy. Renzo uspokoił się, jak rączy rumak, gdy poczuje w ustach żelazo wędzidła, i rzekł z westchnieniem: — cierpliwości!
— Dobrze mój chłopcze! — zawołał urzędnik — wierz mi, że cierpliwość i szczerość najskuteczniéj ci dopomogą do wybrnięcia z kłopotu. Za jakąś godzinkę najdaléj... Cóż robić! i ja wiem przecież, że to rzecz przykra; no, ale to jedna chwila tylko. Ponieważ widzę, żeś dobrowolnie najlepszą sobie obrał drogę, czuję się w obowiązku dać ci jednę malutką przyjacielską radę, z któréj niezawodnie zechcesz skorzystać dla swego własnego dobra. Wierz mi, boć przecie znam się trochę na takich rzeczach: idź prosto, nie patrząc ani na prawo, ani na lewo, tak niczyjéj uwagi na siebie nie ściągniesz, nikt cię nie spostrzeże, nikt się nie domyśli... i ocalisz swój honor. Za godzinę najdalj ébędziesz już wolny, oni tam mają co robić! sami niezawodnie zechcą pośpieszyć, a zresztą i ja przecież tam będę... Otóż ślicznie, pięknie wszystko skończymy i pójdziesz sobie, gdzie ci się podoba, a nikt się nie domyśli nawet, żeś był w ręku sprawiedliwości. A wy — mówił daléj, zwracając się do siepaczy i przybierając odrazu surowy, rozkazujący wyraz — ani mi się ważcie go krzywdzić, bo ja biorę go pod swoję opiekę, ja, słyszycie? Macie spełniać wasz obowiązek, ale pamiętajcie, że uczciwy człowiek, że młodzieniec tak rozsądny i przyzwoity, który wkrótce już będzie wypuszczony na wolność, musi przecież bardzo dbać o swój honor. Idźcie tak, aby się nikt niczego nie domyślił, aby się każdemu mogło wydawać, że to trzéj przyjaciele idą sobie na przechadzkę. — I głosem podniesionym, groźnie brwi ściągając, doda! na końcu: — Zrozumieliście? — Potém, zwracając się znowu do Renza z twarzą, która odrazu stała się pogodną i z miłym uśmiechem, który zdawał się mówić: o! my jesteśmy przyjaciółmi, nieprawdaż? — szepnął mu do ucha — a więc śmiało, rob tak, jak ja ci radzę, idź spokojnie, z dobrą miną, zaufaj temu, kto ci dobrze życzy i w drogę. — Orszak ruszył.
Jednak, pomimo tak wielu i tak pięknych słówek, nasz Renzo żadnemu z nich wiary nie dawał, nie wierzył w to, aby urzędnik więcéj go kochał, niż swoich siepaczy, ani w to, aby honor jego tak bardzo mu był drogi, ani téż, aby stanął w jego obronie przed kapitanem sprawiedliwości; natomiast zrozumiał wybornie treść tych słów, to jest, że szanowny pan urzędnik kryminalny niezmiernie się lęka, aby w drodze nie zaszło coś takiego, z czegoby więzień zechciał skorzystać dla odzyskania swobody, i że właśnie to było przyczyną owych słodkich słów i uśmiechów, mających na celu odwrócenie jego uwagi od wszystkiego, co się dziać mogło dokoła. Tak więc owe przestrogi, rady, napomnienia na to tylko się zdały, aby utwierdzić go jeszcze w przekonaniu, że powinien obrać taktykę Wcale odmienną.
Stąd wszakże nie wynika bynajmnjéj, aby pan urzędnik kryminalny miał być nowicyuszem w swym zawodzie, człowiekiem niewielkiego sprytu i doświadczenia. Był-to lis szczwany i byle komu nie udawało się wywieść go w pole (powiada nasz autor, który należał widocznie do rzędu jego przyjaciół), ale w téj chwili panował w duszy jego wielki zamęt. Mogę was najuroczyściéj zapewnić, że ten sam urzędnik kryminalny, w zwykłych warunkach, uśmiałby się serdecznie z każdego, ktoby, chcąc przekonać kogoś o rzeczy dość już sama przez się podejrzanéj, zabrał się tak niezręcznie do tego, i tak zabawnie udawał przyjaciela swój ofiary. Lecz tak się już zwykle dzieje na świecie, że człowiek wzruszony i zatrwożony, widząc, że ktoś może go z kłopotu wybawić, prosi go o to najusilniéj, natarczywie na różne sposoby; to też i szczwane lisy, pomimo swéj przebiegłości, gdy są mocno zaniepokojone i drżą o swoje skórę, muszą; uledz temu ogólnemu prawu, a nawet w podobnych razach bardziéj jeszcze tracą przytomność, niż zwykli śmiertelnicy. Cała ich przebiegłość, wszystkie ich sposoby i sposobiki, za pomocą których przywykli walczyć i zwyciężać, które stały się drugą ich naturą, i które, użyte w odpowiedniéj chwili, ze zwykłym spokojem i z niezbędną ogodą umysłu, tak po mistrzowsku i tak zarazem subtelnie odnoszą pożądany skutek, a następnie, gdy po dopięciu celu staną się wszystkim wiadome, wzbudzają tak wielki podziw, użyte teraz, w owych chwilach gwałtownego wzruszenia, i to użyte wszystkie razem, z pośpiechem, bez namysłu, bez wyrafinowanéj zręczności, szkodę tylko przynoszą. To téż każdy z takich szczwanych lisów, gdy raz już trafi do matni, wzbudza śmiech i litość, a człowiek, który w ich mniemaniu powinien wyciągnąć ich z biedy własnym kosztem, choćby był nawet daleko mniéj od nich przebiegły, zaraz jednak zmiarkuje, o co im chodzi i ze wszystkich tych zabiegów wyciągnie naukę, która im wyjdzie na zgubę, a jemu na pożytek. Otóż, dla tych wszystkich powodów radzilibyśmy takim arcy-szanownym panom, aby nigdy nie tracili przytomności, lub téż starali się zawsze być stroną silniejszą; to ostatnie zaś, jak sądzę, byłoby dla nich rzeczą najbezpieczniejszą.
Nasz Renzo, skoro tylko znalazł się na ulicy, zaczął strzelać oczyma na wszystkie strony, wytężać słuch, wysuwać się naprzód, zbaczać na prawo, to na lewo, jednakże, jakby na biedę, niebyło zbyt wielkiego zbiegowiska ludzi, a chociaż na niejednéj twarzy dawał się widzieć jakiś podejrzany, buntowniczy wyraz, każdy jednak szedł prosto swoją drogą. A więc nie było żadnego rozruchu!
— Pamiętaj! pamiętaj! bądź rozsądny! — powtarzał półgłosem urzędnik idąc tuż za Renzem — twój honor, honor, mój chłopcze, to nie żarty!
Ale Renzo, który zwrócił całą swą uwagę na jakichś trzech przechodniów z zaognionemi twarzami, usłyszawszy, że mówią coś o piekarniach, o mące ukrytéj i o sprawiedliwości, zaczął stroić do nich miny bardzo żałośne i kaszlać w sposób, który zdradzał zupełnie co innego, niż zaziębienie. Trzéj przechodnie spojrzeli z większą uwagą na wieśniaka i jego towarzyszów i przystanęli; zaraz obok nich zatrzymało się kilku innych, a jeszcze inni, którzy już go byli minęli, teraz zawrócili się i w niejakiéj odległości poszli za nim, szepcząc coś między sobą.
— Pamiętaj, pamiętaj, nie gub siebie, mój chłopcze, to gorzéj dla ciebie, sam rozumiesz, nie psuj swéj sprawy; pamiętaj: honor, dobre imię — powtarzał cichym głosem urzędnik. — Renzo jednak coraz się żałośniéj wykrzywiał i kaszlał. Siepacze, zamieniwszy z sobą znaczące spojrzenie, sądząc, że tak chyba będzie najlepiéj, (ach, bo każdemu przecież zdarza się pomylić) zacisnęli jednocześnie sznurki, krępujące ręce więźnia.
— Aj! Aj! Oj! — woła biedna ofiara. — Na ów krzyk ludzie cisną się dokoła, nadbiegają dalsi, na całéj ulicy wszczyna się ruch wielki, a oprawcy Renza muszą się zatrzymać. — To łotr z pod ciemnjé gwiazdy — mówi półgłosem pan urzędnik kryminalny, zwracając się do tych, którzy odrazu stanęli mu za plecami: — to złodziej, złapany na gorącym uczynku. Rozstąpcie się, proszę, zróbcie miejsce dla przedstawiciela prawa i sług jego! Lecz Renzo widząc, że chwila po temu, że siepacze na raz stali się biali, a przynajmniéj bladzi, pomyślał sobie: — albo teraz, albo nigdy. — I natychmiast głos podnosząc, zawołał: — bracia! do więzienia mnie prowadzą za to, żem wczoraj żądał wraz z innemi; chleba i sprawiedliwości. Nie zrobiłem nic złego, jestem uczciwym człowiekiem, nie opuszczajcie mnie, bracia!
Szmer współczucia przeleciał po zgromadzonych, ozwało się kilka głosów obiecujących przyjść z pomocą pojmanemu; siepacze zrazu rozkazują, potém wymagają, wreszcie proszą najbliższych, aby się rozeszli, aby ustąpili z drogi, ale tłum rośnie z każdą chwilą, coraz mnijé wolnego miejsca, tak, iż owi dwaj dzielni rycerze, widząc, na co się zanosi, puszczają wreszcie swą zdobycz, i cofając się zwolna, myślą tylko o tém, aby zmieszawszy się z ludem, drapnąć gdzieś niepostrzeżenie. Urzędnik kryminalny pragnąłby z całéj duszy pójść za ich przykładem, lecz przeklęty czarny płaszcz strasznie mu przeszkadzał. Blady i przerażony ten biedak chciałby się stać maluczkim, bardzo maluczkim, aby się jakkolwiek z tłumu wyśliznąć, ale każdym razem, gdy oczy podnosi, widzi dwadzieścia innych zwróconych na siebie. Na wszelkie sposoby usiłował przybrać minę obojętnego przechodnia, który przypadkowo tylko, jak źdźbło słomy w środku kry lodu, znalazł się w tym tłumie, a po chwili, spotkawszy się oko w oko z jakimś człowiekiem, który patrzył nań bardziej groźnie, niż inni, złożył usta do uśmiechu i spytał z wielkiém niby zdziwieniem, choć bardzo jakoś niezręcznie, co się stało?
— Kruku ty, kruku! — odpowiedział zapytany.
— Kruk, kruk! — zawołano dokoła. To był wstęp tylko, w ślad za tém poszły potężne szturchańce tak, iż po niejakiéj chwili, szanowny pan urzędnik, częścią o własnych silach, częścią zaś przy pomocy łokci i pięści zgromadzonych, dopiął tego, czego w téj chwili pragnął najgoręcéj, to jest wydostał się z tłumu.


ROZDZIAŁ XVI.

— Uciekaj, uciekaj, bracie! Tam, do klasztoru, tu, do kościoła! prędzéj! w tę stronę! nie, nie, tędy, bracie! — wołano dokoła Renza. Te rady wszakże były zupełnie zbyteczne. Już od pierwszéj chwili, gdy mu w głowie zabłysła nadzieja wydarcia się ze szpon siepaczy, nasz góral zaczął się namyślać nad tém, co pocznie w razie, gdyby jego plan powiódł się szczęśliwie i postanowił uciekać, uciekać nawet bez chwili wypoczynku, dopókąd nie zostawi za sobą nie tylko miasta, ale całego księstwa medyolańskiego.
— Bo — myślał sobie — zapisali mnie przecież w tych swoich, przeklętych księgach, licho ich tam wie, w jaki sposób, dość, że wiedzą, jak się nazywam, a znając moje imię i nazwisko, mogą mnie lada chwila porwać jak swego. — Co zaś do szukania schronienia w klasztorze, to wówczas chybaby odważył się na to, gdyby już miał siepaczy tuż, tuż na karku. — Bo lepiéj jest ptaszkowi w gaju, niż w klatce — powiedział sobie i uznał za najlepsze usiłować uciec do Bergamo, gdzie mieszkał ów jego krewniak Bartolo, który, jeżeli sobie przypominacie, kilka razy zapraszał go do siebie. Ale, jak tu drogę znaléść? W tém cała bieda! Znalazłszy się w nieznanéj części prawie całkiem nieznanego sobie miasta, Renzo nie wiedział nawet, w którjé stronie leży Bergamo, a chociażby i dowiedział się o tém, to nie umiałby trafić do owéj bramy, przez którą powinien był wyjść z miasta. Już chciał się zapytać swych zbawców o drogę, gdy naraz, przyszedł mu na myśl wczorajszy fabrykant broni, ten ojciec czworga dziatek, tak usłużny, poczciwy, i odrazu stracił ochotę wyjawienia swych zamiarów przed tak liczném zgromadzeniem, w którém kto wie, czy nie było ptaszków z gatunku Ambrożego Fuselli. Postanowił więc jak najspieszniéj stąd się oddalić, a o drogę zapytać już tam, gdzieby nikt nie mógł wiedziéć ani kim on jest, ani dlaczego stawia swe zapytanie. Bóg wam zapłać, bracia — rzekł więc do swych zbawców dobryście spełnili uczynek — i nie czekając dłużéj wybiegł z tłumu, który szybko ustępował mii z drogi. Skręcił w pierwszy zaułek, potmé w jednę uliczkę, potém w drugą i daléj a daléj pędził tak przez czas pewien sam nie wiedząc dokąd. Kiedy mu się już zdało, że oddalił się dostatecznie, zwolnił kroku dla uniknięcia podejrzeń i zaczął się rozglądać dokoła, szukając jakiéjś twarzy, wzbudzającéj zaufanie, a to w celu uczynienia owego zapytania. Ale tu nowa bieda! Pytanie samo przez się było nieco podejrzane, czasu nie miał do stracenia; bo siepacze ochłonąwszy zaledwie z pierwszego przestrachu, musieli niezawodnie zabrać się do tropienia zbiega, a wieść o jego ucieczce mogła już się rozejść po mieście; toteż biedak musiał odbyć co najmniéj z jakie dziesięć fizyonomicznych studyów, zanim wreszcie znalazł twarz, któréj szukał. Bo, czyż mógł naprzykład zwrócić się ze swém zapytaniem do tego tłuściutkiego człowieczka na krótkich nogach, który, stojąc na progu swego sklepiku, ręce w tył założył, podniósł do góry czerwone, okrągłe oblicze z okazałym podbródkiem, a nie mając nic lepszego do roboty, to się podnosił na palcach, to ciężko opadał na pięty i miał minę tak ciekawego gaduły, że niezawodnie zamiast dać odpowiedź, sam-by zaczął się wypytywać. Albo znowu ten przechodzień, który się teraz zbliżał ku niemu z tym osłupiałym wzrokiem i obwisłą wargę, czyż mógł komukolwiek dobrze wskazać drogę? Kto wie nawet, czy znał swoję własną! Ów chłopiec zaś, któremu, co prawda, tak bystro z oczu patrzyło, wyglądał jednak na wielkiego urwisa i niezawodnie postarałby się o to, aby biednego wieśniaka wyprawić w stronę przeciwną téj, w którą iść zamierzał. Święta to prawda, że dla człowieka w kłopocie wszystko prawie staje się powodem do coraz nowych kłopotów! Wreszcie po długich bezskutecznych poszukiwaniach, Renzo spostrzegł człowieka, który szedł spiesznie, nie oglądając się ani na prawo, ani na lewo; zdało mu się, że ten chyba będzie najlepszy, bo mając widocznie jakąś pilną sprawę do załatwienia, odpowie mu niezawodnie krótko i jasno, a gdy usłyszał jeszcze, że ów człowiek z wielkiém ożywieniem coś mówi do samego siebie, poznał w nim szczerą duszę i nie namyślając się dłużjé, podszedł prosto do niego:
— Mój panie, raczcie mi powiedziéć z łaski swojéj, którędy to się idzie w stronę Bergamo?
— W stronę Bergamo? Przez Wschodnią bramę.
— Bardzo dziękuję. A do Wschodniej bramy?
— A to idźcie tędy: zaraz w tę ulicę na lewo, i znajdziecie się na placu katedry, a potém...
— Dziękuję, stokrotnie dziękuję, tam daljé od placu, to już sam znam drogę. Bóg zapłać panu. I poszedł prosto w stronę, którą mu wskazano. Zapytany stał przez chwilę, patrząc za oddalającym się wieśniakiem, potém poszedł z większym jeszcze pośpiechem, mówiąc półgłosem: — albo on coś przeskrobał, albo też jemu chcą jakiegoś figla wypłatać.
Renzo już jest na placu, przebywa go, mija kupkę popiołu i czarnych węgli w któréj poznaje szczątki wczorajszego ogniska; przechodzi obok schodów katedry, potém obok piekarni kul, nawpół zburzonéj i strzeżonéj teraz przez żołnierzy i daléj, a daléj podąża tą drogą, którą tu przybył wraz z tłumem, dochodzi do klasztoru kapucynów; spogląda na ów placyk, na drzwi kościółka i mówi z westchnieniem; — dobrą radę dawał mi jednak ten furtyan, lepiéjbym zrobił, gdybym wówczas zaczekał w kościele!\
Tu zatrzymał się na chwilę, aby się przyjrzéć uważniej bramie, przez którą chciał wyjść z miasta, i spostrzegł zdaleka, jakby na straży, wielu ludzi dokoła niéj zebranych, a że teraz wyobraźnia jego była nieco podnieconą (nieborak! miał przecież do tego słuszne powody), uczuł więc naraz wielki wstręt do zbliżenia się do owéj bramy. Tuż obok, pod ręką, miał tak dobre schronienie, w którém, dzięki listowi ojca Krzysztofa, mógł liczyć na najlepsze przyjęcie. Nie wiele brakowało, aby zawrócił do furty klasztornéj, lecz po chwili znów nabrał odwagi: — tak, lepiéj ptaszkowi w gaju, niż w klatce! A zresztą któż tu mnie zna? Przecie dwaj siepacze nie mogli się na kawałki podzielić, aby czekać na mnie przy każdéj bramie ~ powiedział sobie. — Byle śmiało, a wszystko będzie dobrze. — Obejrzał się, aby się przekonać, że niema pogoni, potém jeszcze raz spojrzał przed siebie, lecz nigdzie nie dostrzegł nikogo, ktoby zdawał się zajmować jego osobą, więc naprzód! Postanowił jednak zwolnić kroku, bo te nogi utrapione, gdyby im tylko pozwolić, ciągleby biegły, a tu przecie wypada iść powoli i spokojnie; z miną więc obojętną, gwiżdżąc jakąś wesołą piosenkę, podszedł do bramy.
W saméj bramie, zagradzając przejście, stała spora gromadka straży celnéj i hiszpańskich żołnierzy; wszyscy jednak byli wyłącznie zajęci tém, co się działo na zewnątrz, odebrali bowiem rozkaz niewpuszczania okolicznych mieszkańców, którzy na wieść o rozruchach, jak kruki na pobojowisko, zewsząd ciągnęli do Medyolanu. Dzięki więc téj okoliczności, nasz Renzo, z miną obojętną, ze spuszczonemi oczyma, spokojnie, nie okazując najmniejszego pośpiechu, jak człowiek, który idzie sobie na przechadzkę, aby odetchnąć świeżém wiejskiém powietrzem, zdołał wyjść z bramy, nie ściągnąwszy na siebie niczyjéj uwagi; serce tylko gwałtownie mu biło. Widząc na prawo wąską uliczkę, zaraz na nią skręcił i szedł przez czas pewien, nie odważając się nawet spojrzéć poza siebie.
Idzie więc wciąż daléj a daléj, wille, domki, ogrody, przechodzi przez wioski, nikogo o nic nie pyta, na nikogo nawet nie patrzy, wie, że się od Medyolanu oddala, ma nadzieję, że podąża w stronę Bergamo i jak na teraz, najzupełniéj mu to wystarcza. Od czasu do czasu ogląda się, od czasu do czasu przypatruje się z wielką uwagą raz jednéj, to znów drugiéj ręce, w których pozostało jeszcze odrętwienie i na których widnieje czerwone pasemko, ślad owych miłych rękawków. Jego myśli, jak to zresztą każdy zrozumie, były jakąś dziwną mieszaniną niepokoju, żalu, goryczy, gniewu i rozczulenia; utonął całkiem w mozolnéj pracy wyjaśniania sobie tajemniczych stron téj bolesnéj przygody, a nadewszystko tego, w jaki sposób mogli się dowiedziéć o jego nazwisku. Podejrzenia jego oczywiście padały na owego fabrykanta broni, pamiętał bowiem, że się z tém przed nim wygadał. A gdy przypomniał sobie teraz podstęp, jakiego użył ten człowiek, aby go za język pociągnąć, i całe jego zachowanie się i wszystkie te grzeczności, które widocznie służyły mu do wkradnięcia się w zaufanie wieśniaka, podejrzenia Renza zamieniły się w pewność. Jednak, i to także pamiętał, choć już mniéj jasno, że po wyjściu z gospody owego uprzejmego przewodnika, długo jeszcze gawędził, lecz z kim? o czém? na to już w żaden sposób odpowiedziéć sobie nie umiał, bo pamięć jego uporczywie milczała, jak gdyby w czasie całéj téj przygody była gdzieś bardzo daleko. Biedak gubił się w domysłach, można go było porównać do człowieka, który, podpisawszy swoje nazwisko na wielkiéj liczbie białych arkuszy, oddal je komuś, kogo miał za osobistość nieposzlakowanéj uczciwości, aby tenże działał w jego imieniu, a następnie, widząc, iż ów mniemany poczciwiec jest największym oszustem, chciałby się dowiedziéć o stanie swoich interesów, ale w jaki sposób? kiedy w nich panuje chaos nie do rozwikłania, Inną, nie mniéj dręczącą pracą było utworzenie sobie jakiegoś planu na przyszłość, na którymby mógł się z przyjemnością zatrzymać, ale wszystkie te, które nie należały do zamków na lodzie, były, niestety, bardzo i bardzo smutne!
Wkrótce jednak wszystkie te bolesne rozpamiętywania musiały ustąpić miejsca kłopotom obecnéj chwili. Już od pewnego czasu, Renzo szedł na chybił-trafił, jak to mówią, aż w ostatku zmiarkował, że tak daléj iść nie podobna, że sam nie potrafi dać sobie rady. Wprawdzie czuł wielki wstręt do wymówienia wyrazu Bergamo, jak gdyby wyraz ten miał mieć w sobie coś podejrzanego, coś zuchwałego, ale, bez niego przecież nie mógł się obejść. Postanowił więc, jak to już uczynił w Medyolanie, zapytać o drogę pierwszego lepszego przechodnia, którego twarz wzbudzi w nim zaufanie, i tak téż zrobił.
— To nie tędy do Bergamo — odpowiedział mu zapytany, i po chwili namysłu, mową i giestem wytłumaczył mu, którędy ma iść, aby trafić na gościniec.
Renzo podziękował, udał, że nie omieszka zastosować się do udzielonéj mu rady, poszedł rzeczywiście w stronę wskazaną, jednakże w duchu postanowił nie wstępować już na ów gościniec, a tylko, nie tracąc go z oka, bocznemi drogami zdążać ku granicy. Jednak łatwiéj było powziąć, niż wykonać takie postanowienie. Stąd też wynikło, że idąc, jak to mówią, w zygzag, to na prawo, to na lewo, częścią stosując się do innych nowych wskazówek, które, uzbroiwszy się z odwagę, zbierał tu i ówdzie, częścią uzupełniając je, gdy mu się njedokładne zdawały, częścią zaś, trzymając się przez czas pewien raz już obranego kierunku, nasz zbieg, pomimo, że już co najmniéj, uszedł ze dwanaście mil, nie zdołał jednakże nawet i na sześć mil oddalić się od Medyolanu; co zaś do Bergamo, to wątpię nawet, czy się do niego choć na włos jeden przybliżył. Przyszedł wreszcie do przekonania, że i ten sposób nie jest najlepszy, i postanowił jeszcze innego spróbować. Pomyślał sobie, iż byłoby rzeczą nader pożądaną, gdyby, za pomocą zręcznego zapytania, mógł się dowiedziéć o nazwie jakiegoś miasteczka, leżącego nieopodal granicy, do którego można byłoby się dostać bocznemi drogami; w takim bowiem razie, rozpytując się o nie, nie potrzebowałby już mówić tak często o owém Bergamo, które, jak sądził, mogło w każdym wzbudzać pewne podejrzenie i naprowadzać na jakieś niepotrzebne myśli o ucieczce, pogoni, kryminale.
W czasie, gdy rozważał nad tém, w jaki sposób dałoby się najlepiéj zebrać te wszystkie wiadomości bez obudzenia podejrzeń, naraz spostrzega domek ustronny, stojący w pewném oddaleniu od wioski, przez którą przed chwilą przechodził, a na owym domku zieloną gałązkę. Już od pewnego czasu czuł potrzebę wypoczynku i pokrzepienia się; a oprócz tego przyszło mu na myśl, że może w téj gospodzie potrafi się czegoś dowiedziéć, więc wszedł. Gospoda była pustą, tylko jakaś stara kobieta z przęślicą u boku a z wrzecionem w ręku, siedziała w kąteczku. Powiedział, iż chce coś przekąsić, kobieta oświadczyła, że ma ser niezgorszy i wyborne wino, podziękował (tak jakoś je zbrzydził odrazu za ów figiel, który ono mu wczoraj wyplatało), usiadł na ławce, prosząc o pośpiech. Staruszka natychmiast podała mu sér i chleb, a następnie, w czasie gdy Renzo zabrał się dojedzenia, zaczęła go wypytywać z wielką ciekawością kim jest, skąd przybywa i czy nie może jéj opowiedziéć czegoś o dziwnych rzeczach, które się dzieją teraz w Medyolanie boć przecie nawet i tu we wsi coś już o tém słyszała. Renzo, nie tylko z wielką zręcznością dawał jéj śmiałe i wymijające odpowiedzi, ale oprócz tego potrafił nawet skorzystać z trudnego położenia, w jakiem się znalazł, i obrócił na swą korzyść ciekawość staruszki, która wypytywała go również i o to, dokąd się teraz udaje.
— E! nie mało czasu będę w drodze! — rzekł chłopak: — i tu i ówdzie mam interesa do załatwienia, a nawet, jeżeli mi nieco czasu wolnego pozostanie, to mam zamiar wstąpić do tego miasteczka... czyli raczéj miasta... ach, jakże bo się ono nazywa? Tam, na gościńcu do Bergamo, prawie na saméj granicy, ale jeszcze po naszéj stronie. Otożem zapomniał!...
— To chyba Gorgonzola — odpowiedziała staruszka.
— Gorgonzola! a tak, tak, Gorgonzola! — powtarzał Renzo, jakby po to, aby sobie owę nazwę lepiéj wrazić w pamięć. — A czy to stąd bardzo daleko? — dodał po chwili.
— Tego nie wiem na pewno, może jakie dziesięć, a może nawet i dwanaście mil. Ot, gdyby tu był który z moich synów, toby wam powiedział.
— A jak się wam zdaje, czynie możnaby do Gorgonzoli iść témi miłemi drożynami, nie wychodząc na gościniec, gdzie taki kurz, ale to taki kurz? O! bo, co prawda, Pan Bóg musiał się chyba na nas rozgniewać, że od tak dawna ani kropli deszczu nie mamy!
— A wiecie, mnie-by się zdawało, że i bocznemi drogami iść można: teraz idźcie tak, prosto, a o dalszą drogę spytacie się w sąsiedniej wiosce. — Nazwała mu ją.
— Dobrze, dziękuję, może też tak i zrobię — rzekł Renzo, wstając od stołu. Schował do kieszeni kawał chleba, który mu pozostał od skromnego śniadania, a który tak dalece niepodobny był do owego bochenka, znalezionego wczoraj u stóp kolumny św. Dyonizego; zapłacił, wyszedł i poszedł na prawo, drogą, którą mu staruszka wskazała. Tak idąc od wsi do wsi, z nazwą Gorgonzoli na ustach, trzymając się ciągle zdala od gościńca, przybył wreszcie do owego miasta na jaką godzinę przed zachodem słońca.
W drodze już postanowił sobie zatrzymać się tu na czas nieco dłuższy, niż w owéj pierwszéj gospodzie i zjeść coś bardziéj posilnego. Ciało jego zaczynało się też dopominać o wygodne łóżko, ale na to był głuchy zupełnie i wołałby paść bez tchu na drodze, niż przychylić się do jego pragnień. Miał zamiar, zażądawszy coś do zjedzenia w jakiéj gospodzie, wywiedziéć się nieznacznie jak daleko jeszcze do Addy i jaka do niéj droga najkrótsza, aby, posiliwszy się nieco, bezzwłocznie udać się w tamtę stronę. Urodzony i wzrosły przy powtórném, że tak powiem, źródle téj rzeki, słyszał o tém nie raz, że w pewném miejscu, na pewnéj przestrzeni stanowi ona granicę między księstwem medyolańskiém, a rzeczpospolitą wenecką, a pomimo to, że ani o tém miejscu, ani o téj przestrzeni nie miał, co prawda, zbyt jasnego pojęcia, czul wszakże, iż w obecnéj chwili powinien gdziekolwiekbądź i w jakikolwiekbądź sposób, byle co najprędzéj, przebyć owę granicę. To też postanowił, choćby mu to się dziś jeszcze nie miało nawet udać, iść ciągle, iść bez wytchnienia, dopókądby siły starczyły, a następnie na jakiémś polu, w lesie, a choćby nawet i na pustyni, byle tylko nie w gospodzie, czekać na pierwsze brzaski poranne.
Zaraz na wstępie do miasta spostrzegł gospodę, wszedł do niéj i poprosił gospodarza, który pośpieszył na jego spotkanie, aby mu dał coś, czémby mógł głód swój uśmierzyć, a także i szklankę wina, bo tak czas, jak również i podróż tak długa, złagodziły już znacznie ów wielki i nieprzezwyciężony wstręt, który zrazu uczuł do tego trunku. — Proszę Was tylko, abyście dali to, co macie gotowego, czekać nie mogę, zaraz w dalszą ruszam drogę — dodał. A powiedział to nie dlatego tylko, że tak było w istocie, ale z obawy, aby gospodarz nie pomyślał sobie przypadkiem, że on tu chce nocować i nie uznał za stosowne zapytać go o imię i nazwisko, o to kim jest i skąd przybywa, i po co i na co....
— Służę w téj chwili — odpowiedział gospodarz, a Renzo usiadł przy stole tuż obok drzwi, w kąteczku, jak winowajca.
W izbie znajdowało się kilku mieszczan, którzy widocznie, nie mając nic lepszego do roboty, zeszli się tutaj na winko i po długich rozprawach, po długich roztrząsaniach owych wielkich wypadków, które wczoraj zaszły w Medyolanie, przeszli następnie do stawiania różnych wniosków względem tego, co się tam dzisiaj dziać mogło, a ciekawość ich była wielką, gdyż same owe nowiny z dnia ubiegłego mogły ją raczéj podbudzić, niż zaspokoić: bunt rozpoczęty, bo przecież nie stłumiony; skoro go noc tylko przerwała, rzecz więc nie dokończona, dopiéro pierwszy akt olbrzymiego dramatu. Po chwili jeden z nich, podchodząc do nowoprzybyłego, zapytał go, czy czasem nie był dziś w Medyolanie.
— Ja? — odrzekł Renzo ze zdziwieniem, starając się tymczasem obmyślić jakąś odpowiedź.
— Tak, czyście wy tam nie byli, jeśli wolno zapytać?
Renzo, pokręcając głową, zacisnąwszy usta, wycedził jakoś niewyraźnie przez zęby: — Medyolan... z tego, com słyszał... nie musi być teraz miejscem nader przyjemném, i każdy, kto może, pewnie go zdaleka obchodzi.
— A więc i dziś są jakieś rozruchy? — zapytał z większą natarczywością ciekawy mieszczanin.
— Żeby o tém wiedziéć, trzeba byłoby tam być — powiedział Renzo.
— A wy nie z Medyolanu przybywacie?
— Nie, z Liscate — odrzekł żywo nasz chłopak, który już obmyślił swoję odpowiedź. Ściśle biorąc rzeczy naprawdę stamtąd przybywał, bo przechodził tamtędy, a o nazwie téj miejscowości dowiedział się po drodze od jakiegoś wieśniaka, który mu powiedział przez jakie wsie i miasteczka powinien był przechodzić, aby trafić do Gorgonzoli.
— Et! — rzekł ów człek natrętny, a to: et! miało widocznie oznaczać: lepiéjbyś zrobił, gdybyś z Medyolanu przybywał, ale trudna rada! — A tamże u was w Liscate — dodał — nic nie słyszeliście o awanturach medyolańskich?
— Bardzo być może, że któś i słyszał o tém — odrzekł góral — ale ja nic nie słyszałem.
Te ostatnie wyrazy tak wymówił, jakby chciał powiedziéć: skończyłem. Ciekawy natręt odszedł, a wkrótce potém zjawił się gospodarz z obrusem i talerzami.
Podczas, gdy nakrywał do stołu, Renzo, niby od niechcenia, przez zęby, z miną obojętną, ziewnąwszy nawet parę razy, powiedział: — A daleko stąd do Addy?
— Do Addy, to jest do przeprawy?
— No, tak... do Addy.
— A którędy chcecie się przeprawić, czy przez most w Cassano, czy na promie w Canonica?
— To mi wszystko jedno... Ot tak, przez ciekawość tylko spytałem.
— E! bo widzicie te dwa miejsca najlepsze, to przeprawy dla porządnych ludzi, dla ludzi którzy mogą wyjawić, kim są i jak się zowią.
— Dobrze więc, a dalekoż-to stąd?
— Tak do jednéj, jak i do drugiéj przeprawy z jakie sześć mil mniéj więcéj.
— Sześć mil! no, proszę! a ja myślałem, że bliżéj — powiedział Renzo. — I po chwili, z obojętnością, posuniętą aż do przesady, zapytał: — No, a gdyby kto chciał naprzykład iść jakąś krótszą drogą, to... czy są jakie inne bliższe przeprawy na rzece?
— A pewno że są — odrzekł gospodarz, utkwiwszy weń wzrok pełen złośliwéj ciekawości. To wystarczyło, aby na ustach Renza zamarły wszelkie inne zapytania, które już miał na pogotowiu. Przysunął półmisek do siebie, i patrząc na flaszeczkę, którą gospodarz przed nim postawił, powiedział: — oj I dobreż to winko?
— Że dobre, to dobre, już ja wam za to ręczę: — odrzekł gospodarz — możecie się spytać wszystkich mieszkańców Gorgonzoli, czy w mieście i w okolicy jest gdzie lepsze wino od mego, a zresztą skosztujcie-no tylko! — I odszedł w stronę owej głośno rozprawiajcéj gromadki.
— Przeklęte gospody! Przeklęci gospodarze! — zawmłal w duchu nasz Renzo: — im więcéj ich poznaję, tém bardziéj ich nie cierpię. Coraz gorsi się stają! — Jednakże pomimo tych gorzkich myśli, zabrał się do jedzenia z wielkim apetytem, co mu nie przeszkadzało wytężać słuch jednocześnie, aby dowiedziéć się, co też tu mówią o wielkich owych wydarzeniach, w których i on przecież brał udział niemały, i poznać, mniéj é, jakiego to są rodzaju ci ludzie i czy pomiędzy niemi nie znalazłby się jaki poczciwiec, któregoby można zapytać o drogę bez obawy zostania, jak-to mówią, przyciśniętym do muru i zmuszonym do wyśpiewania wielu i wielu niepotrzebnych rzeczy.
— Ale — mówił jeden — tym razem zdaje mi się, że Medyolańczycy postanowili bądź-co-bądź swego dokazać. No, zobaczycie, jutro najdaléj przecież się czegoś dowiemy.
— Nie mogę sobie darować tego, żem dziś rano nie udał się do Medyolanu — mówił inny.
— Cóżbym dał za to, żeby się dowiedziéć — powiedział znów pierwszy — czy ci panowie, tam w Medyolanie, pamiętali o nas biedakach, czy tylko dla siebie, dla stolicy ustanowili nowe prawo. Znacie ich przecie. Harde to, zuchwałe, wszystkoby chcieli miéć tylko dla siebie, a o innych to ani dbają.
— No, toć przecie i my mamy gęby tak dla jedzenia, jakotéż i dla wypowiadania tego, co nam się słuszném wydaje — odezwał się ktoś trzeci głosem o tyle cichym i skromnym, o ile to, co mówił, było donośne i znaczące — a skoro już raz się zaczęło i... — Ale osądził, że lepiéj będzie nie dokończyć swego zdania i umilkł.
— Nie w jednym Medyolanie chowają zboże i mąkę, aby głodem morzyć biedaków, ja wam powiem... — zaczął ktoś czwarty z wyrazem tajemniczości i tłumionego gniewu, gdy wtem tętent kopyt końskich przerwał mu mowę. Wszyscy pośpieszyli do drzwi i poznawszy tego, kto przybywał, wybiegli na jego spotkanie. Byłto pewien kupiec z Medyolanu, który udając się kilka razy do roku w interesach handlowych na pewien czas do Bergamo, zwykł był w téj gospodzie nocować, a ponieważ zawsze prawie znajdował w niéj toż samo towarzystwo, znał więc je doskonale. Zaraz otoczyli go wkoło, jeden chwycił konia za cugle, drugi trzymał już strzemię.
— Jak się macie, jak się macie! — zawołali wszyscy. — A dobrzeż się podróż udała?
— Wybornie; no, a wy jak się tu miewacie?
— Dobrze, dzięki Bogu. No, powiedźcież nam, proszę, co tam nowego słychać w Medyolanie?
— O! tak zaraz wam się nowin zachciewa — powiedział kupiec, zsiadając z konia i oddając go chłopakowi stajennemu. — Zresztą, zresztą — mówił daléj wchodząc wraz z całém towarzystwem do izby — o jakież mnie nowiny pytacie? w téj chwili musicie już wiedziéć o wszystkimé, chyba lepiéj odemnie?
— Nic a nic nie wiemy — zawołało kilku, przykładając rękę do piersi.
— Czyż-to być może? — rzekł kupiec. — No, w takim razie opowiem wam wiele pięknych... czy też brzydkich rzeczy, jak się tam komu będzie podobało je nazwać. Ej! gospodarzu, a mój pokój nie zajęty? Nie, to dobrze, a więc podajcie mi wina i tę moję ulubioną potrawę, no, wiecie już, o czém chcę mówić, ale zaraz, bo chcę się wcześniéj spać położyć, aby jutro wstać także wcześnie, gdyż muszę być przed obiadem w Bergamo. Otóż — ciągnął daléj, siadając w przeciwległym końcu izby, chociaż przy tym samym stole, przy którym siedział nasz Renzo przyczajony wprawdzie w kąteczku, lecz zato pilnie słuchający — otóż, czy nic nie wiecie o tych awanturach wczorajszych?
— O — wczorajszych już wiemy.
— A co! czy nie mówiłem, że oni tu więcéj muszą wiedziéć ode mnie, choć ja siedzę w Medyolanie. Popijają tu sobie winko w gospodzie i czatują na podróżnych, aby...
— Ale dziś, dziś co się działo?
— A, dziś. Nic więc nie wiecie, co było dzisiaj?
— No, mówimy przecie, że nic a nic, nikogo stamtąd nie było.
— Otóż więc pozwólcie mi najprzód gardło sobie odwilżyć, a potém już wam opowiem, co było dzisiaj. — Napełnił szklankę, jedną ręką zbliżył ją do ust, drugą podniósł wąsy, potém brodę pogładził, wychylił szklankę i tak mówić zaczął: — Dziś, mili przyjaciele, mało brakowało, aby dzień nie był równie burzliwy, a kto wie czy nie gorszy nawet od wczorajszego. Trudno mi niemal uwierzyć, że jestem tu w Gorgonzoli i że sobie z wami gawędzę, bo trzeba, żebyście o tém wiedzieli, żem już się wszelkich podróży wyrzekał, byle tylko siedziéć w domu i pilnować mego biednego sklepu.
— No, proszę! I cóż-to za licho być mogło? — spytał ktoś ze słuchaczy.
— Oj! że licho, to licho, prawdziwe licho, zaraz się o tém dowiecie. — I, krajać jakieś mięsiwo, które gospodarz przed nim postawił, a następnie, zajadając je z wielkim smakiem, ciągnął daléj swe opowiadanie. Gromadka ciekawych, rozdzieliwszy się na dwie połowy, stała po obu stronach stołu, słuchając go z otwartemi ustami, tylko Renzo w swoim kąteczku pozostał a choć na pozór cala ta sprawa zdawała się nie obchodzić go wcale, jednak, więcéj może, niż kto inny wytężał słuch i, o ile się dało, najpowolniéj przeżuwał ostatnie już kęski.
— Otóż dziś z rana ci hultaje, którzy wczoraj dokazywali tak strasznie, zeszli się na umówione miejsca (tak, bo już się naprzód byli porozumieli i pomyśleli o wszystkimé) zebrali się więc i rozpoczęli na nowo owo miłe włóczenie się po ulicach, starając się hałasem i krzykiem przywabić najwięcéj ludzi, bo to z niemi, przepraszam za porównanie, zupełnie jest tak, jak kiedy śmiecie wymiatają z domu, a kupka brudów rośnie z każdą chwilą. Kiedy już się im zdało, że liczba ich jest dość pokaźna, ruszyli wszyscy ku domowi wikaryusza prowizyi, jakby jeszcze nie dość im było tego, czego się względem niego dopuścili wczoraj: tak po barbarzyńsku obejść się z takim panem! O! łajdaki! A co na niego wygadywali! I to wszystko kłamstwo, potwarz wierutna; on taki pan zacny, porządny, a ja mogę coś o tém wiedziéć przecież, ja, co go znam tak dobrze, gdyż dla całéj jego służby dostarczani sukna na liberyę. Ruszyli więc ku jego domowi, a trzeba było widziéć tę hałastrę; jakie to twarze! wyobraźcie sobie, przechodzili przed moim sklepem; powiadam, takie twarze, ale to takie... no, w porównaniu do nich niczém żydzi z Via Crucis. A co tam gadali, co pletli! Gdyby nie to, że niebezpieczném byłoby ściągać na siebie ich uwagę, z pewnością zatknąłbym uszy. Szli więc z chwalebnym zamiarem zrabowania nieszczęśliwego domu, ale... — Tu, podniósłszy w górę lewą rękę, przytknął wielki jéj palec do nosa, a inne rozstawił szeroko.
— Ale? — powtórzyli wszyscy niemal słuchacze.
— Ale — mówił daléj kupiec — ulica była zagrodzona wozami i potężnemi belkami, a z po-za tego dziwnego muru wyglądali żołnierze i błyszczały lufy strzelb, przygotowane już do powitania tak szanownego towarzystwa. Kiedy zobaczyli te piękne przybory... No, a wy, cobyście w takim wypadku zrobili?
— Wrócilibyśmy napowrót.
— Tak, otóż i oni uczynili toż samo. Ale zważcie-no tylko, czy-to nie zły duch ich opętał! bo stoją na Cordusio, widzą owę piekarnię, którą wczoraj już mieli ochotę zrabować: a wiecież, co się tam teraz dzieje w téj piekarni? oto rozdają chléb kupującym; jest tam kilku panów ze szlachty i to panów, co się zowie, którzy czuwają nad tém, aby się wszystko działo uczciwie i po bożemu; więc te łotry (powiadam wam, że ich szatan opętał, a byli téż i tacy, którzy ich jeszcze podżegali) te łotry powiadam daléjże do piekarni! Ten bierze, ten wynosi, i w jednéj chwili owi wielmożni panowie ze szlachty, piekarze, kupujący, chleby, ławy, dzieże, skrzynie, worki, pytle, mąka, otręby, ciasto, wszystko poszło do góry nogami.
— Czyż-to być może?
— A to sobie dobre! Cóż-to ja dla rozrywki ot, tak sobie, miałbym wam pleść jakieś bajki?
— No, a lud cóż na to?
— A cóż, powoli zaczął się rozchodzić. Niektórzy spostrzegli coś ciekawego na paru domach narożnych, a wiecież co to było? Kto umiał czytać, ten przeczytał na wielkim arkuszu wypisaną metę! ale jaką metę! oto ni mniéj ni więcéj, bochenek, ważący osiem uncyj od dnia tego miał kosztować solda, jednego solda.
— Oto szczęście!
— Że szczęście to szczęście; byle tak tylko mogło długo potrwać. Wiecież, ile to mąki złupili tam dzisiaj i wczoraj? Tyle, że nią możnaby żywić całe księstwo przez cale dwa miesiące, tak!
— No, a czy-to tylko dla Medyolanu ustanowiono takie dobre prawo?
— To, co zrobiono dla Medyolanu, stało się wyłącznie kosztem miasta. Co do was zaś, to nie umiałbym wam nic w tym względzie powiedziéć: jak Bóg da, tak i będzie. Teraz, sądzę, że już rozruchy się nie powtórzą. Ale, nie powiedziałem wam jeszcze wszystkiego, słuchajcie, słuchajcie, bom najciekawsze i najlepsze na ostatek zostawił.
— Doprawdy? i cóż-to było?
— A było-to, że wczoraj wieczór i dziś z rana wielu z tych dobrodziejów schwytano, i zaraz wszystkim stało się wiadomém, że panowie dowódcy będą dyndać na szubienicy. Zaledwie ta wieść się rozeszła, każdy, co tchu, począł zmykać do domu, aby nie trafić przypadkiem do tego grona. W chwili, kiedym wyjeżdżał, cały Medyolan, jak klasztor, wyglądał. Cicho i spokojnie.
— I naprawdę ich powieszą?
— A jakże! i to nie zwlekając długo — odrzekł kupiec.
— A cóż lud powie na to? — spytał znów ten, który już zadał uprzednie pytanie.
— Jakto, co powie? Pójdzie patrzéć, jak ich będą wieszać — powiedział kupiec. — Przecież mieli tak wielką ochotę widzieć, w jaki to sposób może umierać dobry chrześcijanin, nie w swojmé łóżku, nie z choroby, lecz tak, na wolném powietrzu, że chcieli, łajdaki, do téj próby użyć wikaryusza prowizyi. Otóż teraz, zamiast niego, będą mieli czterech hultajów, których wyprawienie na tamten świat odbędzie się bardzo paradnie, podług wszelkich prawideł, z kapucynami i z bractwem dobréj śmierci, boć przecież poczciwcy ci najzupełniéj na to zasłużyli. To niezła nauczka, widzicie, nauczka konieczna. Tak jakoś prędko zasmakowali w tém gospodarowaniu po sklepach, w tém kupowaniu bez pieniędzy, że, gdyby im tylko pozwolić, to po chlebie przyszlaby kolej na wino, po winie... bo sami osądźcie, czy dobrowolnie chcieliby wyrzec się kiedy tak wygodnego nałogu? A możecie mi wierzyć, że dla porządnego człowieka, mającego jaki taki handelek, perspektywa ta nieskończenie była przyjemną.
— Pewno — rzekł jeden ze słuchaczy. — Pewno — powtórzyli wszyscy.
— I — mówił daléj kupiec, wycierając brodę końcem grubego obrusa — i to się nie odrazu stało, nie bez namysłu, oddawna już czyniono przygotowania; istniał cały spisek.
— Spisek?
— A tak. Wszystko to są sprawki nawarryjczyków, tego francuskiego kardynała, wiecie już o kim mówię, tego, co to ma takie niby tureckie nazwisko i, który co dzień musi coś nowego wymyślić, aby dokuczać koronie hiszpańskijé. Ale przedewszystkiém stara się wichrzyć w Medyolanie, bo to przebiegła bestya, wie, że tu największa siła naszego najmilościwszego króla.
— Tak, to prawda.
— Mogę wam nawet dowód na to przytoczyć. Kto dokazywał najbardziéj? Obcy przybysze. Po całém mieście włóczyły się jakieś figury, nigdy przedtem nie widziane w Medyolanie. W pewnéj gospodzie złapano jakiegoś ptaszka... — Renzo, który ani jednego wyrazu nie stracił z tego opowiadania, uczuł dziwne zimno i drgnął nagle, pierwéj jeszcze, zanim zdołał pomyślćé o tém, że ten objaw przerażenia może mu zaszkodzić. Jednak nikt tego nie spostrzegł i kupiec mówił daléj bez przerwy: — ptaszka, o którym dotąd jeszcze nie wiedzą na pewno, skąd przybył, kto go przysłał i co to za jeden; wiedzą to tylko, że jest z liczby przewódców. Wczoraj, w czasie najsilniejszych rozruchów dokazywał strasznie, a potém, jakby mu tego jeszcze nie dość było, zaczął ludzi namawiać, aby, ni mniéj ni więcéj, tylko wszystkich jaśnie wielmożnych w pień wycięli. Co, jak się wam to podoba? A łotr! A z czegożbyśmy wszyscy żyli, gdyby panów nie stało? Siepacze wraz z urzędnikiem kryminalnym wiedli już go, należycie związanego, do więzienia, a ile listów przy nim znaleźli! całą wiązkę! otóż, wiedli go już do więzienia, lecz cóż się dzieje? Godni jego towarzysze, którzy krążyli dokoła gospody, w wielkiéj liczbie zaraz przybyli na pomoc i uwolnili go z rąk sprawiedliwości, uwolnili tego łajdaka!
— I cóż się z nim stało?
— Niewiadomo, może uciekł, a może i w Medyolanie gdzieś się ukrywa; tacy ludzie nie mają ani kąta, ani dachu własnego i wszędzie potrafią rozgościć się i ukryć, aż dopókąd dyabeł raczy się niemi opiekować, ale wszystko to do czasu tylko: nieraz, kiedy najmniéj o tém myślą, noga im się pośliźnie i... już po nich, boć przecie do czasu dzban wodę nosi. Jak na teraz to tylko wiadomo napewno, że listy pozostały w ręku sprawiedliwości i że z nich dowiedziano się o wielkim spisku, mówią nawet, że bardzo dużo osób jest zamieszanych. Tém ci gorzéj dla nich, tém gorzéj, a po co było wdawać się w takie awantury? Całém miastem zatrzęśli i na tém nawet poprzestać nie chcieli. Mówią, że piekarze łotry, zgoda i ja tż téo wiem; trzeba ich powiesić, i na to zgoda, ale sąd powinien najprzód wydać na nich wyrok, a kat powiesić. Tak, to rozumiem: prawnie, urzędowo. Mówią, że chowają gdzieś zboże. O tém także wie każdy, ale do tego, co sprawuje rządy, należy mieć dzielnych szpiegów, którzyby starali się odkryć, gdzie je chowają, a handlarzy zboża wciągnąć również na szubienicę, aby dotrzymywali towarzystwa piekarzom. A jeżeli ten, co rządzi, nie zechce nic robić, trzeba, aby miasto przypomniało mu o tém, a jeżeli nie posłucha odrazu, powtórnie przypomnieć; i musi usłuchać w ostatku. A to mila mi rzecz, gdyby ów chwalebny zwyczaj nachodzenia sklepów i składów i zabierania wszystkiego, co się pod rękę nawinie, miał się zakorzenić!
Renzowi, owe ostatnie kęski wydały się dziwnie gorzkiemi — Cóżby dał za to, aby w téj chwili być już o jakie sto mil od téj gospody, od tego kraju! Dziesięć razy, co najmniéj, już sobie w duchu powiedział: chodźmy stąd, chodźmy, lecz obawa wzbudzenia podejrzeń, która teraz szczególniéj w nim wzrosła i zapanowała samowładnie nad jego wolą, przykuwała go dotąd do ławy. Siedząc tak nieruchomie, jak posąg, postanowił wówczas dopiero opuścić gospodę, kiedy rozmowa przejdzie na inny jakiś przedmiot, boć przecie ów nieznośny gaduła nie mógł wiecznie mówić o nim tylko.
— To téż — rzekł jeden z obecnych — wiedząc doskonale, co się tam dziać musi i czując, że porządnemu człowiekowi nie przystoi nawet znajdować się w takich rozruchach, oparłem się ciekawości i pozostałem w domu.
— A ja przecie też nie poszedłem — powiedział drugi.
— A ja? — dodał trzeci — gdybym nawet, nie wiedząc o niczém, znalazł się wczoraj, lub dziś w Medyolanie, tobym pewno wyrzekł się wszelkich interesów i zaraz do domu wrócił. Mam żonę i dzieci, a zresztą, mówiąc szczerze, nie lubię takich awantur.
W téj chwili gospodarz, który przez cały czas słuchał z wytężoną uwagą, odszedł od gromadki ciekawych i trochę się przybliżył do Renza, aby zobaczyć, co téż robi tam w kątku ten nieznajomy przechodzień. Nasz chłopak skorzystał z téj okoliczności, przywołał go ruchem ręki do siebie, spytał, ile się należy, zapłacił, nie targając się wcale, choć kieszeń jego nie była zbyt pełna i, nie pytając już o nic więcjé, poszedł prosto do drzwi, przestąpił próg i zdawszy się na łaskę Opatrzności, ruszył w stronę przeciwna téj, z któréj przybył.


ROZDZIAŁ XVII.

Dość czasem i jednego silnego pragnienia, aby już człowieka spokoju pozbawić; wyobraźcież więc sobie, co to się wówczas dziać musi, kiedy dwa pragnienia spotkają się w jedném ciele, a do tego, gdy są wręcz sobie przeciwne. Wiecie już, że nasz biedny Renzo znajdował się od wielu godzin w tym smutnym wypadku. Pragnął uciekać, biedź bez odpoczynku, a jednocześnie zachować wszelkie pozory spokojnego człowieka, aby nie ściągnąć podejrzeń; teraz zaś, po wysłuchaniu opowiadania owego gadatliwego kupca, dwa te, tak sprzeczne uczucia, wzrosły w nim jednocześnie do najwyższego stopnia. Więc jego smutna przygoda tak wielkiego nabrała rozgłosu, więc, bądź-co-bądź, postanowiono go schwytać; kto wie, ilu już siepaczy stara się teraz wpaść na jego ślady; jakie rozkazy wydano, może na wszystkie strony rozesłano gońców, aby go szukać po wsiach, miasteczkach, w gospodach, na drogach! I to mu wprawdzie przychodziło na myśl, że ostatecznie, dwu tylko siepaczów go znało, że na czole nie miał przecie wypisanego ani imienia, ani nazwiska, ale także przypomniał sobie pewne historyę, które słyszał kiedyś o zbiegach, pojmanych w skutek dziwnego, nieprzewidzianego zbiegu okoliczności, poznanych po chodzie, po zatrwożonéj minie, po nieśmiałych odpowiedziach i innych błahych, na pozór, wskazówkach; wszystko to teraz przejmowało go strachem. Pomimo, iż w chwili, gdy Gorgonzolę opuszczał, już na Anioł Pański dzwoniono a zmrok, zapadając szybko, zmniejszał stopniowo te jego obawy, wszakże bardzo niechętnie wstąpił na gościniec i to z mocném postanowieniem skręcenia zaraz na pierwszą boczną drożynę, która w jego mniemaniu potrafi go zaprowadzić tam, dokąd było mu tak pilno przybyć. Zrazu spotykał przechodniów, ale ponieważ wszędzie i we wszystkiém upatrywał teraz jakieś niebezpieczeństwo dla siebie, nie mógł więc zdobyć się na odwagę spytania kogokolwiekbądź o drogę. Ten gospodarz powiedział, że to będzie z jakie sześć mil — myślał sobie — a nawet, dajmy na to, że idąc tak manowcami liczba ich wzrośnie do ośmiu, lub dziesięciu, toć przecie te nogi, które już dziś tyle przeszły, potrafią przejść jeszcze i te mil kilka. Wiem na pewno, że nie wracam w stronę Medyolanu, a więc idę ku Addzie. Czy prędzéj, czy późniéj, muszę przecie dojść do niej. Addę słychać zdaleka, a niech tylko jéj szmer do moich uszu doleci, to już nie potrzebuję pytać nikogo o drogę. Jeżeli będzie jaka łódka, to zaraz się na tamten brzeg przeprawię; jeżeli nie, to zaczekam do rana czy na polu, czy na drzewie, jak ptaszek, bo lepiej na drzewie niż w więzieniu.
Wkrótce spostrzegł jakąś ścieżynę na lewo od gościńca, i skręcił na nią. Teraz już, gdyby napotkał jakiego przechodnia, pewnieby go o drogę zapytał, lecz jak na toż nigdzie ducha żywego nie było. Szedł więc na chybił-trafił ową ścieżyną i myślał sobie tymczasem:
— Ja miałbym dokazywać! Ja, doradzać wyrżnięcie wszystkich panów! U mnie cała wiązka listów! Moi towarzysze czekali koło gospody, aby mnie oswobodzić! Oj, wielebym dał za to, żebym mógł się spotkać oko w oko z tym kupcem, po tamtéj stronie Addy (ach, kiedyż nareszcie przeprawię się przez Addę!) i zatrzymać go i zapytać, gdzie tak piękne wiadomości uzbierał. Otóż, trzeba, abyś wiedział, mój szanowny panie, iż rzecz tak, a tak się miała, i że owo moje dokazywanie polegało na tém, żem dopomagał Ferrerowi, jak własnemu bratu; masz wiedziéć i o tém, że te łotry, których podobało ci się nazwać memi przyjaciółmi, że ci hultaje, za to, żem do nich przemówił tak, jak na każdego dobrego chrześcijanina przystało, chcieli mnie rozszarpać w kawałki. A wiesz-że ty, iż czasie, gdyś swego sklepu pilnował, mało brakowało, aby mi nie pogruchotano kości, bom twego wikaryusza prowizyi ratował, bom Ferrerowi drogę doń torował, a przecież nie znam i nie widziałem nigdy twego wikaryusza. Czekaj-no, czekaj, nie głupim już teraz panów ratować, drugi raz pewnie ani się ruszę. Wprawdzie robi się to dla zbawienia duszy: oni także przecie nasi bliźni! A oważ wiązka listów, z któréj dowiedziano się o całym spisku i która, jak-to wiesz z pewnością, znajduje się w ręku sprawiedliwości! A co na to powiesz, jeżeli tak, nawet bez czartowskiéj pomocy, zaraz ci ją pokażę? Miałbyś wielką ochotę zobaczyć na własne oczy tę wiązkę, nieprawdaż? Więc patrz... Jakto, tylko jeden list?... A jeden, nie inaczéj, mój panie, i to list, bo chcę, abyś wiedział i o tém, pisany przez zakonnika, który z mądrości i świątobliwości słynie szeroko po świecie, przez zakonnika, którego jeden włos z brody, nie ubliżając waszmości, wart więcéj, niż cała pańska osoba; list, jak sam widzisz, pisany do drugiego zakonnika, który téż jest człowiekiem nie-lada... Możesz się z tego przekonać, czy-to tak wielkie łajdaki ci moi przyjaciele? A na przyszłość naucz się mówić nieco oględniéj, zwłaszcza gdy chodzi o dobrą stawę bliźniego.
Lecz po niejakim czasie, myśli te i wiele innych do nich podobnych, musiały ustąpić przed troskami chwili obecnjé, które całą duszą naszego biednego pielgrzyma owładły. Obawa pogoni, ściągnięcia podejrzeń i zostania pojmanym, która we dnie tak go okropnie trapiła, teraz już wprawdzie opuściła go zupełnie, ale ileż-to przybyło mu natomiast innych udręczeń! Ciemności, które go ogarniały, samotność zupełna, znużenie coraz silniejsze, wiatr ciągły, przenikliwy, który stawał się co chwila chłodniejszym i nie mógł być zbyt miły dla tego, kto miał dotychczas na sobie owe szaty godowe, w które się był ustroił, aby wziąć ślub naprędce i odprowadzić w tryumfie swoję bohdankę do własnego domu; wreszcie, i głównie owo błąkanie się, że tak powiem, po omacku w poszukiwaniu miejsca bezpiecznego schronienia i wypoczynku; wszystko to razem wzięte, mogłoby każdego o rozpacz przyprawić.
Gdy po drodze na jaką wieś natrafiał, szedł przez nią powoli, cicho, ostrożnie, rozglądając się jednak dokoła w nadziei zobaczenia gdzieś jakichś drzwi uchylonych, ale jedyną oznaką tego, że tu i ówdzie jeszcze ludzie czuwali, były słabe światełka, które czasem zabłysły przez szpary okiennic. Wśród pól, zdala od mieszkań, często się zatrzymywał, wytężał słuch, oddech w piersiach tamował, chcąc usłyszeć ów upragniony szmer Addy, lecz daremnie! Jedynym odgłosem, który doń wśród téj nocnéj ciszy dochodził, było groźne warczenie, lub wycie psów w jakiéjś samotnej fabryce serów, a wówczas, gdy ni usiał obok jednéj z nich przechodzić, wycie zmieniało się w zajadle szczekanie. Mijając bramę, czuł niemal, że przez jéj szczeliny spogląda nań groźnie niejeden z tych wiernych stróżów, widział prawie te pyski, te oczy na siebie zwrócone; to téż, choćby i miał uprzednio niejaką ochotę zapukania do bramy i proszenia o przytułek na noc, ta okoliczność odbierała mu ją zupełnie. Kto wie jednak, czy i wówczas, gdyby nawet i tych psów nie było, mógłby się na to odważyć? — Kto tam? Czego się wałęsacie po nocy? Skądeście tu przybyli? Goście wy za jedni? Czy to nie ma gospód dla porządnych ludzi? Oto — myślał sobie — co w najlepszym razie odpowiedzą mi, jeżeli do bramy zapukam, a może być jeszcze i gorzéj, jakiś tchórz może się przestraszyć i zacząć wrzeszczeć: — na pomoc! złodzieje! A ja co wówczas pocznę? Trzeba już miéć śmiałą, jasną odpowiedź na pogotowiu, a ja gdzie taką znajdę? Gdy ktoś usłyszy jakiś hałas w nocy, zaraz mu na myśl przychodzą złodzieje, zbójcy, rabunek i mordy; a nikt nie da wiary, aby uczciwy człowiek miał się tak błąkać po nocy. Jaki podróżny, co za podróżny? W nocy podróżują tylko jaśnie wielmożni i to we własnym powozie, z wielkim orszakiem służby. Więc całkowicie niemal zaniechał tego zamiaru, uważając go za środek ostateczny i postanowił, póki mu jeszcze nogi jako tako służą, iść daléj bez wytchnienia, aby, o ile się da, zbliżyć się do Addy, znaléść ją przynajmniéj, jeżeli nie przebyć, téj nocy i nie być zmuszonym jutro o nią ludzi pytać.
Daléj więc idzie i daléj, zawsze tą samą drogą. Po niejakim czasie przybywa do miejsca, w którém kończą się pola uprawne, a natomiast rozpoczyna się płaszczyzna, porosła paprocią i wrzosem. Chociaż się obawiał tworzenia wniosków zbyt śmiałych, jednak wydało mu się, że, jeżeli nie jest-to dowodem nieomylnym, to przynajmniéj wskazówką, iż w pobliżu może się rzeka znajdować i zboczył na ścieżynę, którą dostrzegł na owéj równinie. Zrobił kilka kroków, zatrzymał się w nadziei, że już może usłyszy nakoniec upragniony szmer wody, i znów się zawiódł nieborak! Nocna jego pielgrzymka stawała się teraz jeszcze bardziej nieznośną w skutek miejscowości, w któréj się znajdował i w któréj nie było już ani drzewa, ani winnicy, ani żadnéj innéj wskazówki pobliża ludzkich siedzib, tych dotychczasowych jakby towarzyszy jego podróży. Pomimo to jednak szedł ciągle naprzód, a dla odpędzenia pewnych, niezbyt przyjemnych obrazów i widziadeł, pozostałości po owych strasznych bajkach i opowiadaniach, słyszanych jeszcze w dzieciństwie, które teraz z wielką silą zaczęły budzić się w jego wyobraźni, odmawiał pacierze za dusze zmarłych.
Po niejakiéj chwili po oba stronach ścieżyny zaczęły pojawiać się krzaki, zrazu niskie, potém większe, jakieś ciernie, małe dąbczaki. W skutek pewnego niepokoju i gorączkowéj niecierpliwości wybrnięcia stąd co najprędzéj, przyśpieszył kroku, ale wkrótce tu i ówdzie, pośród zarośli, dostrzegł wyższe drzewa, a następnie przekonał się, że wchodzi do lasu. Zawahał się przez chwilę, uczuł dziwną odrazę do wkroczenia w tę gęstwinę, ale zdołał ją przełamać i choć niechętnie poszedł naprzód. Wszakże im daléj szedł, tém silniéj rósł jego niepokój, tém bardziéj wszystkiego się lękał. Drzewa, które zdala dostrzegał, przybierały w jego oczach jakieś dziwne, straszne kształty i w świetle księżyca, który teraz wypłynął na sam środek nieba, wyglądały jak widma, olbrzymy, upiory; trwożyły go drżące cienie, rzucane tu i ówdzie na ścieżynę przez wierzchołki, kołysane wiatrem; a nawet i szelest suchych liści pod nogą miał w sobie coś przerażającego. Nogi jego czuły jakaś nieodzowną, niepowściągnioną potrzebę szybkiego biegu, a jednak drżały pod nim, jak gdyby ciężar jego ciała przechodził ich siły. Wiatr, coraz chłodniejszy, muskał go po twarzy, wciskał się pod ubranie, przenikał do kości, osłabia! go do reszty. Nakoniec ten strach niepojęty, te wszystkie udręczenia, z któremi walczył od pewnego czasu, zdały się jego wolę przewyższać. Siły go opuściły, ogarnęła rozpacz i przerażenie bez granic, ale na chwilę tylko, bo wnet bardziéj, niż czego innego, przeraził się swego własnego przerażenia, całą swą wolę przywołał na pomoc i zwyciężył. Uspokojony w skutek tego nadludzkiego prawie wysiłku, zatrzymał się, aby namyślić się nad tém, co ma począć daléj, i postanowił wrócić natychmiast tą samą drogą, którą tu przyszedł, iść prosto do ostatniéj wsi, przez którą przechodził, szukać łudzi, schronienia, chociażby nawet i w gospodzie. Wtém, gdy tak stoi nieruchomie, gdy ustał już szelest liści pod nogami i wielka cisza zaległa dokoła, dolatuje doń jakiś szmer, jakiś odgłos niby wody szybko płynącéj. Słucha, może się pomylił?... nie, to woda! to Adda! Było-to dla niego, jakby odzyskaniem przyjaciela, brata, zbawcy. Znużenie ustąpiło niemal zupełnie, uczuł, że krew znów szybko krąży po żyłach, zapomniał o chłodzie, o strachu; nadzieja wstąpiła do serca i nie namyślając się ani chwili, podążył w stronę owego zbawczego szmeru.
W parę minut znalazł się na krańcu płaszczyzny, tuż nad spadzistością wysokiego brzegu, spojrzał w dół i pomiędzy gęstemi zaroślami, które się aż ku rzece spuszczały, spostrzegł tu i ówdzie połyskującą jak srebro, szybko płynącą, wodę. Następnie zwrócił oczy na brzeg przeciwległy i zobaczył wielką równinę, usianą wioskami, a po-za nią wzgórza, na jednym zaś z tych wzgórków jakąś dużą białawą masę, zapewne miasto Bergamo. Spuścił się nieco po pochyłości, i rozchylając rękami owe gęste zarośla, znów spojrzał na dół w nadziei, iż dostrzeże tam jaką łódkę, lub usłyszy plusk wiosła, ale nic zgoła nie dostrzegł, nic nie usłyszał. Gdyby to nie była Adda, Renzo natychmiast zbiegłby nad wodę, aby szukać brodu, lecz wiedział dobrze, że z Addą niema żartów.
Dlatego więc zamyślił się głęboko nad tém, co teraz ma począć. Wlęść na jakie drzewo i tak, wśród gałęzi, na tym chłodzie, na téj wilgoci, w tém lekkiém ubraniu, czekać, aż zabłyśnie upragniona jutrzenka; nie, to nie podobna, człowiekby naprawdę skostniał od zimna. Chodzić tam i napowrót po pewnéj jakiéjś przestrzeni przez cały dalszy ciąg nocy, to téż nie najlepiej: najprzód uczucie nieznośnego chłodu pewnieby się w ten sposób nie o wiele zmniejszyło, powtóre byłoby to istném barbarzyństwem wymagać jeszcze i téj posługi od owych poczciwych nóg, które mu już dzisiaj z takim wysiłkiem służyły. Przypomniał sobie, że na jedném z ostatnich pól, przez które przechodził, zanim doszedł do owéj nieuprawnéj płaszczyzny, która las poprzedzała, widział jednę z tych szop, słomą krytych, o ścianach z pni, gałęzi i suchego błota, zamiast tynku, w które latem włościanie medyolańscy zwykli zwozić plony z pola i sami też tam dla ich pilnowania nocować. W innych porach roku, szopy te zwykle były puste. Tam więc postanowił resztę nocy spędzić; wrócił na ścieżynę, która go tu przywiodła, przebył las, potém krzaki i nieuprawną płaszczyznę, wyszedł na drogę i prosto do owéj szopy podążył. Zamykały ją ciężkie drzwi, krzywo na zawiasach wiszące, całe w szczelinach, bez zamku ni klamki. Renzo otworzył je, wszedł; na środku wisiała stara sieć rybacka, pełniąca tu widocznie obowiązki hamaku; na ziemi było nieco słomy. Choć miał teraz aż dwa posłania do wyboru, Renzo nie namyślał się długo i poszedł prosto do owéj słomy, osądziwszy, że i tu będzie mu bardzo dobrze.
Wprzód jednak, nim się położył, ukląkł na tém łożu, które mu tak niespodzianie wysłała Opatrzność i z całéj duszy podziękował Jéj za ten nowy dowód miłosierdzia i za opiekę, którą go otaczała w ciągu całego tego nieszczęśliwego dnia. Potém odmówił wieczorne pacierze, a na ostatku z wielką skruchą błagał Boga, aby mu raczył przebaczyć, iż wczorajszego wieczora, nie tylko ich nie odmówił, ale nawet się nie przeżegnał, i jak się w téj chwili o sobie wyraził, — poszedł spać jakby pies jaki, jeżeli jeszcze nie gorzéj. To téż dlatego, — dodał w duchu opierając się rękami o słomę, i z postawy klęczącej przechodząc w leżącą — dlatego dziś zrana tak przyjemnie zostałem zbudzony. — Zgarnął następnie całą słomę, która jeszcze po bokach została, przykrył się nią w braku kołdry, bo chłód i tu nawet silnie dawał się uczuć i tak skulony zamknął oczy z mocném postanowieniem zaśnięcia co najrychléj. O! bo téż potrzebne mu były te kilka godzin pokrzepiającego snu.
Wszakże zaledwie oczy zamknął, natychmiast w jego pamięci, czy téż wyobraźni (gdzie mianowicie, tegobym nie umiał określić), zaczęły pojawiać się i przesuwać jakieś postacie, a tłum ich był tak wielki, ciągnęły jedna za drugą w tak nieprzerwanym szeregu, że musiał się ze snem pożegnać. Gadatliwy kupiec, siepacze, urzędnik kryminalny, zacny fabrykant broni, właściciel gospody Pod Opatrznością, Ferrer, wikaryusz, całe towarzystwo w gospodzie, cały ów motłoch uliczny, potém don Abbondio, potém don Rodrigo; słowem wszyscy ci, którym nasz Renzo miałby niejedno do zarzucenia.
Ponad całym tym tłumem unosiły się tylko trzy postacie jasne, drogie, piękne, do których nie czuł najmniejszego żalu, które nie wzbudzały w nim żadnych podejrzeń; z tych trzech, dwie wywoływał najczęściéj, patrzył na nie z wielką miłością, z jakiémś dziwném rozczuleniem, a jednak nie istniało między niemi żadnego podobieństwa, bo pierwszą z nich była młoda dziewczyna o kruczych warkoczach, drugą, starzec o srebrzystéj brodzie. Lecz nawet i owa wielka pociecha, któréj doznawał, gdy na nich myśl zatrzymywał, nie była pozbawiona goryczy i niepokoju. Z myślą o zakonniku łączył się zaraz wstyd i żal za wszystkie niedorzeczności, które popełnił, za owę pijatykę w gospodzie, za zaniedbanie wszystkich jego rad i napomnień, a gdy pomyślał o Łucyi, ach! nie będę nawet próbował opisywać tego, co się wówczas z nim działo; czytelnik zna wszystkie okoliczności, sam więc to sobie wystawie potrafi. A taż biedna Agnieszka, czyż mógł o niej zapomniéć? Ta Agnieszka, która go wybrała na zięcia, która chciała mu oddać jedyne swe dziecię, która teraz już kochała go jak syna! Lecz, gdy sobie pomyślał, że właśnie, dzięki przywiązaniu, które miała dla niego, dzięki temu, że przeznaczyła go na męża swéj córki, ta biedna kobieta, pozbawiona teraz własnego kąta, wyszła na tułaczkę, że u obcych ludzi musi szukać schronienia i że niepewna o jutro, zamiast spokojnéj, szczęśliwéj starości, o jakiej marzyła, drży o przyszłość dziecka i swoję; gdy sobie to wszystko przypomniał, jakże się srodze dręczył nieborak! Było-to dlań jedną boleścią więcéj, jedną z najbardziej dotkliwych. Cóż za noc! Biedny Renzo! Dzisiejsza noc miała być już piątą po ślubie! Jakież to łoże, jaki pokój sypialny! A jakie będzie jutro? A za tém jutrem, jakiż szereg dni smutnych, strasznych, długich! — Jak Bóg da! — odpowiadał sobie na myśli, które go najbardziéj trapiły. — Jak Bóg da, jakoś to będzie! On wie przecież, co robi, i o nas biedakach pewnie pamięta. Trzeba to wszystko ofiarować za grzechy. Łcya taka dobra! Pan Bóg nie zechce zbyt długo ją próbować.
Wśród takich myśli, straciwszy już wszelką nadzieję zaśnięcia choćby na chwilę, dzwoniąc od czasu do czasu zębami i drżąc na całém ciele, w skutek strasznego zimna, które mu coraz bardziéj dokuczało, nieborak czekał, jak zbawienia, pierwszych brzasków poranku, licząc godziny, które dziwnie powoli się wlokły. Mówię licząc, gdyż, co pół godziny, rozlegały się wśród téj wielkiej ciszy dźwięki wieżowego zegaru, zapewne zegaru z Trezzo. A gdy po raz pierwszy owe niespodziane dźwięki, o których nie mógłby nawet powiedziéć, skąd mianowicie pochodzą, obiły się o jego uszy, doznał tajemniczego, uroczystego wrażenia, jakby usłyszał głos jakiś nieznany, przestrogę, pochodzącą od niewidzialnej istoty.
Kiedy nareszcie wybiła jedenasta[12], godzina o któréj wstać postanowił, zerwał się z posłania, nawpół skostniały od zimna ukląkł, z więksém jeszcze, niż zwykle przejęciem się odmówił poranne pacierze, wstał, przeciągnął się, wstrząsł się cały, jakby dla nadania hartu zdrętwiałym członkom, chuchnął w jednę rękę, potém w drugą, zatarł je mocno, otrząsnął słomę z ubrania, otworzył drzwi, i naprzód obejrzał się dokoła, aby się przekonać, czy nie ma nikogo. Jak okiem zajrzéć, nigdzie ducha żywego, więc zaczął szukać wzrokiem ścieżki wczorajszéj, znalazł ją, poznał odrazu i wyszedł z szopy.
Dzień zapowiadał się ślicznie; na niebie, z jednéj strony, ukazywał się jeszcze blady księżyc, na tle jasno popielatém, które stopniowo, ku wschodowi zabarwiało się lekkim żółto-różowym odcieniem. Nieco niżéj nad widnokręgiem ciągnęły się długiém, nierówném pasemkiem nawpół ciemne, a nawpół niebieskie chmurki, najniższe z nich miały już u spodu rąbek ognisty, który z każdą chwilą stawał się szerszy i bardziéj jaskrawy. Od południa inne chmurki razem skupione, lekkie, i że tak powiem, miękkie, jak puchy, błyszcząc tysiącem barw i odcieni, płynęły zwolna po tém niebie Lombardyi, tak piękném, gdy pogodne, tak spokojném, tak uroczo wspaniałém. W mniéj smutnych okolicznościach, nasz Renzo pewnieby nie omieszkał spojrzéć na to niebo i podziwiać te brzaski, te rozkoszną jutrzenkę, tak odmienną od téj, którą dotychczas widział w swych górach, ale teraz nie miał ani czasu ani ochoty do tego, patrzył przed siebie na drogę i szedł śpiesznie, aby się nieco rozegrzać i co najprędzéj stanąć u celu. Przebywa pola, równinę porosłą wrzosem i paprocią, potém krzaki, wchodzi do lasu, ogląda się z uśmiechem dokoła, wstydząc się owego strachu, którego tu zaznał przed kilku godzinami; wreszcie staje nad brzegiem Addy, patrzy w dół pomiędzy gałęzie i widzi małą łódź rybacką, która przeciw wodzie płynie zwolna tuż koło brzegu. Zbiega natychmiast po pochyłości, przedzierając się przez zarośla i ciernie, już jest na dole, półgłosem przyzywa rybaka, starając się udawać, że owa przysługa, któréj żąda od niego, nie jest wielkiéj wagi, chociaż twarz jego zdradza najwyższy niepokój i ruch, którym go prosi, aby przybił do brzegu, jest dziwnie błagalny. Rybak wzrokiem badawczym powiódł wzdłuż wybrzeża, patrzy uważnie na rzekę przed siebie, ogląda się po-za siebie i zwolna zbliża się do Renza. Nasz Renzo, który stał już jedną nogą w wodzie, chwyta za krawędź łódki, wskakuje do niéj, a potém mówi: — czy nie moglibyście zrobić mi téj łaski, ja dobrze zapłacę; przewieźcie mnie na tamten brzeg. — Rybak pierwéj jeszcze zrozumiał, o co mu chodzi, i już się skierował w tamtę stronę. Renzo widząc na spodzie łódki drugie wiosło, nachyla się i podnosi je, aby dopomódz swemu przewoźnikowi.
— Powoli, powoli — rzekł rybak, lecz widząc jak zręcznie chłopak zabierał się do wiosłowania, dodał po chwili — a widać, że się na tém znacie.
— Tak, trochę — odpowiedział Renzo i zaczął wiosłować z siłą i wprawą, które zdradzały w nim prawdziwego mistrza w téj sztuce. I nie ustając ani na chwilę w swéj pracy, rzucał od czasu do czasu lękliwe spojrzenie na brzeg, od którego się oddalali, a potém inne, pełne niecierpliwości na ten, do którego zmierzali, i dręczył się niepomału tém, ze nie można było płynąć prosto przed siebie, najkrótszą drogą, lecz na to już rady nie było; w tém miejscu bowiem pęd wody jest tak silny, iż niepodobna przeciąć go odrazu i łódka musi przepływać rzekę nieco na ukos. Zdarza się zwykle, że przed rozpoczęciem jakiéjś zawiklanéj sprawy, wszystkie te trudności, które przezwyciężyć wypadnie, przedstawiają się nam razem, w ogólnych zarysach, a potém, gdy już działać zaczniemy, każda z nich występuje oddzielnie, a nawet zjawiają się i takie, o których nie myśleliśmy prawie dotychczas; to téż i Renzo, teraz, gdy mógł już uważać Addę za przebytą, zaczął się tém niepokoić, że nie wiedział napewno, czy to rzeka w tém miejscu granicę stanowi, czy może po za nią inna jakaś istnieje, którą mu jeszcze przebyć wypadnie. Aby się o tém dowiedziéć, spojrzał na rybaka, i wskazując ruchem głowy owę białawą masę na wzgórku, którą w nocy jeszcze dostrzegł, a która teraz ukazywała się daleko wyraźniéj na tle złocistego nieba, rzekł:
— To Bergamo, nieprawdaż?
— Tak, to miasto Bergamo — odpowiedział rybak.
— A ten brzeg, to już...?
— To ziemia Ś-go Marka.
— Wiwat Ś-ty Marek! — zawołał Renzo.
Rybak nic nie odpowiedział.
Wreszcie przybijają do owego brzegu; Renzo wyskakuje z łodzi, najprzód w duchu dziękuje Bogu gorąco, potém rybakowi: dostaje z kieszeni błyszczącą berlingę, która, zważywszy okoliczności, mogła być wprawdzie hojnym datkiem, ale w każdym razie zasłużonym i podaje ją poczciwcowi; ten, obejrzawszy się raz jeszcze na brzeg medyolański, na rzekę, na prawo i na lewo, bierze ją, chowa, potém zacisnąwszy usta, a nadto kładąc na nie palec na znak milczenia, spogląda wyraziście na Renza i odbija od brzegu, mówiąc:
— Szczęśliwéj drogi.
Wszakże dlatego, aby ta usłużność i grzeczność rybaka, okazana człowiekowi, którego nie znał wcale, nie wydała się zbyt dziwną moim czytelnikom, muszę im powiedziéć, że bardzo często prosili owego rybaka o podobną przysługę zbiegi i przemytnicy, i że zawsze prawie wyświadczał im ją, nie tyle dla miłości lichego i niepewnego zysku, ile dlatego, aby sobie takich ludzi nie narażać. Powiadam, zawsze prawie, bo czynił to każdą razą, gdy mógł być pewnym, że z brzegu nie widzą go ani strażnicy celni, ani siepacze, ani szpiegi. Tak więc, nie sprzyjając zbytecznie ani tym, ani owym, starał się jednak zadowolnić wszystkich z tą bezstronnością, która zwykle cechuje każdego, kto jest zmuszony miéć do czynienia z jednym, a drugiemu zdawać rachunek ze swego postępowania.
Renzo stał przez chwilę, zapatrzony na ów brzeg przeciwległy» na owę ziemię, która tak jeszcze niedawno piekła mu stopy, jakby ogniem. — Ach, więc naprawdę jużem się stamtąd wydostał! — była jego myśl pierwsza. — A bodajżeś... kraju przeklęty! była myśl druga, pożegnanie ojczyzny, lecz trzecia uleciała do tych, których w tym kraju zostawiał. Skrzyżował ręce na piersiach, westchnął, spuścił oczy na wodę, u nóg jego płynącą, i wyszeptał: — tam, z pod mostu płynie. — Znaczyło to: z pod mostu w Lecco, który w jego wiosce zwali przez skrócenie po prostu tylko mostem — Oj, świat, świat, szanowny! No, jak Bóg da, jakoś to będzie!
Odwrócił się od tego, tak smutnego dlań widoku, i poszedł w kierunku owéj białéj plamy na pochyłości wzgórza, z postanowieniem spytania pierwszego lepszego przechodnia o drogę do miasteczka, w którem mieszkał jego krewniak Bartolo. Tak też i uczynił, a trzeba było widziéć, z jaką to on odwagą zbliżał się teraz do ludzi, jak bez żadnych wykrętów, odrazu wymawiał nazwę miejscowości, do któréj udać się zamierzał. Zaraz od pierwszego przechodnia dowiedział się, iż ma jeszcze dziewięć mil drogi przed sobą.
Nie wesoła była-to droga. Oprócz utrapień, które nasz nieborak wlókł wszędzie ze sobą, jeszcze i oczy jego natrafiały co chwila na bardzo smutne obrazy, z których zaraz się przekonał, że i ten kraj, podobnie jak jego ojczyzna, został nawiedzony przez klęskę głodową. W ciągu całéj drogi, przeważnie zaś we wsiach i miasteczkach, przez które przechodził, na każdym niemal kroku, napotykał żebraków, którzy nie wyglądali na żebraków z rzemiosła i których twarze bardziéj niż ubranie nędzę zdradzały; byli-to włościanie, górale, rzemieślnicy, czasem całe nawet rodziny. Wszędzie słyszał skargi, westchnienia, prośby o wsparcie, płacz dzieci. Widok ten, oprócz litości i smutku, wzbudzał w nim jeszcze i niepokój o własną jego przyszłość.
— Kto wie — myślał sobie — czy znajdę zarobek? czy to tu, teraz tak łatwo o pracę, jak lat zeszłych? E, co ma być! Bartolo przecie kocha mnie jak brata, to dobry chłopak, już i grosza sporo uciułał; tyle mnie razy zapraszał do siebie, to pewno, że mi dopomoże, zresztą dotąd Pan Bóg mną się opiekował, to może i teraz nie opuści.
Tymczasem apetyt, który już od dość dawna w nim się zbudził, zaczął wzrastać z każdą niemal chwilą, a choć Reuzo czuł dobrze, iż mógłby z nim walczyć jeszcze przez tę parę godzin drogi, które mu pozostały, pomyślał jednak sobie, że to będzie jakoś nie ładnie, jeżeli stanie przed krewniakiem głodny jak pies i odrazu, na powitanie, powie mu; daj mi jeść. Wyjął więc z kieszeni wszystkie swe skarby i zaczął je liczyć. Liczenie ich, co prawda, nie wymagało zbyt biegłego rachmistrza i trwało bardzo krótko, nie mniéj jednak przekonał się, że ma jeszcze za co przekąsić. Wszedł do pierwszéj gospody, którą napotkał, posilił się trochę, zapłacił i jeszcze mu parę soldów pozostało.
Wychodząc z gospody, spostrzegł tuż obok drzwi, na saméj niemal drodze, tak, iż o mało nie potknął się o nie, dwie kobiety w postawie nawpół leżącéj, jednę starą, drugą dość jeszcze młodą i trzymającą na ręku dziecinę, która, chwytając na przemiany to jednę to drugą pierś matki i nie mogąc z nich wyssać ani kropelki pokarmu, gorzko i żałośnie płakała; obie kobiety były trupiéj bladości. Obok nich stał mężczyzna, w którego twarzy i całéj postaci można jeszcze było dopatrzéć się śladów dawnéj siły, teraz złamanéj i całkiem niemal zniszczonéj przez głód i nędzę. Wszyscy troje jednocześnie wyciągnęli dłonie do Renza, który krokiem pewnym, z miną ożywioną, pokrzepiony na siłach, wychodził z gospody; żadne z nich słowa nie rzekło, bo i cóż powiedziéć-by mogli? ich nędza aż nadto jasno za nich mówiła.
— Oto macie — rzekł Renzo, sięgając do kieszeni i wypróżniając ją całkowicie z tych niewielu soldów, które mu jeszcze zostały. Włożył je do ręki, która się znajdowała najbliżéj i poszedł w dalszą drogę.
Posiłek i spełnienie dobrego uczynku (boć składamy się przecież z ciała i duszy) pokrzepiły go i wszystkim jego myślom nadały jakiś wesoły kierunek. Teraz, gdy się już wyzuł z ostatniego grosza, uczuł tak silną wiarę w przyszłość, iż znalezienie nawet dziesięć razy większéj ilości pieniędzy niż te, które oddał przed chwilą, daćby mu jéj nie mogły. Bo, jeżeli Opatrzność, dla wspomożenia w tym dniu biedaków, którzy z głodu już marli na drodze, chciała zachować te ostatnie parę groszy u przechodnia, zbiega, tułacza, który był także jutra niepewny, to czyż można było przypuszczać, aby podając mu tak jasny dowód świętéj opieki nad nieszczęśliwemi, jego samego, narzędzie swéj łaski, mogła téjże pozbawić? Tak sobie, mniéj więcéj, myślał nasz Renzo, choć myśli jego odznaczały się jeszcze mniejszą jasnością niż wyrazy, w których je wam opowiedziéć usiłowałem. Następnie, roztrząsając i rozważając wszystkie okoliczności swego obecnego położenia, znalazł, że nie są one wcale tak rozpaczliwe, jak mu się poprzednio zdawały. Głód musi przecież kiedyś się skończyć, dobre czasy powrócą; a nim to nastąpi, z pomocą swego krewniaka i swego rzemiosła, w którem rzadko kto mógł mu dorównać, potrafi jakoś sobie dać radę; nadto miał przecież jeszcze w domu trochę pieniędzy, zaraz więc każę je sobie przysłać. W najgorszym razie, przy życiu oszczędném, one mogą mu wystarczyć, aż do powrotu dobrych urodzajów, z głodu zatem nie umrze, to pewna.
— Otóż — myślał sobie dalej Renzo — kiedy się już raz skończy ta bieda, robota zawre na nowo. Każdy właściciel przędzalni jedwabiu będzie starał się na wyprzódki o robotników medyolańskich, bo oni są przecież najlepsi; robotnicy cenę podniosą (kto chce miéć zdolnych pracowników, musi ich przecież dobrze opłacać); można więc będzie nie tylko żyć przyzwoicie, ale i na stronę coś jeszcze odłożyć, wówczas napiszę do moich kobiet, aby przyjeżdżały. A zresztą, dlaczegóż miałbym czekać tak długo? Przecież z tym małym zapasem pieniężnym, który one mają i który ja posiadam, jakośbyśmy i tak tę zimę przeżyli. Czyż nie lepiéj tutaj, wszystkim razem, biedę klepać? Proboszczów wszędzie poddostatkiem, one przyjadą, pobierzemy się, urządzimy jako tako i... Ach, cóżby to było za szczęście tak we troje wyjść sobie kiedy na przechadzkę na tę drogę! Pojechalibyśmy kiedy aż do Addy, tam, na to miejsce, gdzie na brzeg wysiadłem, pokazałbym im na przeciwległym brzegu owe zarośla, przez które się przedzierałem, a kto wié może i łódkę, która mię przewiozła.
Wreszcie przybywa Renzo do miasteczka, w którém mieszkał Bartolo; zdaleka jeszcze spostrzega jakiś dom bardzo wysoki, wyróżniający się z pomiędzy innych zabudowań, mający wiele długich, wąskich okien — to pewnie przędzalnia — myśli sobie i prosto ku niéj podąża, wchodzi, i wśród łoskotu wody, która koło obraca, pyta zaraz, głosem podniesionym, aby się dać słyszeć o pewnego Bartola Castagneri, medyolańczyka.
— Pan Bartolo? A oto tam stoi.
— Pan? dobry znak — pomyślał Renzo i pośpieszył do krewniaka. Bartolo obejrzał się, spostrzegł nowoprzybyłego, który stał już przed nim, mówiąc: — otóż jestem! — wydał okrzyk zdziwienia i radości, wyciągnął ręce i padli sobie w objęcia. Po tém pierwszém powitaniu, gdy już się nacałowali i naściskali do woli, Bartolo odprowadził Renza daléj nieco w głąb fabryki, gdzie łoskot wody i kół był mniéj ogłuszający i rzekł:
— Cieszę się, że ciebie widzę, ale naprawdę dziwny z ciebie człowiek. Tyle razy zapraszałem cię, nigdyś się nie dał namówić, a teraz, raptem się zjawiasz, gdy o robotę najtrudniéj.
— Jeżeli mam prawdę powiedziéć, to i teraz nie z własnéj woli przybywam — rzekł Renzo, i o ile się dało najzwięźléj, choć nie bez silnego wzruszenia, opowiedział mu wszystkie swe bolesne przygody.
— A, to co innego — rzekł Bartolo. — Biedaczysko, tożeś się nacierpiał! Ale, dobrześ zrobił, żeś prosto do mnie tu przyszedł, ja cię nie opuszczę. Wprawdzie nie takie to teraz czasy, aby nowych robotników przyjmować; każdy gospodarz zaledwie może utrzymać tych, których już ma u siebie, a jeżeli ich nie odprawia, to jedynie dlatego, aby ich nie stracić i nie zgubić całego przedsiębiorstwa, o co mu więcéj chodzi z pewnością, niż o straty tymczasowe, ale mój gospodarz, to dobry człowiek, przytém bardzo mnie lubi i jest o wiele zamożniejszy od innych, a nawet, uważasz, mogę to śmiało powiedziéć, mnie głównie zawdzięcza to, że tak dobrze stoi w interesach; on ma pieniądze, a ja znam się na rzeczy. Wiesz? jestem tu przecie najpierwszą osobą w przędzalni, a oprócz tego prawą ręką gospodarza, jego factotum, rozumiesz? Biedna Łucya Mondella! Pamiętam, pamiętam, jak gdyby to wszystko było wczoraj. Taka dobra dziewczyna! A w kościele, to tak się zawsze przykładnie modliła, taka skromna, pobożna. Kiedy bywało przechodzę obok jéj domku... Zdaje mi się, że widzę ten domek, tam na końcu wioski z tém wielkiém drzewem figowém, co się tak przez murek przewiesza...
— Ach, nie mówmy o tém!
— Chciałem tylko powiedziéć, że ile razy przechodziłem koło tego domku, zawsze słyszałem to motowidło, które się kręciło, kręciło, kręciło. A tenże don Rodrigo! no, toć wprawdzie już i za moich czasów był ptaszek nie-lada, ale teraz, jak widzę, wyszedł na skończonego łotra, oto zbój! ale czekaj-no, czekaj, jeszcze Pan Bóg go skarżę! Więc jak ci to już mówiłem, i my tu także głód cierpimy potrochu... Ale, ale, możeś ty głodny?
— Nie, w drodze niedawno jadłem.
— No, a jakże tam z pieniędzmi, czy dużo ich masz?
Renzo podniósł rękę i przykładając do ust dwa palce, gwizdnął za całą odpowiedź.
— Tak...? E! mniejsza z tém — rzekł Bartolo — za to ja mam ich dosyć, pożyczę ci, a jak da Bóg dobre czasy powrócą, to mi je oddasz i tobie jeszcze cokolwiek zostanie.
— Mam w domu trochę pieniędzy, każę je przysłać.
— I tak dobrze, niech przyślą, ale tymczasem bierz u mnie, wiele ci trzeba. Pan Bóg udzielił mi swych darów dlatego, abym innym pomagał, a komużbym miał pomagać, jeżeli przedewszyśtkém nie krewnym i przyjaciołom?
— Ach, ja to zawsze mówiłem, że Opatrzność nie da marnie zginąć biedakowi! — zawołał Renzo, ściskając serdecznie dłoń poczciwego krewniaka.
— Więc — mówił daléj Bartolo — w Medyolanie takie awantury się działy? No, no, toć im chyba do łba musiało coś strzelić, bo ludzie rozsądni... I do nas już doszły o tém wieści, ale musisz mi opowiedzieć wszystko szczegółowo. Oj! będziemy mieli o czém gadać. Tu jednak u nas, uważasz, wszystko się inaczéj niż u was, odbywa, trochę rozumniéj, spokojniéj. Miasto kupiło dwa tysiące miar zboża od pewnego handlarza, który mieszka w Wenecyi, zboża, które z Turcyi pochodzi, ale, kiedy chodzi o to, aby miéć co w gębę włożyć, toć nie pora na wymysły i nikt nie pyta, czy to w Turcyi czy w jakim innym pogańskim kraju rosło to zboże. Ale zważ-no tylko, co się dzieje: rektorowie Werony i Brescyi zamykają drogę i mówią; tędy zboże nie przejdzie. A wiesz co na to nasze Bergamo? Oto, natychmiast wysyła do Wenecyi Wawrzyńca Terre, doktora, ale to doktora ho, ho! Pojechał, stanął przed dożą i powiada: a cóż to sobie myślą ci panowie rektorowie? I palnął mowę, ale to mowę, powiadam ci, choć do druku. Święta to rzecz miéć człowieka, który umie mówić! W téj chwili wydają rozkaz, aby przepuszczono zboże, a rektorowie zmuszeni są, nietylko je przepuścić, ale nadto jeszcze prowadzić je pod eskortą, i jest już w drodze. A co, widzisz, jak-to u nas się dzieje? I o wiejskim ludzie też pamiętano. Jan Babtysta Brava, poseł z Bergamo (także człowiek nie-lada!) objawił w Wenecyi, w senacie, że i po wsiach głód dokucza, a senat wyznaczył cztery tysiące ćwiartek zboża na milę. To także pomaga do robienia chleba. A zresztą, wiesz co? jeżeliby nawet chleba miało zabraknąć, to będziemy jedli bez chleba sér, jaja, kiełbasę; mówię ci przecież, że mi Pan Bóg grosza nie poskąpił. A teraz chodź do mego gospodarza, tyle już słyszał o tobie, że cię pewnie dobrze przyjmie. To człowiek porządny, co się zowie, złote ma serce. Wprawdzie nie czekaliśmy na ciebie w téj chwili, spadłeś, jak z nieba; no, ale kiedy dowie się o wszystkiém... A zresztą umie cenić dobrych robotników, bo głód przeminie, a przędzalnia pozostanie. Ale, przedewszystkiém muszę cię o pewnéj rzeczy uprzedzić. Wiesz-że ty, jak tu nazywają nas, medyolańczyków?
— A jak?
— A kpami.
— O, to nieładnie!
— I ja to wiem, że nie ładnie, ale cóż chcesz, taka tu głupia moda. Kto się urodził w księstwie medyolańskiém i chce się do Bergamo przesiedlić, powinien się z tém pogodzić. U tych ludzi, powiedziéć na medyolańczyka kiep, to tak, jakby znakomitego pana nazwać jaśnie wielmożnym.
— E! toć przecież nie wszystkich nas nazywają kpami, ale chyba tych tylko, którzy pozwalają jeździć sobie po nosie.
— Wszystkich, kochanku, a jeżeli nie w smak ci to idzie, jeżeli nie możesz się z tém pogodzić, że cię co chwila tak pięknym tytułem będą częstować, to ani myśl nawet długo tu popasać. Trzeba byłoby chyba wiecznie z nożem chodzić i ludzi na tamten świat wyprawiać, ale i to sposób nie najlepszy. Dajmy na to, że zabiłbyś dwu, trzech, no, choćby i czterech, toć przecież znalazłby się wreszcie taki, coby i ciebie zabić potrafił, a piękna mi rzecz stanąć przed sądem boskim mając cztery zbrodnie na sumieniu!
— No, a medyolańczyk, któremu nie brak... i postukał palcem po czole, jak wówczas w téj gospodzie Pod Opatrznością. — Chcę powiedziéć medyolańczyk, który zna się na swém rzemiośle?
— I to nic nie pomoże, i on tu kpem być musi. Wiesz, jak o mnie mówi gospodarz przed swemi przyjaciółmi? Mówi — tego kpa, to mi Pan Bóg zesłał, złoty człowiek, powiadam wam, tak mi fabrykę prowadzi, — albo: — gdyby nie ten kiep, tobym sam nie dał rady. — Cóż chcesz, taki tu już zwyczaj!
— To jednak głupi zwyczaj, to niegrzecznie. Widząc, że się tak dobrze znamy na rzemiośle (boć to przecie my, nie kto inny, nauczyliśmy ich tego przemysłu, a i dziś nie potrafiliby się bez nas obejść), czyż nie mogli opamiętać się?
— Dotąd nie, kto wié, może z czasem... może ich dzieci... ale ze staremi nie ma rady... tak to w nałóg im weszło. A zresztą, i cóż w tém tak bardzo strasznego? Niegrzecznie, niegrzecznie! Może tam z tobą, w twojéj wiosce, grzeczniéj się obeszli, kiedy aż kąt własny musiałeś opuścić, albo potém w Medyolanie! A toż przecież twoi rodacy. Jabym powiedział, że to było stokroć niegrzeczniéj. Wszak prawda?
— No, tak; więc jeżeli to tylko...
— Byłeś się tylko z tém oswoił, wszystko pójdzie dobrze. Chodź śmiało do gospodarza.
Istotnie wszystko poszło dobrze i tak po myśli poczciwego Bartola, że uważamy za zbyteczne zdawać z tego szczegółowe sprawozdanie naszym czytelnikom. A było-to niemałém szczęściem dla naszego Renza, bo zobaczymy zaraz, co się stało z owemi pieniędzmi i rzeczami, które w domu zostawił.


ROZDZIAŁ XVIII.

Tego samego dnia, w którym nasz Renzo przeprawił się szczęśliwie przez Addę, t. j. 13 listopada, przybywa do Lecco, do pana sędziego, konny posłaniec od kapitana sprawiedliwości z rozkazem na piśmie, aby sędzia przedsięwziął natychmiast wszelkie środki dla odkrycia, czy pewien Lorenzo Tramaglino, przędzarz z rzemiosła, około dwudziestu lat mający, który uciekł z rąk praedicti egregii domini capitanei, wrócił palam vel clam do miejsca swego zamieszkania ignotum co do nazwy, verum in territorio Leuci: quod si compertum fuerit sic esse, ma się starać wyżéj wymieniony sędzia, quanta maxima diligentia fieri poterit o to, aby go schwytać i należycie związanego, videlicet w kajdankach na rękach, bo już się pokazało z doświadczenia, że rękawki są dla niego niewystarczające, osadzić w więzieniu pod silną strażą; a następnie oddać go w ręce tego, kto będzie z Medyolanu po niego przysłany. W każdym zaś razie, czy się uda, czy nie uda go schwytać: accedatis ad domum proedicti Laurentii Tramaliini, et faca debita diligentia, quidquid ad rem repertum fuerit auferatis: et informatione, de illius prava qualitate, vita et complicibus sumatis; o wszystkiém powiedzianém i uczynioném, znalezioném i nieznalezioném, zabraném i pozostawioném, deligenter referatis. Pan sędzia, po zarządzeniu ścisłych poszukiwań, przekonawszy się, iż Lorenzo Tramaglino nie wrócił do miejsca swego zamieszkania, posyła po wójta owéj wioski, każę prowadzić się do domu zbiega, i udaje się tam z rejentem i w wielkim orszaku siepaczy. Dom zamknięty, kto ma klucz, niewiadomo, albo się skrył, albo go wcale nie ma już we wsi. Wyłamują drzwi, przystępują do należytej rewizyi, to jest poczynają sobie w owym domu tak, jak gdyby był miastem nieprzyjacieîskiém, zdobytém po długiem oblężeniu.
Wieść o téj wyprawie rozchodzi się natychmiast po caéj okolicy, dochodzi do uszu ojca Krzysztofa, który zdziwiony i zasmucony tém niepomłu, pyta wszystkich o szczegóły tak niespodzianego wypadku, lecz oprócz najrozmaitszych wniosków, pozbawionych wszelkiéj podstawy, niczego się dowiedziéć nie może, i wysyła list do ojca Bonawentury, w nadziei odebrania od niego nieco pewniejszych wiadomości. Tymczasem krewni i przyjaciele Renza muszą się stawić przed sądem dla zeznania wszystkiego, co mogą wiedziéć o jego prava qualitas. Nazywać się: Tramaglino jest teraz istném nieszczęściem, wstydem, hańbą, w całéj wiosce panuje niesłychany zamęt. Wkrótce staje się wiadomém, że Renzo w samym środku Medyolanu umknął z rąk sprawiedliwości, a potém znikł bez śladu. Obiega pogłoska, że nabroił nie-lada, ale, co mianowicie zrobił, za co go schwytano, nikt nie wie na pewno, chociaż nie braknie najrozmaitszych domysłów i najdziwniejsze wieści krążą po okolicy, lecz im która z nich jest dziwniejszą, im bardziej straszną, tém mniej wiary znajduje w rodzinnéj wiosce Renza, w któréj wszyscy go dobrze znają i wiedzą, że to chłopak porządny; większa zaś część mieszkańców wnosi i tajemniczo z ust do ust sobie podaje, że to są niezawodnie sprawki don Rodriga, który postanowił zgubić swego biednego rywala. Tak to bowiem nieraz, w skutek opierania się jedynie na wnioskach, bez niezbędnych dowodów, nawet i łotr wierutny bywa niesłusznie skrzywdzony.
Lecz my, z dowodami w ręku, jak-to mówią, możemy śmiało zaręczyć, że don Rodrigo nie brał najmniejszego udziału w nieszczęściu, które teraz Renza spotkało, z czego jednak nie wynika bynajmniéj, aby wiadomość o niém nie miała być dlań przyjemną; ucieszył się tak bardzo, jak gdyby sam był jego sprawcą i zaraz pośpieszył podzielić się ową wielką radością z przyjaciółmi, a głównie z hrabią Attilio. Szanowny kuzynek, według dawniéj powziętych zamiarów, powinien był w téj chwili znajdować się już w Medyolanie, ale, na pierwszą wieść o rozruchach i o hołocie, która krążyła po ulicach miasta w ilości i w usposobieniu, zapowiadającym wcale co innego, niż gotowość poddania grzbietów pod kije, uznał za stosowne jeszcze czas pewien na wsi zabawić, aż do uśmierzenia zaburzeń. Wielu już bowiem ludziom zalazł za skórę i miał słuszne powody obawiania się, aby jeden z tych, którzy dotychczas dlatego tylko cicho siedzieli, iż czuli swą niemoc, teraz nie nabrał odwagi i, korzystając z przyjaznych okoliczności, nie chciał się odrazu pomścić za wszystkich. Niedługo wszakże trwała ta niepewność; rozkaz, przysłany z Medyolanu, a nakazujący szukanie i pojmanie Renza, był już wskazówką, że wszystko wraca do zwykłego porządku, niemal zaś jednocześnie odebrano wiadomości, że i rozruchy przytłumiono zupełnie. Hrabia Attilio zaraz w drogę wyruszył, a przed wyjazdem zagrzewał kuzyna do wytrwania w swych zacnych zamiarach, obiecując mu, iż ze swój strony rozpocznie natychmiast starania, aby go uwolnić od owego nieznośnego mnicha, do czego teraz może mu dzielnie dopomódz smutna przygoda naszego biednego Renza. Zaledwie wyjechał Attilio, powrócił Grizo z Monzy cało i zdrowo i zdał panu sprawę ze wszystkiego, o czém się mógł dowiedziéć, a mianowicie, że Łucya znajduje się w tym, a tym klasztorze, pod szczególną opieką takiéj, a takiéj pani, że nie wychodzi nigdy i nigdzie, jakby była także zakonnicą, że nawet w czasie nabożeństwa widzieć jéj nie można, bo chowa się gdzieś w kątku zakratowanego okna, które z klasztornego korytarza na kościół wychodzi, a co wielu osobom bardzo się nie podoba, gdyż wieść o jéj prześladowaniu i niepospolitéj piękności już się w okolicy rozeszła i niejeden chciałby zobaczyć, jak téż wygląda to niebożę.
Sprawozdanie to przyprawiło o wściekłość don Rodriga, Tyle okoliczności, sprzyjających jego zamiarom, rozpaliło w nim jeszcze silniéj owę namiętność, owę mieszaninę miłości własnéj, uporu, gniewu i żądz nikczemnych! Renzo był gdzieś daleko, wyszedł na zbiega, wygnańca, przestępcę, tak, iż wolno było teraz wszystkiego się względem niego dopuścić bez obawy kary, a Łucya jako narzeczona buntownika, także nie wiele mogła liczyć na opiekę prawa, i na nią padał cień jego winy; jedynemu zaś człowiekowi, któryby chciał i potrafił stanąć w jéj obronie, a nawet narobić tak wielkiéj wrzawy, iż obiłaby się o uszy ludzi, piastujących najwyższe godności, słowem owemu obrzydłemu mnichowi, zostanie już wkrótce, jak się spodziewał, odjęta możność szkodzenia mu w jakikolwiekbądź sposób. I otóż niespodzianie zjawia się nowa przeszkoda, która nietylko zmniejsza doniosłość wszystkich tych przyjaznych okoliczności, ale uniemożebnia je niemal zupełnie. Taki klasztor w Monzy, gdyby w nim nawet nie mieszkała księżniczka, byłby w każdym razie orzechem zbyt twardym na zęby don Rodriga; to téż, choć myśli jego krążyły ciągle dokoła tego schronienia, nie potrafił jednakże wynaléść ani drogi, ani sposobu przedarcia się doń, czy-to za pomocą siły czy też podstępu. Mało już brakowało, aby całkiem nie zaniechał swego przedsięwzięcia. Chciał już jechać do Medyolanu i to, nakładając drogi, aby przez tę nieszczęsną Monzę nawet nie przejeżdżać, a po przybyciu do Medyolanu zamierzał zebrać dokoła siebie wszystkich przyjaciół i rzucić się w wir najrozmaitszych rozrywek i uciech, ktoreby mu dopomogły do wyrugowania z pamięci owéj jednéj-jedynéj myśli tkwiącéj w niéj od pewnego czasu i stającej się z każdą chwilą bardziej nieznośną. Ale, ale... przyjaciele... powoli, ostrożnie z temi przyjaciółmi. Zamiast rozrywki, mógł zaznać w ich gronie nowych przykrości, bo Attilio niezawodnie już po całém mieście roztrąbił o tym nieszczęsnym zakładzie i zapewne już potrafił wszystkich zaciekawić. Każdyby go pytał o tę góralkę, trzeba byłoby powiedziéć: — miałem zamiar, usiłowałem, chciałem i... i nie potrafiłem nic zrobić! Powzięło się mocne postanowienie, postanowienie wprawdzie niekoniecznie zbyt rycerskie, ale, czyż można panować nad wszystkiemi swemi zachciankami? chodzi głównie o to, aby je tylko zadawalniać i cóż się potém stało z tém postanowieniem, takiém mocném, takiém niezłomnym? Oto, jakiś mnich podły, podły, bo nawet nie szlachcic, całkiem je w niwecz obrócił! A gdy wreszcie los przychylny sam, bez pomocy niedołęgi, który powziął owo postanowienie, ułatwia mu je, usuwając jednę przeszkodę, a dobry przyjaciel usuwa drugą i to najgłówniejszą w dodatku, ów niedołęga nie umie nawet korzystać teraz z okoliczności i uznaje za najlepsze wszystkiego zaniechać. Czyż nie dość tego, aby już nigdy między porządnemi ludźmi nie śmiéć oczu pokazać, lub być zmuszonym, co chwila, porywać się do szabli? A zresztą, jakże znowu powrócić, albo jak pozostać w tym zameczku, w téj okolicy, gdzie, nie mówiąc już nawet o nieustannych i nieznośnych przypomnieniach zawiedzionych nadziei, musiałby jeszcze dźwigać i brzemię tak hańbiącéj porażki? gdzie wzrosłaby dlań nienawiść ludności, a jednocześnie zachwiało się przeświadczenie o jego potędze i sile? gdzie, wśród najniższych nawet ukłonów, mógłby wyczytać na twarzy każdego hultaja upokarzające; A co? przełknąłeś pigułeczkę? Nie w smak ci poszło? Jakże ja się z tego cieszę! — Droga niegodziwości, mówi w tém miejscu rękopism, jest szeroka, ale to nie znaczy, aby miała być wygodną, ma ona swoje trudne przejścia i nieraz jest nudną i męczącą, chociaż na dół prowadzi.
Don Rodrigowi, który ani jéj opuścić, ani się cofnąć, ani na niéj zatrzymać nie miał najmniejszéj ochoty, a który jednak czuł, że o własnych siłach nie potrafi iść naprzód, przychodził wprawdzie na myśl pewien środek mogący mu dalszy pochód ułatwić; środek ten polegał na tém, aby prosić o pomoc pewnego człowieka, którego ręce sięgały tam nawet, dokąd nie mógł dosięgnąć wzrok innych ludzi, człowieka, czy też czarta, dla którego trudność jakiegoś przedsięwzięcia stawała się głównym bodźcem do niego. Jednakże i ów środek miał swoje ujemne strony, swoje niedogodności, swoje niebezpieczeństwa, tém groźniejsze, iż niepodobna było obliczyć je zgóry, bo, kto się już raz wdał z tym człowiekiem, z tym potężnym wprawdzie, lecz strasznym i samowładnym sprzymierzeńcem, nie mógł już przewidziéć, dokąd go on zaprowadzi i co się z nim stanie.
W skutek wszystkich tych myśli, don Rodrigo w ciągu dni kilku nie mógł się zdobyć na żadne postanowienie, wahał się, dręczył, nie wiedział sam, co ma począć. Tymczasem przyszedł list od kuzyna, a w nim wiadomość o tém, że sprawa co do mnicha jest już na dobréj drodze. Wkrótce po błyskawicy i piorun uderzył, to jest, pewnego pięknego poranku dowiedziano się, że ojciec Krzysztof opuścił klasztor w Pescarenico. Ten tak prędki skutek zabiegów hrabiego Attilio, jego list, zagrzewający do wytrwania i grożący wielkim wstydem w razie odstąpienia od powziętego zamiaru, coraz silniéj popychały don Rodriga do owego niebezpiecznego kroku, to zaś, co się dlań stało bodźcem najsilniejszym, co go ostatecznie utwierdziło w jego postanowieniu, była niespodziana wiadomość, iż Agnieszka powróciła do wioski. A więc usunięta jeszcze jedna przeszkoda!
Tu wypada nam zdać sprawę z tych dwu ostatnich wydarzeń; zaczniemy od ostatniego.
Zaledwie nasze kobiety zdołały-jako-tako urządzić się w swém nowém schronieniu, gdy w Monzy, a więc i w klasztorze, rozeszła się wieść o rozruchach medyolańskich, a w ślad za tą pierwszą, wielką nowiną, nastąpił cały szereg nieskończonych szczegółów, które rosły i zmieniały się z każdą chwilą. Odźwierna, która ze względu na swe stanowisko mogła, że się tak wyrażę, jedném uchem słyszéć to, co się działo na świecie, a drugiém to, co się działo w klasztorze, tu i tam zbierała skrzętnie różne wiadomości, a następnie udzielała je swoim współlokatorkom. — „Dwu, sześciu, ośmiu, czterech, siedmiu już schwytano, siedzą w więzieniu powieszą ich, jednych przed piekarnią kul, innych na początku téj ulicy, na któréj jest dom wikaryusza prowizyi... Ej, ej, słuchajcie no tylko, z pod straży uciekł jakiś człowiek, który ma być z Lecco, czy téż z okolicy. Nie wiem jeszcze, jak się nazywa, ale pewnie ktoś się znajdzie, co mi to potrafi powiedziéc. A to rzecz ciekawa, może, to jaki wasz znajomy...
Ta wiadomość wraz z okolicznością, że Renzo miał właśnie w owym dniu fatalnym przybyć do Medyolanu, zaniepokoiła trochę matkę i córkę, a głownie córkę; lecz zważcie, co to one musiały uczuć wówczas, gdy, po chwili, odźwierna przyszła im powiedziéć: — wiecie, to z waszéj wioski ten, co drapnął, aby nie być powieszonym; jakiś przędzarz jedwabiu: Tramaglino, pewnie go znacie?
Łucya, która w téj chwili coś szyła, robotę z rąk wypuściła, zbladła straszliwie i tak się na twarzy zmieniła, że odźwierna niezawodnie byłaby to spostrzegła, gdyby nieco bliżéj się znajdowała, ale na szczęście zatrzymała się na progu z Agnieszką, która, choć również przerażona, umiała jednak zapanować nad sobą i, aby coś odpowiedziéć, oświadczyła, że ponieważ w tak małéj wiosce wszyscy się znają, więc téż i ona trochę zna owego Tramaglina, lecz, że nie umie sobie wytlomaczyć, w jaki-to się wszystko sposób stać z nim mogło, gdyż to chłopak zewszechmiar bardzo porządny. Potém spytała, czy umknął napewno i dokąd?
— Że umknął, to umknął, wszyscy o tém mówią, lecz dokąd, tego nikt nie wie; może go jeszcze schwytają, a może już się przebrał przez granicę. Ale, jeżeli im znowu wpadnie w łapy ten wasz porządny chłopak, to...
Na szczęście w téj chwili zawołano odźwierną i wyszła śpiesznie. Łatwo każdy sobie wystawi, co się dziać musiało z matką i córką; Biedna kobieta i zrozpaczona dziewczyna spędziły wiele dni w tak okropnéj niepewności, gubiąc się w domysłach: co, jak, dlaczego? usiłując przewidzieć skutki téj bolesnéj przygody, rozmyślając nad tém wszystkiém w milczeniu, lub gdy były same, zamieniając półgłosem z sobą smutne swoje wnioski.
Wreszcie, pewnego czwartku zapukał do furty klasztornéj jakiś człowiek, pytając o Agnieszkę. Był-to rybak z Pescarenico, który, jak niemal wszyscy tameczni rybacy, zwykł był udawać się do Medyolanu dla sprzedaży swego połowu; poczciwy ojciec Krzysztof prosił go, aby przechodząc przez Monzę, wstąpił do klasztoru, powiedział kobietom, że on im ukłony zasyła, zawiadomił je o tém wszystkiem, co dotychczas wiedziano pewnego o smutnéj przygodzie Renza, zalecił im, w jego imieniu, wytrwałość, męstwo i ufność w miłosierdzie boskie i zapewnił, że on, biedny zakonnik, zawsze o nich pamięta i skorzysta z pierwszéj przyjaznéj okoliczności, aby im dopomódz, a tymczasem co tydzień będzie je zawiadamiał o sobie czy-to w taki, czy też w inny sposób. O Renzu, to tylko nowego i pewnego mógł powiedziéć ów rybak, że pan sędzia z siepaczami dom jego nachodził, że w całéj okolicy szukano go pilnie, co jednak na nic się nie zdało, bo teraz już wszyscy wiedzą na pewno, że uciekł do Bergamo. Nie potrzebujemy tu mówić nawet, jak wielką pociechą była owa pewność dla zbolałéj duszy Łucyi; od téj chwili łzy jéj popłynęły spokojniéj, ciężar okropny spadł z serca, znalazła pewną ulgę w powierzaniu matce swych smutków, i każda jéj modlitwa była dziękczynną.
Giertrudą przywoływała ją często do swego własnego parlatoryum i nieraz bardzo długo z nią rozmawiała, dziwiąc się niepomału rozsądkowi i łagodności téj nieboraczki i znajdując wielką przyjemność w tém, że, co chwila, z ust jéj słyszała podziękowania i błogosławieństwa. I to jéj także sprawiało ulgę, iż teraz mogła opowiadać owéj wieśniaczce, ma się rozumiéć pod warunkiem dochowania tajemnicy, o swéj przeszłości, wprawdzie nie wszystko, lecz to przynajmniéj, co wycierpiała, zanim ją tu wtrącono na wieczne udręczenie, a Łucya, słuchając tych zwierzeń, uczuła wkrótce, że zdziwienie i nieufność, które zrazu pani w niéj wzbudziła, zaczęły zamieniać się w szczere współczucie i litość. W tych opowiadaniach znajdowała teraz wiele powodów, wystarczających najzupełniéj do wyjaśnienia tego, co zrazu tak ją bardzo raziło w układzie i w mowie jéj dobrodziejki, a przychodziło to jéj z tém większą łatwością, że pamiętała dobrze owę teoryą matki co do głów i mózgów jaśnie wielmożnych. Jednak, pomimo, iż zaufanie, które jéj okazywała Giertrudą, i ją również usposabiało do otwartości, nigdy jéj przez myśl nawet nie przeszło, mówić przed nią o swych nowych niepokojach, o nowych nieszczęściach, powiedziéć, kim był ów przędzarz jedwabiu, który zbiegł z rąk sprawiedliwości; obawiała się, aby ta bolesna tajemnica, która tak wielki cień rzucała na drogą postać jéj narzeczonego, nie stała się wiadomą w klasztorze i w całéj okolicy. Również starała się dawać wymijające i krótkie odpowiedzi na pełne natarczywéj ciekawości zapytania pani co do czasu poprzedzającego jej zaręczyny, chociaż rozsądek bynajmniéj jéj tego mówić nie bronił. Lecz była inna przyczyna milczenia; dla téj cichéj i skromnéj dziewczyny, mówienie o Renzu, o wszystkich okolicznościach, które ich zbliżyły, o całéj ich znajomości aż do chwili zaręczyn, zdawało się rzeczą tak trudną i tak drażliwą, że, w porównaniu do niéj, niczém było to wszystko, co już słyszała i co mogła usłyszéć od Giertrudy. Nieszczęśliwa zakonnica, opowiadając swe smutne przygody, mówiła o przemocy, sidłach, podstępie, boleści, rozpaczy, o rzeczach strasznych, okropnych, lecz które można było nazwać ich właściwém imieniem; podstawę zaś dziejów Łucyi, ich treścią, było uczucie, było słowo, któregoby wyrzec niepotrafiła mówiąc o sobie, które rumieńcem wstydu jéj twarz oblewało, a które żadnym innym wyrazem nie dałoby się zastąpić; gdyż tém uczuciem, tém słowem była: miłość.
To zaniknięcie się w sobie, to ciągłe baczenie na każdy niemal wyraz, gniewało czasami Giertrudę; lecz rozbrajała ją owa miłość, owo uszanowanie, owa wdzięczność, a nawet ufność, któremi biedna dziewczyna była dla niéj przejęta. Czasami znów, z powodów, których się każdy łatwo domyśli, niecierpliwiła ją skromność i urok téj duszy czystéj, nieskalanéj, ale ileż natomiast doznawała pociechy na owę myśl rozkoszną, że spełnia dobry uczynek względem téj niebogi. Patrząc na Łucyą powtarzała sobie w duchu; — ta przynajmniéj błogosławić mnie będzie, téj przynoszę ulgę w cierpieniach. I miała prawo to powiedziéć, bo pomijając już nawet owo wielkie dobrodziejstwo, które wyświadczyła matce i córce, dając im przytułek, same jéj rozmowy, samo obejście się tak łaskawe i niemal przyjacielskie, było źródłem nie małéj pociechy dla Łucyi. Praca téż sprawiała wielką ulgę biednéj dziewczynie, zawsze prosiła o jakąś robotę i nawet do parlatoryum, gdy ją pani wzywała, brała coś do szycia. Lecz gdzież się myśli bolesne nie wcisną! Ciągle tak szyjąc, co było dla niéj zajęciem niemal zupełnie nowém, przypominała sobie od czasu do czasu motowidło, nitki jedwabiu, a w ślad za tém tak wiele jeszcze innych rzeczy!
Następnego czwartku znów przyszedł rybak z Pescarenico, przynosząc ukłony od ojca Krzysztofa i potwierdzenie wiadomości o szczęśliwéj ucieczce Renza. Co zaś do powodów jego uwięzienia, to i teraz nienowego nie mógł powiedziéć, bo chociaż, jak-to już wiadomo czytelnikom, ojciec Krzysztof posłał natychmiast list do swego kolegi w Medyolanie, zapytując go, co się stało z chłopakiem, którego opiece jego polecił, ten wszakże odpowiedział mu, że takiego chłopaka, jako żywo, nie widział, że jakiś wieśniak pytał się wprawdzie o niego, lecz niezastawszy go w klasztorze, poszedł sobie i już się więcjé nie pokazał.
Trzeciego czwartku nikt się nie zjawił, co dla biednych kobiet było nie tylko wielkiém zmartwieniem z powodu zawiedzionych nadziei, lecz, jak-to się często zdarza ludziom zatrwożonym i lada, chwila obawiającym się jakiegoś nieszczęścia, stało się także powodem do nowych niepokojów i smutnych przypuszczeń. Już od pewnego czasu Agnieszka myślała o tém, że warto byłoby zrobić wycieczkę do wioski i zobaczyć, co się téż z jéj domkiem dzieje, teraz zaś okoliczność, iż posłaniec nie przybył, ostatecznie utwierdziła ją w tem postanowieniu. Dla Łucyi rozstanie się z matką, choćby na czas krótki, było nie-lada przykrością, ale chęć dowiedzenia się czegoś, i ta pewność, że pozostaje w niedostępném, bezpieczném schronieniu, kazały jéj pogodzić się z tą smutną myślą. Stanęło więc na tém, że Agnieszka następnego dnia wyjdzie na gościniec i będzie czekać na rybaka, który wracając z Medyolanu musi tamtędy przejeżdżać, i że go poprosi, aby ją na swym wózku zawiózł do Pescarenico. Tak się też stało, rybak nadjechał; na zapytanie, czy nie miał jakich zleceń od ojca Krzysztofa, odpowiedział, że przed wyjazdem cały dzień spędził na jeziorze i że zakonnika wcale nie widział. Agnieszka nie potrzebowała nawet prosić go o zabranie jéj na wózek, gdyż sam się oświadczył z gotowością wyświadczenia jéj téj przysługi; pożegnała się więc śpiesznie z panią i córką, co się naturalnie bez łez nie obeszło, obiecała natychmiast dać znać o sobie i prędko powrócić i pojechała.
W drodze nic szczególnego nie zaszło. Późno już w nocy zatrzymali się na wypoczynek w pewnéj gospodzie, do któréj ów rybak zwykł był zajeżdżać, nazajutrz zaś do dnia w dalszą drogę ruszyli i stanęli w Pescarenico jeszcze przed południem. Agnieszka wysiadła na placu przed klasztorem, pożegnała usłużnego człowieka niezliczonemi: — Niech wam to Pan Bóg nagrodzi — i ponieważ już była tak blisko swego dobroczyńcy, zanim się więc udała do wioski, postanowiła najprzód z nim się zobaczyć. Podchodzi do furty, dzwoni; otwiera jéj brat Galdino, ten sam kwestarz, który przed paru tygodniami tak hojną jałmużnę otrzymał dla klasztoru od Łucyi.
— O! jak się macie, moja zacna kobieto, skąd-że to Bóg prowadzi!
— Chciałabym widzieć ojca Krzysztofa.
— Ojca Krzysztofa? Nie ma go w klasztorze.
— Nie ma! A kiedyż wróci?
— Kto to wie, kiedy wróci! — odrzekł braciszek, ściskając ramionami i nasuwając kaptur na swą ogoloną głowę.
— Dokąd-że poszedł?
— Do Rimini?
— Do...?
— Do Rimini?
— A czy-to daleko?
— Ej, ej! — odrzekł zakonnik, przecinając prostopadle powietrze wyciągniętą ręką, aby oznaczyć wielkie oddalenie.
— O! ja nieszczęśliwa! Ale dlaczegóż tak nagle klasztor opuścił?
— Dlatego, że tak chciał ojciec prowincyał.
— I pocóż było go tam posyłać? Tu, tyle dobrego robił. Ach, mój Boże, mój Boże!
— Gdyby zwierzchnicy musieli zdawać sprawę z rozkazów, które wydają, w cóżby się obróciła cnota posłuszeństwa? Czy prawda, moja kobieto?
— No tak, ależ-to dla mnie wielkie nieszczęście!
— A wiecie, jak mi się zdaje, dlaczego go tam posłano? Oto w Rimini niezawodnie muszą potrzebować dobrego kaznodziei (wprawdzie mamy ich wszędzie podostatkiem, ale czasami zdarza się, iż chcą miéć kaznodzieję, co się zowie, najlepszego ze wszystkich); ojciec prowincyał z Rimini zapewne musiał napisać do naszego prowincyala zapytując go, czy nie ma takiego kaznodziei u siebie, a ojciec prowincyał zaraz sobie pomyślał: nie ma co, trzeba tam posłać ojca Krzysztofa. Niezawodnie tak być musiało.
— O, biedniż my, biedni! I kiedyż w drogę wyruszy!?
— Onegdaj.
— I trzebaż mi było nie słuchać przeczucia, które mnie od dni kilku gnało już w te strony! Teraz już zapóźno! I nie wiadomo kiedy powróci? Chociażby tak, mniej więcjé przynajmniéj? E, moja biedna kobieto, to tylko wie ojciec prowincyał, a może nawet i on nic nie wie. Gdy już jeden z naszych ojców kaznodziejów rozwinie skrzydła i frunie w świat szeroki, to nikt przewidziéć nie może, na jakiéj spocznie gałązce. Dziś tu, jutro tam; mamy nasze klasztory we wszystkich częściach świata. Przypuśćmy naprzykład, że w Rimini ojciec Krzysztof wprawi wszystkich w zachwyt swemi pasyjnemi kazaniami, bo nie zawsze przecie mówi tak odrazu, bez przygotowania, jak tu, mając za słuchaczy, tylko rybaków i włościan; gdy mu wypada kazać po miastach, w wielkich kościołach, to go naówczas trzeba posłuchać! Każde kazanie ma na piśmie, i to jakie kazanie! Więc, dajmy na to, że wszystkich zachwyca, że się wieść o tym niepospolitym kaznodziei rozejdzie szeroko, wówczas mogą go prosić do... albo ja wiem dokąd? I, trzeba go będzie posiać, bo my żyjemy z jałmużny całego świata, to téż musimy całemu światu służyć.
— O Boże, mój Boże! — zawołała Agnieszka, prawie z płaczem: — cóż ja pocznę teraz bez niego? On był dla nas ojcem, dobrodziejem, zbawca! W cóż się teraz obrócim bez jego pomocy i rady?
— Uspokójcie się, nie rozpaczajcie tak bardzo, moja dobra kobieto. Ojciec Krzysztof, to wprawdzie człowiek nielada, ale, przecież nie on jeden taki: mamy jeszcze i innych, także mądrych ludzi, także miłosiernych, którzy umieją obejść się należycie i z panem i z biedakiem. A ojciec Atanazy? A ojciec Zacharyasz? Widzicie-bo to téż człowiek, co się zowie, ten ojciec Zacharyasz. To jeszcze nic nie dowodzi, niech to was nie zniechęca, jak niektórych ludzi, co-to Boże odpuść... że jest taki biedny, taki cieniutki, malutki, że ma taki głosik piszczący, piszczący i taką brodę rzadziutką, rzadziutką; powiem to śmiało, nie dlatego, abym miał kapucynów wychwalać, ale bo to słusznie, bo widzicie to także człowiek!... także głowa1 Niech-no go tylko spyta kto o radę...
— Ach, dziękuję! — zawołała Agnieszka, a w głosie jéj brzmiała owa niecierpliwość z wdzięcznością zmieszana, któréj doświadczamy, gdy widzimy jakieś dobre chęci, nie trafiające nam jednak do przekonania — lecz cóż to mię może obchodzić, czy on taki czy inny człowiek, skoro ten nasz dobrodziéj już nas opuścił, ten ojciec Krzysztof, który nas znał, wiedział o naszych nieszczęściach i dokładał wszelkich starań, aby nas ratować!
— A to w takim razie, tylko cierpliwość mogę wam doradzić.
— O tém i ja wiem — odpowiedziała Agnieszka: — bywajcie mi zdrowi, przepraszam, żem was utrudziła napróżno.
— Za cóż mielibyście przepraszać? Naprawdę mnie za was serce boli... A gdybyście kiedy chcieli prosić o radę, lub pomoc jednego z naszych ojców kapucynów, to pamiętajcie, że wszyscy jesteśmy na wasze rozkazy. Do widzenia więc; wkrótce się zobaczymy, przyjdę tam do was, gdy mnie wyślą po kwestę oleju.
— Do widzenia — rzekła Agnieszka; i poszła w stronę swéj wioski, a czuła się tak smutną, tak przygnębioną, tak nieszczęśliwą, jak niewidomy żebrak, gdy swój kij zgubi.
My, mając nieco dokładniejsze, niż brat Galdino wiadomości, możemy opowiedziéć tu rzecz całą tak, jak się ona miała w istocie. Hrabia Attilio, stosownie do przyrzeczenia, danego kuzynowi, zaraz po przyjeździe do Medyolanu udał się do tego wspólnego ich stryjaszka, który to w Tajnéj Radzie zasiadał. Tajna Rada było to zgromadzenie, składające się z trzynastu mężów w togach i w zbrojach, w liczbie których znajdował się i gubernator; w razie zaś śmierci gubernatora, lub zmiany tegoż, Rada przez czas pewien rządy w kraju sprawiała. Osobę hrabiego stryja przystrajała toga, był on jednym ze starszych w zgromadzeniu i wielkie w niém zachowanie posiadał dlatego głównie, iż nikt prawie nie mógł mu dorównać w sztuce okazywania szacunku dla jego własnéj osoby i niezachwianéj wiary w jego niepospolitą wyższość. Umiał przemawiać górnie i niejasno, zachować wielce znaczące milczenie, urwać w pół słowa i oczy w niebo podnieść z takim wyrazem, jakby chciał mówić: — ach, nie mogę nic więcéj powiedzićé. — Umiał dać czasami jakąś niby obietnicę, niezobowiązującą wszakże do niczego, umiał przybrać wyraz surowy, a wszystkie te talenta służyły mu do osiągnięcia jednego tylko celu, to jest do rozszerzania swéj wziętości i powagi w Radzie i w świecie. Kiedy czasami, choćby najszczerzéj, powiedział: — ja nic w téj sprawie zrobić nie mogę — zaraz upatrywano w tém jakąś myśl ukrytą, jakieś ważne powody, co przyczyniało się do zwiększenia wiary w jego władzę, a zatmé i do zwiększenia saméj owéj władzy; podobnie jak się przyczyniają do ustalenia wziętości sklepu z kolonialnemi towarami, owe pudełeczka, które w jego oknach widzimy i które chociaż puste we środku, są jednakże ozdobione arabskiemi napisami. Ostatniemi czasy, owa wielka powaga i władza hrabiego stryja, wzrastająca z każdym niemal rokiem, odrazu, jak-to mówią, uczyniła skok olbrzymi w skutek tajemnéj misyi, z którą go wysłano do Madrytu; to też trzeba go było posłuchać, gdy po powrocie opowiadał o świetném przyjęciu, którego doznał u dworu. Sam książę-hrabia zaszczycał go tam szczególnemi względami, obchodził się z nim jak z równym sobie i to tak dalece, że raz, wobec całego dworu, spytał go, jak mu się Madryt podoba, a innym znów razem, stojąc z nim w oknie we cztery oczy, powiedział, że katedra medyolańska jest największą świątynią w krajach należących do korony hiszpańskiéj.
Złożywszy stryjowi winne uszanowanie od siebie a także i w imieniu nieobecnego siostrzana, hrabia Attilio z miną skromną i pełną powagi, którą umiał przybierać w potrzebie, rzekł: — Sądzę, że mi tego Rodrigo za złe nie weźmie i nie poczyta za nadużycie zaufania, które mi okazuje, jeżeli zawiadomię szanownego stryja dobrodzieja o pewnéj sprawie, która, w razie, gdyby stryj dobrodziéj nie chciał się nią zająć, może stać się powodem do wielu przykrości i sprowadzić następstwa...
— Musiał znowu coś nabroić.
— Mogę zaręczyć szanownemu stryjowi, że tym razem mój kuzyn nic nie zawinił, ale jest silnie podrażniony i, jak-to już mówiłem, tylko stryj dobrodziej potrafiłby...
— Zobaczymy, zobaczymy; cóż-to takiego?
— Oto widzi stryj dobrodziéj, jest tam pewien kapucyn, który się uwziął na Rodriga, i rzeczy zaszły już tak daleko, że...
— Ileż-to razy mówiłem i tobie i jemu, żebyście się nie zadawali z mnichami? Dosyć już mają z niemi kłopotu ci, którzy muszą... do których należy.... — tu, wydawszy policzki, sapnął znacząco. — Ale wy, którzy ich możecie obchodzić zdaleka...
— Stryju dobrodzieju, obowiązkiem jest moim powiedziéć, że Rodrigo, gdyby tylko mógł, nie zaczepiłby go nawet, ale to ten mnich na niego się uwziął, on sam zaczął mu dokuczać na różne sposoby i...
— A cóż, u licha, może miéć ten mnich do mego siostrzana?
— Przedewszystkiém jest-to człowiek niespokojnego ducha i, jak-to wszystkim wiadomo, nienawidzi szlachty. Teraz zaczął się opiekować, zaczął nawracać, czy téż kierować, słowem zajął się niezmiernie pewną wieśniaczką z okolic Lecco, i żywi dla téj dziewczyny tak wielką miłość... miłość bliźniego, ma się rozumiéć, ale to tak podejrzliwą, powiadam stryjowi, tak zazdrosną, tak dziwną...
— Rozumiem już, o co chodzi rzekł stryj hrabia, i po jego twarzy, na któréj matka przyroda wyryła piętno wielkiéj głupoty, piętno, wprawdzie nieco złagodzone długoletniemi staraniami, ale zawsze jeszcze tworzące jakby tło do każdego innego wyrazu; po téj twarzy przeleciał teraz jakiś błysk złośliwości, jakiś chytry uśmiech, który ślicznie na niéj wyglądał.
— Otóż, od pewnego, czasu — mówił daléj Attilio — ten mnich wyobraził sobie, że Rodrigo ma niby jakieś zamiary względem téj...
— Wyobraził sobie, wyobraził sobie, o! i ja znam go przecież trochę tego twego Rodriga, a taki adwokat, jak waćpan, nie potrafi mię przekonać, że nic nie zawinił. Niewiniątko!
— Szanowny stryju dobrodzieju, mogło się wprawdzie zdarzyć, iż Rodrigo, spotkawszy na drodze tę dziewczynę, chciał trochę z nią pożartować, jakieś jéj tam czułe słówko powiedziéć, boć-to przecie chłopak młody, no, i oczywiście nie kapucyn, ale to są wszystko takie dzieciństwa, że nie warto nawet mówić o nich szanownemu stryjowi dobrodziejowi. Otóż ten mnich, proszę sobie wyobrazić, ten mnich zaczyna gadać o Rodrigu, jak o łotrze ostatnim i całą okolicę przeciw niemu podburza!
— No, a inni zakonnicy?
Inni do tego się nie wtrącają, znają już dobrze owego kapucyna, wiedzą, że to zapalona głowa, przytém cały klasztor poważa i ceni wysoce Rodriga, ale trzeba i o tém pamiętać, że ów kapucyn ma wielką wziętość u ludu, bo to, widzi stryj dobrodziéj, umie w potrzebie świętego udawać, więc...
— Zapewne nie wie o tém, że Rodrigo jest moim siostrzaném.
— Nie wie! Przeciwnie, wie doskonale, i właśnie z tego powodu wyprawia te wszystkie brewerye.
— Co, co?
— Bo, sam przecie powiada, że dlatego chce się dać we znaki Rodrigowi, że Rodrigo ma tak potężnego opiekuna, jak szanowny stryj dobrodziéj, a, że on kpi sobie i z Rady i z jaśnie wielmożnych i wie doskonale, że sznurek św. Franciszka czyni go osobą nietykalną i...
— A zuchwalec! Jak się ten hultaj nazywa?
— Ojciec Krzysztof z *** — odrzekł Attilio. — Hrabia stryj wyjął z szuflady stołu, przy którym siedzieli, notatkową książeczkę i sapiąc potężnie, zaraz w niéj to biedne imię zapisał. Tymczasem Attilio tak mówił daléj: — Zawsze miał w sobie tak niespokojnego ducha, dzieje jego życia wszystkim są znane. Był-to plebejusz, który dlatego, że mu ojciec nieco grosiwa zostawił, chciał współzawodniczyć ze szlachtą, a ze złości, że mu się nie wszystkich udawało prześcignąć, zabił jednego i, żeby nie być powieszonym, wstąpił do klasztoru.
— A to pięknie; a to ślicznie! Zobaczym, zobaczym! — powtarzał stryj hrabia, sapiąc coraz mocniéj.
— Teraz — mówił Attilio — nie posiada się ze złości, bo nie udał mu się pewien planik, pewien zamiar, który mu się strasznie uśmiechał. Zaraz to opowiem, aby szanowny stryj dobrodziéj mógł się ostatecznie przekonać co to za człowiek. Otóż postanowił wydać za mąż tę swoję protegowaną, czy-to dlatego, aby ją od pokus świata usunąć, stryj dobrodziéj mnie rozumie, czy téż dla innych jakich powodów, dość, że koniecznie chciał ją wydać za mąż, a nawet znalazł już... człowieka, któremu tak wielki skarb miał oddać w posiadanie dozgonne; tym człowiekiem także się opiekował, a jest-to osobistość niepospolita i sądzę, że nawet i sam stryj dobrodziej musiał już coś słyszéć o tym poczciwcu, bo wiem na pewno, że Tajna Rada uznała za stosowne nim się zająć.
— I któż-to taki?
— Przędzarz jedwabiu, niejaki Lorenzo Tramaglino, ten sam, który...
— Lorenzo Tramaglino! — zawołał stryj hrabia. — Ślicznie, wybornie, przewielebny ojcze! A tak... miał przecież list do pewnego... Jakaż-to szkoda... Ale, mniejsza z tém! A te piękna rzecz! I dlaczegóż-to Rodrigo nic mi dotąd nie mówił? Dlaczego na to wszystko pozwalał i nie udał się do tego, kto chce i może mu dopomódz?
— Widzi stryj dobrodziéj, bo ja i teraz całą prawdę powiem — odrzekł Attilio; — najprzód Rodrigo wie dobrze, ile to ważnych spraw, ile kłopotów stryj dobrodziéj ma na swej głowie... — (szanowny stryjaszek pogładził się po głowie, jakby dla wyrażenia, że to praca nie-lada dać sobie radę ze wszystkiemi temi sprawami i kłopotami); więc nie odważał się utrudzać go tą swoją prośbą. Powtóre, bo i o tém téż przemilczéć nie mogę, uważałem, że jest tak dalece rozdrażniony, tak rozgniewany na owego mnicha, że, kto wie, czy nie postanowił sam się z nim rozprawić, sam sobie sprawiedliwość wymierzyć, zamiast, jakby był powinien, zdać wszystko na rozsądek szanownego stryja dobrodzieja i żądać pomocy od jego władzy, która tak jest wszechmocną. Doprawdy obawiam się, aby jakiego głupstwa nie zrobił. Chciałem go upamiętać, uspokoić, ale słuchać nawet mnie nie chciał. Obowiązek zatem nakazywał mi zawiadomić o wszystkiém szanownego stryja dobrodzieja, jako głowę rodziny, filar naszego rodu...
— Dlaczegóż dziś dopiéro mówisz mi o tém, nie mogłżeś przyjść wcześniéj?
— Prawda, żem głupstwo zrobił, ale, bo widzi stryj dobrodziéj, sadziłem że ta sprawa jakoś się załagodzi, że ten mnich opamięta się w końcu, albo, że wyruszy gdzieś na wędrówkę, jak-to zwykle bywa z temi kapucynami, co to dziś tu, jutro tam, gdyby zaś tak się było stało, gdyby go dokąd posłali, to już wszystko byłoby skończone. Ale...
— Ale, do mnie teraz należy tę rzecz naprawić.
— Właśnie i ja tak myślałem. Powiedziałem sobie: nasz stryj dobrodziéj, dzięki niepospolitemu swemu rozumowi, dzięki swéj wielkiéj władzy potrafi zapobiedz jakiéjś awanturze, a jednocześnie ocalić dobre imię Rodriga, które przecież jest i jego imieniem. Choć ten mnich ciągle prawi o sznurku św. Franciszka, ale widocznie o tém zapomniał, że ów sznurek nie tylko tym służy, którzy się nim przepasują i, że w razie potrzeby... toż stryj dobrodziéj posiada tak wielkie wpływy... ma tyle rozmaitych sposobów, o których ja nie mogę miéć nawet pojęcia. Wiem naprzykład, że ojciec prowincyał przejęty jest dlań najgłębszym szacunkiem, i że jeżeli tylko stryj dobrodziéj osądzi, iż w danym razie najlepszym środkiem dla umorzenia całéj téj sprawy, byłoby wyprawienie mnicha gdzieś w dalekie kraje, to ojciec prowincyał nie omieszka...
— Co mam zrobić, jak postąpić, to już do mnie należy; rad waćpana nie potrzebuję — przerwał mu, z pewném niezadowoleniem, stryj hrabia.
— Ach to prawda! — zawołał Attilio, kiwając głową i zdobiąc twarz w uśmiech politowania nad samym sobą. — Czyż-to mnie przystało dawać rady takiemu człowiekowi, jak szanowny stryj dobrodziéj! ale bo to ta obawa o dobre imię, o honor naszego rodu tak mię dręczy niewypowiedzianie, że doprawdy sam nie wiem nieraz, co mówię. Oprócz tego i to mię jeszcze niepokoi — dodał, zamyślając się niby głęboko — niepokoi mię, czy czasem nie zaszkodziłem Rodrigowi w oczach szanownego stryja dobrodzieja? Nigdybym sobie nie mógł darować, gdyby w skutek tego, com przed chwilą powiedział, stryj dobrodziéj mógł go posądzić o brak zaufania, o brak uległości, któremi tak ja, jak i on, jesteśmy dlań w równym stopniu przejęci. Niech szanowny stryj dobrodziéj wierzy, że przyczyna, dla któréj...
— E! dałbyś już pokój, nie masz potrzeby bronić go tak bardzo, wiem, że jesteście przyjaciółmi i że ta przyjaźń wówczas dopiéro się skończy, kiedy nareszcie jeden z was przyjdzie do rozumu. Urwisy! urwisy! zawsze coś nabroją, wiecznie jakiegoś piwa nawarzą, a potém ja muszę ich z biedy wyciągać. Ot, gotów byłbym prawie powiedziéć, że wy, że wy dwaj, przyczyniacie mi więcéj kłopotu, niż... — tu sapnął jeszcze mocniéj, jak dotychczas — niż wszystkie te utrapione sprawy Stanu.
Attilio jeszcze czas jakiś u stryja pozostał, przepraszając go, prawiąc mu różne pochlebstwa, obiecując, w imieniu swojém i Rodriga, oględniejsze nadal postępowanie i na ostatku, wysłuchawszy owego niezbędnego: — Miejcie rozum chłopcy — formuły, którą stryj hrabia żegnał zawsze swoich siostrzanów, wyszedł z lekkiém sercem i z rozjaśnioną twarzą.


ROZDZIAŁ XIX.

Gdyby ktoś, widząc na polu źle uprawném jakieś zielsko, naprzykład wielki krzak końskiego szczawiu, chciał się dowiedziéć czy wyrosło ono z nasienia dojrzałego na téj saméj niwie, czy też przez wiatr tu zaniesionego, nigdyby z pewnością nie mógł rozstrzygnąć tego pytania. Otóż, nie mniéj trudno byłoby dla nas orzec, czy stryj hrabia z własnego natchnienia, czy téż w skutek rady, za którą tak zgromił siostrzana, umyślił użyć osoby ojca prowincyała za narzędzie do przecięcia owego zagmatwanego węzła. To tylko pewna, że Attilio nie bez celu myśl mu tę podsunął, a chociaż zgóry mógł już przewidziéć, że tak otwartego doradzania nie ścierpł duma i zarozumiałość stryja hrabiego i że za to spotka go jakiś niezbyt grzeczny komplement, nie mniéj jednak postanowił nakierować go na tę drogę, która mu się najwłaściwszą wydawała. Z innéj znów strony, owo postanowienie hrabiego stryja było tak zgodne z jego usposobieniem, tak zdawało się wypływać z samychże okoliczności, iż możemy być prawie pewni, że i bez niczyjéj pomocy powstałoby ono w jego głowie. Ze względu na owę władzę, do któréj już doszedł, było-to dlań rzeczą niezmiernéj wagi, aby teraz w téj walce, niestety tak otwartéj, nie przegrał siostrzeniec, aby nie cierpiała na tém sława jego rodu. Gdyby Rodrigo sam się z mnichem rozprawił, byłoby to lekarstwem gorszém od saméj choroby; ileżby to przykrości, ile nieprzewidzianych zawikłań pociągnęło za sobą; cały kraj by się o tém dowiedział! Bądźco-bądź, trzeba temu przeszkodzić i to zaraz, nie tracąc czasu. Rozkazać mu, aby natychmiast swój zameczek opuścił; kto wié, czy usłucha, a zresztą, gdyby nawet i uległ woli stryja, czyżby to nie wyglądało na cofanie się? czyżby każdy nie miał prawa powiedziéć, że ród, tak znakomity, czuje się słabym wobec klasztoru? Groźby, siła zbrojna, prawo, wszystko to nie mogło zastraszyć przeciwnika w habicie, wszystko to żadnéj siły nie miało; duchowieństwo było zupełnie wyjęte z pod władzy świeckiéj, a nie tylko ono samo, lecz także i miejsca przez nie zamieszkałe; o czém zresztą musi wiedziéć każdy, bo i ten nawet, kto oprócz naszéj opowieści nic innego w tym przedmiocie nie czytał. Jedynym więc orężem na takiego przeciwnika mogło być staranie się o jego usunięcie, a któż potrafiłby w tym razie skuteczniéj dopomódz, jeżeli nie ojciec prowincyał, który miał prawo przenosić swoich kapucynów z miejsca na miejsce.
Stryj hrabia i ojciec prowincyał znali się oddawna, wprawdzie rzadko się widywali, lecz przy każdém spotkaniu okazywali sobie wiele przyjaźni i w kwiecistych przemowach zapewniali się wzajemnie o gotowości do usług. Bo, jak to wie każdy, przyjemniéj jest nieraz miéć do czynienia ze zwierzchnikiem, niż z jednym z jego podwładnych, gdyż zwierzchnik odrazu spostrzega sto kombinacyj, sto następstw, sto przeszkód do zwalczenia, sto interesów do ocalenia, sto celów do osiągnięcia i dlatego sto razy jest skłonniejszy do ugody i do ustępstw, niż jego podwładny, który nic innego, oprócz swej osobistéj sprawy, nie widzi, w nic nie wierzy, oprócz swych przekonań, nic nie chce poświęcić, w niczém ustąpić; słowem dba tylko o siebie. Stąd więc przyjazne stosunki obu dostojników.
Namyśliwszy się należycie, stryj hrabia zaprosił pewnego dnia na obiad ojca prowincjała. a także i kilku innych gości, których tu, nie bez celu, zgromadził. Ojciec prowincyał zastał już parę osób, spokrewnionych z gospodarzem, których samo nazwisko za wszelki tytuł starczyło, i które, dzięki swej okazałéj postawie, dzięki wrodzonéj pewności siebie, dzięki owéj sztuce mówienia o rzeczach wyższéj nawet wagi tak, jakby były jakąś błahostką, wywierały na umysły otaczających, może nawet nie starając się o to, jakieś dziwne wrażenie potęgi i władzy. Obok tych zaś dostojników było i kilka figur podrzędniejszych, których do osoby stryja hrabiego i jego rodu wiązał interes, których los w jego ręku spoczywał i które, w skutek tego, od chwili pojawienia się wazy na stole, aż do sprzątnięcia deseru, ciągle tylko jeden powtarzały wyraz: tak; a wypowiadały go nie tylko ustami, lecz i oczyma, uśmiechem, ukłonem i całą postawą. Doprawdy, nie jeden, patrząc na tych ludzi, mógłby już przy końcu obiadu zapomnień, że na świecie istnieje wyraz: nie.
U stołu, gospodarz sprowadził wkrótce rozmowę na ulubiony swój przedmiot, to jest na swą wycieczkę do Madrytu. Do Rzymu wiele dróg prowadzi, do Madrytu tylko jedna. Opowiadał wiele o dworze, o księciu hrabi, o ministrach, o rodzinie gubernatora, o walkach byków, które mógł wybornie opisać, bo przyglądał się im z miejsca przeznaczonego dla znakomitych gości, o Eskuryalu, którego najdalszy zakątek był mu znany doskonale, bo książę hrabia kazał swemu służącemu oprowadzać go po całym pałacu. Przez pewien czas wszyscy słuchali go w milczeniu, wszyscy mieli nań oczy zwrócone, następnie wszczęły się inne rozmowy; stryj hrabia jednak mówić nie przestał, i zwracając się do siedzącego obok ojca prowincyała, przyciszonym głosem poufnie zaczął mu opowiadać tysiące innych, nie mniéj ciekawych rzeczy, a szło mu to tém gładziéj, że gość słuchał, słuchał i słuchał nie przerywając mu żadném słówkiem. Po niejakim czasie nadal inny kierunek rozmowie; od Madrytu przeszedł do dworów, od dworów do dygnitarzy, od dygnitarzy wreszcie do kardynała Barberini, który był kapucynem, a oprócz tego ni mniéj, ni więcej tylko rodzonym bratem, zasiadającego podówczas na stolicy apostolskiej papieża Urbana VIII. Teraz już ojciec prowincyał uczuł potrzebę mówienia, a stryj hrabia musiał mu pozwolić wygadać się trochę i sam na słuchacza się zamienił. Wkrótce obiad się skończył, wstano od stołu i gospodarz, zbliżając się do ojca prowincyała, prosił go, aby na chwilę przeszedł z nim do sąsiedniego pokoju.
Dwie powagi, dwie wielkości, dwie potęgi, dwie głowy siwizną przypruszone, a silne długoletniém doświadczeniem, stanęły teraz przed sobą. Wysoki dygnitarz ruchem ręki poprosił wielce wielebnego ojca prowincyała, aby chciał usiąść, następnie sam usiadł i tak mówić zaczął:
— Pomny na owę przyjaźń, którą już od tak dawna wzajemnie ku sobie żywimy, uznałem za stosowne pomówić z waszą wielebnością o pewnéj sprawie, która obu nas z dość bliska może obchodzić; życzyłbym sobie, aby się ona dała tak, na cztery oczy, między nami załatwić, bo w razie, gdyby miała wejść na inną drogę, mogłaby... I dlatego, otwarcie, bez dalszych wstępów, powiem, o co chodzi, a jak sądzę, porozumiemy się odrazu. Otóż, niech mi wasza wielebność powie z łaski swojéj, czy w klasztorze w Pescarenico jest jaki ojciec Krzysztof z ***?
— Tak — odrzekł zapytany.
— A teraz, niech mi wasza wielebność i to jeszcze raczy powiedziéć, czy ten zakonnik... czy ten ojciec Krzysztof... słowem, co-to za jeden? Nie znam go osobiście, choć znam tylu, tak godnych i zacnych ojców kapucynów, ludzi złotych, gorliwych, świątobliwych, mądrych, pełnych pokory chrześcijańskiéj, bo, trzeba wiedziéć, że od dzieciństwa dziwny mam jakiś pociąg do tego zakonu... Ale, w każdéj rodzinie cokolwiek liczniejszéj... w każdém zgromadzeniu, trafiają się zawsze niemal osobistości... głowy... A ten ojciec Krzysztof, jak to wiem z pewnego źródła, jest trochę... jest pod pewnym względem... ma w sobie niespokojnego ducha... lubi sprzeczki i zwady, słowem, nie posiada całéj owéj roztropności, pokory, przezorności... Sądzę, że z jego powodu, wasza wielebność, nieraz już i niemało miewała kłopotów.
— Rozumiem, do czego to zmierza — pomyślał sobie tymczasem ojciec prowincyał: — musiał go ktoś prosić... musiał przyrzec.., ale, moja w tém wina. Wiedziałem przecie, że ojciec Krzysztof, to taki człowiek, którego trzeba ciągle z miejsca na miejsce, z kazalnicy na kazalnicę przenosić, a ja pozwoliłem mu tak długo zasiedzieć się w jednym klasztorze, a do tego jeszcze na wsi!
— O! naprawdę — odrzekł — jakże mi przykro, że wasza ekscelencya jest tak źle uprzedzoną względem ojca Krzysztofa, bo o ile mi wiadomo, jest-to zakonnik ze wszechmiar najgodniejszy i nie tylko w klasztorze, ale i w świecie ma wielkie poważanie.
— Pojmuję wybornie, rozumiem, że wielebny ojciec musi... Jednak, jednak, jako prawdziwy przyjaciel, uważam za stosowne zawiadomić go o pewnéj sprawie, o któréj, jak sądzę, trzeba nawet, aby wiedział. W razie zaś, gdyby ta sprawa już była mu znaną, to ograniczę się tylko do przedstawienia mu pewnych następstw... nie mówię koniecznych, ale możliwych. Otóż ten ojciec Krzysztof, jak-to nam z dobrego źródła wiadomo, otaczał wyłączną jakąś opieką pewnego człowieka z tamtéj okolicy, człowieka... wasza wielebność zapewne musiała coś o nim słyszéć; tego, co to w samym środku miasta umknął z rąk sprawiedliwości po dopuszczeniu się w owym strasznym dniu Ś-go Marcina, rzeczy... ale to rzeczy... słowem Lorenzo Tramaglino!
— Aj, aj! — pomyślał ojciec prowincyał i rzekł: — Pierwszy raz o tém słyszę, ale wasza ekscelencya wie przecież, że jedną z powinności naszego zakonu jest właśnie szukanie przestępców w celu nawracania ich na drogę...
— Wszystko to bardzo piękne, lecz opiekowanie się przestępcami takiego rodzaju!... Są-to rzeczy drażliwe, sprawy nie koniecznie... — Tu, zamiast wydąć policzki i sapnąć swoim zwyczajem, zacisnął usta i wciągnął w siebie tyle powietrza, ile go zwykle wypuszczał przy każdém sapnięciu. Po chwili zaś powiedział: — sądziłem więc, że będzie nie od rzeczy uprzedzić o tém waszę wielebność na wypadek... gdyby naprzykład jego ekscelencya... gdyby to miało dojść do Rzymu — kto wie... a z Rzymu znów nadeszło jakieś...
— Niezmiernie jestem obowiązany waszéj ekscelencyi za to ostrzeżenie, jednak zgóry już mogę przewidziéć, że po dokładném zbadaniu całéj téj sprawy okaże się niezawodnie, że jeżeli ojciec Krzysztof i miał nawet jakieś stosunki z człowiekiem, o którym mówiła wasza ekscelencya, to chyba dlatego tylko, aby go na drogę prawdy nawrócić. Znam dobrze ojca Krzysztofa.
— Wasza wielebność musi zapewne wiedziéć lepiéj ode mnie, co to za ptaszek był za młodu z tego ojca Krzysztofa i jak broił, zanim przywdział duchowną sukienkę.
— Tak, panie hrabio, ale właśnie zaszczyt to tylko przynosi téj naszéj sukience, że nawet człowieka, który tak ciężko zawinił, który w święcie tak smutną pamięć po sobie zostawił, ona potrafiła zmienić zupełnie. A od czasu, gdy ojciec Krzysztof ją nosi...
— Tak, wszystko to być może, to jest chciałbym temu wierzyć, szczerze mówię, że chciałbym temu wierzyć, ale przecież przysłowie powiada: natura wilka ciągnie do lasu, a ja mam pewne wskazówki, pewne dowody...
— Jeżeli wasza ekscelencya wié napewno — rzekł ojciec prowincyał — że ten zakonnik jakiś błąd popełnił (boć przecież wszyscy jesteśmy ułomni), w takim razie niemałą mi łaskę wyświadczy, zawiadamiając mię o tém.
— Skoro tak, powiem więc otwarcie, że oprócz tego tak dziwnego, tak jawnego opiekowania się tym... tym łotrem, o którym już mówiłem, istnieje inna jeszcze bardzo przykra okoliczność, nie przemawiająca bynajmniéj na korzyść owego zakonnika. Ten sam ojciec Krzysztof od pewnego czasu upatrzył coś do mego siostrzana don Rodriga *** i dokucza mu na rozmaite, sposoby.
— O! czyż-to być może? Ach jakże mi to przykro, jak przykro, jak przykro!
— Mój siostrzeniec, chłopak młody, żywy, wié dobrze, kim jest i co mu się należy, nie przywykł więc do znoszenia...
— To rzecz niesłychana! Bezzwłocznie zajmę się tą sprawą, muszę ją zbadać należycie. Ale, jak-to już mówiłem waszéj ekscelencyi, a mówię przecież z osobą, której niepospolity rozum i znajomość świata aż nadto są znane; wszyscy jesteśmy ułomni i słabi, każdy z nas może zbłądzić... tak zakonnik, jako téż i człowiek świecki, otóż, jeżeli się okaże, że ojciec Krzysztof zawinił...
— Widzi wasza wielebność, byłbym tego zdania, że cała ta sprawa, jakto powiedziałem przed chwilą, powinna się skończyć tu pomiędzy nami dwoma, załatwić się natychmiast, rozstrzygnąć w cztery oczy, bo... nadawanie jéj rozgłosu... może wyjść na gorsze. Wasza wielebność wié przecież, jakto bywa nieraz, że lada drobnostka rośnie... rośnie... rośnie... Chcąc zbadać tę sprawę do gruntu, to albo się nigdy tego nie dokaże, albo powstanie stąd sto innych zawikłań. Przerwać ją zatém, umorzyć, wielebny ojcze, tak, tylko przerwać i umorzyć. Mój siostrzeniec jest młody, a ten zakonnik, z tego com słyszał, zachował jeszcze całą energię, wszystkie... wszystkie skłonności młodzieńczego wieku; do nas więc należy, do nas, których wiek sędziwy... niestety, ten wiek sędziwy!... wszak prawda, ojcze wielebny...
Gdybyż to kto mógł go widziéć wówczas! Było-to coś, jak kiedy na scenie, w najbardziéj patetyczném miejscu opery, naraz przez pomyłkę usuną przedwcześnie jakąś dekoracyę i przed oczyma widzów zjawia się śpiewak, który, zapomniawszy w téj chwili o całéj publiczności, śmieje się i rozmawia sobie w najlepsze z którym ze swych towarzyszów. Wyraz twarzy, cała postać, głos stryja hrabiego w chwili, gdy wymawiał owo; niestety! wszystko w nim było prawdziwe; znikł dyplomata, pozostał tylko człowiek, któremu naprawdę strasznie ciężył jego wiek sędziwy. Nie opłakiwał on jednak ani uciech młodości, ani wszystkiego tego, co jéj urok stanowi; dla niego były to fraszki dzieciństwa! Jego smutek wypływał z przyczyn daleko ważniejszych: miał on widoki na pewną posadę, wyniesienie się na którą okryłoby go jeszcze większą świetnością; lecz posada ta była dotychczas zajęta przez kogo innego, więc nieborak dręczył się niepomału obawą, czy mianowanie go na nią nie przyjdzie po niewczasie. Możemy być pewni, iż gdyby tylko dostał owę posadę, nie dbałby już wcale o swój wiek podeszły, niczegoby więcéj nie żądał i umarłby spokojny (o czém zresztą zapewnia każdy przed osiągnięciem jakiegoś upragnionego celu). Ale, wracajmy już do rozmowy, od któréj odbiegliśmy tak daleko.
— Do nas więc należy — ciągnął daléj hrabia — czuwać nad młodemi i naprawiać ich błędy. Na szczęście czas jeszcze po temu; rzecz ta nie stała się głośną, wszystko da się jeszcze naprawić, trzeba tylko słomę od ognia odsunąć. Nieraz przecie bywa, że człowiek, który na jedném stanowisku tylko szkodę przynosi, przeniesiony na inne, staje się bardzo nawet pożytecznym. Wasza wielebność potrafi niezawodnie wynaléść jakieś odpowiednie miejsce dla tego zakonnika, gdyż i ta pewna okoliczność mogłaby dać powód do podejrzeń... zwrócić uwagę... gorzéj byłoby, gdyby przyszedł rozkaz wysłania gdzieś ojca Krzysztofa; tak zaś posyłając go do jakiéjś dalszéj miejscowości, odrazu przecinamy obie te drażliwe sprawy; wszystko się samo przez się naprawia, a właściwie nawet nic nie wymaga naprawy, bo się nic nie popsuło.
Już od samego początku rozmowy, ojciec prowincyał przewidział to zakończenie. — No tak — myślał sobie — wiedziałem, że mi to zaśpiewasz, to zwykła piosnka! Skoro jaki biedny kapucyn nie przypada wam do smaku, skoro choć jeden tylko z was coś do niego upatrzy, zaraz, nie pytając wcale o to, czy winien, czy nie winien, wymagacie, aby go ojciec prowincyał usunął wam z drogi.
A gdy hrabia umilkł i potężném sapnięciem zapieczętował swą mowę, ojciec prowincyał ozwał się w te słowa:
— Rozumiem wybornie, co pan hrabia chce przez to powiedziéć, ale, przed zrobieniem tak stanowczego kroku...
— To jest, właściwie, jest-to krok... i... i nie jest-to krok; bo, ojcze mój wielebny, przecież to rzecz zwyczajna, rzecz prosta, a jeżeli teraz nie skorzystamy z tego sposobu, i to zaraz, bezzwłocznie, to grozi nam tysiące kłopotów, tysiące bardzo przykrych następstw. Mój siestrzan mógłby... no, wprawdzie jabym tego nie dopuścił... ale, kto wié, jakieś głupstwo... w uniesieniu... Zresztą rzeczy zaszły już tak daleko, że jeżeli natychmiast, jak to mówią, jedném cięciem nie zadamy całéj téj sprawie ostatecznego ciosu, niepodobna, aby nadal pozostała ukrytą. Wszyscy się o niéj dowiedzą, a wówczas nie tylko już mój siostrzeniec... Wiele osób będzie musiało wziąć w tém czynny udział. Nie jednego to dotknie... Tak, tak, ojcze wielebny, wiele osób... boć przecie to jeden ród, jedno nazwisko, przytém mamy tak liczną koligacyą...
— I tak znakomitą.
— Więc, ojciec wielebny sam łatwo zrozumie... wszystko-to są ludzie dbali o honor rodu, a do tego ludzie, którzy na tym świecie... także coś znaczą. Sprawa taka stałaby się osobistą sprawą ich wszystkich; a wówczas... nawet ten, kto jest miłośnikiem pokoju... Ryłoby to dla mnie niewymowną przykrością, gdybym musiał.. gdybym się znalazł... ja, który zawsze tak wielki pociąg czułem do zakonu ojców kapucynów!... Dla was, ludzi świętych, dających tak budujący przykład całemu światu, potrzeba spokoju, abyście mogli spełniać wasze wzniosłe posłannictwo, potrzeba zgody, miłości. Czyż nie lepiéj więc nikogo sobie nie narażać? Czyż nie lepiéj pozostać w zgodzie z temi, którzy... A zresztą i zakonnicy mają przecież dużo krewnych... te więc brzydkie zwady, byle raz wyszły na jaw, to się tak rozszerzą... rozrosną... pół świata ogarną. Ta, na tém mojém stanowisku jestem obowiązany zachowywać pewne decorum... Tego ekscelencja... sami moi panowie koledzy w Radzie... wszystko słowem... témbardziéj, że ta pierwsza okoliczność, to opiekowanie się... Wasza wielebność wie przecie, jak to patrzą na takie rzeczy.
— Wprawdzie — rzekł ojciec prowincyał — nasz ojciec Krzysztof jest niepospolitym kaznodzieją i myślałem nawet już o tém... Ale, żeby tak odrazu... teraz, w takich okolicznościach, mogłoby to jakoś niby na karę zakrawać, a kara, przed należytém zbadaniem winy...
— Nie kara, ojcze wielebny, żadna kara, tylko zapobieżenie złemu, środek zaradzczy dla uniknięcia następstw... które mogłyby... no, przecie rozumiemy się dobrze.
— Rozumiemy się, panie hrabio, dla nas to rzecz jasna, ale, czy ją inni potrafią zrozumiéć? Skoro już pan hrabia o wszystkiém się dowiedział, oczywiście więc, że i w okolicy także o tém coś wiedzą. Przecie wszędzie, na całym świecie, nie brak ludzi złjé woli, podżegaczy, wichrzycieli, albo przynajmniéj takich, którym widok zatargów pomiędzy szlachtą, a zakonem, sprawia dziwną przyjemność; śledzą, robią wnioski, w plotki się bawią... A każdemu przecie honor miły; a ja, jako zwierzchnik (niegodny wprawdzie tak wielkiego zaszczytu), mam obowiązek... Suknia, którą noszę... to nie moja własność... to klejnot powierzony mojéj pieczy... będę musiał kiedyś zdać rachunek... Siostrzeniec pana hrabiego, który, jak to mi powiedział przed chwilą pan hrabia, jest tak rozdrażniony, czy też obrażony, mógłby uważać wysłanie ojca Krzysztofa za ustępstwo... za zadosyćuczynienie... za ukaranie zakonnika, który się poważył... mógłby, nie powiem, szczycić się tmé, chwalić, ale...
— Ależ, ojcze wielebny, skąd takie przypuszczenia? Wprawdzie mego siostrzana świat poważa i ceni... tak, jak na to zasługuje ze względu na swój ród, na swoję osobę, lecz ja, ja patrzę nań, jak na dzieciaka, musi się słuchać we wszystkiém i teraz, ręczę, że zrobi ni mniéj ni więcéj, tylko to, co mu każę. A zresztą, zresztą i pocóżby mój siostrzeniec miał o wszystkiém tém wiedziéć? Czy to koniecznie musimy zdawać rachunek z naszych czynności? Rzecz tę załatwiamy we cztery oczy, po przyjacielsku, niech więc pomiędzy nami zostanie. Wasza wielebność może być pewną... przecie umiem milczéć. — I sapnął. — A co do gawęd w okolicy... ostatecznie, cóż mogą powiedziéć? Że tak znakomity kaznodzieja opuszcza klasztor, aby przenieść się w jakąś dalszą okolicę i tam kazać, toć przecie rzecz zwyczajna! A i to jeszcze trzeba miéć na względzie, że my, którzy widzimy... przewidujemy.. — my, do których należy... my nie powinniśmy dbać o jakieś tam plotki.
— Jednak lepiéj byłoby je uprzedzić, i dlatego, gdyby siostrzeniec pana hrabiego, przy téj sposobności okazał... dał jakiś dowód przyjaźni, poważania... nie mówię dla mnie, ale dla naszego zgromadzenia...
— Słusznie, słusznie, wielebny ojcze, jednak i to nawet zbyteczne; wiem, że mój siostrzeniec z otwartemi rękami przyjmuje u siebie ojców kapucynów, że przyjmuje ich tak, jak na to zasługują; serce mu to dyktuje, cała nasza rodzina dziwnie miłuje ten zakon, jest to coś wrodzonego, a zresztą wié przecież, że przez to sprawia mi najżywszą uciechę. Jednak, w tym wypadku... coś nadzwyczajnego... tak, to słusznie. Już ja to biorę na siebie, ojcze mój wielebny, ja rozkażę Rodrigowi... to jest, ostrożnie myśl mu podsunę dlatego, aby nie odgadł, co tu uradziliśmy pomiędzy sobą, bo i to także trzeba mieć na względzie, że nie dobrze jest przylepiać plaster tam, gdzie wcale nie ma rany. A co do tego, cośmy tu postanowili, to im prędzéj się stanie, tém lepiéj, a gdyby się dało wysłać tego ojca Krzysztofa gdzieś, gdzieś... o ile można najdaléj... aby mu odjąć wszelką sposobność...
— Właśnie z Rimini proszą mię o dobrego kaznodzieję, i kto wié, czybym nawet, bez tych wszystkich powodów, o których mówił mi pan hrabia, nie uznał za stosowne...
— Jak-że to się wybornie złożyło, jak w porę! Więc kiedyż?...
— Ha, skoro już raz ma się to stać, niech się zatém stanie jak najprędzéj.
— Jak najprędzéj, jak najprędzéj, tak, tak, ojcze mój wielebny, lepiéj wcześniéj, niż późniéj. A — rzekł następnie, wstając — jeżeli mogę czém służyć tak ja, jakotéż i cała nasza rodzina, szanownym ojcom kapucynom, to...
— Aż nadto dobrze znaną nam jest łaskawość pana hrabiego, również jak i całéj jego rodziny; tyle już razy doświadczyliśmy jego dobroci — powiada ojciec prowincyał, wstając równie i idąc ku drzwiom w ślad za tym, który odniósł nad nim tak zupełne zwycięstwo.
— Zagasiliśmy iskierkę — rzekł hrabia, zatrzymując się na chwilę przede drzwiami: — iskierkę, ojcze wielebny, która mogła wzniecić wielki pożar. Tak to pomiędzy dobremi przyjaciółmi, w kilku słowach załatwiają się najtrudniejsze nawet sprawy!
Następnie drzwi otworzył, zmusił ojca prowincyała, aby pierwszy przestąpił prug i obaj przyłączyli się do reszty towarzystwa.
Wielkiemi były; dyplomacya, sztuka, wymowa i praca, za pomocą których pan hrabia zdążał do jakiegoś celu, ale wielkiemi téż i rzeczy, które w ten sposób osiągał. W skutek owéj rozmowy, naprzykład, ktorąśmy tu przytoczyli, dokazał tego, że ojciec Krzysztof na piechotę odbył przechadzkę z Pescarenico do Rimini, co naprawdę było przechadzką nielada!
Pewnego wieczora przybywa do Pescarenico kapucyn z Medyolanu i wręcza ojcu gwardyanowi wielką, zapieczętowaną kopertę. W kopercie téj zawiera się rozkaz na piśmie, nakazujący ojcu Krzysztofowi udanie się do Rimini dla kazania tam na nabożeństwie pasyjném w czasie wielkiego postu; oprócz tego zaś list do ojca gwardyana, w którym, jego przewielebność ojciec prowincyał wyraża swą wolę, aby zakonnik, naznaczony do Rimini, natychmiast w drogę wyruszył, zaniechawszy wszelkich spraw, które może miéć tu w okolicy, nie usiłując nawet listownie znosić się z kimkolwiekbądź z tutejszych mieszkańców; i mając za towarzysza podróży oddawcę tego pisma. Z wieczora, ojciec gwardyan nikomu ani słowa nie rzekł o téj sprawie, lecz następnego poranku przywołał ojca Krzysztofa, i w obecności kilku innych zakonników, dał mu ów rozkaz do przeczytania, kazał zabrać koszałkę, kij, pas i tuwalnię, i zaraz ruszać w drogę.
Każdy łatwo zrozumie, co to za straszny cios musiał być dla ojca Krzysztofa. Natychmiast przyszli mu na myśl: Renzo, Łucya, Agnieszka i w duchu, że tak powiem, zawołał: — O Boże! cóż poczną ci biedacy, gdy mnie tu nie będzie! — Lecz zaraz podniósł oczy do nieba, obwinił siebie o brak ufności w miłosierdzie boże o to, że śmiał uważać siebie za szczególne narzędzie jego łaski i skrzyżowawszy ręce na piersiach na znak posłuszeństwa, pochylił głowę przed ojcem gwardyanem. Ten wziął go wówczas na stronę i zawiadomił o woli ojca prowincyała, starając się wszakże nadać jéj znaczenie nie rozkazu, lecz rady. Ojciec Krzysztof wrócił do swéj celi, wziął koszałkę, włożył do niej brewiarz, rozpamiętywanie i modlitwy na post wielki i chléb przebaczenia, z którym nigdy się nie rozstawał, potém opasał się pasem skórzanym, pożegnał wszystkich zakonników, którzy się w téj chwili znajdowali w klasztorze, na ostatku poszedł do ojca gwardyana, aby go prosić o błogosławieństwo, otrzymał je i wraz ze swym towarzyszem podążył tam, dokąd mu iść kazano.
Powiedzieliśmy już, że don Rodrigo, pragnący teraz bardziéj, niż kiedy, urzeczywistnić swe chwalebne zamiary, umyślił prosić o pomoc pewnego strasznego człowieka. Ani imię, ani nazwisko, ani tytuł tego człowieka nie są nam znane; nawet żadnych wniosków o tém wszystkiém robić nie możemy, co jest rzeczą ten; dziwniejszą, iż w niejednéj książce ówczesnej (mówię o książkach drukowanych) znajdujemy o nim wzmiankę. Że człowiek, występujący w naszej opowieści, i ten, o którym mówią owe książki, jest jedną i tąż samą osobą, o tém wątpić niepodobna; świadczy za tém zgodność przytaczanych o nim faktów, lecz imienia jego nigdzie znaléść nie możemy, każdy z pisarzy omija je, obchodzi zdaleka, zdawałoby się niemal, że się obawia, aby nie spaliło pióra i ręki tego, kto poważyłby się je nakreślić. Franciszek Rivola, w swym żywocie Fryderyka Borromeusza, będąc zmuszonym mówić o tym człowieku, nazywa go tylko: — panem, o tyle wspaniałym przez swój ród znakomity, o ile wszechwładnym przez swe skarby niezliczone. Jozef Ripamonti, który w piątéj księdze, w piątéj dekadzie swéj Storia Patria, czyni o nim wzmiankę nieco obszerniejszą, nazywa go raz: „ten“ to znowu „ów“, „ta osoba“, „ten człowiek“. — „Opowiem — powiada on swą uroczą łaciną, którą my tu tłumaczymy jak możemy — przygody pewnego człowieka, który, pomimo, iż należał do najpierwszych osób w mieście, obrał sobie wieś na stały pobyt i zamieszkawszy w zamku, położonym na saméj granicy, zapewnił sobie, straszliwemi zbrodniami, panowanie nad całą okolicą, stał się w niéj samowładnym panem i nie dbając o sądy, sędziów, lub o jakąbadź władzę, wiódł życie zupełnie niezależne. Gromadził dokoła siebie zbiegów i najgorszych przestępców, był przez pewien czas wygnany z kraju, lecz niedługo bawił na owém wygnaniu i wrócił do swego zamku“. — W dalszym ciągu opowieści przytoczymy jeszcze kilka innych ustępów z tego pisarza, a to dla wyjaśnienia, lub potwierdzenia słów nieznanego autora naszego rękopismu, do którego tymczasem wracamy.
Czynić to wszystko, co było zakazane przez prawo lub wzbronione przez inną jaką władzę, być wyrocznią w cudzych sprawach, bez żadnych innych powodów, oprócz żądzy przewodzenia i rozkazywania; być postrachem dla tych nawet, którzy się nikogo nie bali: oto były główne rysy życia tego człowieka. Jeszcze w dzieciństwie, na widok tylu nadużyć, tylu gwałtów, tyłu zbrodni, na widok tylu ciemiężców, którzy w złem starali się jeden drugiego prześcignąć, uczuwał on jakiś gniew pełen niecierpliwéj zawiści. Następnie, skoro dorósł i w mieście zamieszkał, nie opuszczał żadnéj sposobności, a nawet sam wynajdywał takowe, aby wszczynać zwady z ludźmi, którzy dopuszczali się najgorszych nadużyć i mieli największą władzę; starał się ich plany krzyżować i w niwecz obracać, aby wypróbować swe siły, upokorzyć ich, lub zmusić do starania się o pozyskanie jego przyjaźni. Mało było takich, którzyby bogactwem i liczbą sług dorównać mu mogli, wszystkich zaś przewyższał odwagą i siłą woli; to téż wkrótce przywiódł jednych do zaniechania wszelkiéj myśli o współzawodniczeniu z nim, innych pokonał, a jeszcze innych pozyskał sobie i zrobił z nich przyjaciół pokornych i uniżonych, bo takich tylko lubił i potrzebował; równych sobie, nieścierpiałby nigdy. Jednak ta jego wyższość nad przyjaciółmi była tylko pozorną, gdyż w istocie on był najpierwszym ich sługą; każdy z nich, dla osiągnięcia swych celów i przedsięwzięć, uciekał się do jego potężnéj pomocy i każdy ją zawsze otrzymywał, gdyż odmówienie téjże pociągnęłoby za sobą osłabienie wiary w jego siłę, byłoby zrzeczeniem się dowództwa. Wkrótce jednakże, wszystko to, czego się dopuszczał dla dopięcia własnych celów i dla popierania przedsięwzięć innych, sprawiło, że został nań wydany wyrok banicyi i ani jego świetny ród, ani koligacye, ani przyjaciele, ani nawet bezprzykładna zuchwałość, z którą stawiał czoło wszelkim prawom boskim i ludzkim, jakotéż i najbardziéj potężnym wrogom, nie zdołały go obronić: musiał kraj opuścić. Sądzę, że wypada odnieść do owéj chwili jego żywota przygodę, wielce charakterystyczną, o której Ripamonti tak mówi: — „Kiedy już zmuszony był wynosić się z kraju, wstyd z tego powodu, chęć zachowania w tajemnicy owego wyroku, poszanowanie, które miał dla prawa, były następujące: przejechał przez miasto na koniu, przy odgłosie trąb i z wielką zgrają psów, a mijając trybunał, zatrzymał się i strażom, które tam stały na warcie, kazał powiedziéć gubernatorowi w swojém imieniu tysiące obelg.“
Na wygnaniu nie zerwał stosunków z dawnemi przyjaciółmi, którzy, tłómacząc dosłownie z Ripamontiego. „pozostali złączeni z nim tajemną ligą narad okrutnych i rzeczy strasznych“. — Zdaje się nawet, iż wówczas zaczął się dopuszczać gorszych jeszcze zbrodni, zyskawszy sobie bardziéj potężnych sprzymierzeńców, o których ten sam dziejopis mówi pobieżnie tylko i z wielką tajemniczością: — „Nawet kilku zagranicznych książąt — powiada — nieraz nim się posługiwało dla spełnienia jakiegoś zabójstwa wielkiéj wagi, i często, zdaleka, przysyłało mu zbrojne posiłki, aby służyły pod jego rozkazami“.
Nareszcie (niewiadomo po jak długim przeciągu czasu) czy-to w skutek cofnięcia wyroku banicyi, który mógł nastąpić dzięki jakimś wpływom potężnym, czy w skutek zuchwałości tego człowieka, która mu za wszelkie ułaskawienia starczyła, umyślił do kraju powrócić i istotnie tam wrócił; lecz już nie do Medyolanu, ale do swego zamku, położonego na saméj granicy Bergamo, prowincyi; która, jak to wie każdy, należała podówczas do rzeczypospolitéj weneckiéj. — „Ten zamek — mówi również Ripamonti — był jakby sklepem najstraszliwszych towarów: słudzy, skazani na stracenie, na głowy których wyznaczona była cena i których rzemiosłem było teraz ścinanie głów, kucharz, ani też kuchta nie byli także wolni od jakiéjś okropnéj zbrodni, nawet ręce dziecinne były we krwi ludzkiéj zbroczone“. — Oprócz tak pięknego otoczenia, miał jeszcze, jak zapewnia ten sam dziejopis, cały zastęp ludzi, nie mniéj godnych, rozsianych po całéj okolicy, i osadzonych w różnych miejscowościach dwu państw, na granicy których zamieszkał.
Wszyscy pankowie, bliżsi i dalsi, musieli wybierać pomiędzy przyjaźnią, a nieprzyjaźnią tego pana, który potęgą przewyższał ich wszystkich, lecz pierwsi, którzy spróbowali stawić mu opór, tak źle na tém wyszli, że nikt się już następnie nie chciał na coś podobnego odważyć. Nawet tym, którzy cicho siedzieli, nie wdając się w żadne zwady, niepodobna było utrzymać swéj niezależności wobec niego. Do jednego z takich panów przybywał naprzykład posłaniec od tego groźnego człowieka z rozkazem, aby takiéj a takiéj sprawy zaniechał, aby nie poszukiwał swéj należności na takim a takim dłużniku; trzeba było coś odpowiedziéć, wybierać pomiędzy: tak i nie. Kiedy z dwu stron zwaśnionych, jedna, składając mu hołd poddaństwa, sprawę swą w jego oddawała ręce, druga była zmuszoną, albo poddać się także jego sądowi, albo ogłosić się jego nieprzyjacielem; co było gorszém nawet, niż miéć suchoty w trzecim stopniu, jak mówiono podówczas. Wielu, postępując niesprawiedliwie, uciekało się doń po-to, aby w złém im dopomógł; inni, mający nawet słuszność za sobą, udawali się po-to, aby ich bronił przeciw napastnikom; a tak jedni, jakotéż i drudzy, stawali się najzupełniéj zależni od niego. Zdarzało się czasami, iż słaby, uciśniony i napastowany przez silnego, prosił go o pomóc, a on, stając w jego obronie, zmuszał napastnika do wynagrodzenia krzywd i przeproszenia słabego, lub, jeżeli silny uledz nie chciał, wszczynał z nim wojnę zaciętą, która się zawsze na tém kończyła, iż ciemięzca albo musiał kraj opuszczać, albo odpokutować nieposłuszeństwo w sposób jeszcze straszliwszy. I w takich to razach, owo imię okropne i znienawidzone bywało błogosławione przez chwilę, gdyż w owych czasach nie pewien takiéj sprawiedliwości, bez takiéj pomocy, takiéj obrony, nie można było oczekiwać ani od prawa, ani od ludzi prywatnych. Częściéj wszakże, a raczej zwykle, ta jego siła i władza, skierowane były do wspierania najstraszliwszych zbrodni, krwawéj zemsty i żądz najbardziéj szalonych. Lecz wszystkie te, tak rozliczne sposoby, objawiania swej potęgi, wywierały zawsze jeden i tenże sam skutek; przekonywały każdego o tém, jak wielką była jego moc, tak w złém, jakotéż i w dobrém, a wiadomo, że brak takiéj mocy, jest przeszkodą, o którą najsilniejsza nawet wola musi się rozbić. Sława zwykłego feudalnego pana nigdy prawie nie rozszerzała się po za obręb niewielkiéj przestrzeni kraju, w któréj bogactwem i siłą prześcigał innych, każda okolica miała swego tyrana (bo tak podówczas nazywano ich we Włoszech), a że wszyscy mniéj więcéj podobni byli do siebie, to téż nikt nie zajmował się dalszemi z nich, lecz temi tylko, którzy, że tak powiem, siedzieli mu na karku. Człowiek jednak, o którym teraz mówimy, oddawna już szeroko zasłynął po całym medyolańskim kraju, wszędzie lud opowiadał dzieje jego zbrodniczego życia, imię zaś jego było postrachem, było wyrazem jakiéjś mocy szatańskiéj, niezwalczonéj, bajecznéj. Podejrzenie, że wszędzie miał swych sprzymierzeńców, wszędzie zbójów najętych, gotowych wykonać każdy jego rozkaz, sprawiało, iż każdy miał go ciągle w pamięci. Wprawdzie były-to tylko podejrzenia, bo któżby się przyznał do tego, że jest jego narzędziem? Lecz każdy tyran mógł być jego przyjacielem, każdy łotr jego sługą, a sama ta niepewność wzmagała wiarę w potęgę owego człowieka, sama ta tajemniczość przejmowała grozą. Za każdym więc razem, gdy ukazywali się w jakiéjś okolicy brawi nieznani, stokroć szkaradniejsi, niż brawi zwyczajni; za każdym razem, gdy się spełniała jakaś zbrodnia, któréj sprawcy nie można było odgadnąć, wszyscy wymawiali po cichu imię tego, którego my, dzięki owéj dziwnéj, aby nie powiedzieć gorzéj, ostrożności naszych pisarzy, będziemy zmuszeni odtąd nazywać: Nienazwanym.
Zameczek don Rodriga był odległy zaledwie o siedem mil od siedziby Nienazwanego; to też don Rodrigo zostawszy panem i tyranem, musiał spostrzedz odrazu, że w tak bliskiém sąsiedztwie od takiego człowieka, niepodobna mu będzie sprawiać rządy u siebie bez narażenia go sobie, lub pozyskania jego względów. Dlatego oświadczył mu się z gotowością do usług i przyjaźń jego pozyskał w równym stopniu, ma się rozumiéć, jak i wszyscy inni. Oddał mu kilka usług (jakich, o tém milczy rękopism) i w zamian za nie otrzymał od Nienazwanego przyrzeczenie wywdzięczenia mu się tém samém i przyjścia z pomocą w potrzebie. Don Rodrigo jednakże ukrywał starannie tę przyjaźń, a gdy całkowicie ukryć jéj nie mógł, to się starał przynajmniéj zmniejszyć ją w oczach ludzkich i zataić podstawy, na których zawartą została. I on wprawdzie chciał być tyranem, ale nie tak dzikim, nie takim odludkiem; dla niego stan ten był raczéj środkiem, niż celem; chciał przebywać otwarcie w stolicy, używać wszystkich przyjemności, wygód i rozrywek świata, a dlatego musiał koniecznie zachować pewne pozory, pewne ostrożności; musiał dbać o względy swych krewnych, podtrzymywać stosunki z osobami, piastującemi wysokie urzędy, musiał zawsze miéć rękę na szali Temidy, aby, w razie potrzeby, przechylić ją na swoję stronę, nakazać milczenie, lub użyć jéj do skarcenia tych, którzy, zamiast siły zbrojnéj, siłą prawa walczyć z nim chcieli. Zażyłość więc, a raczéj liga, z takim człowiekiem, z takim otwartym wrogiem wszelkiéj władzy i prawa, gdyby się stała wiadomą, mogłaby mu bardzo zaszkodzić, zwłaszcza w oczach stryja. Dlatego ukrywał ją starannie, owa zaś odrobina, której ukryć nie mógł, dawała się łatwo wytłomaczyć bliskiém sąsiedztwem z człowiekiem, którego narazić sobie było tak niebezpiecznie, stosunkiem niezbędnym, koniecznym; to téż świat tak to w istocie i tłómaczył sobie, bo przecie każdy, którego obowiązkiem jest miéć pieczę nad innemi i zapobiegać nadużyciom, jeżeli nie może, lub nie chce tego wypełniać, pozwala do pewnego stopnia, aby każdy sam sobie radził, jak może, i chociaż niby nie zupełnie na to się zgadza, gotów jest jednak na wszystko patrzyć przez palce.
Pewnego poranku, don Rodrigo opuścił zameczek, udając się niby na polowanie; sam jechał konno, mały zaś orszak brawów, który mu towarzyszył, szedł piechotą: Grizo tuż przy panu, czterech innych za nim, w pewnéj odległości. Skierowali się w stronę zamku Nienazwanego.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


ROZDZIAŁ XX.

Zamek Nienazwanego górował ponad wąską ciemną doliną, wznosząc się na szczycie stromego wzgórza, które wybiega naprzód z pasma nagich, dzikich gór, i jest z niém złączone, czy też oddzielone od niego, bo doprawdy w tym razie nie wiem sam, jak byłoby właściwiéj powiedziéć, olbrzymim stosem głazów z tysiącem rozpadlin, jarów, przepaści, które następnie z obu stron opasują i samo to wzgórze. Przystępném jest ono tylko od strony doliny, tu, pochyłość, choć stroma, ale jest równa przynajmniéj, i pokryta u szczytu pastwiskami, nieco zaś niżej, jakotéż u samego dołu, polami, zdatnemi do jakiéj-takiéj uprawy, na których tu i ówdzie, widnieją chałupy. U jego podnóża, po kamienistém łożysku przebywa, stosownie do pór roku, to potok spieniony, to wąski strumyczek, który w owe czasy stanowił w tém miejscu obu państw granicę. Góry przeciwległe, tworzące, że tak powiem, drugą ścianę doliny, mają także u spodu i na bokach nieco pól uprawnych, wyżéj zaś są-to same już głazy i skały nieprzystępne i nagie, na których gdzieniegdzie tylko, w jakiéjś szczelinie, lub na jakimś wierzchołku, wyrasta nędzna krzewina.
Ze swego zamku, jak orzeł ze skrwawionego gniazda, straszny ów pan górował nad całą okolicą; nigdy nikogo nad sobą nie dostrzegł, bo nad niém było tylko niebo, a w tém niebie nie szukał nikogo. Dokoła widział groźne szczyty, pochyłości wzgórza, w głębi dolinę a na niéj chałupy i krzyżujące się drogi. Jedna z tych dróg, ta mianowicie, która cała w załomach i zakrętach wiodła do owej strasznéj siedziby, przedstawiała się patrzącemu na nią z góry, jakby wijąca się wstęga; pan téj okolicy z okien, ze strzelnic, mógł widziéć każdego kto się po niéj zbliżał ku niemu, mógł każdy krok jego śledzić, wziąć go za cel, położyć trupem.
I nie tylko jednego człowieka, lecz cały hufiec zbrojnych ludzi potrafiłby zniszczyć w ten sposób, dzięki swéj załodze brawów, którą miał przy swym boku, i potrafiłby ich zepchnąć na samo dno wąwozu, zanim-by noga, chociaż jednego z nich, stanęła u szczytu pagórka. Zresztą, nie tylko na owéj drodze, ale nawet w dolinie., nawet w przejeździe, nie śmiał się tu ukazać żaden człowiek, który nie był dobrze widziany przez pana zamku. A gdyby jaki siepacz chciał tu zajrzéć, postąpionoby z nim tak, jak się postępuje zwykle ze szpiegiem nieprzyjacielskim, schwytanym w obozie. Opowiadano nawet o strasznym losie tych ostatnich, którzy się tu pojawić odważyli, ale były-to już bardzo dawne dzieje; nikt z młodych tego nie pamiętał, nikt, ani jednego siepacza, czy-to żywego, czy trupa, w dolinie nie widział.
Takim jest opis tej miejscowości, który znajdujemy u nieznanego autora naszego rękopismu; o nazwie jéj milczy, a nawet, chcąc widocznie zapobiedz wszelkim naszym domysłom, nic nie mówi o podróży don Rodriga i odrazu przenosi go w sam środek doliny, do podnóża pagórka, stawiając go przy początku owéj stroméj i krętéj drogi, wiodącéj do zamku. Tu znajdowała się karczma, którą możnaby również nazwać kordygardą. Na starym jéj szyldzie, wiszącym nade drzwiami, z obu stron było namalowane słońce, otoczone promieniami; pomimo to jednak, lud okoliczny, który czasem powtarza nazwy tak, éjak je słyszy, a czasem przerabia je po swojemu, nigdy nie nazwał jéj inaczj, jak karczmą złéj nocy.
Na odgłos kopyt końskich i kroków zbliżających się ludzi, ukazał się w progu karczmy uzbrojony od stóp do głów wyrostek i spojrzawszy na nowoprzybyłych, poszedł zawiadomić o nich trzech drabów, którzy w izbie karczemnéj grali w brudne, stare karty, zgięte w kształcie dachówek. Ten, który zdawał się być naczelnikiem, wstał, wyszedł przed karczmę i poznawszy przyjaciela swego pana, nisko mu się pokłonił. Don Rodrigo odpowiedział mu również bardzo grzecznym ukłonem, pytał o pana, a usłyszawszy od owego strasznego kaprala, iż prawdopodobnie musi być w zamku, zsiadł z konia i rzucił cugle Tiradrittowi, jednemu ze swych brawów. Następnie zdjął strzelbę z ramion i oddał ją Montanarolowi, niby dla oswobodzenia się od niepotrzebnego ciężaru, w istocie zaś dlatego, że wiedział wybornie, iż nikomu niewolno było ze strzelbą wstępwać na tę drogę. Potém wyjął kilka Berlingów z kieszeni, dał je Tanabusowi i rzekł:
— Tu macie czekać na mnie, dopókąd nie powrócę, a tymczasem bawcie się wesoło z temi dzielnemi chłopakami.
Na ostatku włożył kilka sztuk złota do ręki kaprala, przeznaczając je, w połowie dla niego, w połowie dla jego drabów, i z jednym tylko Grizem, który również zdjął strzelbę, piechotą zaczął na wzgórze wstępować. Tymczasem trzéj brawi wyżéj wymienieni, i czwarty Squinternotto (doprawdy nie pojmuję, dlaczego nasz autor dbał tak bardzo o przekazanie potomności tych przezacnych imion!) pozostawszy w karczmie wraz z trzema drabami Nienazwanego i owym wyrostkiem, który się pod ich godnym kierunkiem kształcił na skończonego łotra, a raczéj był już takim, zaczęli zaraz grać w karty, pić i opowiadać sobie nawzajem różne przygody, popisując się jeden przed drugim odwagą i siłą.
Inny brawo Nienazwanego, który także pod górę wstępował, dopędził wkrótce don Rodriga, popatrzał nań, poznał, przywitał się z Grizem i poszli wszyscy trzej razem, co uwolniło don Rodriga od przykréj konieczności objawienia swego nazwiska wszystkim tym brawom, których jeszcze mógł na drodze napotkać, tudzież odpowiadania na pytania, któreby oni za stosowne uznali jemu zadawać. Po przybyciu do zamku musiał zostawić Griza na progu i przejść przez długi szereg ciemnych korytarzy i sal, których ściany pokryte były najrozmaitszą bronią i w których stali brawi na straży, zanim wreszcie wprowadzono go do téj sali, gdzie gospodarz zwykł był swych gości przyjmować.
Nienazwany zrobił kilka kroków ku nowoprzybyłemu, odpowiadając mu ukłonem na jego ukłon głęboki, a jednocześnie przypatrując się badawczo jego twarzy i rękom, co zwykł był czynić zawsze, gdy kogo witał, nie wyłączając najstarszych nawet, najhardziéj wiernych przyjaciół; z wiekiem zaś tak to mu w nałóg już weszło, że robił to prawie bezwiednie. Był-to człowiek wysoki, śniadej Cery, łysy niemal zupełnie, o siwéj brodzie i zmarszczkami pooranéj twarzy; miał lat sześćdziesiąt, choć na pierwsze spojrzenie daleko starzéj wyglądał; pomimo to jednak cała postawa, ruchy, wyraz ostrych, wybitnych rysów, a zwłaszcza ponury, lecz żywy blask oczu, zdradzały tak wielką siłę ciała i ducha, że nawet w młodzieńcu mogłaby się wydać niezwykłą.
Don Rodrigo powiedział najprzód, iż przybywa prosić o pomoc i radę, że napotkawszy na niespodziane trudności w uskutecznieniu pewnego przedsięwzięcia, od którego honor odstąpić mu nie pozwala, przypomniał sobie obietnicę tego, który nigdy nie przyrzeka napróżno; a następnie opowiedział mu cały swój zbrodniczy zamiar i wszystkie swe kłopoty. Nienazwany, który już o tém coś wiedział, ale pobieżnie tylko, bez żadnych szczegółów, wysłuchał go z wielką uwagą, raz dlatego, że zawsze bardzo był ciekawy takich historyjek, powtóre zaś i głównie z powodu, iż do téj sprawy zamieszane było nienawistne i aż nadto dobrze znane imię ojca Krzysztofa, który był otwartym wrogiem wszystkich tyranów i nie tylko słowem ich gromił, ale nadto gdy tylko mógł, także i czynnie przeciw nim występował. Don Rodrigo, wiedząc dobrze, z kim miał do czynienia, nie omieszkał przedstawić trudności owéj sprawy daleko większemi jeszcze, niż jakiemi były w istocie; kładł główny nacisk na oddalenie Monzy, na nieprzystępność takiego schronienia, jak klasztor, na potężną opiekę takiéj osoby, jak Pani!... Tu, na te ostatnie uwagi, Nienazwany, jakby zeń szatan jakiś z głębi serca przemówił, przerwał nagle opowiadającemu, oświadczając, iż wszystko bierze na siebie. Zapisał imię i nazwisko biednej Łucyi i po żegnał don Rodriga temi słowy:
— Wkrótce zawiadomię pana o tém, co mu czynić wypadnie.
Zapewne czytelnik pamięta owego Egidia, mieszkającego tuż obok klasztoru, w którym schroniła się Łucya; otóż trzeba wiedziéć, że ten człowiek był jednym z najwierniejszych sprzymierzeńców, jednym z najpierwszych pomocników Nienazwanego, i że ta okoliczność głównie na to wpłynęła, iż Nienazwany przyrzekł odrazu zająć się sprawą don Rodriga. Ale zaledwie gość go opuścił, groźny pan zaczął uczuwać, nie powiem żal, lecz pewne niezadowolenie z siebie, za uczynione przyrzeczenie. Już od niejakiego czasu doświadczał on, chociaż nie zgryzoty właściwie, ale pewnego znużenia z powodu swych zbrodni. Wszystkie te, które się na gromadziły, jeżeli nie na jego sumieniu, to przynajmniéj w jego pa mięci, stawały mu tłumnie przed oczyma za każdym razem, gdy po pełniał jakąś nową zbrodnię, wydawały mu się szkaradne i w nazbyt wielkiéj ilości, było-to jakby ustawiczne zwiększanie się ciężaru, który i sam już przez się był bardzo wielki. Pewien wstręt, doznawany niegdyś przy spełnianiu pierwszych zbrodni, wstręt, który zwalczył następnie i który znikł niemal bez śladu, teraz znów się objawiać zaczynał. W latach pierwszéj młodości, wiara w długą, nieznaną przyszłość, którą miał jeszcze przed sobą, poczucie życia w całéj pełni, dziwnéj mu jakiejś dodawały otuchy, teraz przeciwnie myśl o przyszłości odbierała mu cały urok przeszłości. — Zastanów się! umrzéć! a potém? — I, dziwna rzecz, naprawdę! ta myśl o śmierci, która w chwilach groźnych niebezpieczeństw, podczas walki z wrogiem, zdwajała energią tego człowieka i przejmowała go gniewem, pełnym dzikiéj odwagi, ta sama myśl, teraz, w ciszy nocnéj, w jego własnym zamku tak bezpiecznym, tak nieprzystępnym, napełniała go niewymownym przestrachem. Nie była-to ta śmierć, którą mu groził wróg, człowiek również śmiertelny, nie można jéj było odeprzeć ani silniejszém ramieniem, ani lepszą bronią; szła sama, ukryta, on ją nosił w sobie, może była jeszcze daleko, lecz idzie ciągle, z każdą chwilą jest bliżéj, a podczas gdy on stara się odpędzić od siebie dręczącą myśl o niéj, ona wciąż się ku niemu przybliża. W młodości, przykłady tak ciągłych, tak strasznych nadużyć, gwałtów, zemsty, zabójstw i zbrodni wszelkiego rodzaju, przejmując go dziką żądzą dorównania innym tyranom, służyły mu również za pewien oręż, za pewną obronę przeciwko własnemu sumieniu; teraz, gdy już się wyniósł ponad tłum pospolitych zbrodniarzy, świadomość téj strasznéj wyższości przejmowała go nieraz poczuciem okropnego osamotnienia. Ten Bóg, o którym słyszał niegdyś, lecz który oddawna już tak mało go obchodził, że nawet nie zadawał sobie pracy zaprzeczania go, lub przyznawania, teraz, w chwilach jakiegoś zwątpienia, jakiéjś trwogi, nie wywołanej żadném widoczném niebezpieczeństwem, zdawał się nieraz z głębi jego duszy przemawiać: — A jednak ja jestem. — Wówczas, gdy jeszcze czuł w sobie życie w całéj pełni, gdy wrzały w nim wszystkie namiętności, prawo wygłaszane w Jego imieniu przejmowało go nienawiścią i wstrętem, teraz, kiedy sobie czasem o niém przypomniał, umysł, wbrew woli, przyznawał, że to wielkie prawo, że musi się spełnić. Jednak, na myśl mu nawet nie przyszło zwierzyć się komukolwiek z tego swojego udręczenia, przeciwnie, tłumił je starannie, osłaniał pozorem jeszcze straszniejszéj dzikości i w ten sposób starał się je ukryć przed samym sobą, zwalczyć, przełamać. Jakże teraz żałował (skoro już ich ani odmienić, ani zniszczyć, ani o nich zapomniéć nie mógł) tych świetnych czasów, kiedy najstraszliwsze niegodziwości popełniał bez najmniejszego wyrzutu, myśląc tylko o tém, aby żądzom jego stało się zadość! Jakichże starań dokładał, aby te czasy powrócić, aby zatrzymać, lub schwycić na nowo owę dawniejszą wolę niezłomną, owę pewność siebie, owę siłę, tak siebie świadomą, tak wielką, tak niepokonaną, aby wmówić w siebie, że jest jeszcze tem, czém był dawniéj!
To téż i teraz, dlatego tak odrazu przyrzekł don Rodrigowi swą pomoc, aby się zabezpieczyć przed wszelką chwiejnością, przed wszelką walką wewnętrzną; lecz zaledwie sam pozostał, uczuł, że owa siła woli, którą na chwilę odzyskał, nakazując sobie danie owego przyrzeczenia, poczęła słabnąć i że natomiast zaczynają go ogarniać myśli, które, gdyby ich usłuchał, doprowadziłyby go do złamania danego słowa, do okrycia się wstydem, w oczach jednego ze swych sprzymierzeńców, a chcąc odrazu położyć koniec téj przykréj walce z samym sobą, kazał przywołać Nibbia, jednego z najbardziej zręcznych i śmiałych wykonawców jego niegodziwości, którym zwykł był posługiwać się w swych stosunkach z Egidiem. Skoro tylko Nibbio stanął na progu. Nienazwany, głosem stanowczym, rozkazał mu natychmiast wsiąść na koń i pędzie do Monzy dla zawiadomienia w jego imieniu Egidia o przyrzeczeniu, które dał don Rodrigowi i dla zażądania jego pomocy.
Posłaniec wrócił prędzéj, niż jego pan się spodziewał, i przywiózł od Egidia taką odpowiedź, że sprawa jest łatwa i pewna; że prosi tylko o wysłanie mu zaraz krytego powozu z dwu, lub trzema przebranemi brawami, że resztę bierze na siebie i sam wszystko załatwi. Na tę wiadomość, Nienazwany doznał jakiegoś przykrego uczucia, lecz, nie okazując tego po sobie, wydał rozkaz, aby Nibbio z powozem i dwoma innemi brawami, których wymienił, natychmiast ruszał znowu w drogę.
Gdyby dla oddania owéj przysługi, o którą go teraz proszono, Egidio miał do rozporządzenia tylko zwykle swe środki, zapewne odpowiedź jego nie byłaby ani tak szybką, ani tak stanowczą, ale w tém samém schronieniu, w którém zdawałoby się, iż wszystko musi się stać dla niego przeszkodą, występny młodzieniec miał sprzymierzeńca, o którym sam tylko wiedział, iż to właśnie, co mogło być dla innych niezwalczoną trudnością, dla niego było największą pomocą. Opowiedzieliśmy już, jak nieszczęsna Pani zezwoliła na to, aby do niéj przemawiał, jak mu sama odpowiedziała; a czytelnik domyślił się niezawodnie, że ta ich rozmowa nie była ostatnią, że był-to pierwszy krok tylko na drodze krwi i hańby. Teraz, ten sam głos, który w skutek spełnionéj zbrodni nabrał tak wielkiéj siły, tak wielkiéj władzy nad nią, nakazał jéj uczynić ofiarę z niewinnéj istoty, którą wzięła pod swoję opiekę.
To, czego od niej wymagał Egidio, przeraziło ją niesłychanie. Stracić Łucyą w skutek jakiegoś nieprzewidzianego wypadku, już samo przez się byłoby dla niej nieszczęściem, karą okropną, a tu jej rozkazywano, aby się téj dziewczyny pozbyła podstępnie, zdradziecko, aby zmieniła na nową zgryzotę to, co było jakby pewném odkupieniem dawniejszéj zbrodni. Nieszczęsna zakonnica próbowała na wszelkie sposoby uwolnić się od spełnienia okropnego rozkazu, jednego tylko środka użyć nie chciała, tego, który był najpewniejszy, który był dla niéj jedyną drogą ratunku. Ale występek jest panem srogim i niezłomnym, któremu ten tylko może stawiać opór, kto mu zupełne posłuszeństwo wypowie. Na to Giertruda zdobyć się nie chciała i usłuchała rozkazu.
Było-to w dniu przeznaczonym na spełnienie zbrodni; zbliżała się umówiona godzina, Giertruda, wezwawszy Łucyą do swego parlatoryum, obsypywała ją większemi niż zwykle pieszczotami, na które nieboga odpowiadała z pełną rozczulenia wdzięcznością, jak ta owieczka, która choć drży pod gładzącą ją ręką pasterza, ale się go nie boi i liże dłoń jego i daje się prowadzić ku drzwiom obory nie wiedząc, że tam, za temi drzwiami, czeka na nią rzeźnik, któremu pasterz sprzedał ją przed chwilą.
— Potrzebuję wielkiéj przysługi — rzekła naraz Pani — i ty jedna mogłabyś mi ją wyświadczyć. Mam wprawdzie tyle osób na moje rozkazy, ale żadnéj zawierzyć nie mogę. W pewnéj, bardzo ważnéj sprawie, o któréj potém ci powiem, muszę widziéć się zaraz, ale to zaraz, z ojcem gwardyanem, z tym samym, który ciebie, moja biedna Łucyo, przyprowadził do mnie; jednak wiele mi na tém zależy, żeby nikt nie wiedział, iż to ja po niego posłałam. Otóż, oprócz ciebie, nie mam nikogo, ktoby mógł spełnić to tajemnicze zlecenie.
Łucyą przestraszyła ta prośba i ze zwykłą swą nieśmiałością, nie ukrywając wszakże wielkiego zdziwienia, zaczęła przytaczać dla wymówienia się od przyjęcia na siebie tego poselstwa, różne powody, o których przecież i Pani mogła coś wiedziéć, które także mogła przewidziéć: tak bez matki, bez nikogo, znaléść się na drodze mało uczęszczanéj, w okolicy nieznanéj... Ale Giertruda, wyćwiczona w szkole piekielnéj, okazała również zdziwienie niemałe, udała, iż jest głęboko dotkniętą tém, że w osobie, na którą miała nawet prawo niejakie liczyć najbardziéj, natrafiła na tak wielki opór, na opór, którego owe błahe powody żadną miarą usprawiedliwić nie mogły. Wyjść w biały dzień o parę kroków, iść tą samą drogą, którą już znała, boć ją przecie tak niedawno jeszcze przebyła, a zresztą, gdyby jéj nawet nigdy nie widziała, to i tak zmylić jéj nie może, bo ona sama opowie jéj, którędy ma przechodzić... Wreszcie, Pani swoją wymową dokazała tego, iż Łucya wzruszona i zawstydzona, zapytała z cicha:
— I cóż więc mam zrobić?
— Idź do klasztoru kapucynów — tu najdokładniéj opisała jéj drogę — powiedz, że chcesz się widziéć z ojcem gwardyanem i w mojém imieniu, ale tylko we cztery oczy tak, żeby nikt inny nie słyszał, poproś go, aby tu przyszedł natychmiast, a niech nikomu nie mówi, że to ja po niego posłałam.
— A cóż powiem odźwiernéj? Nigdy nie wychodzę z klasztoru, pewnie się zdziwi i spyta, dokąd idę?
— Staraj się wyjść tak, aby cię nie spostrzegła, a jeżeli ci się to nie uda, to powiedz jéj, że idziesz do kościoła Maryi Panny, w którym odbywa się czterdziestogodzinne nabożeństwo.
Nowa trudność dla Łucyi, musiałaby skłamać! Ale Pani znów okazała tak wielkie zmartwienie z powodu jéj oporu, tak zręcznie potrafiła dowieść, jak brzydką byłoby rzeczą, gdyby ona przeniosła jakieś dziecinne skrupuły nad obowiązki wdzięczności, że biedna dziewczyna, zmieszana niezmiernie i bardziej odurzona, niż przekonana, odrzekła:
— A więc pójdę, niech mi Bóg dopomaga — i skierowała się ku drzwiom parlatoryum.
W chwili, kiedy próg już miała przestąpić, Giertruda, która wzrokiem ponurym patrzyła za oddalającą się ofiarą, nagle zawołała, jakby pod wpływem nieprzezwyciężonego uczucia:
— Łucyo, zaczekaj!
Łucya obejrzała się i wróciła do zakratowanego okna, ale już inne uczucie, uczucie, które oddawna panowało wszechwładnie w duszy nieszczęsnéj Giertrudy, i teraz zwycięstwo nad nią odniosło. Udała więc obawę, aby Łucya nie zmyliła drogi, raz jeszcze powtórzyła, którędy ma przechodzić i pożegnała ją, mówiąc:
— Zrób wszystko tak, jak ci powiedziałam, i wracaj co najprędzéj.
Łucya odeszła.
Niepostrzeżenie opuściła klasztor i skręciwszy w ulicę, którą jéj Pani wskazała, idąc tuż koło muru, ze spuszczonemi oczyma, doszła po chwili do bramy Monzy, wyszła z niéj drżąc na całém ciele, wstąpiła na gościniec i wkrótce spostrzegła i poznała drogę, wiodącą do klasztoru ojców kapucynów. Ta droga wyglądała podówczas (a i dziś jeszcze tak samo wygląda) jak łożysko potoku, w skutek wysokich brzegów, na których w górze rosły gęste krzewiny, tworzące nad nią rodzaj zielonego sklepienia. Łucya, wstępując na tę drogę i widząc, że jest pustą zupełnie, uczuła, iż jéj bojaźń wzrasta i przyśpieszyła kroku, ale po niejakiéj chwili znów jéj wróciło nieco otuchy, bo w oddaleniu spostrzegła powóz, stojący na drodze, a obok drzwiczek powozu dwu jakichś panów, którzy rozglądali się dokoła, jakby nie wiedzieli, gdzie się znajdują i w którą stronę jechać im wypada. Gdy się nieco do nich zbliżyła, usłyszała, iż jeden z nich, pokazując na nią, mówi do towarzysza:
— Oto ta dziewczyna może potrafi wskazać nam drogę. — I rzeczywiście, kiedy ich mijała, ten sam pan, daleko milszym głosem, niż to zapowiadała jego powierzchowność, spytał ją:
— Przepraszam, czy nie moglibyście powiedzieć nam, którędy to się jedzie do Monzy?
— To trzeba zawrócić; panowie jadą w przeciwną stronę — odrzekła nieboga — Monza tam... — i ruchem głowy i wskazała na gościniec; w téj chwili towarzysz tego, który z nią rozmawiał (był-to Nibbio) uchwycił ją szybko z tyłu w pół i podniósł z ziemi; Łucya obejrzała się i krzyknęła przeraźliwie, brawo wepchnął ją gwałtem do powozu, drugi brawo, który tam siedział na przedzie pomimo oporu i krzyku nieszczęśliwéj, posadził ją naprzeciw siebie, trzeci zaś chustką usta jéj zatknął. Tymczasem i Nibbio wsiadł spiesznie do powozu, zatrzasnął drzwiczki i konie w cwał z miejsca ruszyły. Na drodze jeden tylko człowiek pozostał, ten, który zadał Łucyi owo zdradzieckie pytanie, obejrzał się dokoła, czy czasem na rozpaczliwy krzyk dziewczyny kto nie nadbiega, a, nie widząc nikogo, uchwycił za jakąś zwieszającą się gałąź, wskoczył na brzeg wysoki i znikł gdzieś w zaroślach. Był-to jeden ze zbójów Egidia, on to najprzód, stojąc na progu domu swego pana i, udając, że się gapi na przechodniów, czekał, aż Łucya wyjdzie z klasztoru, gdy się ukazała, przyjrzał się jéj dobrze, aby potém ją poznać, a następnie, pobiegł krótszą drogą, aby zawiadomić brawów Nienazwanego, że już dziewczyna nadchodzi.
Któż potrafi opisać przerażenie i rozpacz Łucyi, kto potrafi wyrazić, co się wówczas działo w jéj duszy? To, szeroko otwartemi oczami, pełnemi niewymownego przestrachu, spoglądała dokoła, to znów szybko je zamykała, nie mogąc znieść widoku tych wstrętnych, tych okropnych twarzy; wiła się i miotała, wszystkich sił dobywała, aby się rzucić ku drzwiczkom, lecz dwie ręce żelazne przykuwały ją do głębi powozu, a cztery inne ręce mocno ją trzymały. Za każdym razem, gdy usiłowała wydać jakiś okrzyk, chustka silniéj zaciskała jéj usta. Tymczasem trzy gęby plugawe, trzy gęby piekielne, głosem, najbardziéj ludzkim, na jaki się tylko zdobyć mogły, powtarzały jéj naprzemiany: — cicho, cicho, nie bój się, nic złego ci nie zrobimy. — Po kilku minutach takiéj rozpaczliwéj walki, zdało się, iż zaczyna nieco się uspakajać, opuściła ręce, głowę oparła o ścianę powozu, z trudnością podniosła powieki, osłupiałym wzrokiem wpatrzyła się przed siebie; trzy twarze okropne zafalowały, zlały sję w jakąś jednę potworną mieszaninę: nieszczęśliwa zemdlała.
— No, no, nie bój się, nie bój — mówił Nibbio. — Odwagi dziewczyno, odwagi — powtarzali inni, lecz Łucya, dzięki swemu zemdleniu, nie słyszała już w téj chwili owych okropnych głosów, które pocieszać ją chciały.
— Do dyabłal patrz, wygląda jak nieżywa — rzekł jeden z łotrów: — może naprawdę umarła?
— O! co się tobie zdaje, umarła! — odpowiedział drugi: — zemdlała po prostu, to się często zdarza kobietom. Ho! ho! wiem ja przecież, jak wygląda ten, który się na tamten świat wybiera! czy-to baba czy mężczyzna...
— Macie spełniać to, co do was należy, a nie bawić się w żadne gawędy. Dostańcie trombony ze skrzyni i trzymajcie je na pogotowiu, bo w tym lesie, do którego wjeżdżamy, nie braknie zbójów. Nie tak, do stu piorunów! nie w ręku, schowajcie je po-za siebie: tak. Nie widzicież, że to kurczę piszczy byle czego. Jeżeli broń zobaczy, gotowa naprawdę nam umrzéć z przestrachu. A kiedy zmysły odzyska, ani mi się ważcie straszyć jéj w jakibądź sposób, ani się do niéj dotknąć, chyba wówczas, gdybym wam kazał. Lecz obejdzie się i bez tego, sam będę ją trzymał. I siedźcie cicho, ani słowa.
Tymczasem powóz wjechał do lasu, konie biegły równie prędko, jak wówczas, kiedy z miejsca ruszyły.
Po niejakiéj chwili biedna Łucya zaczęła odzyskiwać przytomność, zdawało jéj się, że się budzi z jakiegoś snu dręczącego, otworzyła oczy. Zrazu nie mogła pojąć, gdzie jest i co się z nią dzieje, trudno jéj było poznać te straszne twarze, które ją otaczały, i zebrać rozproszone myśli, lecz wkrótce znowu zrozumiała okropne swe położenie. Pierwszą jéj myślą było rzucenie się do drzwiczek aby wyskoczyć z powozu; do tego użyła owéj odrobiny siły, która jéj powróciła, ale i teraz dwie silne ręce pochwyciły ją i rozpaczliwe to usiłowanie posłużyło jéj tylko do przekonania się, w jak dzikiéj miejscowości się znajduje. Znowu krzyknęła przeraźliwie, lecz Nibbio, podnosząc do ust jéj olbrzymią swą rękę, w któréj trzymał chustkę, rzekł głosem najsłodszym, na jaki go tylko stać mogło: — Nie krzycz, nie krzycz; mówiłem ci już, że nie zrobimy ci nic złego, ale jeżeli nie zechcesz być cicho, to my cię do tego zmusimy.
— Puśćcie mnie, puśćcie! Co wy za jedni? Dokąd mnie wieziecie? Dla czegoście mnie schwytali? Puśćcie, ach puśćcie!
— Mówię ci, że nie masz się czego obawiać, nie jesteś dzieckiem i powinnaś zrozumiéć, że my nie chcemy zrobić ci nic złego. Czyż sama nie widzisz, że gdybyśmy mieli jakie złe zamiary, tobyśmy już mogli zabić cię sto razy? więc bądź cicho.
— Nie, nie, puśćcie mnie, ja was nie znam; puśćcie!
— Ale my ciebie znamy.
— O Matko Najświętsza! skąd wy mnie znacie? Puśćcie mnie, na miłość boską. Zlitujcie się nade mną. Pocoście mnie wzięli? Coście wy za ludzie?
— Cicho — rzekł Nibbio z twarzą surową. — Nie wolno nam takich pytań zadawać.
Łucya próbowała po raz drugi rzucić się niespodzianie do drzwiczek, lecz skoro i teraz to się jéj nie udało, znowu do próśb wróciła i, ze spuszczoną głową, z twarzą łzami zalaną, głosem, przerywanym od płaczu, ze zlożonemi, jak do modlitwy, rękami, które do ust podniosła, tak mówić zaczęła: — o! dla miłości Boga, dla miłości Matki Najświętszéj, puśćcie mnie, puśćcie! Cóż ja wam złego zrobiłam? Jestem biedną dziewczyną, nie uczyniłam wam żadnéj krzywdy. To, coście wy mnie zrobili, przebaczam wam z całego serca, z całéj duszy, będę modlić się za was. Jeżeli który z was ma córkę, żonę, pomyślcie, ileby cierpiéć musiały, gdyby to one były na mojém miejscu. Pamiętajcie, że każdy z nas umrzéć musi, że będzie kiedyś potrzebował miłosierdzia bożego. Puśćcie mnie, puśćcie, zostawcie mię tu na drodze. Bóg będzie moim przewodnikiem.
— Nie możemy tego uczynić... — odpowiedział Nibbio.
— Nie możecie? O panie! dlaczegóż nie możecie? Dokąd chcecie mię zawieść? Dlaczego?...
— Nie możemy, wszystkie prośby na nic się nie zdadzą, ale nie bój się, nie zrobimy ci nic złego: siedź tylko spokojnie, a nikt się ciebie nawet nie dotknie.
Zrozpaczona, zbolała, przerażona coraz bardziej teém, że jéj słowa żadnego nie odnoszą skutku, Łucya zwróciła się do Tego, kto panuje nad sercami ludzkiemi i może, gdy zechce, zmiękczyć nawet najtwardsze. Zacisnęła się, o ile się tylko dało, najgłębiéj do kątka powozu, skrzyżowała ręce na piersiach i tak, przez chwil kilka siedziała nieruchoma, modląc się całą duszą do Boga; następnie wyjęła z kieszeni różaniec i zaczęła odmawiać koronkę z takiém przejęciem się, z taką wiarą, jakiéj nigdy jeszcze dotychczas nie czuła. Od czasu do czasu, w nadziei że uprosiła już laskę, o którą błagała, zwracała się do tych ludzi, ponawiając swe prośby, ale zawsze daremnie. Potém znowu mdlała i znowu do życia wracała, aby z chwilowego zapomnienia obudzić się, na nowe katusze. Ale doprawdy braknie mi odwagi opisywać daléj jéj udręczenia; litość i żal każą mi skrócić tę straszną podróż, która trwała przeszło cztery godziny i po któréj będę zmuszony mówić o innych jeszcze, nie mniej bolesnych, godzinach. Tymczasem przenieśmy się do zamku, w którym na nieszczęśliwą czekano.
Tam oczekiwał na nią Nienazwany z niepokojem i z jakiémś niezwykłém wzruszeniem. Rzecz dziwna na prawdę! Ten człowiek, który z najzimniejszą krwią rozporządził już był według swego upodobania losami i życiem tylu ludzi; dla którego ich cierpienia były rzeczą zupełnie obojętną, lub nawet źródłem dzikiéj rozkoszy, gdy mógł niemi nasycić swą zemstę; ten sam człowiek, teraz, rozkazawszy porwać jakąś nieznaną, biedną wieśniaczkę, uczuwał z tego powodu pewną zgryzotę, powiedziałbym niemal, przestrach jakiś niewytłómaczony. Z wysokiego okna swego zamczyska patrzył od pewnego już czasu w tę stronę, w któréj było jedno z wejść do doliny. Wtém, z po za skał, ukazał się powóz; i zwolna się naprzód posuwał, gdyż konie, w skutek szybkiego biegu przy początku podróży, utraciły w znacznym stopniu swą rzeźkość i siłę. Pomimo iż z miejsca, z którego na ów powóz spoglądał, wydawał on mu się tak mały, jak zabawka dziecinna, poznał go jednak od razu i uczuł, że mu serce mocniéj w piersiach uderza.
— Czy ją wiozą? — pomyślał i zaraz dodał w duchu: — ach, jakże ona mię nudzi! Trzeba pozbyć się jéj natychmiast.
I już miał zawołać jednego ze swych brawów i posłać go na spotkanie powozu ze zleceniem, aby Nibbio z drogi zawrócił i zaraz odwiózł dziewczynę do zamku don Rodryga, gdy wtem, jakieś rozkazujące: nie, które ozwało się w głębi jego duszy, zmusiło go do zaniechania tego postanowienia. Dręczony jednakże koniecznością wydania jakichkolwiekbądź rozkazów, gdyż takie bezczynne oczekiwanie na powóz, który posuwał się tak powoli, jakby zdrada... czy ja wiem? jakby jakaś kara, było dla niego nie do zniesienia, kazał więc zawołać pewną starą swą sługę.
Ta kobieta była córką jednego ze stróży zamkowych, tu przyszła na świat, tu całe życie spędziła. To, co słyszała i na co patrzyła od pieluch, wszczepiło w jéj umysł niezmiernie wysokie pojęcie o strasznéj potędze i wielkości swych państwa, a główną zasadą, którą w nią wpoiło wychowanie i liczne przykłady, było ślepe posłuszeństwo dla nich, bo czuła, że tak w złem, jak i w dobrem są oni wszechmocni. Poczucie obowiązku, które Bóg, jako ziarnko, wkłada w sercu każdego człowieka, rozwijając się w niéj wraz z uczuciami strachu, uszanowania i służalczego uniżenia, przyłączyło się do nich i zlało się z niemi. Kiedy Nienazwany, zostawszy panem, zaczął w tak okropny sposób używać swéj władzy, kobieta ta doznawała zrazu pewnego wstrętu do tych wszystkich zbrodni, wstrętu, połączonego z jeszcze głębszém poczuciem swéj zależności. Z czasem jednak przywykła do tego, co miała zawsze przed oczami, o czém codzień słyszéć musiała: wszechmocna i wyuzdana wola tak wielkiego pana stała się dla niéj rodzajem jakiegoś straszliwego prawa. Gdy dorosła, wyszła za mąż za jednego ze sług zamkowych, który wkrótce potém zginął w jakiéjś niebezpiecznej wyprawie. Kości jego zostały gdzieś na gościńcu, wdowa zaś po nim w domu jego pana. Nienazwany zemścił się w sposób straszliwy za śmierć swego sługi, co przyniosło wdowie dziką jakąś pociechę i zwiększyło w niéj jeszcze dumę, iż znajduje się pod taką opieką. Po stracie męża nigdy już prawie nie opuszczała zamku i stopniowo w jéj umyśle zatarły się wszelkie wspomnienia, wszelkie pojęcia o życiu inném, niż to, które prowadzono w straszném tém miejscu. Nie miała żadnego stałego zajęcia, lecz w téj zgrai zbójów, to ten, to ów dawał jéj zawsze coś do roboty, i to właśnie gniewało ją najbardziéj. Raz musiała latać stare ubranie, to jeść gotować dla powracających z jakiéjś wyprawy, to znowu rannych opatrywać i leczyć. A każdy rozkaz, każda wymówka, każde nawet podziękowanie tych łotrów nie mogło obejść się nigdy bez szkaradnych drwinek i obelg; nikt nie nazywał jéj inaczéj, jak: starą; inne zaś przydomki, które zawsze towarzyszyły temu pierwszemu, zmieniały się stosownie do okoliczności i do usposobienia mówiącego. Złość i lenistwo były głównemi cechami téj kobiety; to téż kiedy dawano jéj jakąś pracę i starano się na różne sposoby gniew jéj podniecić, ona, ze swéj strony, odpowiadała na to wyrazami, z których szatan mógł miéć większą jeszcze pociechę, niż ze słów wyzywających ją mężczyzn.
— Widzisz tam, w dolinie, ten powóz? — rzekł do niéj Nienazwany.
— Widzę — odpowiedziała stara wysuwając naprzód ostry podbródek i wytrzeszczając, o ile się dało, zapadłe swe oczy.
— Niech natychmiast przygotują lektykę, wsiądziesz do niéj i każesz się zanieść do „Złej nocy“. Ale to zaraz, rozumiesz, abyś już tam była, zanim powóz nadjedzie, wprawdzie nie ma obawy, zdążysz na pewno, gdyż jak żółw się posuwa. W tym powozie znajduje się... musi tam być... dziewczyna. Jeżeli jest, powiedz w mojém imieniu Nibbiowi, żeby ją wsadził do lektyki, a sam niech zaraz do mnie pośpieszy. Ty pozostaniesz w lektyce z tą... dziewczyną, a kiedy was do zamku przyniosą, zaprowadzisz ją do swego pokoju. Jeżeli cię zapyta, gdzie się znajduje, czyj to zamek, to ani mi się waż...
— O! rzekła stara — ja wiem.
— Ale — ciągnął dalej Nienazwany — uspokój ją.
— Cóż jéj mam powiedziéć?...
— Cóż jéj masz powiedziéć? Uspokój ją — mówię ci. Tyle lat przeżyłaś na świecie, a nie wiesz jeszcze, jak się wziąć do tego, jak uspokoić strapioną? Nie wiesz-że, co to boleść? Nie wiesz, co trwoga? Nie znasz słów, które mogą dodać otuchy, które najskutecznéj działają w takich razach. Znajdź takie słowa, powiedz jéj... I idź do stu!...
A gdy stara wyszła, jeszcze przez czas pewien w oknie pozostał, z oczami, zwróconemi na powóz, który już teraz znacznie się przybliżył i urósł; potém podniósł je na słońce, chowające się w téj chwili za góry, potém spojrzał na chmury, pod uióin zawieszone, które z ciemnych na raz przybrały barwę purpury i złota. Wreszcie zamknął okno i zaczął chodzić po pokoju wielkiemi krokami z tak gorączkowym pośpiechem, jak podróżny, zdążający do miejsca wypoczynku.


ROZDZIAŁ XXI.

Stara kobieta pobiegła spełnić rozkaz i rozkazywać zarazem, silna tem imieniem, które przez kogobądź wymówione w tém miejscu nakazywało dlań posłuszeństwo zupełne, bo nikomu przez myśl nawet nie przeszło, aby się mógł znaléść śmiałek, któryby się odważył posługiwać niem, nie mając do tego upoważnienia. Do „Złej nocy“ zdążyła na kilka chwil przed przybyciem powozu, a gdy ten nadjechał, wysiadła z lektyki, kazała woźnicy konie zatrzymać, zbliżyła się do drzwiczek powozu i Nibbiowi, który się do niej wychylił, objawiła półgłosem wolę pańską.
Gdy się powóz zatrzymał, Łucya ocknęła się z rodzaju jakiegoś letargu, w którym od pewnego już czasu była pogrążona. Drgnęła, szeroko otwarła usta i oczy. W téj chwili Nibbio cofnął się w głąb powozu, a stara, opierając brodę na drzwiczkach i wpatrując się w Łucyą, przemówiła: — Chodź, moja dziewczyno, chodź niebogo, chodź ze mną; ja mam rozkaz dobrze się z tobą obchodzić, mnie kazano ciebie uspokoić.
Zrazu na dźwięk kobiecego głosu, biedna Łucya doznała pewnéj ulgi, uczuła nieco odwagi; lecz po chwili w gorszą jeszcze wpadła rozpacz. — Kim wy jesteście? — powiedziała głosem drżącym, wpatrując się przerażonym wzrokiem w nieznajomą.
— Chodź, chodź, biedaczko, chodź, niebogo — powtarzała kobieta. Ze słów i z tak niepospolicie słodkiego głosu staréj, Nibbio i jego dwaj towarzysze odgadli wolę pańską i w sposób łagodny starali się wytłómaczyć dziewczynie, iż trzeba, aby z powozu wysiadła. Ale Łucya patrzyła tylko to na tych ludzi, to na okolicę, a pomimo że straż, pod którą się znajdowała, i dzika, nieznana miejscowość nie pozwalały jéj powziąć żadnéj nadziei ratunku, niemniéj jednak po chwili, otworzyła usta, jakby dla wołania o pomoc, lecz widząc, że Nibbio brwi zmarszczył i znowu chustkę uchwycił, stłumiła okrzyk, zadrżała i odwróciła się od niego. Pochwycono ją na ręce i zaniesiono do lektyki. Za nią wsiadła stara kobieta; Nibbio rozkazał dwu swoim drabom iść za lektyką, sam zaś, wyprzedzają ją, pośpieszył do pana.
— Kto wy jesteście? — pytała Łucya swéj szkaradnéj, pomarszczonéj towarzyszki głosem, pełnym nieopisanéj trwogi: — Dlaczego ja jestem z wami? gdzie jestem? dokąd mnie niosą?
— Do tego, kto chce ci dobrodziejstwo wyświadczyć — odpowiadała stara — do bardzo wielkiego... Szczęśliwi ci, których on weźmie pod swoję opiekę. Wyjdzie ci to na dobre, wyjdzie na dobre, zobaczysz. Nie bój się, bądź dobréj myśli, bądź wesołą, kazał mi przecież, abym cię uspokoiła. Powiesz mu, nieprawdaż? powiesz, żem ciebie uspakajała?
— Kto on? dlaczego?... czego chce ode mnie? Ja go nie znam. On nie ma do mnie żadnego prawa. Powiedzcie mi, gdzie jestem; puśćcie mnie; powiedzcie tym ludziom, aby mnie puścili, aby mnie zanieśli do jakiego kościoła. O! wyprzecie jesteście kobietą, wy ulitujecie się nade mną, w imię Matki Najświętszéj.
To święte, to czyste imię, które tylko w pierwszych latach dzieciństwa powtarzała ze czcią głęboką i o którém zapomniała już od tak dawna, nigdy może nie słysząc, aby je ktoś wymawiał, teraz, na umyśle téj okropnéj kobiety, czyniło jakieś dziwne, niejasne, powolne wrażenie, takie, jakie czyni wspomnienie o świetle na umyśle starca, który olśnął, będąc jeszcze dziecięciem.
Tymczasem Nienazwany, stojąc we drzwiach zamkowych, patrzył w dół, na pochyłość i widział lektykę, która posuwała się również powoli, jak uprzednio ów powóz, a przed nią, w pewnéj odległości, zwiększającéj się co chwila, widział Nibbia wstępującego spiesznie pod gorę. Gdy dobiegł do zamku, pan skinieniem ręki dał mu znak, aby szedł za nim, i obaj udali się do jednéj z sal na dole położonych.
— A więc? — spytał Nienazwany, zatrzymując się w środku pokoju.
— Wszystko dobrze poszło, jaśnie wielmożny panie — odpowiedział Nibbio z niskim ukłonem: — wczas zostaliśmy zawiadomieni, dziewczyna nadeszła, nikt nie widział; jeden tylko okrzyk wydała, nikt się nie zjawił, woźnica zaciął konie, pędziły, jak strzała, nie było ani pogoni, ani żadnego przykrego spotkania, ale....
— Ale co?
— Ale — niech mi jaśnie wielmożny pan raczy wybaczyć... powiem szczerze, iż wołałbym, aby mi kazano zastrzelić ją po prostu; kulka w głowę i rzecz skończona... anibym musiał na nią patrzyć, ani słuchać tego, co ona mówiła...
— Jakto l jakto? co ty chcesz przez to powiedziéć?
— Chcę powiedziéć, iż naprawdę w ciągu całéj téj drogi... cały ten czas... litość mię brała...
— Litość! A ty co wiesz o litości? Coż-to jest litość?
— Nigdy tego tak dobrze nie rozumiałem, jak teraz: litość to tak coś naprzykład jakby strach; kto raz się jéj podda, przestaje być panem siebie.
— A, to rzecz ciekawa naprawdę, w jaki sposób dziewczyna ta potrafiła w tobie litość obudzić!
— Ach, jaśnie wielmożny panie! tyle czasu!... płacze i płacze, a jak patrzy na człowieka I to blednie jak chusta i jak nieżywa wygląda, to znów płacze i znów modli się i mówi takie rzeczy...
— Nie, nie chcę jéj miéć w domu — myślał tymczasem Nienazwany. — I trzebaż mi było wdać się w tę przeklętą sprawę! Ale, nie ma rady: obiecałem, obiecałem. Kiedy już ją wyprawię... — I, podnosząc głowę, surowym głosem, rzekł do Nibbia: — No, daj już pokój téj litości; wsiadaj mi zaraz na koń, weź kogoś ze sobą, a jeżeli chcesz, to i dwu ludzi i jedz do don Rodriga, wiesz, gdzie mieszka. Powiedz mu, aby przysłał... i to natychmiast, bo w przeciwnym razie...
Lecz znowu jakieś nie, silniejsze nad jego wolę, ozwało się nagle w głębi jego duszy, przerywając mu mowę. — Nie — rzekł po chwili, głosem stanowczym, jakby powtarzał tajemniczy ów rozkaz: — nie, idź spać teraz, a jutro... jutro zrobisz to, co ci każę!
— Jakiś szatan musi opiekować się tą dziewczyną — myślał Nienazwany po wyjściu brawa, stojąc nieruchomie po środku pokoju, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, ze wzrokiem utkwionym w to miejsce posadzki, na którém promień księżyca, wpadając przez wysokie okna zakratowane i utworzone z drobnych szybek w ołów oprawnych, czynił czworobok bladego światła, poprzecinanego w szachownicę szerokiemi pasami i podzielonego na niezliczone pomniejsze cząsteczki. — Jakiś szatan, albo... jakiś anioł... Wzbudzić litość w Nibbiu!... Jutro, jutro o świcie precz z nią z mego domu, niech się jéj los spełni, i niech już o niéj mowy więcéj nie będzie, tak, ani mowy, ani nawet myśli — przemawiał w duchu do siebie w sposób tak surowy, jak się czasem zwykło przemawiać do krnąbrnego dzieciaka, choć się wie naprzód, że nie usłucha rozkazu. — Ten głupiec don Rodrigo niech się ani waży nudzić mię podziękowaniami, gdyż... nie chcę nic wiedziéć o téj dziewczynie. Zrobiłem, co chciał, bo... bo dałem słowo, a dałem słowo dlatego, że... takie już moje przeznaczenie. Ale dobrze mi zapłaci za tę przysługę, o, zapłaci! Warto zaraz się tém zająć...
I zaczął już przemyśliwać nad tém, jakiéj zapłaty, a raczéj kary, trudnéj, nieznośnéj, ma zażądać od don Rodriga w zamian za swą przysługę, gdy niespodzianie znów sobie przypomniał owe wyrazy; — Wzbudzić litość w Nibbiu! W jaki sposób mogła tego dokazać! — myślał daléj, zapominając już całkiem o don Rodrigu. — Muszę ją zobaczyć... E! nie!... albo... tak, chcę ją widziéć.
I, z sali do sali, potém w górę po wąskich schodkach, daléj po omacku przez jakiś kurytarz, doszedł wreszcie do pokoju staréj i silnie nogą we drzwi uderzył.
— Kto tam?
— Otwórz.
Na dźwięk tego głosu, stara poskoczyła do drzwi, odsunęła rygiel i drzwi się otwarły. Nienazwany powiódł z progu wzrokiem po pokoju i w najdalszym kątku spostrzegł Łucyą, skuloną na podłodze.
— Dlaczegoś ją rzuciła tam, jak worek łachmanów, ty, niegodziwa? — powiedział do staréj groźnie brwi ściągając.
— Sama się tam wcisnęła — odrzekła pokornie kobieta: — na wszelkie sposoby starałam się ją uspokoić, ona sama może to powiedziéć, ale na nic się to wszystko nie zdało.
— Wstań — rzekł Nienazwany do Łucyi, zbliżając się do niéj, lecz Łucya, któréj przerażenie podwoiło się teraz w skutek owego stuku do drzwi, otwarcia ich i zjawienia się tego człowieka, przycisnęła się jeszcze bardziéj do kątka, ukryła twarz w dłoniach i drżała tylko, jak listek.
— Wstań, nie zrobię ci nic złego... a mogę, jeżeli zechcę, wiele dobrego wyświadczyć — powtórzył Nienazwany... — Wstań! — zagrzmią! wreszcie jego głos potężny; nie mógł ścierpiéć, aby dwa razy rozkazywał napróżno.
Zdawało się, iż przestrach nowych sił dodał nieszczęśliwéj dziewczynie, zerwała się w mgnieniu oka, uklękła, dłonie złożyła, jak przed świętym obrazem, podniosła na chwilę oczy na twarz Nienazwanego i, opuszczając je natychmiast, rzekła: — oto jestem, zabij mnie, panie.
— Powiedziałem już, że nie zrobię ci nic złego — odpowiedział Nienazwany głosem o wiele łagodniejszym, wpatrując się w tę twarz, wyrażającą tak nieopisaną boleść, rozpacz i trwogę.
— Odwagi, odwagi, dziewczyno — powtarzała stara: — jeżeli pan powiada, że nie chce ci nic złego zrobić...
— A dlaczegóż — spytała Łucya głosem, który choć drżał z przerażenia, nie był jednak pozbawionym jakiéjś rozpaczliwéj mocy, wypływającéj z silnego oburzenia: — dlaczego każę mi znosić tak piekielne katusze? Cóż ja mu złego zrobiłam?...
— Może kto z moich ludzi cię skrzywdził? Powiedz.
— O! czy mnie kto skrzywdził! Siłą, zdradą mnie porwano! za co? dlaczego mnie porwano? dlaczego tu jestem? gdzie jestem? Ja biedna, nieszczęśliwa dziewczyna; panie, cóżem ci zawiniła! O, panie! na Boga...
— Na Boga! na Boga! — przerwał Nienazwany: — zawsze na Boga! Ci, którzy nie mogą sami się obronić, ci, którzy są bezsilni, muszą wiecznie mówić o tym Panu Bogu, jak gdyby to był najlepszy ich znajomy. A cóż ty sobie myślisz? Zdaje ci się może, że mnie tém... — i zamilkł nagle.
— O, panie! jakżebym śmiała!... cóż mi się może zdawać, jeżeli nie to, że się ulitujesz nade mną? Bóg tyle rzeczy przebacza za jeden miłosierny uczynek! O panie, puść mnie! na miłość boską, puść mnie stąd! Każdy z nas przecie umrzéć kiedyś musi, a wówczas... panie, za cóż tak dręczysz słabą, bezbronną istotę? O! ty masz tu władzę, ty rozkazujesz, każ mię wypuścić! Porwano mnie, zawieziono tu przemocą. Panie, odeślij mię z tą kobietą do *** do mojéj matki. O, Przenajświętsza Panno! do matki! do matki! przez litość do matki! Może to stąd niedaleko?... widziałam nasze góry! Dlaczego mię dręczysz! Każ mię zaprowadzić do jakiego kościoła. Panie, całe życie będę się modlić za ciebie. I cóż znaczy dla ciebie powiedzieć jedno słowo? Ach! widzę, czuję, że się w tobie litość już budzi: o panie, powiedz, powiedz to słowo. Bóg tyle rzeczy przebacza za jeden miłosierny uczynek!
— O, dlaczegóż nie jest córką jednego z tych psów, którzy mnie wygnali! — myślał Nienazwany — jednego z tych łotrów, którzy mojéj śmierci pragną tak gorąco! jakżebym się napawał jéj rozpaczą, jej łzami, gdy natomiast...
— O panie, nie odpychaj od siebie tego dobrego natchnienia! mówiła daléj Łucya z zapałem, ośmielona wyrazem pewnego wahania się, który dostrzegła w twarzy i w całéj postawie swego ciemięzcy. — Jeżeli nie zechcesz ulitować się nade mną, to się Bóg nade mną zlituje: ześle mi śmierć i dla mnie wszystko już się skończy, ale dla ciebie!... Może przyjść dzień, w którym i ty panie... Ale nie, nie, będę zawsze Boga prosiła, aby cię od wszelkiego nieszczęścia ochronił. Panie, cóż znaczy dla ciebie powiedziéć słowo? jedno tylko słowo! Ach, gdybyś mógł czuć to, co ja cierpię!...
— No, bądź dobréj myśli, uspokój się, dziewczyno — przerwał Nienazwany, głosem tak łagodnym, iż stara osłupiała z podziwu. — Widzisz sama przecie, że ani cię krzywdzę, ani ci grożę.
— O tak! Panie, ty masz dobre serce, czuję, żeś się zlitował nad nieszczęśliwą. Gdybyś tylko chciał, mógłbyś zastraszyć mnie bardziéj jeszcze niż ci wszyscy, mógłbyś mnie zabić, a natomiast, panie... przyniosłeś pewną ulgę memu sercu. Niech ci to Bóg stokrotnie nagrodzi. Dokończ to, coś już zaczął, spełnij do reszty ten miłosierny uczynek, puść mnie, oswobodź mnie, panie.
— Jutro, jutro.
— Dlaczego jutro? A teraz? zaraz?
— Mówię ci, jutro z rana, zobaczymy się. No, do jutra więc, a tymczasem bądź dobréj myśli. Połóż się, zaśnij. A pewnie musisz być głodną? Zaraz przyniosą ci wieczerzę.
— Nie, nie, umrę, jeżeli tu kto wejdzie: umrę! Panie, zaprowadź mię do kościoła... Bóg ci to nagrodzi.
— Kobieta wieczerzę przyniesie — rzekł Nienazwany i sam się zdziwił, że mu to na myśl przyszło, że wpadł na tak dobry pomysł, że uczuł potrzebę uspokojenia w ten sposób jakiéjś dziewczyny.
— A ty — powiedział następnie zwracając się do staréj: — dodawaj jéj odwagi, zachęcaj dojedzenia, potem ustąpisz jéj swego łóżka. Jeżeli zechce, abyś się położyła z nią razem, to dobrze, jeżeli nie, prześpisz się dziś na podłodze. Mówię ci, staraj się ją uspokoić, rozweselić, a pamiętaj, żeby nie miała powodu skarżyć się na ciebie.
Domawiając tych słów, szybko ku drzwiom postąpił, Łucya zerwała się i pobiegła za nim, aby go zatrzymać, aby swe prośby ponowić, lecz Nienazwany już wyszedł.
— O ja nieszczęśliwa! Zamykajcie, zamykajcie prędko. — A gdy stara drzwi zamknęła i zasunęła rygiel, biedna dziewczyna znowu do swego kątka wróciła i znowu skuliła się na podłodze. — O ja nieszczęśliwa! — powtarzała wśród łkania: — kogóż ja teraz prosić będę? Gdzie jestem? Powiedzcie mi, powiedzcie przez litość, u kogo ja jestem, kto ten pan... ten, co do mnie przemawiał?
— Kto? kto? Chcesz, abym ci powiedziała? Możesz na to długo czekać. Że się on tobą opiekuje, to się już tobie zdaje, żeś ty wielka pani. Powiedziéć, powiedziéć, tak, tobie powiedziéć, a sobie biedy napytać! Sama go się spytaj. Gdybym zaspokoiła twoję ciekawość, tobym od niego pewno usłyszała co innego, niż te grzeczne słówka, których tobie nie szczędził. Ja stara, ja stara — mówiła daléj, mrucząc przez zęby. — Niech tam licho porwie te wszystkie młode, które to, czy płaczem, czy śmiechem, zawsze potrafią swego dokazać. Lecz słysząc, że Łucya zanosi się od płaczu i przypomniawszy sobie groźny rozkaz pana, zbliżyła się do biedaczki, pochyliła nad nią i głosem nieco łagodniejszym rzekła: — no, no, przestań już, przestań, nie powiedziałam ci przecie nic złego, uspokój się, nie płacz. Anie pytaj mię o to, czego ci powiedziéć nie mogę, i bądź dobréj myśli. O, gdybyś wiedziała, ile to ludzi miałyby sobie za najwyższe szczęście, żeby on do nich tak, jak do ciebie, przemawiał! Uspokój się, nie płacz, zaraz wieczerzę przyniosą, a ja mogę ci zaręczyć... zaraz to zrozumiałam z jego obejścia się z tobą, że na wieczerzę będzie coś bardzo smacznego! Potém spać się położysz, a i mnie... wszak prawda? i mnie jakiś kątek zostawisz, żebym nie musiała spać na podłodze, sądzę przynajmniéj, że pewnie tak zrobisz — dodała z silném rozdrażnieniem, którego ukryć nie mogła.
— I spać nie chcę i jeść nie chcę. Zostawcie mnie tu, nie zbliżajcie się do mnie i nie odchodźcie stąd!
— Dobrze już, dobrze; nie, nie, nie pójdę — powiedziała stara, odchodząc i siadając opodal na krześle, z którego, od czasu do czasu, przesyłała dziewczynie pełne nienawiści i trwogi spojrzenia, lub znowu spoglądała na swe łóżko, myśląc ze złością o tém, że może na całą tę noc będzie z niego wygnaną, i uskarżała się półgłosem na zimno. Tylko myśl o wieczerzy i o tém, że się niezawodnie coś i dla niéj zostanie, pocieszała ją nieco. Łucya nie czuła ani głodu, ani chłodu, wpadła w jakieś osłupienie, odurzenie, tak, iż straciła nawet jasne pojęcie o swych udręczeniach, o swém przerażeniu i, choć cierpiała straszliwie, stan jéj jednak był podobny do stanu chorego, którego w gorączce trapią najstraszliwsze obrazy, nie dające się wszakże jasno określić.
Wtém zapukano do drzwi: ocknęła się, podniosła głowę i zawołała z przestrachem: — kto tam? kto tam? Niech tu nikt nie wchodzi!
— Nie lękaj się, nie lękaj, to dobra nowina — rzekła stara: — to Marta przyniosła wieczerzę.
— Zamykajcie, zamykajcie! — zawołała Łucya.
— Ech! no, zaraz, zaraz — odpowiedziała stara, i wziąwszy z rąk Marty jakiś koszyk, odprawiła ją, zamknęła drzwi i postawiła koszyk na stole, znajdującym się pośrodku pokoju. Następnie, zapraszała kilkakrotnie Łucyą, aby przyszła skosztować tych smacznych rzeczy, starając się dobierać wyrazów, któreby mogły, w jéj mniemaniu, najskuteczniéj pobudzić apetyt, i unosząc się, co chwila, nad doskonałością tych dobrych kąsków — które, skoro człowiek raz ich smak pozna, to mu już zostaną na długo w pamięci, a także i tego wina, które-to tylko pije pan ze swemi przyjaciółmi wówczas, kiedy doń zjeżdża gość nie-lada!... i kiedy chce, aby się bawiono, co się zowie, ehm! — Lecz widząc w końcu, że te jéj zachwalania żadnego nie odniosą skutku, rzekła: — Kiedy nie chcesz, to niech i tak będzie, byłeś mu tylko jutro nie powiedziała, że ci jeść nie dałam. Zjem więc sama, a i dla ciebie jeszcze zostanie na późniéj, gdy się opamiętasz i zechcesz usłuchać dobrej rady. — I domawiając tych słów, zaczęła zajadać łapczywie. Potém, gdy się już najadła do syta, wstała od stołu, podeszła do Łucyi i, nachylając się nad nią, zaczęła znowu ją namawiać, aby coś zjadła, a następnie położyła się do łóżka.
— Nie, nie, ja nic nie chcę — odpowiedziała dziewczyna z cicha, jakby senna. Po chwili jednak dodała głośniéj z niepokojem: — a drzwi zamknięte? Dobrze zamknięte? — I obejrzawszy się najprzód po pokoju, podniosła się z ziemi, wyciągnęła ręce naprzód i krokiem chwiejnym poszła ku drzwiom.
Stara też poskoczyła do drzwi, wyprzedziła Łucyą i odsuwając a następnie zasuwając znów rygiel, powiedziała: — Czy słyszysz? czy widzisz? dobrze zamknięte? teraz już będziesz spokojna?
— O, spokojna! ja mam być tu spokojna! — rzekła Łucya, wracając do swego kątka i siadając na podłodze. — Ale Pan Bóg wie, że tu jestem!
— Chodź do łóżka, cóż chcesz tam robić w tym kącie skulona, jakby pies jakiś? Gdzież-to widziano odrzucać wygody życia, kiedy je mieć można?
— Nie, nie chcę, zostawcie mię tu.
— No, kiedy nie chcesz, to nie moja w tém wina! Oto, patrz, prawie całe łóżko ci zostawiam, sama położę się na brzeżku, z twojéj to łaski będę dziś spać tak niewygodnie. Jeżeli się namyślisz, to przychodź, miejsca dosyć dla ciebie, a pamiętaj, żem cię kilka razy prosiła, i to najgrzeczniéj prosiła, abyś się kładła. — Domagając tych słów, wsunęła się stara w ubraniu pod kołdrę; i cisza zaległa pokoik.
Łucya siedziała nieruchomie w kąteczku, cala się w kłębek zwinęła, oparła ręce na podniesionych kolanach i twarz w dłoniach ukryła. Znajdowała się w dziwnym jakimś stanie, którego ani snem, ani czuwaniem nazwać było nie można, w głowie zaś jéj z niesłychaną szybkością wracały najstraszliwsze myśli, uczucia, obrazy. To, odzyskując nieco świadomości siebie i przypominając wyraźnie wszystkie okropności, na które patrzyła i wszystkie katusze, których doznała w tym jednym dniu, starała się przeniknąć ciemną, nierozwikłaną, groźną rzeczywistość; to znów umysł jéj, porwany w odmęt jeszcze bardziéj ciemnych urojeń, musiał walczyć z widziadłami które urosły z niepewności, rozpaczy i trwogi. Przez czas pewien trwała ta straszna męczarnia, lecz nakoniec osłabione, nadwątlone siły nie mogły jéj dłużéj podołać. Łucya wyprostowała zdrętwiałe swe członki, wyciągnęła się na podłodze i wpadła w jakiś stan, bardziéj już do prawdziwego snu zbliżony. Lecz nie na długo: nagle, jakby ktoś na nią zawołał, drgnęła, uczula nieodbitą potrzebę otrząśnięcia się z chwilowego odrętwienia, skupienia wszystkich swych myśli, wyjaśnienia sobie, gdzie jest, u kogo, w jaki sposób, dlaczego. Do uszu jéj jakiś odgłos doleciał, wytężyła słuch: było-to miarowe, przeciągle chrapanie staréj kobiety; otworzyła oczy i spostrzegła słabe światło, ukazujące się i niknące na przemiany; ostatnie błyski dopalającéj się lampki, która to wysyłała na pokój drżące światełko, to znów je cofała, niby woda swoje fale na płaskiém wybrzeżu, a te błyski niepewne, uciekające od przedmiotów, pierwéj jeszcze, zanim zdołały nabrać jakiegoś kształtu, lub barwy, przedstawiały dla oka dziwną gmatwaninę świateł i cieni. Lecz, po chwili, wrażenia jeszcze tak świeże, budząc się w umyśle nieszczęśliwéj dziewczyny, dopomogły jéj do rozpoznania tego, czegoby wzrok sam przez się nie potrafił rozpoznać. Była w więzieniu! Wszystkie wspomnienia dnia okropnego, wszystkie obawy tego, co ją jeszcze czeka, odrazu ją ogarnęły; nawet ta chwilowa utrata świadomości siebie, to uspokojenie, ten rodzaj wypoczynku po tylu wstrząśnieniach gwałtownych, ta samotność, w któréj ją teraz pozostawiono, przejęły ją nowém przerażeniem i taka nią rozpacz owładnęła, że zapragnęła umrzéć, umrzéć co najprędzéj. Ale nagle przypomniała sobie, że nie wszystko jéj jeszcze odjęto, że modlić się może, a jednocześnie z tą myślą jakaś nadzieja wstąpiła do serca. Znowu wyjęła różaniec i zaczęła odmawiać koronkę, a, im dłużej się modliła, tém większy spokój napełniał jéj duszę. Wtém przyszło jéj na myśl, że modlitwa jéj byłaby niezawodnie skuteczniejszą i prędzéj wysłuchaną, gdyby, w okropném swém położeniu, dołączyła do niéj jakąś obietnicę. Przypomniała sobie o tém, co ma najdroższego na świecie, a raczéj o tém, co dotąd było dla niéj najdroższe, gdyż w téj chwili, w duszy jéj nie mogło istnieć inne uczucie nad przerażenie, inne pragnienie nad chęć odzyskania swobody, przypomniała więc to sobie i postanowiła zaraz zrobić z tego ofiarę. Podniosła się z ziemi, uklękła, skrzyżowała ręce na piersiach i, zwracając oczy i twarz załzawioną ku niebu, rzekła: — O Przenajświętsza Panno! Ty, pod której obronę uciekałam się tak często, Ty, coś mię tyle już razy raczyła pocieszyć! Ty, coś tyle cierpiała, o królowo anielska, pocieszycielko i opiekunko strapionych, zmiłuj się nade mną! Wybaw mnie z tego niebezpieczeństwa! wróć mnie matce mojéj, o Matko Boska! Całe życie Tobie poświęcę, nie pójdę za mąż, wyrzeknę się tego biedaka mego, do ciebie będę tylko należéć.
Po wymówieniu tych słów, opuściła głowę i zawiesiła różaniec na szyi, jakby na znak, iż poświęca się służbie Panny Najświętszéj i że odtąd on będzie jéj obroną i siłą. Uczuła jakiś większy spokój, jakąś ufność i otuchę. Usiadła znowu na ziemi. Po chwili przyszło jéj na myśl owo jutro, jutro, które powiedział ten pan nieznajomy i zdało jéj się, że te wyrazy były zapowiedzią ratunku. W ślad za tém uspokojeniem umysłu, poszło i uspokojenie ciała; zmysły straszną walką zmęczone usypiać zaczęły i wreszcie, już nad rankiem, z imieniem świętéj opiekunki na ustach, Łucya głęboko, spokojnie zasnęła.
Jednak, w tym samym zamku był jeszcze ktoś inny, kto chciał również zasnąć, lecz żadną miarą nie mógł tego dokazać. Po wyjściu, a raczéj ucieczce z tymczasowego więzienia Łucyi, po wydaniu rozkazu, aby jéj przyniesiono wieczerzę, po zajrzeniu, jakto zwykł był czynić zawsze, do każdego niemal zakątka swego zamku. Nienazwany, mając ciągle w pamięci obraz nieszczęśliwéj dziewczyny, słysząc ciągle jéj głos, jéj łkanie, każdy niemal jéj wyraz, udał się wreszcie do swego pokoju, drzwi zamknął natychmiast, z takim pośpiechem rygle zasunął, jakby go, co najmniéj, ścigał cały zastęp zbrojnych nieprzyjaciół i, rozebrawszy się, również z pośpiechem, położył się do łóżka. Ale w téj chwili zdało mu się, że ów nieodstępny obraz, występując z większą jeszcze siłą przed oczami jego duszy, przemawia doń: nie zaśniesz; to darmo! Trzebaż mi było uledz tak głupiéj, tak babskiéj ciekawości! — myślał sobie — trzebaż mi było pójść do téj dziewczyny! Ten hultaj Nibbio prawdę powiedział: litość jest jak przestrach, kto się jéj podda, nie jest już panem siebie, tak, nie jest już panem siebie... Jakto?... ja, ja nie miałbym już być panem siebie? Dlaczego? Czy się co zmieniło? Czy ja się zmieniłem? Jakiż mnie szatan opętał? — Czym dotychczas nie wiedział, że kobiety płaczą? Płaczą przecie czasami i mężczyźni, kiedy nie mogą już swéj skóry ratować. Co, u dyabła! Czym-to ja nigdy nie słyszał, jak baby piszczą i beczą?
I tu, choć nie usiłował ich nawet budzić w swéj pamięci, zaczęły mu się tłumnie cisnąć do głowy wspomnienia takich chwil w życiu, w których ani prośby, ani łzy, nie zdołały go odwieść od spełnienia raz powziętego zamiaru. Lecz te wszystkie wspomnienia, zamiast wzmocnić w nim słabnącego ducha, zamiast nowych mu sił dodać i przytłumić owo przykre dlań uczucie litości, przejmowały go tylko jakimś dziwnym przestrachem, jakimś, że tak powiem, wściekłym niemal żalem tak, iż ulgą mu się wydało wrócić do myśli o Lucyi, wywoływać znowu jéj obraz, od którego z razu starał się uwolnić. — Ona żyje — myślał — ona tu, pod moim dachem, jeszcze czas, jeszcze jéj mogę powiedziéć: idź, nie smuć się, jesteś wolna, mogę widziéć, jak się ta twarz zmieni, jak szczęściem zabłyśnie, mogę jéj również powiedziéć: — przebacz mi... Mnie przebaczyć? Ja miałbym prosić o przebaczenie? kobietę? ja?... A jednakże, gdyby to słowo, gdyby jedno takie słowo, mogło mi przynieść ulgę, mogło, choć w części, zmniejszyć te piekielne katusze, wyrzekłbym je. Tak! czuję, że wyrzekłbym je. Ach! do czegoż-to doszło! Ja nle jestem panem siebie, nie mam siły, nie mam mocy! E! — dodał po chwili, przewracając się gniewnie na łóżku, które naraz stało się tak dziwnie twardém i pod tą kołdrą, tak niesłychanie ciężką: — e! nie myślmy o tém, nie pierwszy to raz przecie takie mi głupstwa do głowy przychodzą. To zaraz przeminie.
I, aby to przeminęło czémprędzéj, usiłował wynaléść coś ważnego, na czémby myśl mógł zatrzymać, coś takiego, co zwykle pochłaniało całą jego uwagę, lecz na nieszczęście nic podobnego nie zdołał wynaléść. Teraz, wszystko ukazywało mu się w jakiémś nowém świetle: to, co dotychczas najsilniéj pobudzało jego żądze, dziś nie miało w sobie nic pociągającego; namiętności jego w żaden sposób poruszyć się nie dały, jak ów koń, który nagle, przestraszywszy się jakiegoś cienia, nie chce, pomimo razów i nawoływań, ruszyć się z miejsca. Myśląc o przedsięwzięciach, które już rozpoczął, lecz których jeszcze nie zdołał ukończyć, zamiast ożywiać się wynajdywaniem sposobów do najprędszego ich wykonania, zamiast gniewać się na przeszkody (gniew w téj chwili byłby dlań prawdziwą rozkoszą), czuł smutek, żal, jakiś przestrach niemal na wspomnienie tych kroków, które już poczynił dla ich osiągnięcia. Gdy pomyślał o przyszłości, widział ją całkiem pozbawioną celów, żądz, pragnień, zajęć, pełną tylko wspomnień nieznośnych; pełną takich strasznych, długich godzin jak ta, którą obecnie przebywał. W wyobraźni swéj robił przegląd wszystkich swych brawów, zbójów, pomocników i nie znajdował żadnego rozkazu, któryby mógł im wydać, któregoby spełnienie mogło go, choć trochę, obchodzić: a nawet samo o nich wspomnienie, sama myśl o tém, że ich znowu zobaczy, że się znajdzie między niemi, drażniła go niesłychanie i przejmowała wstrętem. A kiedy usiłował wynaléść jakieś zajęcie na dzień jutrzejszy, jedyném możebném, zdawało mu się oswobodzenie nieszczęśliwéj dziewczyny.
Jakby ktoś, komu zwierzchnik zada znienacka przykre i trudne pytanie, tak Nienazwany zajął się natychmiast wynajdywaniem jakiéjś odpowiedzi na zapytanie, które sam sobie zadał, a raczéj na to, jakie odebrał od tego nowego człowieka, który się w nim teraz znajdował, który odrazu urósł tak strasznie, jakby na to tylko, by sądzić dawnego. Lecz pomimo, że na wszelkie sposoby usiłował wynaléść jakąś przyczynę, któraby mogła usprawiedliwić to, iż tak odrazu, nieproszony prawie, przyjął na siebie zadanie sprawienia tylu cierpień biednéj, słabéj istocie, któréj nie znał, któréj nie mógł ani nienawidziéć ani się obawiać, jedynie tylko w celu oddania przysługi don Rodrigowi, nie znalazł jednakże żadnego, któryby mu się w éj chwili słusznym mógł wydać, a nawet nie mógł zrozumiéć, co go przywiodło do przyjęcia na siebie téj roli. Uczynił to raczej w skutek jakiegoś chwilowego popędu, niż postanowienia, był-to ruch instynktowy duszy posłusznéj dawniejszym, zwykłym uczuciom, był-to wynik tysiąca czynów uprzednich; to téż udręczony badacz samego siebie, pragnąc wyjaśnić sobie jeden postępek, został zmuszony chcąc-nie-chcąc do roztrząsania całego ubiegłego życia. Cofał się myślą coraz daléj a daléj, z roku w rok, ze krwi w krew, z występku w występek, a każda zbrodnia zjawiała się w jego duszy jasna, wyraźna, samotna, oddzielona od uczuć, które niegdyś kazały jéj pragnąć, kazały ją spełnić; występowała w całéj swéj potworności, któréj wówczas owe uczucia nie pozwalały mu dostrzedz. Było ich wiele, on je wszystkie spełnił; on w nich siebie odnalazł, a ta myśl okropna, odnawiająca się z każdém widziadłem, z każdém z nich związana, wkrótce aż do rozpaczy urosła. Zerwał się z posłania, usiadł na łóżku, ręce wyciągnął do ściany, uchwycił za pistolet, zdjął go, odwiódł kurek i... w chwili, gdy już miał skończyć to życie, którego nie mógł znieść dłużéj, umysł jego, opanowany jakąś trwogą, jakimś, że tak powiem, zabobonnym niepokojem, zwrócił się do myśli, co się po tém dziać będzie, czego śmierć jego zniszczyć nie potrafi. Wyobrażał sobie ze wstrętem swój trup zeszpecony, straszny, sztywny, wydany w ręce najpodlejszych sług, wystawiał sobie zdziwienie, nieład, zamieszanie, które śmierć jego w zamku wywoła, myślał o tém, jak tu jutro każdy będzie kradł i rabował, jak ciało jego bez siły, bez głosu, rzucą gdzieś w kącie i zapomną o niém, jak rozmaite wnioski przypuszczenia ta śmierć nagła wywoła, co będą mówić tu i daléj, w całéj okolicy, w całym kraju, jak się ucieszy zastęp jego wrogów. Nawet same cienie nocy, sama jéj uroczysta cisza wzmagały w nim przestrach i odrazę śmierci, zdawało mu się, że w biały dzień, gdzieś na wolném powietrzu, wśród ludzi, nie zawahałby się umrzéć. Gdyby naprzykład mógł skoczyć do rzeki i zniknąć na zawsze! Pogrążony w téj dręczącéj zadumie, to podnosił kurek pistoletu konwulsyjnym ruchem wielkiego palca, to znów go opuszczał, wtém nagle błysła mu myśl nowa: — A jeżeliż to życie przyszłe, życie po-za grobem, o którém mi mówiono w dzieciństwie, o którém mówią zawsze, jakby o rzeczy pewnéj, jeżeli to życie nie istnieje, jeżeli jest tylko wymysłem księży i mnichów; czy ja wiem? słowem, jeżeli go nie ma, poco umierać? poco się dręczyć? Co mnie mogą obchodzić wszystkie moje zbrodnie? Czy warto myśléć o nich? Tak, to jakiś obłęd mnie oganiał... A, jeżeli to życie... istnieje?
Na takie przypuszczenie, na taką wątpliwość opanowała go rozpacz, stokroć straszniejsza, rozpacz, od któréjby sama już śmierć nawet nie zdołała go uwolnić. Pistolet wypadł mu z dłoni, załamał ręce nad głową i siedział tak, dzwoniąc zębami i drżąc, jak w febrze. Na raz przypomniał sobie wyrazy, które słyszał przed paru godzinami zaledwie: — Bóg tyle rzeczy przebacza za jeden miłosierny uczynek! — I, nie dźwięczała w nich teraz owa prośba pokorna, z którą wymówione zostały, lecz raczéj siła nakazująca posłuszeństwo, a jednocześnie wzbudzająca w sercu iskierkę nadziei. Na chwilę doznał pewnéj ulgi, ręce opuścił i z większym już spokojem, zaczął oczami pamięci wpatrywać się w tę, od któréj owe wyrazy usłyszał; i widział ją już teraz, niejako uwięzioną, zrozpaczoną, błagającą litości, lecz jako pocieszycielkę, jako szafarkę łask. Z niecierpliwością i niepokojem wyglądał poranku, aby pośpieszyć do niéj, oswobodzić ją i z ust jej usłyszéć inne jeszcze słodkie, pokrzepiające wyrazy; chciał ją osobiście odprowadzić do matki. — A potém? Co będę robił potém, przez cały dzień? A w nocy? Po dwunastu godzinach noc znowu powróci! O, ta noc! ta noc okropna! — I, wpadłszy znowu na myśl o strasznéj próżni, która go czeka w przyszłości, usiłował wynaléść jakieś zajęcie, coś, czémby potrafił zapełnić długie dnie i noce. To chciał zamek opuścić i przenieść się gdzieś w kraje dalekie, w którychby go nikt nie znał nawet z imienia, ale czyżby potrafił uciec przed samym sobą? To znów odradzała się słaba nadzieja, że odżyje w nim duch dawny, że odzyska dawniejsze pragnienia, i że to, co się teraz z nim dzieje, jest tylko przemijającym obłędem, który zwalczyć potrafi. To lękał się dnia, bo wstydził się téj zmiany, którą w nim słudzy dostrzegą, to znowu wyglądał go niecierpliwie, jak gdyby on miał i jego myśli oświecić. I otóż, z pierwszemi brzaskami zorzy, wkrótce potém, gdy Łucya zasnęła, i podczas kiedy tak siedział nieruchomy, o uszy jego obiła się fala płynących zdaleka, niewyraźnych dźwięków, które jednak zdawały się coś radosnego ogłaszać. Słuch wytężył i poznał, że to odgłos dzwonów, a po chwili usłyszał również, jak echo w górach powtarza te dźwięki uroczyste, jak się z niemi zlewa i płynie ku niebu. Wkrótce ozwały się i inne dzwony, bliżéj: potém jeszcze inne, jeszcze bliżéj. — Co to być może? — pomyślał sobie. — Czego się oni tak cieszą? — Wyskoczył z łóżka i, narzuciwszy na siebie jakieś ubranie, pośpieszył do okna, otworzył je, spojrzał na okolicę. Góry do połowy kąpały się we mgle, całe niebo wyglądało jak jedna wielka, popielata chmura; a w słabém świetle poranku, które się zwiększało stopniowo, dostrzegł w głębi doliny jakiś ruch niezwykły; pomimo tak wczesnéj godziny, było wiele ludzi na drodze a co chwila ktoś nowy do nich się przyłączał, wychodząc ze swego mieszkania; wszyscy w jednę stronę zmierzali, ku wyjściu doliny położonemu na prawo od zamku, wszyscy mieli na sobie odświętne ubrania, wszyscy szli żwawo i wesoło.
— Co to, u licha, być może? Co im się stało? Z czego się mogą radować w tym przeklętym kraju? Dokąd śpieszy ta cała hołota? — I zawoławszy wiernego brawa, który spał w przyległym pokoju, spytał go o przyczynę tak niezwykłego ruchu. Brawo, który nie więcéj wiedział od pana, poszedł zaraz, aby się o tém dokładnie wywiedziéć. Nienazwany pozostał przy oknie, zapatrzony na ożywioną scenę, którą miał przed sobą. Drogą szli mężczyźni, kobiety, dzieci, gromadkami, parami, pojedynczo. Tu ktoś dopędzał znajomego, tam znów ktoś inny, wyszedłszy z domu przyłączał się do pierwszego lepszego przechodnia, którego napotkał i szli razem, jak przyjaciele, zdążający do jakiegoś wspólnego celu. Chód ich i ruchy wyrażały jasno pośpiech, radość ogólną, a ów odgłos tylu dzwonów bliższych i dalszych zdawał się być, że tak powiem, głosem tego ludu, którego mowa nie mogła do zamku doleciéć. Nienazwany wciąż patrzył a patrzył, i coraz goręcéj pragnął się dowiedziéć, co mogło w tylu, tak rozmaitych ludziach, wzbudzić tak wielki i ogólny zapał?


ROZDZIAŁ XXII.

Wkrótce powrócił brawo i powiedział, że to kardynał Fryderyk Boromeusz, arcybiskup medyolański, przybył wczoraj do ***, że cały dzień dzisiejszy ma tam zabawić i że wieść o tém, rozchodząc się jeszcze z wieczora po całéj okolicy, zachęciła każdego do zobaczenia tego człowieka; stąd więc ów wielki ruch, na drodze, a dzwoniono, bardziéj dla wyrażenia ogólnéj radości, niż dla zawiadomienia ludu o tém, iż kardynał jest w pobliżu. Po wyjściu brawa, Nienazwany zwrócił się znowu do okna i z większém jeszcze niż dotychczas, zamyśleniem, patrzył na dolinę. — Więc to dla jednego człowieka! Wszyscy się radują, wszyscy śpieszą, aby zobaczyć jednego człowieka! A wszakże każdy z tych ludzi ma niezawodnie jakiegoś mola, co go gryzie, lecz żaden z nich, żaden nie cierpi tyle, co ja, żaden z nich takiej nocy nie przebył! Dlaczego wszyscy cieszą się tak bardzo? W jaki sposób ten człowiek potrafił na to zasłużyć? Może tych trochę pieniędzy, które na chybił trafił rozda tłumowi... Ale nie każdy z nich przecie idzie po jałmużnę. A więc może ów znak jego ręką w powietrzu kreślony; może jego słowo... O! gdybyż mógł miéć i dla mnie słowa pociechy! Gdybyż!... A dlaczegóż i ja nie miałbym go zobaczyć?... Któż mi tego zabroni? Pójdę, pójdę, i chcę z nim pomówić. A co mu powiem? Co powiem? Powiem mu to... to, co... Zobaczę, zobaczę, co téż mi potrafi powiedzieć on, ten człowiek!
I, po zrobieniu tego postanowienia, albo raczéj po powzięciu tego zamiaru, zaczął się śpiesznie ubierać. Przywdział dziś jeden z tych swoich kaftanów, którego krój i odrobienie miało w sobie, coś wojskowego, wziął krucicę, pozostawioną na łóżku i przyczepił ją z prawego boku do pasa, potém zdjął inną ze ściany i przyczepił ją z lewéj strony, potém zatknął za tenże sam pas puginał, potém zdjął, również ze ściany, karabin, niemal tak sławny, jak i jego właściciel, zawiesił go przez ramię i, włożywszy kapelusz, wyszedł z pokoju, udając się najprzód tam, gdzie wczoraj pozostawił Łucyą. Przede drzwiami, w kąteczku, postawił karabin i zapukał, mówiąc jednocześnie, że to on przybywa. Stara zerwała się z łóżka i pobiegła otworzyć. Nienazwany wszedł i powiódłszy wzrokiem po pokoju, spostrzegł Łucyą uśpioną w swym kątku na podłodze.
— Śpi? — spytał półgłosem staréj; — śpi tam? To tak spełniasz moje rozkazy, nikczemna!
— Robiłam wszystko, co mogłam: prosiłam, namawiałam — odpowiedziała kobieta: — cóż, kiedy słuchać nie chce, ani jadła, ani...
— No, dosyć już, dosyć. Nie rusz jéj, nie budź, a kiedy się ocknie... Marta będzie tu siedziéć w przyległym pokoju, a ty każesz jéj przynieść wszystko, czego tylko zażąda. Gdy się obudzi... powiesz jéj, że ja... że pan wyjechał, ale niedługo powróci... i że... że zrobi wszystko to, czego ona zechce.
Stara skamieniała z podziwu i pomyślała sobie: — czyżby to miała być jakaś księżniczka?
Nienazwany wyszedł, znowu zarzucił swój karabin na ramię, posłał Martę do owego przyległego pokoju, pierwszemu brawo, którego napotkał, rozkazał stanąć na straży przede drzwiami, starej polecił nie wpuszczać tam nikogo oprócz Marty, potém wyszedł z zamku i z niezwykłym pośpiechem zaczął się spuszczać ku dolinie.
Rękopism nie mówi, jaka odległość dzieliła zamek od miasteczka, w którem się teraz zatrzymał kardynał, z tego wszakże, co tu zaraz opowiadać będziemy, można wnosić, że była niewielką. Jednakże samo podążanie mieszkańców doliny i ludzi z dalszych miejscowości do tego miasteczka nie mogłoby nam posłużyć za dostateczny dowód, bo w księgach owoczesnych znajdujemy niejednę wzmiankę o tém, iż, aby widziéć kardynała Fryderyka, lud tłumnie przybywał, nawet z większej, niż dwudziestomilowéj, odległości.
Brawi, których Nienazwany spotykał na pochyłości wzgórza, zatrzymywali się z uszanowaniem, sądząc, że usłyszą jakiś rozkaz od pana, że im każę iść za sobą na jaką wyprawę, i nie wiedzieli sami, co ma znaczyć ów jego dziwny wyraz twarzy, owe spojrzenia, któremi odpowiadał na ich uniżone ukłony.
Zjawienie się jego na gościńcu, tak, bez żadnego orszaku, niezmierne zdziwienie wywołało w przechodniach. Pomimo to jednak, że on szedł samotny, każdy, zdejmując kapelusz, obchodził go zdaleka, każdy ustępował mu z drogi tak, jakgdyby on był w liczném otoczeniu. W miasteczku znalazł tłum wielki, ale natychmiast jego imię zaczęło z ust do ust przechodzić i tłum również się przed nim rozstąpił. Zbliżając się do jednego z wieśniaków, spytał go, gdzie się kardynał znajduje. W plebanii — odrzekł zapytany z głębokim ukłonem i wskazał mu drogę. Nienazwany udał się w tamtę stronę i wkrótce wszedł na podwórko plebanii, na którém znajdowało się wielu księży; wszyscy spojrzeli nań ze zdziwieniem, podejrzliwie i badawczo. Drzwi do mieszkania proboszcza były otwarte i w pierwszym pokoju spostrzegł również całe grono księży. Zdjął karabin, postawił go w kącie podwórza, wszedł do plebanii; i tu zrazu były szepty, podawanie sobie z ust do ust strasznego imienia, podejrzliwe, pełne podziwu spojrzenia, potém cisza. Nienazwany, zwracając się do jednego z najbliższych, spytał go, gdzie jest kardynał i oświadczył, że chce się z nim widziéć.
— Kapelan miejscowy najlepiéj pana w tym względzie objaśnić potrafi, ja sam przed chwilą przybyłem zdaleka — odrzekł zapytany i spojrzawszy po obecnych zawołał po imieniu kapelana, który w jednym kątku pokoju mówił właśnie półgłosem do jakiegoś kolegi: — Ten? ten sławny? a on tu czego? a on tu po co? jak najdaléj od niego; jednak, gdy go tak, wśród ogolnéj ciszy wezwano, musiał się zbliżyć do Nienazwanego, ukłonił mu się grzecznie, wysłuchał z głowa pochyloną jego żądania, potém podniósł oczy na twarz tego strasznego człowieka, lecz opuścił je natychmiast i po chwilowém milczeniu, powiedział, albo raczéj wybełkotał: — Nie wiem doprany, czy jego pasterska mość kardynał... w téj chwili... znajduje się... jest... może... Zaraz się dowiem. — I niechętnie skierował się do przyległego pokoju, w którym znajdował się kardynał, aby spełnić to niemile zlecenie.
W tém miejscu naszéj opowieści musimy się nieco zatrzymać, tak, jak ów człowiek, smutny i znużony długą podróżą przez dziką i spaloną pustynię, który, gdy spostrzeże wreszcie źródło czystéj wody i rozłożyste, wielkie drzewo, gotów jest nawet stracić trochę drogiego czasu, byle tylko wypocząć w cieniu owego drzewa, w pobliżu owego źródła. Natrafiliśmy na postać, któréj imię, której wspomnienie budzi w nas zawsze głęboki szacunek, pociąga ku sobie, napełnia serca jakąś cichą radością, a cóż dopiéro teraz po tylu obrazach bolesnych, po opisaniu tych, tak rozmaitych i tak licznych niegodziwości! Musimy koniecznie téj postaci parę słów poświęcić; gdyby wszakże który z czytelników nie był ich ciekawy, a pomimo to jednak chciał wytrwać w dalszém czytaniu téj powieści, niech odrazu przeskoczy do następnego rozdziału.
Fryderyk Boromeusz, urodzony w r. 1564, należał do tych, tak wyjątkowych ludzi na świecie, którzy obracają niepospolity swój umysł, również jak i wszystkie dochody wielkiego majątku, wszystkie korzyści uprzywilejowanego stanu, wszystkie swe wpływy na poznanie i na pełnienie dobra i prawdy. Jego życie było, jaków zdrój przejrzysty, który, wytryskując ze skały, przepływa przez rozmaite gorsze i lepsze grunta i zawsze czysty, jasny, ani na chwilę nie zmącony, wpada wreszcie do rzeki. Już w wieku dziecięcym wśród przepychu i zbytku, zastanawiał się często nad zasadami pokory i miłości bliźniego, nad marnościami uciech światowych, nad szkaradą pychy, nad prawdziwą zasługą i prawdziwemi skarbami, słowem nad tém wszystkiém, co stanowi pierwsze podstawy nauki religii, które, czy-to odczute głęboko, czy zapomniane, zawsze jednak z pokolenia w pokolenie przechodzą. Rozmyślał nad niemi, starał się je zgłębić, wreszcie uwierzył w nie, pokochał, przejął się niemi, a w skutek tego odrzucił, jako kłamliwe, inne zasady, wręcz tym pierwszym przeciwne, które jednakże również przechodziły z pokolenia w pokolenie i były uważane za nieomylne i wychodziły nieraz z tych samych ust, które głosiły także i pierwsze. Wyrzekł się ich i postanowił kierować się temi tylko, które uznał za prawdziwe. Wierząc w to, iż życie nie powinno być ciężarem dla wielu, a uciechą dla niektórych tylko, że ono wkłada na nas obowiązki, z których każdy będzie musiał zdać kiedyś rachunek, w bardzo młodym wieku już zaczął myśléć nad tém, w jaki sposób ma uczynić swoje życie pożyteczném i świętém.
W 1580 r. objawił postanowienie poświęcenia się stanowi duchownemu i przyjął sukienkę z rąk swego bratanka Karola, który wówczas już miał ustaloną oddawna sławę świętego człowieka. Wkrótce potém wstąpił do kolegium, założonego przez tego Karola Boromeusza w Pawii, kolegium, które dotychczas nosi imię swego założyciela. Tu, przykładając się gorliwie do zajęć, jakie były przepisane, dołączył jeszcze do nich z własnéj woli dwa inne obowiązki: nauczanie ludzi najbardziéj ciemnych i ubogich wiary chrześcijańskiéj i odwiedzanie, usługiwanie, doglądanie i pocieszanie chorych. Skorzystał z władzy, z wpływów, które dla tylu powodów posiadał w tym zakładzie, aby skłonić swych towarzyszów do pomagania mu w jego czynnościach. We wszystkiém, co było wzniosłém, szlachetném, co dobro bliźniego miało na celu, stał się przykładem dla innych, stał się pierwszym w tém kolegium, w którém jego przymioty już same przez się mogłyby go tak wysoko postawić, gdyby nawet nie należał do jednéj z najświetniejszych rodzin w kraju. Innych korzyści, które mu ów znakomity ród mógł był przynieść, nie pragnął wcale, przeciwnie nawet wszelkiemi sposobami starał się ich unikać. Naprzykład stół jego i ubiór były raczéj ubogie, niż skromne, tryb życia i obejście się niezmiernie proste. Nigdy, na żadnę zmianę w tym względzie zgodzić się nie chciał, pomimo iż krewni gorszyli się tém bardzo i niejeden wyrzucał mu w żywe oczy, że poniewiera honor swego rodu. Drugą jeszcze wojnę musiał toczyć z nauczycielami w kolegium, którzy nieznacznie podejściem starali się go przystrajać w jakieś kosztowne ozdoby, umieszczać obok niego, przed nim, lub za nim jakieś kobierce, jakieś sprzęty drogie, któreby go od innych wyróżniały, któreby kazały odgadnąć w nim księcia. Czy przez to chcieli stopniowo jego łaski zaskarbiać, czy powodowało niemi w tym względzie pewne służalcze przywiązanie, które znajduje uciechę i chlubę dla siebie w blasku i świętości, otaczającéj jakąś wybraną osobę; czy wreszcie czynili to z tego powodu, iż należeli do rzędu tych roztropnych i umiarkowanych ludzi, którzy spoglądają niechętném okiem na wielką cnotę, jako téż i na wielki występek, dowodząc, że doskonałość jest zawsze pośrodku, a środek ów upatrują w tém miejscu, na którém sami stoją i gdzie jest najwygodniéj — na to wszystko odpowiedziéć dziś nam niepodobna. Fryderyk nie dał się jednakże olśnić, nie uległ pokusom, napominał tych, którzy go chcieli wywyższyć, a działo się to wówczas, gdy zaledwie przechodził oj dzieciństwa do młodości.
Nie ulega wątpliwości, że na umysł Fryderyka w dzieciństwie jego jako téż i w pierwszych latach młodości musiał wywierać wielkie wrażenie kardynał Karol, starszy od niego o lat dwadzieścia sześć, nic w tém dziwnego, że patrząc na tę postać, tak poważną, tak uroczystą, tak świętą, na jego czyny, na jego życie, na ten głęboki, niekłamany szacunek, którym go otaczali i wielcy i mali, starał się naśladować we wszystkiém takiego zwierzchnika, lecz rzeczą na prawdę godną podziwu jest ta okoliczność, iż po jego śmierci, nikt nie mógł dostrzedz nawet, że dwudziestoletniemu podówczas Fryderykowi zabrakło przewodnika i nauczyciela. Rosnąca sława jego rozumu, cnot, pobożności, spokrewnienie z kilku znakomitemi kardynałami, ich przyjaźń dla młodego Fryderyka, świetność jego rodu, samo to imię, które Karol niby jakimś blaskiem świętości opromienił, wszystko to, co powinno, co może wynieść człowieka na najwyższe urzędy duchowne, składało się, aby młodzieńcowi świetną przyszłość zapewnić. Lecz on, przejęty głęboko tą zasadą chrześcijaństwa, któréj żaden z jej wyznawców nie poważy się zaprzeczyć ustami, że wszelkie wynoszenie się nad bliźnich, jeżeli nie ma na celu służenia im, jest rzeczą niesprawiedliwą, nie pragnął dostojeństw, obawiał się ich, starał się od nich usuwać, a czynił to nie dlatego wprawdzie, aby nie chciał służyć bliźnim, gdyż niewiele znajdzie się ludzi, którzyby tak, jak on, całe swe życie poświęcili temu jedynie, lecz z tego powodu, iż uważał siebie za niedość godnego, za niedość zdolnego, do służenia im na wysokiem jakiemś stanowisku. Dlatego też, gdy w roku 1595, Klemens VIII chciał go wynieść na arcybiskupstwo medyolańskie, bardzo się tém zmartwił i bez najmniejszego wahania wręcz odmówił przyjęcia tego zaszczytu. Potém jednak musiał uledz wyraźnemu rozkazowi papieża.
Któż o tém nie wie, że takie objawy, takie, że tak powiem, demonstracye, nie są ani trudne, ani rzadkie i że one nie zużywają więcéj zasobów hipokryzyi, niż wszyscy naprzykład ci, którzy się z niéj naigrawają na każdym kroku, zużywają na to swego rozumu, lecz, czyż dlatego już nie mogą one być nigdy szczerym wyrazem wzniosłych i szlachetnych uczuć? Życie człowieka jest kamieniem probierczym jego słów, a słowa, które wyrażają jakieś wzniosłe uczucie, gdyby nawet przeszły przez usta żartownisiów całego świata, nie utracą jednak nigdy swéj wartości, pozostaną nazawsze piękne, jeżeli je uprzedza, jako téż i towarzyszy im, życie pełne ofiar i poświęcenia.
Fryderyk, jako arcybiskup, zaczął wszelkich starań dokładać, aby, o ile możności, najmniéj korzystać dla siebie z bogactw, z czasu, ze służby; stało się to dlań nowém i stałém zadaniem. Utrzymywał, jakto zresztą utrzymują wszyscy, że dobra duchowne są własnością ubogich, a jak pojął tę zasadę, zaraz zobaczymy. Chciał, aby oszacowano, ile może wynosić utrzymanie jego osoby i jego służby, a gdy mu powiedziano, że na rok wyniesie sześćset skudów, (skud, pieniądz złoty, który następnie zaczęto nazywać cekinem), rozkazał, aby dokładano co rok z jego własnéj szkatuły drugie sześćset skudów do kasy arcybiskupiéj, gdyż, będąc sam przez się bogatym, nie chciał korzystać z dochodów swego urzędu. Na siebie wydawał niezmiernie skąpo i oględnie, każde ubranie nosił dopóty, dopóki tylko naprawiać się dało, a jednakże, jak o tém świadczą owocześni pisarze, łączył z tą oszczędnością niezmierne zamiłowanie porządku: dwa przymioty zadziwiające w tym wieku przepychu i brudów. Podobnież, aby się nie marnowało z ostatków jego skromnego stołu, przeznaczył je dla pewnego przytułku ubogich; i jeden z nędzarzy w skutek jego rozkazu, przychodził do sali jadalnéj dla zabrania tego, co się od obiadu zostało. Wszystkie te szczegóły mogłyby w nas wytworzyć przekonanie, że takie drobiazgowe, skąpe, nikłe miłosierdzie było wynikiem płytkiego umysłu, niezdolnego do wielkich ofiar, do wyższych popędów, gdyby nie owa wspaniała biblioteka Ambrosiana, któréj pomysł powstał w głowie Fryderyka, którą wzniósł od podstaw własnym kosztem, któréj darował cały swój wielki zbiór ksiąg i rękopismów, zebrany z taką pracą i z takim nakładem, któréj i potém nie przestał wzbogacać najbardziéj szacownemi dziełami, wysyłając swoim kosztem zagranicę ośmiu światłych ludzi, którzy we Włoszech, Francyi, Hiszpanii, Flandryi, Niemczech, Libanie i Jeruzalem, skupowali książki dla owéj biblioteki. W taki-to sposób zdołał zgromadzić w niéj trzydzieści tysięcy tomów druku i czternaście tysięcy rękopismów. Do biblioteki dołączył kolegium doktorów; z razu było ich dziewięciu, opłacał ich i utrzymywał z własnéj szkatuły; po jego zaś śmierci, ponieważ zwykłe dochody nie mogły wystarczyć, liczba ich zmniejszyła się do dwu tylko; obowiązek ich na tém polegał, aby uprawiać rożne gałęzie wiedzy: teologią, historyą, literaturę, starożytności kościelne, języki wschodnie, każdy z nich musiał przytém ogłosić swoję pracę, mającą za przedmiot tę naukę, któréj się poświęcał. Oprócz tego założył przy téjże bibliotece; kolegium trzech języków, zwane tak od trzech języków: greckiego, łaciny i włoskiego, szkoła dla uczniów, których tak kształcono w naukach i językach, aby je mogli następnie innym wykładać; drukarnię języków wschodnich, to jest hebrajskiego, chaldejskiego, arabskiego, perskiego i ormiańskiego; zbiór obrazów, zbiór posągów i szkołę rzeźby, malarstwa i budownictwa. Dla téj ostatniéj łatwo mu było wynaléść wybornych nauczycieli, lecz tylko dla téj ostatniéj. Widzieliśmy już, z jaką to trudnością gromadził on wogóle księgi i rękopisma, niesłychanie rzadkie, zwłaszcza te, które mogły służyć do nauki języków wschodnich, języki te bowiem podówczas daleko mniéj, niż dzisiaj, uprawiano w Europie; a jeszcze stokroć trudniejszym, niż dostanie takich dzieł, było wynalezienie ludzi, którzyby je mogli wykładać. Dość powiedziéć, iż na dziewięciu doktorów, wybrał ośmiu z pośród młodych uczniów seminaryum, a z tego możemy wnosić, jakie musiał miéć pojęcie o nauce i uczonych swego czasu, pojęcie, najzupełniéj zresztą zgodne z tém, jakie o tychże uczonych i o téjże nauce utworzyli potomni, uznając za najlepsze zapomniéć tak o jednych, jako téż i o drugiéj. Piękne naprawdę są ustawy, które sam ułożył dla nowéj biblioteki; znać w nich gorące pragnienie, aby ona oddawała ogółowi jak największe korzyści, a niektóre ich rozdziały są pomyślane tak głęboko, tak świetnie, iż przechodzą o wiele pojęcia i zwyczaje owoczesne. Bibliotekarz obowiązany był utrzymywać listowne stosunki z najbardziéj uczonemi ludźmi w Europie, aby miéć od nich wiadomości o stanie nauki i wskazówki co do najnowszych i najlepszych dzieł, wychodzących we wszystkich gałęziach wiedzy, które powinien był natychmiast sprowadzać; obowiązany był również wskazywać ludziom, chcącym korzystać z biblioteki, książki, których oni jeszcze nie znali, a które mogłyby im przynieść pożytek. Oprócz tego ustawy nakazywały, aby zarząd biblioteki dozwalał i ułatwiał tak mieszkańcom miasta, jako téż i obcym przybyszom wstęp do niéj i korzystanie z niéj. Dziś podobne prawidła mogą się wydawać każdemu słuszne i naturalne, wówczas jednakże było inaczéj. W dziejach biblioteki ambrozyańskiéj, spisanych (ze zwykłym wdziękiem i sensem, cechującym owoczesne pisma) przez niejakiego Pierpaolo Bosca, który był w niéj bibliotekarzem po śmierci Fryderyka, znajdujemy dość długi ustęp, w którym autor rozwodzi się, jako nad rzeczą nadzwyczajną, nad tém, że w tym księgozbiorze, założonym przez osobę prywatną i wyłącznie niemal jéj kosztem, książki wystawione są na widok publiczny; że pierwszy lepszy przybysz, który zażąda jakiegoś dzieła, zaraz je otrzymuje i że oprócz tego proszą go jeszcze siadać, dają mu papier, kałamarz i pióro, aby mógł sobie robić potrzebne wyciągi, gdy tymczasem w innych słynnych bibliotekach włoskich książek widziéć nie można, bo są pochowane w szafach, i czasami tylko, jeżeli bibliotekarz jest w dobrym humorze, to przez grzeczność pokazuje je na chwilkę swoim znajomym, a o korzystaniu z nich nawet i mowy być nie może. Takie więc wzbogacanie bibliotek było, że tak powiem, wycofywaniem książek z obiegu, było jednym z tych i podziśdzień licznych sposobów uprawiania naukowéj niwy, które wyniszczają ją i czynią bezpłodną.
Nie pytajcie się o wpływy tej instytucyi Boromeusza na oświatę ogółu, mógłbym z równą łatwością dowieść wam w kilku wyrazach, że były zdumiewające, jako téż, że nie było ich wcale; badać je zaś ściśle i sumiennie, i wyjaśnić, chociaż do pewnego tylko stopnia, byłoby pracą trudną, a oprócz tego nie wchodzącą w zakres téj książki. Lecz zważcie tylko, jak szlachetnym, jak rozumnym, jak wspaniałomyślnym, jak wytrwałym miłośnikiem dobra ludzkości musiał być ten, który powziął myśl taką i tak ją wykonał wśród ogólnéj ciemnoty, bezwładności i tego ogólnego wstrętu do wszelkiéj wiedzy, a zatém wśród tak zachęcających zdań i wykrzykników, jak naprzykład: Po co to? Na co? Miał téż o czém myśléć! To ci dopiéro świetny wynalazek! Tego tylko brakowało! i t. d., których niezawodnie było więcéj, niż skudów, wydanych przez niego na owo wiekopomne dzieło, a liczba tych skudów wyniosła sto pięć tysięcy i wszystkie one prawie pochodziły z jego własnéj szkatuły.
Sądzę, że dla nazwania takiego człowieka w wysokim stopniu dobroczynnym i hojnym wystarczy już i tego, cośmy powiedzieli przed chwilą i że zbyteczném byłoby dodawać, ile innych skudów wydawał na natychmiastowe wsparcia dla potrzebujących. Kto wie? niejeden z moich czytelników gotów nawet powiedziéć, że takie tylko wydatki są najlepszą i najbardziéj użyteczną jałmużną, lecz Fryderyk uważał jałmużnę, w zwykłém tego słowa znaczeniu, za jeden z głównych obowiązków człowieka; i pod tym względem, jak i pod każdym zresztą innym, czyny jego były zgodne z przekonaniem wewnętrzném. Przez całe życie był opiekunem ubogich, a sama ta klęska głodowa, o któréj już mówiliśmy w naszéj powieści, da nam wkrótce sposobność do przytoczenia pewnych szczegółów, świadczących, ile słodyczy i szlachetności wykazywał w pełnieniu cnoty miłosierdzia. Z licznych przykładów, znajdujących się w jego życiorysach, jeden tylko przytoczymy tymczasem, aby pokazać, jak on tę cnotę pojmował. Dowiedziawszy się pewnego razu, że jakiś szlachcic chce podstępem i przemocą zmusić swą córkę, aby do klasztoru wstąpiła, a pomimo, iż nie miała do niego najmniejszej ochoty i wołałaby raczéj wyjść za mąż, każę jéj ojca prosić do siebie, a zmusiwszy go do wyznania, iż jedyną przyczyną, dla któréj chce, żeby córka zakonnicą została, jest brak czterech tysięcy skudów, niezbędnych w jego przekonaniu, do stosownego wydania jéj za mąż, Fryderyk z własnéj kieszeni ofiaruje na jéj posag te cztery tysiące. Może powie niejeden, że to była niepotrzebna rozrzutność, nierozwaga, a dogadzanie próżności dumnego szlachcica, że te same pieniądze mogły być użyte na stokroć lepsze cele. Na to nie umiem dać innéj odpowiedzi, chyba tę tylko, że byłoby rzeczą pożądaną, aby zdarzały się częściéj obawy takiéj przesady w dobrem swiadC2ące o niepospolitéj sile umysłu, o wyzwoleniu się z pod jarzma panujących dążeń i pojęć (każdy wiek przecież ma swoje dążenia i pojęciach jak naprzykład, w tym wypadku, w którym człowiek poświęca cztery tysiące skudów dlatego jedynie, aby dziewczyna nie została zakonnicą, wbrew swojéj woli.
Gorąca miłość bliźniego, którą był Fryderyk przejęty, objawiała się nie tylko w miłosiernych uczynkach, ale i w całém jego postępowaniu. Niezmiernie przystępny dla wszystkich, zwłaszcza dla ludzi z tak zwanego niskiego stanu, miał zawsze dla nich twarz wypogodzoną i jakieś grzeczne, życzliwe słowo, jakby im chciał tém nagrodzić ów krzywdzący sposób, w jaki świat się z niemi obchodzi. I z tego powodu musiał również toczyć walkę z poczciwcami ne quid nimis, którzy pragnęli utrzymać go w pewnych granicach, to jest w swoich granicach. I tak naprzykład, gdy pewnego razu Fryderyk w jakiéjś górskiéj, nędznéj wioseczce, zebrawszy dokoła siebie dzieciaki, uczył je, zadawał im pytania, pieszcząc je przytém i głaszcząc, jeden z tych panów, który wówczas znajdował się z arcybiskupem, ostrzegł go, aby pieścił nieco ostrożniéj te bębny, gdyż są strasznie brudne i obrzydliwe, tak jak gdyby myślał poczciwiec, że bez téj jego przestrogi, Fryderyk nie potrafi sam zrobić tego odkrycia, lub nie będzie miał dość sprytu, aby zeń skorzystać dla usunięcia się od tulących się do niego malców. Jest-to bowiem największém nieszczęściem ludzi, piastujących wysokie urzędy, (w pewnych warunkach i okolicznościach), że podczas gdy tak rzadko trafia się ktoś, ktoby chciał w złém przestrzegać, nigdy nie zabraknie odważnych przyjaciół, ganiących im ich dobre postępki. Nasz arcybiskup odpowiedział, nie bez pewnego niezadowolenia, swemu troskliwemu towarzyszowi: — Są to moje duszyczki, być może, iż nigdy już nie ujrzą méj twarzy, a nie chciałbyś, abym je uściskał?
Wogóle jednak, niezmiernie rzadko okazywał takie niezadowolenie, wszyscy podziwiali jego łagodność, słodycz, spokój niezakłócony, który mógł się wydawać wynikiem szczęśliwego temperamentu a był w istocie skutkiem tylko ciągłéj, usilnéj pracy nad sobą, gdyż usposobienie jego było z natury żywe i dość popędliwe. Jeżeli kiedy okazał się surowym, a nawet przykrym, to tylko w obejściu z temi księżmi swojéj dyecezyi, w których dostrzegał chciwość, skąpstwo, niedbałość w pełnieniu obowiązków, lub inną jaką wadę niezgodną ze wzniosłem posłannictwem tych ludzi. Względnie zaś do tego wszystkiego, co mogło dotyczyć jego interesów osobistych lub chwały doczesnéj, nie okazywał nigdy żadnéj oznaki radości, smutku, wielkiego zajęcia, lub wzruszenia: godny jest zatmé podziwu, jeżeli te uczucia nie budziły się w jego duszy, a godny także uwielbienia, jeżeli je stłumić potrafił. Nie tylko zachowaniem się swém na kilku konklawach, w których brał udział, pokazał wyraźnie, iż nie chce ubiegać się o tę najwyższą godność duchowną tak schlebiającą pysze, a tak niebezpieczną dla pokory chrześcijańskiéj, lecz gdy pewnego razu, jeden z jego towarzyszów, który posiadał wielkie znaczenie i wpływy, przyszedł ofiarować mu głos swój i głosy swéj frakcyi (brzydki wyraz, co prawda, ale właśnie używano go wówczas); Fryderyk w taki sposób propozycyą odrzucił, że proponującemu nie pozostało nic innego jak, zaniechawszy téj myśli, w inną zwrócić się stronę. Ta sama skromność, ten sam wstręt do przewodzenia i wynoszenia się nad innych, objawiały się również w zwykłych wypadkach codziennego życia. Gorliwy i niezmordowany w pełnieniu tego, co za swój obowiązek uznawał, unikał starannie wdawania się w obce sprawy, a nawet, gdy go o to proszono, wzdragał się jeszcze i o ile możności wymawiał się od tego, wszystko to było dowodem niepospolitego taktu, rozsądku i skromności, będących tak rzadko udziałem tych żarliwych obrońców dobra i sprawiedliwości, do których Fryderyk należał.
Gdybyśmy ulegli pokusie i zaczęli wyliczać wszystkie szlachetne cechy jego charakteru, utworzyłby się zbiór zasług i cnót, nie tylko niepospolitych, ale i najrozmaitszych i na pozór najmniéj ze sobą zgodnych, a z pewnością dających się nie często spotykać w jednym i tymże samym człowieku. Ograniczymy się jednak do zaznaczenia tu jeszcze jednéj tylko cechy tego niepospolitego człowieka; w piękném jego życiu, tak pełném najróżnorodniejszych czynności, gdyż musiał rządzić, spełniać duchowe obrzędy, nauczać, kazać, dawać posłuchania, objeżdżać dyecezyą, odbywać podróże, umiał on, nie tylko znaléść czas na zajęcia naukowe, ale jeszcze i tyle go im poświęcał, ile uczony z profesyi. To też pomiędzy tylu chwalebnemi tytułami, pozyskał jeszcze Fryderyk u swych współczesnych i tytuł wielce uczonego człowieka.
Nie wolno nam wszakże przemilczeć i o tém, że wyznawał on najszczerzéj i z wielką wytrwałością w życie wprowadzał takie zasady, które dziś nie tylko mylnemi, ale nawet śmiesznemi wydać się mogą każdemu, a mówię to wogóle, stosując również i do tych, którzy mieliby jeszcze wielką ochotę bronić ich i utrzymywać, że są słuszne. Gdyby ktoś chciał go uniewinniać w tym względzie, mógłby jedynie użyć téj, tak pospolitéj, tak zwykłéj wymówki, że były to raczéj błędy jego wieku, niż jego osobiste; wymówki, która pod pewnym względem, w zestawieniu z sumienném i wyczerpującym zbadaniem faktów, może miéć niejakie znaczenie, a nawet ma je niezaprzeczenie, lecz która, przytoczona pojedynczo, bez wyjaśnień, na oślep, że tak powiem (co się zdarza najczęściéj), nic nie dowodzi i żadnéj nie może miéć doniosłości. Dlatego więc, nie chcąc rozstrzygać za pomocą prostéj formułki tak zawikłanego pytania, ani też zbytecznie się nad niém rozwodzić i zagłębiać, wolimy zamilczeć o tych błędnych zasadach Fryderyka, poprzestając na pobieżnéj o nich wzmiance, która jednak może posłużyć za dowód, że bynajmniéj nie jest naszém zadaniem twierdzenie, iż w tym niepospolitym człowieku wszystko w równym stopniu było doskonałe i że nie mieliśmy zamiaru pisania o nim jakiejś pośmiertnéj pochwały.
Przypuszczani, iż nie będzie to obrazą dla mych czytelników, jeżeli niektórych z nich posądzę o chęć dowiedzenia się, czy ten człowiek tak światły, tak zamiłowany w naukach, pozostawił po sobie piśmienne jakie pamiątki. Czy pozostawił? Z pod jego pióra wyszło około stu dzieł większych i mniejszych łacińskich i włoskich, ogłaszanych drukiem i pozostałych w rękopismach, które przechowują się w bibliotece, założonéj przez niego; są-to mowy, traktaty o moralności, rozprawy o historyi, o starożytnościach kościelnych i świeckich, o piśmiennictwie, o sztukach pięknych i wielu jeszcze innych przedmiotach.
— Dlaczegóż więc, zapyta niezawodnie niejeden z tych czytelników — dlaczego wszystkie te dzieła są dziś zapomniane, albo przynajmniéj tak mało znane i czytane? Dlaczegóż człowiek ten, z tak niepospolitym umysłem, z taką nauką, z taką znajomością ludzi i rzeczy, z taką miłością prawdy i piękna, z tak wzniosłą duszą i z tyloma innemi przymiotami, składającemi się na wytworzenie znakomitych pisarzy, nie pozostawił w liczbie swych stu prac ani jednej, któraby zdołała pozyskać rozgłos, któréj zalety musieliby podziwiać ludzie, nawet odmiennych przekonań od tych, które ona wygłasza, któréj tytuł stałby się ogólnie znanym dla tych nawet, którzy jéj nie czytali? Dlaczego wreszcie wszystkie te prace, chociażby ze względu na ich liczbę tylko, nie zdołały zapewnić u potomnych imieniowi swego twórcy literackiéj sławy?
Bez wątpienia pytanie takie jest słuszne, a sprawa sama przez się niezmiernie ciekawa, gdyż dla jéj zbadania musielibyśmy zastanawiać się nad wielu ogólnemi kwestyami, których roztrząsanie przywiodłoby nas do wytłomaczenia wielu innych rzeczy, dziwnych na pozór i nie mniéj ciekawych. Ale ileż-to czasu trzeba byłoby na to poświęcić! A gdyby wam to nie przypadło do smaku, gdybyście się zżymać zaczęli? Wracajmy więc raczéj do przerwanéj opowieści i zamiast rozpisywać się dłużéj o tym człowieku, obrawszy sobie za przewodnika autora naszego rękopismu, chodźmy doń, aby go poznać, aby patrzéć na jego czyny.


ROZDZIAŁ XXIII.

Kardynał Fryderyk, oczekując na godzinę, w któréj miał udać się do kościoła dla odprawienia nabożeństwa, siedział nad jakąś księgą, bo miał we zwyczaju każdą wolną chwilkę obracać na umysłowe zajęcie, gdy wtém wszedł do pokoju kapelan z twarzą zmieszaną.
— Przychodzę oznajmić waszéj pasterskiéj mości dziwnego gościa, naprawdę dziwnego.
— Któż-to taki? — spytał kardynał.
— Ni mniéj, ni-więcéj tylko... — odrzekł kapelan, i powoli, kładąc nacisk na każdą sylabę wymówił to imię, którego my nie możemy powtórzyć naszym czytelnikom. Potem dodał: — stoi tu, w przyległym pokoju, i kazał mi powiedziéć, że chce się widziéć z waszą pasterską mością.
— On! — rzekł kardynał z wielkiém ożywieniem, zamykając książkę i spiesznie wstając z fotelu: — niech przyjdzie! proszę, proszę!
— Ale... — powiedział kapelan, nie ruszając się z miejsca: — wasza pasterska mość musi przecie wiedziéć, co to za człowiek, ten bannita, ten słynny...
— A czy nie jest to szczęściem dla biskupa, że takiemu człowiekowi przyszła myśl odwiedzenia go, udania się do niego?
— Ale... — nalegał kapelan — chociaż to nam nie wolno mówić o pewnych rzeczach, bo wasza pasterska mość zaraz powiada, że to są brednie, jednak w tym wypadku... zdaje mi się, iż jest moim obowiązkiem uprzedzić... Gorliwość rodzi nieprzyjaciół, a wiem przecież na pewno, że niejeden już nędznik śmiał się przechwalać, że, czy prędzéj, czy późniéj...
— I cóż stąd? czy mi który kiedy zrobił co złego? — przerwał mu kardynał.
— No tak, ale ten, to zbój znany, łotr, który ma stosunki z najgorszemi zbrodniarzami, może być przysłany...
— A! to mi dziwna jakaś karność wojskowa! — przerwał znowu Fryderyk z uśmiechem — szeregowiec chce uczyć tchórzostwa swego dowódcę! — Potém przybierając odrazu poważny, uroczysty wyraz, rzekł: — Święty Karol, gdyby do niego przyszedł taki człowiek, pewnieby tyle czasu nie stracił na niepotrzebne gawędy i samby pobiegł na jego spotkanie. Niech wejdzie, niech wejdzie zaraz, już i tak czeka za długo.
Kapelan niechętnie skierował się ku drzwiom, mówiąc w duchu: — No, nie ma rady, wszyscy ci święci są zawsze uparci.
Gdy drzwi otworzył i stanął na progu pokoju, w którym czekał Nienazwany, spostrzegł, że księża skupili się w jednę gromadkę, jak najdaléj od strasznego gościa, i szepcząc spoglądali z ukosa na ten kątek pokoju, w którym on siedział samotnie. Skierował się prosto ku niemu, mierząc go z pod oka podejrzliwym spojrzeniem, starając się odginać, jakiego to rodzaju i jak wiele broni mógł ukrywać pod tym kaftanem i, myśląc nad tém, że zanim go do kardynała w wprowadzi, warto byłoby przynajmniéj poprosić go, aby.. lecz nie potrafił zdobyć się na taką odwagę. Stanąwszy przed nim, powiedział: — Jego pasterska mość kardynał czeka na wielmożnego pana, jeżeli łaska, proszę za mną. I poprzedzając go w tym małym tłumie, który się natychmiast rozstąpił, rzucał na prawo i na lewo spojrzenia, zdające się mówić: — cóż chcecie! i wy przecie dobrze go znacie, musi zawsze wszystko robić po swojemu!
Zaledwie ukazał się Nienazwany, Fryderyk pośpieszył na jego spotkanie z twarzą pogodną i z otwartemi ramionami, jakby miał witać najlepszego przyjaciela i zaraz dał znak kapelanowi, aby pokój opuścił.
Pozostawszy sam-na-sam, obaj ci ludzie, w skutek odmiennego wprawdzie, lecz również silnego wzruszenia, przez pewien czas nie mogli przyjść do słowa. Nienazwany, którego przywiodła tu raczéj jakaś nieprzeparta siła, niż rozważne postanowienie, stał teraz, miotany dwoma sprzecznemi uczuciami: pragnieniem, a zarazem słabą nadzieją znalezienia ulgi na swoje katusze, tudzież wstydem i gniewem na samego siebie, że przychodzi tu jak grzesznik, żałujący za winy, jak nędznik, jak żebrak, błagający litości; nie mógł znaléść wyrazów, a nawet nie szukał ich wcale. Jednak, podnosząc oczy na twarz tego człowieka, czuł, że coraz silniéj ogarnia go uczucie głębokiéj czci, któremu oprzéć się nie umiał, które tak było słodkie, które budząc w nim ufność, zmniejszało gniew i dumie jego nakazywało milczenie.
Bo téż powierzchowność Fryderyka była jedną z tych, które zwiastują wyższość, nakazują uszanowanie, pociągają ku sobie. Cała postać wyrażała spokój i jakiś nieświadomy siebie majestat: wiek nie przygarbił jéj, nie odjął rzeźkości, oko było poważne i bystre, czoło pogodne i myślące, głowa w znacznéj już części pozbawiona włosów, cera blada, na twarzy obok śladów umartwień, rozmyślań, pracy, trudów, rozlany wyraz jakiéjś dziecinnéj niemal niewinności, każdy rys jego oblicza świadczył, że kiedyś, za młodu, człowiek ten musiał być bardzo piękny, teraz zaś nawyknienie do myśli wzniosłych i zacnych, spokój wewnętrzny, który nie opuszczał go nigdy, w ciągu długiego żywota, gorąca miłość bliźniego, błoga, radosna nadzieja lepszéj przyszłości, zmieniły tę piękność pierwotną w inną, bardziej duchową, piękność sędziwą, że tak powiem, którą podnosiła jeszcze wspaniała prostota purpury.
I on również, przez chwil kilka, wpatrywał się w Nienazwanego swym wzrokiem badawczym nawykłym do odgadywania z twarzy ludzkich tego, co się dzieje w ich duszy; a zdając się i teraz dostrzegać pod tą ponurą, zaniepokojoną powierzchownością, czegoś, co niby potwierdzało owę nadzieję, któréj doznał, gdy mu oznajmiono takiego gościa, pierwszy przerwał milczenie.
— O! — powiedział żywo z wielką uprzejmością: — cóż to za drogi gość do mnie przybywa! Jakżem wdzięczny panu, żeś zechciał mnie odwiedzić; chociaż naprawdę jest-to dla mnie pewną wymówka!
— Wymówką! — zawołał Nienazwany z wielkiém zdziwieniem, uspokojony jednak nieco przemówieniem i obejściem się kardynała i ucieszony tem, że już pierwsze lody przełamane, i że rozpoczynała się jaka taka rozmowa.
— Tak, wymówką — mówił daléj kardynał — gdyż moim obowiązkiem było pana odwiedzić, nie czekając, aż sam do mnie przyjdziesz, tyle razy, tyle razy powinienem już był-to uczynić.
— Mnie odwiedzić, mnie! Kardynale, a wiesz-że kim jestem? Powiedzianoż ci moje nazwisko?
— A oważ wielka radość, którą czuję i którą niezawodnie na mojéj twarzy dostrzegasz, czyż nie mówi ci, panie, że nie mógłbym jéj doznawać, gdyby mi oznajmiono odwiedziny jakiegoś nieznajomego człowieka? Tobie, panie, zawdzięczam ją, tobie, którego powinienem był szukać, tobie, za którego dotąd modliłem się tylko, nad którym płakałem, którego ukochałem nad wszystkich mych synów, którego najgoręcéj pragnąłem powitać u siebie, przytulić do serca, chociaż nie śmiałem marzyć nawet o takiém szczęściu. Bóg mi je zesłał, On tylko jeden może robić cuda, on naprawia omyłki słabych i nędznych sług swoich.
Nienazwany słuchał uważnie téj mowy, tak gorącéj, tych słów, które tak wyraźnie zdawały się odpowiadać na to, czego on jeszcze nie powiedział, czego może nie chciał nawet powiedziéć; wzruszony więc i odurzony milczał. Panie — rzekł Fryderyk po chwili, głosem jeszcze łagodniejszym: — przynosisz radosną nowinę, dlaczegóż każesz mi na nią czekać tak długo?
— Ja, miałbym nowinę radosną przynosić? Ja piekło mam w duszy! O kardynale, jeżeli wiesz, to powiedz mi raczéj, jakiéj-że to radosnéj nowjny możesz się spodziewać po takim jak ja człowieku?
— Téj, iż Bóg wzruszył twe serce i chce cię swoim uczynić — odrzekł spokojnie kardynał.
— Bóg! Gdybym mógł go widziéć! Gdybym mógł go słyszéć! Gdzież jest ten Bóg?
— I ty, panie, pytasz mię o to? Ty? Mając go tak blisko? Czyż czujesz, że On jest w twém sercu? żę to On cię trapi, wzrusza, chwili wytchnienia ie daje, aby cię pociągnąć ku sobie, aby rozniecić w tobie iskrę téj nadziei spokoju i pociechy, którą już przeżywasz, pociechy wielkiéj, niezmiernéj, któréj doznasz natychmiast, skoro go poznasz, skoro go wzywać zaczniesz?
— O, tak. Tu, w sercu czuję coś, co mię dręczy, co mię gniecie nieznośnie, niesłychanie! Ale Bóg! Jeżeli ten Bóg jest, jeżeli jest takim, jak mówią, cóż chcesz, aby zrobił ze mną, na co ja mu potrzebny!\
Te wyrazy wymówił z rozpaczą, lecz Fryderyk głosem uroczystym, w którym dźwięczało jakieś spokojne natchnienie, odrzekł: — Pytasz mię panie, co Bóg ma zrobić z tobą? na coś mu potrzebny? Oto wybrał ciebie na świadectwo swéj wszechmocy i miłosierdzia, wybrał ciebie na świadectwo swéj chwały, bo ty Mu taką chwałę przyniesiesz, jakiéj Mu nikt inny daćby nie potrafił. Że świat od tak dawna złorzeczy tobie, że tysiące ludzi ciebie nienawidzi, że tysiące głosów ciebie potępia... (Nienazwany drgnął, dziwiła go ta mowa tak śmiała, tak niezwykła, a jeszcze bardziéj dziwiło go to, iż jéj słucha spokojnie, bez gniewu, że mu nawet ona pewną ulgę przynosi) — jakaż stąd chwała — ciągnął daléj Fryderyk — Bogu przybędzie? Są-to głosy trwogi, głosy nienawiści, być może nawet że i głosy sprawiedliwości, lecz sprawiedliwości tak łatwéj, tak prostéj; niektóre zaś, niestety! są głosami zawiści, którą wzbudzasz, panie, twą straszną władzą, twą po dziś dzień tak godną litości, tak niezachwianą pewnością siebie, lecz, gdy sam staniesz się swym sędzią, gdy sam swoje życie potępisz, gdy sam się obwinisz, wówczas!... prawdziwą i wielką będzie stąd chwała boża! A ty mię pytasz, panie, na coś Bogu potrzebny? Czyż mogę wiedziéć, ja, nędzny człowiek, do czego cię przeznacza ten Pan nad Pany? na co użyje twój woli niezłomnej, twój władzy, twej siły, gdy je ożywi ogniem swojej miłości, nadzieją i duchem pokuty? I kimże ty jesteś, słaby człowiecze, iż się poważasz myśleć, że to wszystko, czegoś pragnął i coś w złem wykonał, jest jakoby większem od tego, co ci Bóg może rozkazać, abyś pragnął i wykonał w dobrem? Co Bóg ma zrobić z tobą? A przebaczyć ci? A zbawić cię? A dopełnić na tobie dzieła odkupienia? Czyż-to nie są rzeczy wielkie, rzeczy godne Jego? O! pomyśl panie, skoro ja człowiek nędzny, grzeszny, ułomny, pragnę tak gorąco twego zbawienia, że za nie (Bóg mi świadkiem) oddałbym z radością te kilka dni życia, które mi jeszcze pozostają, pomyśl więc, o panie! jak wielkiem musi być miłosiedzie Tego, który we mnie wlał to uczucie choć tak niedoskonałe, ale tak żywe; jak On zatem musi ciebie kochać, jak On ciebie pragnie, On, który mnie natchnął ku tobie taką gorącą, taką nieskończoną miłością!
W miarę, jak te słowa wychodziły z ust Fryderyka, twarz jego, wzrok, każde poruszenie, nabierały coraz większej wyrazistości. Twarz zaś jego słuchacza ze wzburzonéj i ponuréj stała się najprzód zdziwioną i uważną, potém odbiło się na niéj głębokie i mniéj już dręczące wzruszenie, potém jego oczy, które od dziecka płaczu nie znały, napełniły się łzami, a gdy kardynał mówić przestał, słuchacz jego ukrywając twarz w dłonie, wybuchł płaczem gwałtownym, który był jakby ostatnią jedyną jego odpowiedzią.
— Boże wielki i miłosierny! — zawołał Fryderyk podnosząc oczy i ręce ku niebu — i cóżem uczynił, ja, nędzny człowiek, ja, pasterz opieszały, żeś Ty, o Panie! zestal mi tę łaskę, tę radość, żeś mi dozwolił patrzyć na ten cud tak wielki! — I wzruszony wyciągnął rękę do Nienazwanego, aby dłoń jego uścisnąć.
— Nie! — zawołał Nienazwany — nie! kardynale, nie dotykaj się do mnie, nie kalaj twej ręki zacnéj i niewinnéj. Nie wiesz wszystkiego, co spełniła ta dłoń, którą chciałeś uścisnąć.
— Pozwól, panie — odrzekł Fryderyk, biorąc pomimo oporu dłoń jego łagodnie: — pozwól, abym uścisnął tę rękę, która tyle krzywd naprawi, która spełni tyle miłosiernych uczynków, która wesprze tylu nieszczęśliwych, która spokojnie, bezbronnie wyciągnie się teraz ku tylu dotychczasowym wrogom, aby zwiastować im pokój i zgodę.
— Ach, tego zawiele! — rzekł Nienazwany, głosem przerywanym od płaczu. — Zostaw mię kardynale, dobry, zacny Fryderyku, zostaw mię! Tam całe tłumy na ciebie czekają, tyle dusz poczciwych, tylu niewinnych, tylu ludzi, którzy przyszli zdaleka, z bardzo daleka, aby ujrzéć cię, chociaż raz w życiu, aby głos twój usłyszeć, a ty tu ze mną — dla takiego jak ja człowieka!...
— Zostawmy te dziewięćdziesiąt i dziewięć owieczek — odpowiedział kardynał: — one tam wszystkie razem, w miejscu bezpieczném; jam znalazł tę, która była zgubioną, jam ją odzyskał, ja z nią pozostanę. Może w téj chwili wszystkie te dusze czają większą radość, od téj, którą-by im dać mogło oglądanie ich niegodnego biskupa. Może Bóg, który zdziałał w tobie ten cud miłosierdzia, napełnił ich weselem, o którém sami jeszcze nie wiedzą, skąd może pochodzić. Ten lud może bezwiednie dzieli już naszę radość! może Duch Święty wlewa w jego serca jakąś wielką miłość i litość, modlitwę, którą ma wysłuchać, i dziękczynienia, którego ty jesteś nieznanym jeszcze powodem. — I, mówiąc to, wyciągnął ramiona i otoczył niemi szyję Nienazwanego, który zrazu starał się opierać i bronić, lecz po chwili, jakby porwany ta wielką miłością, uległ jéj, objął również kardynała niemy i drżący, ukrył twarz swoję na jego piersiach. Gorące łzy jego spadały na kardynalską purpurę, niewinne ręce Fryderyka tuliły do siebie tę głowę, w któréj powstało tyle krwawych, okropnych pomysłów i spoczywały na tym kaftanie, który zdobiła zawsze broń straszna, zdradą i mordem splamiona.
Nienazwany pierwszy uwolnił się od tego uścisku, oczy dłonią zasłonił i podnosząc głowę, zawołał: — Boże wielki! Boże miłosierny! poznałem ciebie! poznałem siebie, widzę czém jestem; wszystkie moje zbrodnie stanęły przede mną; ja brzydzę się sobą; a jednak czuję radość, taką radość, jakiéj nie doznałem nigdy jeszcze w ciągu całego mego okropnego żywota!
— Jestto dowód łaski Bożéj — rzekł Fryderyk — On zsyła ci tę radość, aby cię ku sobie pociągnąć, aby cię w poczet sług swoich zaliczyć, aby cię odrodzić na to nowe życie, w którém wypadnie ci tyle pracować, tyle naprawiać, tyle opłakiwać!
— O ja nieszczęśliwy! — zawołał Nienazwany — ileż-to, ileż zbrodni nie potrafię już naprawić i tylko opłakiwać je będę! Ale chociaż te kilka, te, które rozpocząłem, a na szczęście jeszcze uskutecznić nie zdołałem, chociaż te kilka przerwę w połowie, a jednę mam taką, którą zaraz, natychmiast muszę przerwać, którą naprawić jeszcze potrafię.
I tu, w krótkości, ale mniéj jeszcze oszczędzając siebie, niż myśmy to czynili, mówiąc o nim, opowiedział o porwaniu Łucyi, o jéj przerażeniu, rozpaczy, łzach, prośbach, wrażeniu, jakie te prośby na niego wywarły i o tém, że ta nieszczęśliwa jeszcze jest teraz w jego zamku.
— A, nie traćmy czasu! — zawołał Fryderyk, zdjęty litością. — Jakżeś szczęśliwy, o panie! to jest dowód, że ci Bóg przebacza, jeżeli chce cię uczynić narzędziem zbawienia dla téj, którą zgubić pragnąłeś. Bądź błogosławiony! Bądź błogosławiony! Lecz skądże ta nieszczęśliwa dziewczyna? może z téj okolicy?
Nienazwany wymienił wioskę rodzinną Łucyi.
— To tu niedaleko — odrzekł kardynał: — chwała Bogu! i niezawodnie... — Mówiąc to pośpieszył do stolika, chwycił stojący na nim dzwonek, zadzwonił. Na ten odgłos wszedł natychmiast kapelan i najprzód spojrzał z niepokojem na Nienazwanego, a widząc tę twarz tak zmienioną, te oczy, zaczerwienione od płaczu, popatrzył na kardynała, i dostrzegając na jego obliczu, pomimo zwykłego spokoju, ślady wielkiéj radości, któréj ukryć nie zdołał, stanął, jak wryty, i już miał usta otworzyć z podziwu, gdy kardynał wyrwał go z tego osłupienia, pytając, czy pomiędzy zebranemi proboszczami znajduje się proboszcz z ***, a na potwierdzającą odpowiedź kapelana, dodał: — Niech przyjdzie tu zaraz, a z nim i proboszcz tutejszego kościoła.
Kapelan wyszedł, udając się do owego pierwszego pokoju, w którym księża byli zebrani: oczy wszystkich zwróciły się na niego. A on z ustami otwartemi, z twarzą, pełną jakiegoś zachwytu i odurzenia, podniósł ręce do góry i poruszając niemi w powietrzu, zawołał: — Panowie! panowie! hoec mutatio dexterae Excelsi. — I umilkł, wodząc wzrokiem po zgromadzonych. Po chwili, głosem już odmiennym, głosem urzędowym dodał: — Jego pasterska mość kardynał prosi do siebie proboszcza téj parafii i proboszcza z ***.
Pierwszy (to jest proboszcz miejscowy) zbliżył się natychmiast, a jednocześnie dało się słyszeć z tłumu przeciągłe: — mnie? — widocznie wymówione z wielkióm zadziwieniem.
— Pan jesteś proboszczem z ***? — spytał kapelan.
— Tak, to ja nim jestem, ale...
— Jego pasterska mość kardynał prosi pana do siebie.
— Mnie? — powtórzył znowu ten sam głos, a w tym krótkim zaimku brzmiało wyraźnie: — to być chyba nie może, na co ja jemu potrzebny? — Tą razą wszakże już nie tylko sam głos dał się słyszéć, ale ukazał się i człowiek. Don Abbondio, w swéj własnéj osobie wyszedł z tłumu, ociągając się niechętnie, z twarzą, na któréj, oprócz zdziwienia, malowało się jeszcze i wielkie niezadowolenie. Kapelan, ruchem ręki, który miał oznaczać: — no, chodźmy już, chodźmy, proszę — powołał go bliżéj, następnie, poprzedzając obu proboszczów, zbliżył się ku drzwiom, otworzył je i wprowadził ich do kardynała.
Kardynał wypuścił rękę Nienazwanego, z którym przez ten czas naradzał się nad tém, co teraz wypada uczynić, postąpił parę kroków naprzód i zwracając się do miejscowego proboszcza zawiadomił go w kilku słowach o całéj sprawie. Następnie zapytał, czy nie można byłoby znałéść tu jakiéjś poczciwéj kobiety, kobiety, jak to mówią, z sercem i z głową, któraby chciała udać się w lektyce do zamku dla zabrania Łucyi, któraby potrafiła dać sobie radę w tak niezwykłéj wyprawie, któraby umiała pocieszyć, uspokoić tę biedaczkę; każdy bowiem wyraz nie dość łagodny, a nawet sama wiadomość o odzyskanéj swobodzie, podana od razu, bez przygotowania, mogłaby się stać dla udręczonéj, przerażonéj dziewczyny, powodem do nowych obaw, nowego strachu. Po chwili namysłu proboszcz powiedział, iż zna taką kobietę, i wyszedł. Kardynał ruchem ręki przywołał kapelana, któremu polecił, aby bezzwłocznie kazał przygotować lektykę i osiodłać dwa muły, a gdy i ten wyszedł, zwrócił się do don Abbondia.
Przywoływać go nie miał potrzeby, gdyż don Abbondio, pierwéj już sam się do niego przysunął, aby być jak najdaléj od tego drugiego pana, twarz miał spuszczoną, ale jednakże od czasu do czasu, powoli, podnosząc wzrok od dołu ku górze, spoglądał ukradkiem to na jednego, to na drugiego, zachodząc przytém w głowę co może oznaczać cała ta gmatwanina. Wreszcie, gdy spostrzegł, że na niego koléj przychodzi, ukłonił się nisko i rzekł: — Powiedziano mi, że wasza pasterska mość chce mnie widziéć, ale sądzę, że musiała tu zajść jakaś pomyłka.
— Bynajmniéj — odpowiedział kardynał — właśnie z wami chciałem się widziéć, mam dla was dobrą nowinę i mile zlecenie, które niezawodnie napełni was wielką radością. Oto jedna z waszych parafianek, którą już zapewne opłakiwaliście, jako zgubioną, Łucya Mondella, znalazła się, jest tu, jest w pobliżu, w domu tego oto najlepszego mego przyjaciela, w jego więc towarzystwie z jedną jeszcze kobietą, którą zaraz tu przyśle miejscowy proboszcz, polecam wam udać się po nią, po tę waszę owieczkę i przywieść ją tutaj.
Don Abbondio, chociaż najusilniéj się starał ukryć niezadowolenie, a raczéj niepokój i strapienie, których doznał na taką nowinę, na takie zlecenie, czy też rozkaz, nie potrafił jednakże tego dokazać. Wszystkie te uczucia odbiły się na jego twarzy, a nie mając już siły do nadania jéj innego wyrazu, uznał za najlepsze pochylić głowę na piersi, jakby na znak posłuszeństwa. A po niejakim czasie podniósł ją znowu na chwilę po to tylko, aby oddać głęboki pokłon Nienazwanemu i przesłać mu błagalne, nieśmiałe spojrzenie, które zdawało się mówić: — panie, jestem w twoim ręku; miejże litość nade mną! parce subjectis.
Kardynał zapytał go następnie o rodzinę Łucyi.
— Zdaje mi się, że oprócz matki, z którą mieszkała, nie ma innych bliskich krewnych — odpowiedział don Abbondio.
— A taż jéj matka, czy się teraz w waszéj wiosce znajduje?
— Tak, proszę waszej pasterskiéj mości.
— Ponieważ — mówił daléj Fryderyk — ta biedna dziewczyna nie będzie mogła zaraz do domu powrócić, sądzę więc, iż widzenie się z matką niemałą-by jéj przyniosło pociechę, dlatego zatém w razie, gdyby miejscowy proboszcz nie powrócił, zanim udam się do kościoła, będę was prosił, abyście z łaski swojéj powiedzieli mu, żeby się postarał o jakiś wóz, lub o jakiegoś osiołka i posłał roztropnego człowieka po tę kobietę. Niech ją tu zaraz przywiezie.
— A gdybym ja sam po nią pojechał? — rzekł don Abbondio.
— Nie, nie, prosiłem was o inną przysługę — odpowiedział kardynał.
— Bo to ja myślałem — odezwał się znowu don Abbondio — że może lepiéj byłoby, abym ja sam matkę zawiadomił. To kobieta niezmiernie czuła... wrażliwa... gdyby ktoś, kogo już zna, mógł ją uprzedzić, powoli, umiejętnie, ostrożnie... Bo tak, gotowa się przerazić, i...
— I dlatego właśnie — przerwał kardynał — proszę, abyście to wszystko powiedzieli proboszczowi; on się już postara o roztropnego człowieka, wy zaś możecie być potrzebniejsi gdzie indziéj. — Miał wielką ochotę powiedzieć mu przytém: ta biedna dziewczyna potrzebuje teraz bardziéj jeszcze, niż jéj matka, widzéć jakąś twarz znajomą, jakąś osobę pewną, po tylu godzinach spędzonych w tym zamku, w rozpaczy, w strasznéj obawie o przyszłość, lecz nie mógł przytoczyć tych powodów w obecności Nienazwanego.
Zdziwiło to jednak nieco kardynała, że don Abbondio sam ich nie odgadł, że mu one na myśl nie przyszły, a zwłaszcza zdziwiło go to jego oświadczenie, że on sam po matkę Łucyi pojedzie; to wszystko wydało mu się czémś tak niezwykłém, iż zaraz pomyślał sobie: nie jestto bez przyczyny, w tém coś być musi. Spojrzał uważnie na twarz proboszcza, a z niéj, jak z księgi, wyczytał odrazu ów przestrach, który biedny księżyna uczuwał na myśl o podróży z takim człowiekiem i o przestąpieniu progu takiego zamczyska. Chcąc rozwiać te jego obawy, a nie uważając za stosowne odprowadzać proboszcza i szeptać mu coś potajemnie wobec tego swego nowego przyjaciela, uznał za najlepsze zwrócić się prosto do Nienazwanego, sądząc, że odpowiedzi jego będą aż nadto wystarczające do przekonania don Abbondia, iż już teraz można się go nie lękać. Zbliżył się do Nienazwanego i z tą poufałością serdeczną, która nieraz, w nowo zawartéj, lecz silnej przyjaźni, objawia się z większą jeszcze mocą, niż w dawnéj zażyłości — rzekł: proszę nie myśléć, abym już na dzisiaj chciał się zadowolnić tą, tak krótką wizytą. Pan powróci, nieprawdaż? razem z tym zacnym proboszczem?
— Czy powrócę? — odpowiedział Nienazwany: — gdybyś mię nawet odepchnął, kardynale, pozostałbym pode drzwiami twemi, jak żebrak! potrzebuję mówić z tobą! słyszeć ciebie, patrzyć na ciebie! Tyś mi jest potrzebny!
Fryderyk ujął jego rękę, uścisnął ją i powiedział: — będę więc na pana czekał z obiadem. Czy zgoda? A tymczasem idę do kościoła, aby wraz z ludem zanieść do Boga dziękczynne modły, podczas gdy pan będziesz zbierał pierwsze owoce jego miłosierdzia.
Te objawy serdeczności sprawiały na naszym don Abbondiu wrażenie, podobne do tego, którego doznaje lękliwy dzieciak, widząc jak właściciel wielkiego, kudłatego psiska, o strasznych, krwią nabiegłych oczach, które już tylu ludzi pokąsało i tylu poprzestraszało, upewnia, głaszcząc je spokojnie, że to najlepsze zwierzę w świecie, takie dobre, takie łagodne. Dzieciak patrzy wówczas na właściciela tego zwierzęcia i ani mu zaprzecza, ani się z nim zgadza, patrzy także na zwierzę i nie śmie się doń zbliżyć z obawy, aby ono nie wyszczerzyło na niego zębów, chociażby nawet po to tylko, aby mu się przymilić; nie śmie się oddalić, gdyż nie chce pokazać, że się lęka, a w duchu powtarza tylko sobie: o, gdybym mógł być stąd jak najdaléj!
Kardynał, który już się ku drzwiom zbliżył, trzymając za rękę i prowadząc za sobą Nienazwanego, spojrzał znowu na biednego księżynę, który nieco w tyle pozostał i udręczony, niezadowolony, pomimowolnie bardzo kwaśną miał minę. A myśląc, że przyczyną tego żałosnego wyrazu może być również i przekonanie, że jest zaniedbanym, że nań tak mało zwracają uwagi, podczas gdy ten zbrodniarz odbiera tyle dowodów przyjaźni i serdeczności, zwrócił się do niego, zatrzymał się przez chwilę i rzekł z miłym uśmiechem: — kochany proboszczu, jesteś zawsze wraz ze mną w domu naszego Przedwiecznego Ojca, lecz on... on perierat, et inventus est.
— O, jakże to mnie niewymownie cieszy! — odpowiedział don Abbondio, oddając głęboki ukłon obu tym panom.
Arcybiskup poszedł naprzód, a zaledwie tylko z lekka się do drzwi dotknął, natychmiast dwaj służący, stojący z zewnątrz na straży, otwarli szeroko podwoje i na progu ukazała się oczom ciekawego duchowieństwa ta dziwna para. Na obu owych twarzach, malowało się, chociaż odmiennej natury, równie jednak silne wzruszenie: czcigodna twarz Fryderyka wyrażała cichą radość, rozczulenie i wdzięczność, twarz Nienazwanego jakieś nieznane dotychczas pomieszanie, upojenie, wstyd, skruchę, z za których wszakże przeświecała wielka siła i moc tego dzikiego, gwałtownego człowieka. To téż, gdy się wszystko późniéj stało wiadomém, przyszły na myśl niejednemu z patrzących słowa Izajasza: wilk i baranek pójdą na jedno pastwisko; lew i wół razem paszę jeść będą. Za niemi szedł don Abbondio, na którego nikt nie zwracał uwagi.
Gdy się już w środku pokoju znaleźli, drzwiami od podwórza wszedł kamerdyner kardynała i, zbliżając się doń, oświadczył, że jego rozkazy spełnione, że lektyka i dwa muły gotowe i że kobieta także niezawodnie za chwilę przybędzie wraz z proboszczem, który sam po nią poszedł. Kardynał powiedział mu, iż życzy sobie, aby proboszcz miejscowy, skoro tylko powróci, zaraz się rozmówił z don Abbondio, i żeby wszyscy w téj sprawie stosowali się do woli jego i Nienazwanego, któremu na pożegnanie rękę uścisnął mówiąc: — Czekam więc z obiadem. — Potém ukłonił się uprzejmie don Abbondiowi i skierował się w stronę kościoła. Za nim ruszyło całe duchowieństwo, niby w procesyi, chociaż tłumnie i nie w porządku; dwaj zaś przyszli towarzysze podróży zostali sami w pokoju.
Nienazwany stał pogrążony w głębokiéj zadumie i oczekiwał z niecierpliwością chwili, kiedy już będzie mógł udać się do zamku, aby oswobodzić z więzienia i udręczeń swoję Łucyą, swoję i dzisiaj, chociaż w tak odmienném znaczeniu niż wczoraj. Twarz jego wyrażała silne wzruszenie, w którém podejrzliwe oko don Abbondia upatrywało coś niedobrego, coś bardzo nieobiecującego. Spoglądał nań z ukosa, chciałby wszcząć z nim jakąś grzeczną rozmowę, lecz cóż mu powiem? — myślał sobie: — czy znów mam mu powtórzyć: jakże mnie to cieszy? A cóż mię cieszy? To, żeś pan, któryś dotychczas był gorszy od dyabła, postanowił nareszcie stać się porządnym człowiekiem jak inni? Piękny mi komplement! Ech! choćbym ja i do jutra miał sobie suszyć głowę, to jeszcze i tak nic nie wymyślę, bo czy tak, czy owak, to każde powinszowanie będzie zawsze jedno i toż samo tylko znaczyć. Oj! i to jeszcze wielkie pytanie, czy na prawdę stał się porządnym człowiekiem; tak od razu! Bo to ludzie potrafią udawać i tak dobrze i dla tylu powodów! Ktoby tam ręczył za niego! A ja, ja muszę z nim jechać! z nim i to jeszcze do tego zamczyska! Piękna rzecz! piękna rzecz! piękna rzecz! O! gdybyż mi kto z rana był o tém powiedział! Jeżeli mi się uda wyjść stąd cało, damże ja się we znaki pani Perpetui! Po co mię było gwałtem prawie z domu wypychać? A to wszyscy proboszcze tam będą, a to śpieszą z dalszych jeszcze wiosek, a to nie wypada tak się od wszystkich wyróżniać, a to, a owo a dziesiąte, Bóg wie czego nie naplotła, a z tego wszystkiego, wpadł teraz człowiek w awanturę! Ach! jakżem nieszczęśliwy! Z tém wszystkiém jednak trzeba przemówić do tego... tego... — I znowu zaczął myśléć i rozmyślać, aż wreszcie znalazł, że będzie najwłaściwiéj, jeżeli mu powie; — Nie mogłem się nawet spodziewać, że spotka mię kiedy szczęście znajdowania się w tak czcigodném towarzystwie — i już miał usta otworzyć, gdy w tém wszedł ów kamerdyner wraz z proboszczem miejscowym. Proboszcz oznajmił najprzód, że kobieta czeka już w lektyce, a następnie zbliżył się do naszego don Abbondia dla odebrania od niego nowych rozkazów kardynała. W skutek zamieszania, które panowało teraz w głowie don Abbondia, poszło mu to niezbyt gładko, wywiązał się jednak wreszcie jako-tako ze zlecenia arcybiskupa i, podchodząc do kamerdynera, powiedział: — dajcie mi przynajmniéj spokojne jakie, nienarowiste zwierzę, bo, mówiąc szczerze, nie tęgi ze mnie jeździec.
— O co do tego, to nie ma obawy — odrzekł z lekkim uśmiechem kamerdyner. — Proboszcz dobrodziéj pojedzie na mule naszego sekretarza, a sekretarz nasz to uczony, filozof.
— To dobrze, to dobrze — powiedział don Abbondio, i dodał w duchu: Boże, zmiłuj się nade mną.
Na pierwsze owo wezwanie, Nienazwany pobiegł ku drzwiom i dopiéro na progu przypomniał sobie, że don Abbondio w tyle pozostał. Obejrzał się więc, aby nań zaczekać, a gdy proboszcz nadszedł z pośpiechem i już chciał przepraszać, on, z grzecznym ukłonem, zaprosił go ruchem ręki, aby wyszedł pierwszy. Don Abbondiowi dodało to nieco otuchy, lecz nie nadługo, niestety! W podwórzu, zaraz na wstępie dostrzegł coś, co go przeraziło okropnie: oto Nienazwany skierował się do jednego z rogów dziedzińca, jedną ręką podniósł z ziemi za lufę stojący tam karabin, drugą uchwycił za pas od tegoż karabina i szybko, a wprawnie, jak żołnierz na mustrze, zarzucił go przez ramię.
— Oj! oj! oj! — pomyślał don Abbondio: — a cóż-że on będzie robił z tą dyabelską machiną? Czy to taka ma być dyscyplina, taka włosiennica pokutującego grzesznika? A nuż mu w drodze coś do łba strzeli! Oto mi piękna wyprawa! Oto mi podróż!
Gdyby Nienazwany mógł chociażby przypuszczać, jakiego to rodzaju myśli przelatywały teraz po głowie jego towarzysza, niezawodnie zrobiłby wszystko na świecie, byle tylko go uspokoić, ale sam nie umiał wpaść na ten domysł, a don Abbondio ze swéj strony usilnie starał się o to, aby nie uczynić nic takiego, coby mogło wyrażać: nie czuję zbyt wielkiéj ufności do przezacnéj osoby jaśnie wielmożnego pana. Przy bramie czekały dwa osiodłane muły: Nienazwany skoczył lekko na tego, którego mu podał masztalerz.
— A czy nie ma narowów? czy nie uparty? — powiedział znowu don Abbondio do kardynalskiego kamerdynera, opuszczając nogę, którą już był podniósł do strzemienia.
— E, niech ksiądz proboszcz siada śmiało: spokojne to jak baranek. — Don Abbondio chwytając się oburącz za siodło, z pomocą kamerdynera, i z niemałym trudem wygramolił się nareszcie na swego wierzchowca.
Lektyka czekała już na ulicy o parę kroków daléj, dwa dźwigające ją muły ruszyły z miejsca na głos poganiacza i cały ten mały orszak skierował się w stronę zamku Nienazwanego.
Trzeba było przejeżdżać obok kościoła, przepełnionego ludem, przez placyk również pełny ludu miejscowego i przybyłego z okolicy, który już się nie mógł pomieścić w świątyni. Wielka nowina rozeszła się już była wszędzie, a teraz, gdy się pojawił ów mały orszak, ów człowiek, który z przedmiotu nienawiści i strachu, jakim był dla wszystkich przed paru godzinami zaledwie, stał się nagle przedmiotem radośnego podziwu, w tłumie przeleciał szmer jakiegoś uniesienia i wszyscy, ustępując mu z drogi, cisnęli się jednocześnie, aby widzieć go zbliska. Najprzód lektyka w tłum wjechała, za nią Nienazwany, a gdy mijał kościelne podwoje, na roścież otwarte, zdjął kapelusz i groźne swe czoło pochylił aż na szyję muła, wśród przyciszonych, lecz radosnych: — niech cię Bóg błogosławi — które ozwały się dokoła. I don Abbondio zdjął również kapelusz, pochylił głowę, polecił się Bogu, a słysząc zgodny, uroczysty śpiew swoich kolegów, który go z kościoła dochodził, uczuł taką zazdrość, taki smutek, takie jakieś rozczulenie, że tylko z trudnością zdołał łzy powstrzymać.
Gdy wyjechali za miasto, zdala od mieszkań ludzkich w pustéj okolicy, na samotnéj drodze, myśli don Abbondia stały się jeszcze czarniejsze. Jedyny przedmiot, na którym z niejaką ufnością mógł wzrok swój zatrzymać, był poganiacz mułów przy lektyce, człowiek należący do służby kardynała, a zatém bezwątpienia poczciwy, sądząc zaś z miny nie pozbawiony także odwagi i siły. Od czasu do czasu spotykali gromadki wieśniaków, śpieszące do miasteczka dla oglądania kardynała; i to również sprawiało pewną ulgę naszemu proboszczowi, lecz ulgę chwilową tylko i błahą, boć przecie dobrze o tém pamiętał, że coraz bardziéj zbliżają się do téj okropnéj doliny, w któréj nie spotka już nikogo, oprócz poddanych swego groźnego towarzysza, i to jakich jeszcze poddanych! Z tym towarzyszem, teraz, bardziéj niż kiedy, pragnął zawiązać jakąś rozmowę, tak dla wybadania go, jako téż i dla wprawienia go w dobry humor, lecz widząc, że jest tak zamyślony, nie mógł się na to odważyć, a nawet, spojrzawszy nań, tracił od razu ochotę przerwania milczenia. Skończyło się więc na tém, że sam z sobą zaczął rozmawiać, i oto mamy małą cząstkę tego, co powiedział nieborak w czasie owéj podróży, małą tylko naprawdę, ale bo też wszystkiego spisać niepodobna, gdyżby się z tego utworzyła cała wielka księga:
— Oj! co prawda, to prawda, że tak święci, jako téż i łotry maja w sobie zarówno jakiegoś niespokojnego ducha, wiecznie muszą być w ruchu! Gdybyż przynajmniéj na tém był koniec, niechby się tam i kręcili, kiedy im z tém dobrze, ale nie, moi państwo, oni chcą, żeby wszyscy, żeby świat cały tańczył wraz z niemi. I trzebaż-to było, aby ci dwaj, najbardziéj niespokojni, na mnie się uwzięli; i trzebaż im było mnie odszukać, mnie, który nikogo nie szukam! i poto jeszcze, aby wplątać w te swoje sprawy, mnie, który o nic więcéj nie proszę, jak o to tylko, aby mi żyć pozwolono! A tenże łotr, ten szaleniec don Rodrigo! Gdyby miał choć odrobinę rozsądku, czegożby mu brakowało, aby się stać najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem? Bogaty, młody, wszyscy go szanują, wszyscy mu się kłaniają, ale, widzicie, nudzi mu się żyć tak spokojnie, musi wszczynać jakieś awantury i sobie na biedę i innym na zgubę, pan cała gębą! Błogosławione życie! ale, czyż on może siedziéć spokojnie? otóż nie, mili państwo, nie może siedziéć tak bez roboty, zajęcie więc sobie wynalazł, i to jakie zajęcie! najgorsze, najszkaradniejsze, najbardziéj szalone pod słońcem, bo dokuczanie kobietom! Mógłby był prościutko trafić do nieba, a włazi gwałtem do piekła. A tenże znów!...
I popatrzył z ukosa na towarzysza, jakby się obawiał, że jego myśli usłyszy tenże, co pierwéj cały świat przewrócił do góry nogami przez swe łotrowstwa, a teraz to samo czyni przez nawrócenie... jeżeli to jeszcze prawda, że się nawrócił! Tymczasem ja mam to wypróbowywać na sobie!.. Na to już niema rady, skoro się kto urodzi z tak przyjemném usposobieniem, to będzie już aż do śmierci dziwy wyprawiał. Czyż-to nie lepiéj przez całe życie być porządnym człowiekiem, ot, chociażby takim, jak ja naprzykład? Ale gdzież tam! Najprzód ćwiertować, rąbać, zabijać, niszczyć, mordować!.. Oj! biada mi, biada!.. A potém nowe zamieszanie dlatego, aby pokutę odprawiać. Mojem zdaniem, pokutę najwłaściwijé jest odprawiać we własnym domu, cicho, spokojnie, bez tych wszystkich przyborów, nie naprzykrzając się nikomu, nie zakłócając spokoju bliźnim. A jego pasterska mość kardynał zaraz z otwartemi ramionami, zaraz: mój przyjacielu, mój drogi przyjacielu! I patrzy nań i słucha go tak, jakby on co najmniéj był jaki święty, który będzie cuda czynił! A z całą tą sprawą? Tak odrazu szach, mach, już postanowił, już się jéj rękami i nogami uchwycił; wydaje rozkazy, posyła ludzi: ty w jednę stronę, ów w drugą, a żwawo, a piorunem... U nas, moi państwo, takie rzeczy nazywają się nierozwagą. I tak po prostu, nie biorąc żadnego zastawu, oddać mu w ręce biednego proboszcza! To już się u nas nazywa postawić na kartę człowieka. Taki biskup, taki święty biskup, powinienby przecie jak źrenicy w oku strzedz swych proboszczów. Nieco spokoju, odrobina rozwagi, trochę litości, zdaje mi się, że to i ze świętością dałoby się pogodzić... A gdybyż-to miały być tylko pozory? Któż może odgadnąć wszystkie zamysły łudzi, a zwłaszcza takich ludzi, jak ten? I pomyśléć sobie, że to ja muszę z nim jechać, jechać do niego! O! w tém może być jakaś piekielna intryga! Oj! biada mi, biada! Wolę już o tém nie myśléć. A taż nowa awantura z ową Łucyą? Czyżby się miał porozumiéć z Don Rodrigo? O! cóż to za ludzie, co za ludzie! Ale przynajmniéj rzecz byłaby jasna. Jak-że on ją dostał w swoje łapy? Któż-to zgadnie? Jestto tajemnica między nim a kardynałem; a mnie, mnie, którego w tak przyjemną wyprawili drogę, nie mogli nawet ani słówka o tém powiedziéć. Wprawdzie mało mnie cudze sprawy obchodzą, ale skoro już raz ktoś swoję skórę naraża, to oczywiście ma prawo dowiedziéć się, za co i po co. Gdyby tu chodziło naprawdę tylko o zabranie téj biedaczki, no, to jeszcze pół biedy; chociaż Bogiem a prawdą i sam najwyborniéj potrafiłby ją odwieźć; a zresztą jeżeli jest istotnie tak nawrócony, jeżeli stał się świętobliwą osobą, to po cóż ja mu potrzebny? Ach! jakiż w tém zamęt! jaki zamęt! No, nie myślmy już o tém. Dałby to Bóg, abym się mylił! Wprawdzie nie lada to udręczenie dla mnie, nie lada fatyga, ale cierpliwości! Mniejbym nawet dbał o to ze względu na tę biedną dziewczynę, boć to i jjé także musi być słodko! Bóg wie, ile wycierpiała! Żal mi Łucyi, żal serdecznie, ale to pewna, że musiała się chyba na moję zgubę urodzi.ć.. Gdybym przynajmniéj mógł zajrzeć do duszy tego człowieka, dowiedziéć się, co on myśli? Bo któż go tam zgadnie? To wygląda jak święty Antoni na puszczy, to znów jak Holofernes w swéj własnéj osobie. Oj! biada mi, biada! No, nie traćmy odwagi! Co to wszystko pomoże? A zresztą Pan Bóg powinien się przecie mną opiekować, bo nie z własnéj chęci wdałem się w całą tę sprawę.
Istotnie, po twarzy Nienazwanego przelatywały myśli, jak owe chmury wśród burzy, które, zasłaniając i odsłaniając naprzemiany tarczę słoneczną, tworzą dziwną, dziką grę chłodnych cieni i błysków rażących. Dusza jego, upojona słodkiemi słowy Fryderyka, przebudzona, odrodzona tém nowém życiem, które w sobie poczuł, to ulatywała, niby na skrzydłach, w krainę miłosierdzia, przebaczenia, miłości, to znów opadała na ziemię, przygnieciona ciężarem okropnéj przeszłości. W przeszłości téj z niepokojem szukał on teraz win, które jeszcze dałyby się nagrodzić, naprawić całkiem, lub częściowo przynajmniéj; szukał środków zaradczych, najlepszych, najbardziéj skutecznych; obmyślał, jak ma przeciąć tyle węzłów, co ma zrobić z tyloma wspólnikami. A gdy się nad tém zastanawiał, czuł jakieś odurzenie, jakiś straszny zamęt. Myśląc nawet o tym pierwszym dobrym uczynku, albo raczéj o tém pierwszém i łatwiejszém od innych naprawieniu wyrządzonéj krzywdy, chociaż był już tak bliskim celu podróży, doznawał niecierpliwości, pełnéj niepokoju i dręczył się tém niewymownie, że dotychczas więzi owę biedaczkę i że ona z jego winy cierpi tak srodze. Tam, gdzie się dwie lub kilka dróg schodziło razem, poganiacz mułów, nie wiedząc, której ma się trzymać, oglądał się na Nienazwanego, ten zaś wskazywał mu ją ruchem ręki, a jednocześnie dawał znaki, aby się śpieszył.
Wjechali wreszcie do doliny. O! cóż się działo wówczas z biednym don Abbondio! Znaléść się w téj słynnéj dolinie, o któréj słyszał tyle rzeczy okropnych, widziéć w żywe oczy, pojedynczo, a także i po dwóch, po trzech na każdym zakręcie drogi tych słynnych ludzi, nieznających, co to strach, ani litość, ten kwiat brawów włoskich! Pokornie kłaniali się oni panu, lecz jakież to twarze ogorzałe, czarne! jakie najeżone wąsiska! a miny! a oczy! Don Abbondiowi zdawało się, że w tych oczach okropnych czyta wyraźne pytanie; czy wziąć w obroty tego księdza? Tak się dalece przeraził, że w chwili, kiedy panika jego doszła do szczytu swéj potęgi, zawołał w głębi ducha: — O! gdybym ich był pożenił, nicby mię gorszego spotkać, już nie mogło! — Tymczasem posuwali się coraz daléj po kamienistéj drodze wzdłuż potoku: z jednéj strony stały nagie, czarne, wysoko piętrzące się skały, na których ani śladu mieszkań, ani śladu życia; z drugiej strony ludzie, tak straszni, że jedno już na nich spojrzenie mogło obudzić tęsknotę za pustynią, i chyba Dantemu nie musiało być gorzéj w środku Malebolge.
Przejeżdżają obok „Złój nocy“; brawi na progu: niskie ukłony dla pana, ciekawe spojrzenia na jego towarzysza i na lektykę. Draby te same nie wiedzą, jak to wszystko tłumaczyć. Już ta okoliczność, że pan bez żadnego orszaku, piechotą i z takim pośpiechem wyruszył z zamku, miała w sobie coś dziwnego, a cóż dopiéro jego powrót! Czy zdobycz prowadzi? Lecz jakże ją mógł pojmać sam jeden? A taż lektyka obca co ma oznaczać? Czyja może być ta liberya? Patrzyli ciekawie, lecz żaden się nie poruszył, bo takim był rozkaz, który im pan wzrokiem przesyłał.
Jadą pod górę, już są u szczytu. Brawi, znajdujący się na placyku przed zamkiem i w bramie, usuwają się z drogi i stoją nieruchomie, bo Nienazwany daje im znak, aby się nie zbliżali; ściska muła ostrogami, wymija lektykę i skinieniem głowy zaprasza don Abbondia i poganiacza, aby podążali za nim. Wjeżdża na pierwszy dziedziniec, przebywa go, potém na drugi, zbliża się do małych drzwiczek, ruchem rozkazującym wstrzymuje brawa, który śpieszył, chcąc mu strzemię potrzymać i mówi do niego: — Stój na straży-, niech tu nikt nie wchodzi. — Zeskakuje z muła, przywiązuje go do kraty w oknie, zbliża się do lektyki i do kobiety, która zasunęła firanki, mówi półgłosem: — Pocieszcie ją zaraz, powiedzcie jéj, że jest wolną, że jest wśród przyjaciół. Bóg wam to nagrodzi. — Potém każe poganiaczowi lektykę otworzyć, podchodzi do don Abbondia i z taką pogodną twarzą, jakiéj jeszcze nigdy nasz proboszcz u niego nie widział, a nawet nie podejrzywał, aby mógł zobaczyć kiedy, z twarzą, na któréj malowała się radość dobrego uczynku, jaki miał spełnić za chwilę, głosem również przyciszonym mówi: — Szanowny proboszczu dobrodzieju, nie przepraszam was nawet za to, żeście z mego powodu narażeni zostali na tę niewygodę; gdyż uczyniliście to dla Tego, który hojnie płaci i dla téj waszéj niebogi. — I z temi słowy chwyta jedną ręką za wędzidło, drugą zaś za strzemię, aby dopomódz księdzu zsiąść z muła.
Ta twarz rozpromieniona, te wyrazy, ta postawa pokorna wróciły życie don Abbondiowi. Wydał westchnienie, które od godziny trapiło go srodze, błąkając się wewnątrz i nie znajdując wyjścia, pochylił się ku Nienazwanemu i ledwie dosłyszanym głosem wybełkotał:
— O, panie! Ależ, ależ, ależ!.. — i jak mógł, tak się ześliznął z siodła na ziemię. Nienazwany i tego muła również sam przywiązał do kraty, i powiedziawszy do poganiacza, aby tu przy nich pozostał, wyjął klucz z kieszeni, otworzył drzwi, wszedł wraz z proboszczem i kobietą, poprzedzając ich, skierował się ku wąskim schodkom i wszyscy troje zaczęli w milczeniu wstępować na nie.


ROZDZIAŁ XXIV.

Od chwili, gdy się Łucya ocknęła, niezbyt wiele upłynęło czasu, a i tego w znacznéj części musiała użyć na całkowite rozbudzenie się i na odróżnienie ponurych mar sennych od wspomnień i obrazow owéj rzeczywistości, która tak bardzo przypominała gorączkowe widziadła chorego umysłu. Stara zaraz się ku niéj zbliżyła i głosem, w którym dźwięczała jakaś przymusowa pokora i słodycz, rzekła.
— Co, wyspałaś się, biedactwo? Czyż to nie lepiéj było położyć się do łóżka? Tak usilnie wczoraj cię o to prosiłam. — A nie otrzymując żadnéj odpowiedzi, mówiła daléj, niby błagalnie, chociaż z silném rozdrażnieniem, którego ukryć nie umiała: — Zjedz-że choć cokolwiek, mijé-że rozum, dziewczyno. Ech! jakaś ty nie dobra! Musisz być głodna. No, powiedz, co będziesz jadła? Nie chcesz, nie chcesz? A potém, kiedy on powróci, któż mu za to odpowiadać będzie?
— Nie chcę jeść, nie chcę; ja chcę do matki, puśćcie mnie do matki. Ten pan mi obiecał, powiedział: jutro zrana. Gdzie pan?
— Niéma go w domu, wyszedł, ale powiedział, że powróci za chwilę i że zrobi wszystko, co tylko zechcesz.
— On to powiedział? Naprawdę tak powiedział? A więc dobrze! ja chcę do matki, zaraz, zaraz do matki!
Wtém na korytarzu dają się słyszeć kroki, potém stuk do drzwi. Stara podbiega i pyta; — Kto tam?
— Otwórz — odpowiada zcicha głos dobrze jéj znany. Odsuwa rygiel; Nienazwany ostrożnie drzwi uchyla, każe staréj wyjść na korytarz i natychmiast na jéj miejsce posyła do pokoju don Ab bondia z ową poczciwą kobietą. Potém przymyka drzwi, staje przy nich, jakby na straży, a starą wyprawia gdzieś w najdalszy kąt zamku, jak już wyprawił poprzednio Martę z przyległego pokoju.
Zrazu cały ten ruch, ta chwila oczekiwania, to pojawienie się nowych osób, wywołały w Łucyi gwałtowne wstrząśnienie, bo choć stan jéj obecny był prawie nie-do-zniesienia, każda jednak w nim zmiana stawała się powodem do nowych udręczeń i do nowego przestrachu. Podniosła oczy, zobaczyła kobietę i księdza; uspokoiło ją to nieco; zaczęła się im przyglądać uważniej. Czyjej się zdaje, czy to on naprawdę? Poznała don Abbondia i osłupiała z podziwu, wpatrując się weń wzrokiem nieruchomym. Kobieta, zbliżywszy się do niéj, pochyliła się nad nią i patrząc litośnie, ujęła obie jéj ręce, jakby dla ośmielenia jéj i zarazem podniesienia z ziemi, potém zaś rzekła łagodnie:
— O! biedaczko ty moja! chodź, chodź z nami.
— Kto wy jesteście? — spytała ją Łucya, ale nie czekając na odpowiedź, natychmiast znowu zwróciła głowę w stronę don Abbondia, który stał nieco opodal i którego twarz wyrażała równie wielkie rozczulenie i litość, i wpatrując się weń uważnie, zawołała:
— Ksiądz proboszcz? wszak to ksiądz proboszcz? Gdzież my jesteśmy? O! ja nieszczęśliwa! Ja od zmysłów odchodzę! To być nie może!
— Nie, nie, — odrzekł don Abbondio, — to ja, to ja, naprawdę, uspokój się. Widzisz? Przyszliśmy po ciebie. Pójdziesz z nami. Ja, ja, ksiądz proboszcz, umyślnie dla ciebie przyjechałem tu konno...
Łucya, jakby jej odrazu wszystkie siły wróciły, zerwała się z podłogi, potém jeszcze raz spojrzała na obie twarze i rzekła:
— A więc to Najświętsza Panna was tu przysłała?
— I ja tak sądzę — odpowiedziało dobre kobiecisko.
— I doprawdy, doprawdy pójdziemy stąd? — rzekła Łucya, zniżając głos i rzucając podejrzliwe, nieśmiałe wejrzenie. I nikt nas nie zatrzyma? I wszyscy ci ludzie... — Tu usta jéj drgnęły w skutek strachu i obrzydzenia. — I ten pan!.. ten człowiek!. Tak on mi już przyrzekł...
— Ten pan jest także tutaj, umyślnie przybył z nami — rzekł don Abbondio. On tu czeka za drzwiami. Chodźmy więc prędko; nieładnie byłoby, aby taka, jak on osoba, miała na nas czekać.
Ten, o którym była mowa, otworzył drzwi i ukazał się na progu. Łucya, która przed chwilą jeszcze chciała tak bardzo ujrzéć go co najprędzéj, a nawet, nie mając żadnéj innéj nadziei ratunku, w nim ją tylko pokładała, teraz, gdy już miała przy sobie twarze przyjazne, gdy usłyszała głosy uspakajające i miłe, nie mogła stłumić uczucia odrazy; zatrzymała więc oddech, zadrżała, przytuliła się do owéj kobiety i twarz na jéj piersiach ukryła. Nienazwany na widok téj twarzy, na którą już i wczoraj nie mógł spojrzéć śmiało, téj twarzy, tak bladéj, tak zmienionéj długiem cierpieniem i odmawianiem sobie posiłku, nie odważył się zbliżyć, a spostrzegłszy następnie ów ruch, zdradzający przerażenie najwyższe, spuścił oczy i stał nieruchomy, milczący przez chwilę, potém, jakby odpowiadając na to, czego nie wyrzekła biedaczka, zawołał:
— Prawda! ach! przebacz mi, przebacz!
— Przyszedł, aby cię oswobodzić; on już nie ten, co dawniéj; on stał się dobrym człowiekiem, naprawdę, słyszysz? Prosi, abyś mu przebaczyła — szeptała poczciwa kobieta do ucha Łucyi.
— I czegóż chcesz więcéj? No, no, podnieś głowę, Łucyo, nie bądź-że dzieckiem; możemy zaraz wyruszyć w drogę — mówił don Abbondio.
Łucya podniosła głowę, spojrzała na Nienazwanego i widząc to czoło pochylone, ten wzrok zmieszany i smutny, porwana nagle uczuciem jakiéjś radości, litości i najwyższéj wdzięczności, zawołała:
— O! mój panie! Niech ci Bóg nagrodzi to miłosierdzie, które masz dla mnie!
— A tobie niech Bóg nagrodzi stokrotnie te wyrazy, które mi taką ulgę przynoszą!
I z temi słowy Nienazwany odwrócił się i wyszedł pierwszy; Łucya wzruszona, promieniejąca radością poszła za nim, opierając się na ramieniu swéj nowéj towarzyszki. Don Abbondio podążył za niemi. Zeszli na dół po wschodach, przybyli do drzwi, wiodących na podwórze, Nienazwany otworzył je na roścież, zbliżył się do lektyki, sam także jéj drzwiczki otworzył z jakąś, nieśmiałą prawie uprzejmością (dwie rzeczy nieznane w nim dotychczas), podtrzymując ramię Łucyi, najprzód jéj dopomógł przy wsiadaniu, a następnie i jéj towarzyszce. Potém odwiązał muła don Abbondia i jemu również dopomógł do wdrapania się na siodło.
— O! panie, tyle łaski! — powtarzał proboszcz, usiłując jak najprędzéj dostać się na grzbiet muła, co zresztą poszło mu teraz daleko łatwiéj, niż za pierwszym razem.
Po chwili Nienazwany siedział także na siodle i mały orszak wyruszył. Teraz pan zamku podniósł czoło, a wzrok jego miał znowu zwykły swój rozkazujący wyraz. Brawi, których napotykał po drodze, dostrzegali wprawdzie jakąś zmianę na jego twarzy, jakieś niezwyczajne zamyślenie, jakieś dziwne ożywienie, ale ani rozumieli, ani nawet mogli zrozumiéć prawdy. W zamku nie wiedziano nic jeszcze o wielkiéj zmianie, która zaszła w tym człowieku, a na podobny domysł z pewnością niktby sam nie wpadł.
Zacna kobieta zasunęła natychmiast firanki lektyki, potém, ściskając serdecznie ręce Łucyi, zaczęła ją pocieszać, winszować jéj, wyrażać swe współczucie i radość z powodu tak cudownego wybawienia. A widząc, iż oprócz znużenia i osłabienia, spowodowanego wszystkiém tém, co ona wycierpiała, nawet i same wypadki obecnéj chwili tak ciemne, tak nieodgadnione, nie pozwalały biedaczce odczuć całego szczęścia z odzyskania swobody, starała się najusilniéj wyjaśnić jéj choć w części i zmniejszyć nieład, panujący w jéj myślach. Nazwała przytém miasteczko, do którego teraz zdążali.
— Tak! — rzekła Łucya z ożywieniem, wiedziała bowiem, że to niezbyt daleko od jéj wioski rodzinnéj. — O, Matko Najświętsza! dzięki Ci, dzięki! Moja matka! Moja matka!
— Zaraz po nią poślemy — odpowiedziała kobieta, nie wiedząc, że to już uskuteczniono.
— O! tak, tak, koniecznie! Niech wam to Bóg nagrodzi... Lecz kimże wy jesteście? Jak się to wszystko stało?..
— Posłał mię tu nasz proboszcz — rzekła poczciwa kobieta — bo widzisz, kochanko, ten pan, którego serce Bóg wzruszył (niech będzie za to błogosławiony!), ten pan przyszedł do naszego miasteczka, aby widziéć się z jego pasterską mością, kardynałem arcybiskupem (bo teraz u nas bawi ten święty człowiek) i nawrócił się i chce pokutować za grzechy i zmienić życie; powiedział więc kardynałowi, że kazał porwać biedną dziewczynę, to jest ciebie, bo go o to prosił jakiś inny bezbożnik, którego nazwiska nie mówił mi proboszcz.
Łucya podniosła oczy ku niebu.
— Może domyślasz się, kto to taki — mówiła daléj kobieta. — Ale to do mnie nie należy. Otóż więc kardynał zaraz sobie pomyślał, że ponieważ tu chodzi o dziewczynę, najwłaściwiéj zatém byłoby posłać po nią jaką kobietę i powiedział naszemu proboszczowi, aby się tém zajął, a proboszcz był tak łaskaw, że przyszedł do mnie...
— O! Niech wam Bóg nagrodzi ten miłosierny uczynek!
— A cóż to tak wielkiego? To taka drobnostka! I ksiądz proboszcz powiedział mi, żebym cię uspokoiła i starała się dodać odwagi i oznajmiła ci, że Bóg ciebie wybawił cudownym sposobem...
— O! tak! cudownym, naprawdę cudownym, za wstawieniem się Matki Najświętszéj.
— A więc bądź dobréj myśli i przebacz temu, który ci krzywdę wyrządził, a dziękuj Bogu, że się ulitował nad tym grzesznikiem i módl się za niego. Zobaczysz, kochanko, jaką to, oprócz zasługi przed Bogiem, jeszcze i ulgę twemu sercu przyniesie.
Łucya odpowiedziała spojrzeniem, spojrzenie zaś to mówiło: — o, tak! — a mówiło jaśniéj i wyraźniéj, niż wszelkie słowa, i z taką słodyczą, któréjby żadne słowa oddać nie mogły.
— Poczciwa dziewczyna! — rzekła kobieta. — A ponieważ przybył także do naszego miasta i wasz proboszcz (żebyś wiedziała, ilu ich tam jest! wszyscy, z całéj okolicy!), kardynał więc umyślił posłać go również po ciebie, ale z niego, Bogiem a prawdą, pomoc była niewielka. Już i pierwéj słyszałam, że to sobie nietęgi człowieczyna, ale nigdy się nie spodziewałam, żeby on tak dalece nie umiał dać sobie rady.
— A ten... — spytała Łucya — ten, który się nawrócił... jak się nazywa?
— Jak-to! nie wiesz? — rzekła kobieta i wymówiła jego nazwisko.
— O, Boże miłosierny! — zawołała Łucya.
Ileż-to razy słyszała ona to imię, powtarzane w opowiadaniach o różnych dziejach okropnych, w których ono odgrywało taką rolę, jaką ludożerca odgrywa w baśniach! A teraz na myśl, że się znajdowała w mocy tego człowieka, że jest obecnie pod jego troskliwą opieką; na myśl o tak okropném nieszczęściu i o tak niespodzianém ocaleniu; na wspomnienie téj twarzy, którą zrazu widziała surową, potém wzruszoną, potém pokorną, powtarzała tylko odurzona i zachwycona: — O, Boże! Boże miłosierny!
— Naprawdę, wielkie-to miłosierdzie, wielki-to cud boski! — mówiła towarzyszka Łucyi. — Jakie pół świata, co najmniéj, odetchnie teraz swobodniéj. Pomyśléć tylko, ilu-to on ludzi dręczył; a dziś, jak mi to nasz proboszcz powiedział... a nawet dość nam spojrzéć, aby w to uwierzyć, stał się zacnym, świętym człowiekiem! A zresztą widać to zaraz i z jego uczynków.
Gdybyśmy chcieli utrzymywać, że ta poczciwa kobieta nie była wcale ciekawą i że nie życzyła sobie poznać trochę dokładniéj całéj téj niezwyczajnéj sprawy, w któréj tak niespodzianie musiała wziąć udział, rozminęlibyśmy się z prawdą. Jednakże i to na jéj chlubę musimy powiedziéć, że przejęta litością i szacunkiem dla Łucyi, pojmując przytém doniosłość i powagę obowiązku, jaki na nią włożono, nie pomyślała nawet o tém, aby zadawać jéj jakieś drażliwe, niepotrzebne zapytania; wszystko, co mówiła w ciągu całéj téj drogi, miało jedynie na celu uspokojenie, pocieszenie biednéj dziewczyny i okazanie jéj współczucia.
— Pewnie Bóg wie jak dawno nic już w ustach nie miałaś?
— Nie pamiętam od kiedy... Tak, dawno już nie jadłam.
— Biedaczka! Musisz być bardzo głodna?
— Tak, trochę — odpowiedziała słabym głosem Łucya.
— U mnie w domu, Bogu dzięki, zaraz się znajdzie jakiś posiłek. A już niedaleko; przybędziemy za chwilę.
Czasami Łucya opierała głowę o tylną ścianę lektyki i leżała tak nieruchomo z zamkniętemi oczyma, jakby drzemiąc; wówczas poczciwa jéj towarzyszka nie przerywała ani jedném słowem tego uspokojenia chwilowego.
Dla don Abbondia powrót nie był już wprawdzie tak męczący jak poprzednia podróż, ale nie można go było także nazwać i zbyt miłą przechadzką. Najprzód, gdy ustał ów strach niezmierny, poczuł on, że mu się dziwnie lekko zrobiło na sercu, lecz, niestety, nie na długo. Wkrótce zaczęły się budzić w tém samém sercu inne przykre uczucia i rosły tak szybko, jak rosną owe chwasty, pokrywające nagą z początku ziemię, z któréj wyrwano wielkie drzewo z korzeniem. Stał się on teraz dziwnie czuły i wrażliwy na wszystko, a gdy się zastanowił nad teraźniejszém swém położeniem i nad tém, co go jeszcze spotkać mogło, to doprawdy nie brakowało mu powodów do strapienia. Teraz, wracając, uczuwał daleko silniéj, niż jadąc do zaniku, całą niewygodę tego rodzaju podróżowania, do którego niebardzo był nawykł; z początku zwłaszcza owo spuszczanie się z góry na dół było dla niego okropném. Poganiacz, któremu Nienazwany dawał znaki, aby się śpieszył, popędzał swe muły, które teraz w ślad za lektyką zaczęły biedź truchtem; tym samym krokiem podążali dwaj jeźdźcy, skutkiem czego w miejscach bardziéj spadzistych nieszczęśliwy nasz don Abbondio padał na przód, jakby go kto z tyłu drągiem podważał, i chwytał się za siodło, aby nie zleciéć; jednakże nie śmiał prosić, żeby wolniéj jechano, a zresztą chociażby śmiał nawet, to i tak pewnieby tego nie uczynił, bo i jemu samemu pilno już było wydostać się z téj miłéj okolicy. Oprócz tego, tam, gdzie droga przechodziła przez jakiś wzgórek lub przez okopy, opasujące zamek, muł jego, jak-to zresztą wszystkie muły mają we zwyczaju, niby na złość temu, kogo niósł na swym grzbiecie, starał się zawsze iść bokiem drogi, stawiać nogi na saméj jéj krawędzi i don Abbondio widział tuż przed sobą, prostopadle niemal, dół, albo, jak się jemu zdawało, przepaść rozwartą. — I ty, i ty również — mówił w duchu do swego wierzchowca — masz ten przeklęty pociąg do szukania niebezpieczeństw, gdy droga taka szeroka! — I ciągnął silnie za uzdę, chcąc go skierować na środek ścieżki, lecz napróżno! Tak, iż najczęściéj, chociaż się dręczył gniewem i strachem, dawał jednak za wygraną i pozwalał upartemu zwierzęciu iść, gdzie mu się podobało. Brawi nie przerażali go już teraz tak dalece, gdyż miał wszelką pewność, że ich pan nawrócił się nie na żarty. — Ale — myślał sobie jednak — ale, jeżeli wiadomość o tym dziwnym wypadku rozejdzie się tu, zanim stąd umknąć zdołamy, kto wie, jak to na nich podziała? Kto wie, co stąd może wyniknąć? A gdyby naprzykład wyobrazili sobie, że to ja przybyłem tutaj w roli misyonarza? Oj, oj! źle byłoby ze mną, źle! Zamęczyliby, zamordowali! — Surowy, rozkazujący wyraz twarzy Nienazwanego nie wzbudzał w nim już teraz obaw, przeciwnie, nawet go nieco uspakajał. — Żeby tych, tych wszystkich utrzymać na wodzy — myślał sobie — takiéj właśnie miny potrzeba, to i ja rozumiem, ale dlaczegoż-to ja i właśnie ja, nie kto inny, musiałem się znaléść pomiędzy temi ludźmi?
Nareszcie Spuścili się z góry, a wkrótce potém wyjechali z doliny. Czoło Nienazwanego zaczęło się wypogadzać. I twarz don Abbondia również znacznie się rozjaśniła; wysunął nieco głowę z pomiędzy ramion, wyprostował nogi i ręce, poprawił się na siodle, co zaraz ładniéj wyglądało napozór, zaczął oddychać całą piersią i z większym już spokojem zabrał się do rozważania bardziéj wprawdzie oddalonych, lecz niemniéj nieuniknionych, jak sądził, niebezpieczeństw. — Co powie to zwierzę, ten don Rodrigo? Wyjść na głupca, dostać po nosie i to w taki sposób, i nic nie wskórać i na śmiech ludzki się narazić, wyobrażani sobie, jak mu to w smak pójdzie! Teraz to chyba naprawdę się wścieknie. A że wyzwierzy się na mnie, to niezawodnie; nie daruje, o! nie daruje mi tego, żem do téj awantury należał! Skoro już wówczas miał dość śmiałości, aby wysłać na moje spotkanie tych dwóch swoich dyabłów z takim przyjemnym rozkazem, to teraz kto wie, na co się gotów odważyć! Z jego pasterską mością nie może przecież zadzierać, bo go się boi. Ho, ho! co kardynał, to nie don Rodrigo! A będzie się gryzł i wściekał i zechce na kimś tę swoję złość wywrzeć. A jak-to zwykle bywa w takich razach? Gdzie biją, tam kije zawsze na dół spadają, a szmaty lecą w powietrze. Łucyę, to rzecz oczywista, kardynał zechce umieścić w bezpieczném schronieniu; tego drugiego biedaka dosięgnąć także nie można, bo za daleko; wyśliznął się nieborak (a źle z nim już było!); otóż kto pozostaje, kto ma być szmatem? — ja! O! byłoby-to rzeczą okrutną naprawdę, gdybym ja, po zniesieniu tylu niewygód, tylu przykrości, tylu męczarni, których mi nawet nikt za zasługę nie poczyta, miał jeszcze odpokutowywać za całą tę sprawę! Jego pasterska mość wepchnął mnie gwałtem w tę biedę, a ciekawym, co uczyni, aby mię ratować? Cóż, czy to on może mi zaręczyć, że ten szaleniec nie wypłata mi jeszcze gorszego figla, niż był ów pierwszy? E! miałby tam jeszcze kardynał czas i mną się opiekować! Tyle ma spraw różnych na głowie! Do tylu rzeczy sam się musi wtrącać! A zresztą, czasami z takiéj opieki to gorsza jeszcze bieda wypływa. Ci święci ludzie robią swoje dobre uczynki hurtem, odrazu, a potém basta! cieszy ich, że spełnili dobry uczynek i na tém już koniec, i odwracają się zaraz w inną stronę; bo znudziłoby ich to, gdyby mieli myśléć o tém jeszcze, jakie to następstwa pociągnie za sobą; lecz ci niegodziwi, którzy się w złém kochają, ci działają inaczéj: gdy chcą kogo zgubić, to przystępują do tego rozważnie, z wielką wytrwałością i nie spoczną, nie spuszczą z oka swéj ofiary, dopóki celu nie dopną, a to wszystko czyni ten szatan, który w nich siedzi. Mam-że pójść do don Rodriga i powiedzieć mu, iż to ja nie z własnéj chęci pojechałem po Łucyę, lecz że mnie posłał kardynał, że mi to rozkazał? Wyglądałoby to tak, jakbym trzymał stronę tego łotra. Jezus, Marya! Ja miałbym trzymać z tym łotrem, ja?! Może za te rozkosze, których doznaję z jego powodu? Ot, najlepiéj zrobię, gdy wszystko, jak było, opowiem Perpetui, a niech już ona głowę sobie suszy i namyśla się, jak tam mi teraz postąpić wypada. Byle tylko jego pasterska mość kardynał nie wymyślił czasem jakiego wystąpienia uroczystego z powodu téj awantury, wyprawienia jakiego niepotrzebnego widowiska, w którém i ja znowu musiałbym brać udział. Skoro przyjedziemy, jeżeli już się nabożeństwo skończyło, polecę zaraz do kardynała, aby mu złożyć moje uszanowanie i nie zabawię tam dłużej nad jednę chwilkę; jeżeli zaś będzie on jeszcze w kościele, to poproszę kogo, aby mu owo uszanowanie w mojém imieniu oświadczył i ruszę prościuteńko do domu. Łucya jest pod dobrą opieką, ja tu już więcéj na nic nie potrzebny, a po tylu niewygodach sądzę, że mam przecież prawo wypocząć. A gdyby jego pasterskiej mości pizyszia laptem ochota dowiedzenia się czegoś o téj sprawie z Łucyą i gdybym ja został zmuszony do opowiedzenia mu owej historyi ze ślubem? Tegoby tylko brakowało jeszcze! Do domu, do domu! A jeżeli zechce i do mojéj parafii zawitać?... O! niech tam zresztą będzie co chce; nie myślę się trapić zawczasu, i tak mam już dosyć zmartwienia. Wiem, że na teraz zamykam się w domu. Dopóki jego pasterska mość bawi w téj okolicy, don Rodrigo nie odważy się przecież breweryj wyprawiać. A potém.... A potém? Ach! czuję, że te ostatnie lata mego życia będą ciężkie, o! i bardzo ciężkie!
Mały orszak przybył do miasteczka, podczas gdy nabożeństwo w kościele jeszcze się było nie skończyło; przejechał przez ten sam placyk, przez ten sam tłum, który i teraz nie mniejsze okazywał wzruszenie i zaciekawienie i tak samo jak pierwéj ustępował z drogi. Dwaj jeźdźcy skierowali się ku plebanii; lektyka zaś podążyła daléj ku domowi zacnej kobiety, towarzyszącéj Łucyi.
Don Abbondio zrobił tak, jak-to sobie postanowił już w drodze. Skoro tylko zsiadł z muła, zaraz złożył swoje najniższe, najserdeczniejsze uszanowanie i pożegnanie Nienazwanemu i prosił go, aby zechciał w jego imieniu przeprosić jego pasterską mość kardynała, że on nie może czekać, gdyż jest zmuszony wracać natychmiast do swojéj parafii dla spraw ważnych i nie cierpiących zwłoki. Poszedł następnie po to, co nazywał swym rumakiem, to jest po kij swój sękaty, który został w pierwszym pokoju, znalazł go i ruszył w drogę. Nienazwany w plebanii pozostał, czekając na skończenie nabożeństwa, a zarazem na kardynała.
Zacna towarzyszka Łucyi, skoro tylko na miejsce przybyły, wprowadziła dziewczynę do swego domu i usadowiwszy ją, o ile mogła, najwygodniéj w swéj kuchni, zaczęła się krzątać około przyrządzenia posiłku, broniąc się z jakąś poczciwą rubasznością od podziękowań i przeprosin, które Łucya ponawiała co chwila.
Prędko i żwawo dorzuciła drewek do ogniska pod kociołek, w którym pływał spory kapłon, a gdy rosół raz się zagotował, napełniła nim misę i podała ją Łucyi wraz z chlebem, którego już nakrajała uprzednio. A widząc, jak biedaczce przybywa sił z każdą niemal łyżką téj pożywnéj strawy, nie mogła się tém nacieszyć i głośno wyrażała swoję radość z powodu, że się to wszystko stało właśnie w taki dzień, kiedy, jak mówiła, nie same tylko węgielki miała w piecu. — Dziś wszyscy wysadzają się na jakiś przysmaczek — dodawała — oprócz tych biednych, najbiedniejszych, których stać ledwie na chleb z wyki i na polentę hreczaną; jednakże dziś i oni wszyscy się cieszą, gdyż mają nadzieję dostania czegoś od takiego wspaniałomyślnego i świątobliwego pana. My, dzięki Bogn, nie jesteśmy w tak smutném położeniu; rzemiosło mego męża i trochę téj ziemi, którą mamy, wystarcza nam na życie. Jedz więc śmiało, kochanie, i nie obawiaj się, abyś nas miała tém skrzywdzić, a niezadługo i kapłon się dogotuje, to będziesz mogła lepiéj się posilić. — Powiedziawszy to, znowu zaczęła się krzątać, doglądając obiadu, który już prawie był gotowy i nakrywając do stołu.
Tymczasem Łucya, uspokoiwszy się trochę i pokrzepiwszy swe siły, zaczęła w skutek nawyknienia, w skutek instynktu porządku i czystości, poprawiać na sobie ubranie, układać na głowie potargane, opadłe na ramiona warkocze i wiązać na piersiach chusteczkę, która osłaniała jéj ramiona i szyję. Wtém ręce jéj natrafiły na paciorki różańca, który zawiesiła w nocy na szyi, wzrok pobiegł za niemi i na ten widok cała krew uderzyła jéj do głowy; ów ślub, który uczyniła, a o którym pod wpływem tylu nowych uczuć i wrażeń zapomniała zupełnie, przyszedł jéj teraz na myśl jasno, wyraźnie. Wszystkie siły jéj duszy, odzyskane przed chwilą, znowu ją opuściły, a gdyby téj duszy nie zahartowało całe życie poprzednie, tak pełne niewinności, ufności w Boga i cierpliwości, to owo przerażenie, którego doznała w téj chwili, niezawodnie zamieniłoby się wówczas w straszną rozpacz. Wśród szalonego wiru myśli, który powstał w jéj głowie, pierwszą jasną, jaką w duchu sformułować zdołała, było — O! ja nieszczęśliwa! cóżem zrobiła?
Zaraz jednak sama się przestraszyła téj myśli. Przypomniała sobie wszystkie okoliczności, w których ślub uczyniła, rozpacz swą, brak wszelkiéj nadziei ratunku, żarliwość modlitwy i jasną świadomość tego, co czyniła w chwili wyrzeczenia obietnicy. A żałowanie téj obietnicy po otrzymaniu łaski, o którą błagała, wydało jéj się teraz niewdzięcznością, świętokradztwem, jakąś zdradą przeciwko Bogu i Najświętszéj Pannie; zdawało się jéj, że to grzech straszny, który ściągnie na nią nowe, jeszcze okropniejsze nieszczęścia, na które już i w modlitwie nawet nie znajdzie ratunku, i pośpieszyła osłonić co prędzéj swój żal występny. Zdjęła z przejęciem różaniec z szyi i trzymając go drżącemi rękami, powtórzyła, ponowiła ów ślub, błagając jednocześnie, chociaż z sercem ściśnioném, Matki Najświętszéj, aby dodała jéj sił do spełnienia go, aby raczyła oddalać od niéj myśli i okoliczności, które mogłyby jeżeli nie zachwiać jéj postanowienie, to przynajmniéj stać się powodem do nazbyt męczącéj walki. Myśl, że Renzo daleko, że niema żadnego prawdopodobieństwa, aby powrócił, myśl ta, która dotychczas napełniała ją goryczą, teraz przynosiła jéj niejaką ulgę. W oddaleniu narzeczonego i w swojém porwaniu upatrywała zrządzenie Opatrzności, która tych obu wypadków chciała użyć dla swych celów, i usiłowała się tém pocieszać. W ślad za tą myślą powstała inna, ta mianowicie, iż Opatrzność dla uzupełnienia swego dzieła potrafi sprawić, że Renzo bez szemrania cios ten zniesie i że o niéj zapomni. Lecz na tę myśl, któréj wprawdzie sama szukała w nadziei, iż jéj ulgę przyniesie, wzdrygnęła się cała, nowy zamęt powstał w jéj głowie, serce ścisnęło się boleśnie. Nieszczęśliwa dziewczyna, czując w téj chwili, że znowu gotowa pożałować swéj obietnicy, wróciła do modlitwy, do przyrzeczéń, do walki, z któréj wyszła nareszcie, że się tak wyrażę, jak ów zwycięzca ranny i zmęczony, który chociaż pokonał wroga niezmiernym wysiłkiem, lecz zabić go nie potrafił.
Wtmé z podwórza dolatuje gwar wesołej rozmowy i odgłos przyśpieszonych kroków. To rodzina zacnéj kobiety wraca z kościoła. Dwie dziewczynki i chłopak wpadają w podskokach do izby; stanęli na chwilę, patrzą ciekawie na Łucyą, potém biegną do matki i tulą się do niéj. Jedno z dzieci pyta, kto jest ta nieznajoma i po co tu przyszła, i co i jak i dlaczego; drugie chce opowiedziéć czemprędzjé o ślicznych rzeczach, które dziś widziało; trzecie także coś szepce, a poczciwa kobieta odpowiada tylko każdemu i na wszystko: — Cicho, cicho, dzieciaki! — Potém wchodzi i sam gospodarz krokiem nieco powolniejszym, lecz z wielkiém ożywieniem, malującém się na jego dobrodusznéj twarzy. Był-to, jeżeliśmy tego nie powiedzieli jeszcze dotychczas, krawiec, jedyny w owéj mieścinie; człowiek, który umiał czytać, który miał u siebie i odczytywał kilkakrotnie Żywoty Świętych, Guerrin Meschino i Reali di Francia, i który uchodził w całéj okolicy za wielce rozumnego i uczonego człowieka; wprawdzie wszelkie owe pochwały przyjmował zawsze z wielką skromnością i odpowiadał tylko, że omylił się co do swego powołania i że gdyby się był poświęcił nauce zamiast tylu innych!.. Z tém wszystkiém jednak była-to najpoczciwsza dusza pod słońcem — Znajdował się wówczas w domu, gdy proboszcz przyszedł prosić jego żony, aby wzięła udział w owéj miłosiernéj wyprawie i nietylko że się zgodził odrazo na jéj podróż, ale pewnieby i sam ją jeszcze był namawiał, gdyby tego zachodziła potrzeba. A teraz, kiedy uroczyste nabożeństwo, a głównie kazanie arcybiskupa podniosły, że tak powiem, wszystkie dobre strony jego duszy, wracał do domu z wielkim pośpiechem, a zarazem z pewnym niepokojem, chcąc się co najprędzéj dowiedziéć, jak tam poszła cała ta wyprawa i pragnąc gorąco znaléść już u siebie ocaloną dziewczynę.
— Patrz, patrz — powiedziała kobieta do wchodzącego męża, wskazując na Łucyą, która zarumieniwszy się mocno, wstała i zmieszana, jąkając się, zaczęła przepraszać... Lecz on, zbliżając się do niéj z oznakami wielkiéj radości, przerwał jéj, mówiąc:
— Witajcie nam, witajcie! Radzi wam jesteśmy z całéj duszy. Błogosławieństwo boże przynosicie temu domowi. Jakże mnie to cieszy, że was tu zastaję! Już to ani na chwilę nawet nie, wątpiłem, że wszystko się skończy jak najlepiéj, bo wiem przecie, że każdy cud boski jest doskonały, zupełny, ale cieszy mnie to, że w moim domu mogę was powitać. Ileż musieliście tam wycierpiéć! A jednakże i to szczęście niemałe, żeście doznali takiego cudu!
Nie sądźcie jednak, aby on jeden tylko, dlatego, że czytywał Żywoty Świętych, uważał to zdarzenie za cud boski; w całém miasteczku, w całéj okolicy przez długie i bardzo długie lata, dopóki tylko pamięć o tym wypadku przetrwała, nikt mu innéj nazwy nie dawał. Bo téż co prawda stał się on, w skutek rozmaitych dodatków i przeróbek, istnym cudem i trudno już go było inaczej nazywać.
Następnie zbliżając się zwolna, nieznacznie ku żonie, która zdejmowała właśnie kociołek z łańcucha, krawiec zapytał ja półgłosem:
— No, jakże tam, czy wszystko dobrze poszło?
— Wybornie; potém ci opowiem.
— A tak, tak, potém, wolnym czasem.
Za chwilę gosposia już obiad podała; podeszła do Lucyi, wzięła ją za rękę, poprowadziła do stołu, posadziła i oddawszy skrzydło od owego kapłona, położyła je przed nią na talerzu, zapraszając najserdeczniéj wraz z mężem znękaną i zakłopotaną biedaczkę, aby jadła. Zaraz po pierwszych kęskach poczciwy krawiec zaczął opowiadać z wielkiém przejęciem o wypadkach dnia dzisiejszego, wśród gwaru i ciągłych zapytań dzieciaków, które rzeczywiście widziały zbyt wiele pięknych i niezwykłych rzeczy, aby mogły przez czas dłuższy pozostać jedynie w roli słuchaczów. Opisywał uroczyste nabożeństwo, potem przeskakiwał odrazu do cudownego nawrócenia, lecz tém, co na nim uczyniło najgłębsze wrażenie i tém, do czego wracał najczęściéj, było kazanie kardynała.
— Widziéć go przed ołtarzem — mówił — widziéć osobę tak znakomitą, jakby jakiego zwyczajnego proboszcza...
— A jaką złotą czapkę miał na głowie!.. — zawołała jedna z dziewczynek.
— Cicho bądź! Pomyśléć tylko, powiadam, że taka znakomita osoba, taki uczony człowiek, bo wszyscy to wiedzą, że przeczytał tyle książek, ile ich tylko jest na świecie, a tego przecież nikt jeszcze nie doczekał, nawet w Medyolanie; otóż pomyśléć tylko sobie, że on potrafi wypowiadać najmędrsze rzeczy tak, iż je każdy zrozumie odrazu....
— I ja zrozumiałam — przerwała mu druga dziewczynka.
— Cicho bądź! mówię ci. Cobyś tam miała zrozumiéć?
— A zrozumiałam, że tłómaczył Ewangielią zamiast księdza proboszcza.
— Cicho! Więc nie mówiąc już o tych, którzy coś umieją, bo tacy muszą zawsze wszystko zrozumiéć, ale nawet i głowy zakute i nieuki zupełne nic nie stracili z jego kazania. A spytajcie ich teraz, co mówił? Kaźcie im powtórzyć jego słowa? Tak, nie potrafią, nie powtórzą ani jednego, ale to jeszcze nic nie dowodzi: tu, w sercu, czują je, tu mają całe kazanie. A jak mówił! Jak mówił! Choć go ani razu po imieniu nie nazwał, każdy czuł jednak, że ma na myśli tego człowieka! A zresztą, aby to zrozumiéć, dość było na niego spojrzéć. Łzy miał często w oczach! Tak!.. I wówczas wszyscy zaczynali płakać...
— To prawda, to prawda — zawołał chłopak — ale dlaczego to nie wszyscy płakali jak dzieci?
— Cicho, nie przeszkadzaj! A jest tu przecie niemało serc zatwardziałych w naszéj okolicy! Potém dowiódł jasno i wyraźnie, że choć Bóg dotknął nas klęską głodową, trzeba jednak błogosławić Jego święte Imię i wszystko cierpliwie znosić i robić, co można, wspierać się wzajemnie, dzielić się z bliźniemi i nie upadać na duchu, bo nie to jest nieszczęściem, gdy kto ubogi, ale to, gdy grzeszny. A czyż to nie pięknie powiedział? Bo i sam żyje jak ubogi człowiek i sam sobie od ust odejmuje, aby zgłodniałych nakarmić, on, któryby mógł żyć jak król! Ach! błogo to człowiekowi, gdy go słuchać może! Nie jest on takim, jak tylu innych, którzy powiadają: czyńcie to, co ja mówię, a nie czyńcie tego, co ja robię. A potmé dowiódł również i tego, że nietylko panowie, ale i każdy człowiek, który ma z czego żyć, powinien dopomagać uboższym od siebie.
Tu przerwał mowę, jakby mu nagle coś przyszło do głowy. Milczał przez chwilę, a potém przysunął talerz, nałożył nań trochę z każdéj potrawy, które były na stole, dołączył do tego bochenek chleba i związawszy wszystko w serwetę, oddal starszéj córeczce, mówiąc: — Masz! — Następnie dał jéj do drugiéj flaszkę z winem i powiedział: — Idź do Maryanny, wdowy; zostawisz to u niéj; powiesz, że tatko przysyła to dla jéj dzieciaków. Ale pamiętaj, powiedz jéj to grzecznie, ładnie, żeby nie pomyślała sobie czasem, że ty jéj dajesz jałmużnę. A jeżeli kogo spotkasz na drodze, to nic mu o tém nie mów, a trzymaj mocno i uważaj, żebyś mi czasem talerza nie stłukła.
Oczy Łucyi napełniły się łzami i uczuła jakieś błogie rozrzewnienie. Poprzednio już słowa poczciwego krawca taką jéj ulgę przyniosły, jakiéj niezawodnie daćby jéj nie mogła nawet mowa, któraby jedynie jéj uspokojenie miała na celu. Z wielkiém przejęciem się słuchała opisu tego uroczystego nabożeństwa, które żywo przedstawiało się w jéj wyobraźni, opisu tego ogólnego, pobożnego, poczciwego wzruszenia; dusza jéj, porwana zapałem opowiadającego, odrywała się od bolesnych myśli o sobie, a nawet gdy jéj one i teraz stawały czasem w pamięci, czuła, że już ma więcéj siły do ich zniesienia. Sama myśl o owéj wielkiéj osobistéj ofierze, chociaż nic wprawdzie nie utraciła ze swéj goryczy, zaczęła jednakże nabierać jakiejś, że tak powiem, surowéj, ostréj, uroczystéj radości.
Wkrótce potém wszedł proboszcz miejscowy i oświadczył, że go przysłał kardynał, aby się dowiedział, jak się ma Łucya i zawiadomił że jego pasterska mość chce się z nią widziéć dzisiaj jeszcze i że przez niego zasyła swoje podziękowania krawcowi i jego zacnéj małżonce. Wszyscy troje wzruszeni i pomieszani nie znajdowali słów na wyrażenie wdzięczności, którą w nich wzbudził ten dowód łaski arcybiskupa.
— A waszéj matki niema jeszcze? — pytał proboszcz Łucyi.
— Mojjé matki! — zawołała dziewczyna; a gdy jéj proboszcz powiedział, że z rozkazu arcybiskupa już po nią posłano, zakryła sobie oczy fartuchem, wybuchła gwałtownym płaczem i przez pewien jeszcze czas po wyjściu proboszcza utulić się i uspokoić nie mogła. Kiedy wreszcie przeminęło owo pierwsze wstrząśnienie, wywołane tylu uczuciami, które się budziły tłumnie w jéj duszy na tę tak niespodzianą wiadomość, biedna dziewczyna przypomniała sobie, że o to szczęście, teraz już tak bliskie, a o którém przed paru jeszcze godzinami nawet i marzyć nie śmiała, sama błagała Najświętszą Pannę w owę noc straszną i kładła je, jakby za warunek swego ślubu. — Wróć mnie matce mojéj, o Matko Boska! — powiedziała wówczas, a teraz słowa te jasno i wyraźnie stanęły jéj w myśli. Bardziéj, niż kiedykolwiek utwierdziła się w postanowieniu dotrzymania obietnicy i znowu z większą jeszcze goryczą zaczęła żałować swego: o, ja nieszczęśliwa! które, chociaż w duchu tylko, wymknęło się jéj było w owéj pierwszéj chwili.
Tymczasem Agnieszka podczas, gdy tu o niéj mówiono, była już rzeczywiście niedaleko. Łatwo sobie wystawić, co się dziać musiało z biedną kobietą na tę krótką, niejasną wiadomość o jakiémś niebezpieczeństwie, minioném już wprawdzie, ale przerażającém; o jakimś okropnym wypadku, którego posłany po nią człowiek nie umiał bliżéj określić i którego ona sama także nie mogła, zrozumiéć, nie mając żadnych do tego wskazówek. — Jezus, Marya! Jezus, Marya! — zawołała zrazu, chwytając się oburącz za głowę i po zadaniu kilku pytań, na które ów człowiek nie umiał jéj odpowiedziéć, wsiadła na wóz z wielkim pośpiechem i pojechała, nie przestając także i w drodze lamentować i zapytywać, chociaż zawsze daremnie. Ale, otóż może na pół drogi spotyka don Abbondia, który szedł niezmiernie powoli, opierając się co krok na kiju. Po donośném: — o! — które oboje jednocześnie wydali, proboszcz się zatrzymał, Agnieszka też kazała konie zatrzymać, zeskoczyła szybko z wozu i odeszli na bok, do kasztanowego lasku, który w tém miejscu ciągnął się wzdłuż drogi. Don Abbondio zawiadomił ją o wszystkiém, co widział i o czmé mógł się dowiedziéć. Sprawa była ciemna, bardzo nawet ciemna, ale Agnieszka wiedziała już teraz, że Łucya ocalona, i odetchnęła swobodniéj.
Następnie don Abbondio miał wielką ochotę pomówić jeszcze z nią i o czmé inném, to jest dać jéj długą instrukcyą co do tego, jak ma się zachowywać i co odpowiadać w razie, gdyby arcybiskup (co było rzeczą bardzo możebną) zechciał się widziéć z nią i z jéj córką, a przedewszystkiém chciał jéj wytłómaczyć, że w żadnym razie nie powinna wspomniéć nawet o owym ślubie... Lecz Agnieszka, domyślając się zaraz, w jakim-to celu poczciwy księżyna tych rad jéj udziela i czyje dobro ma on tu na względzie, wkrótce po pierwszych słowach jego przemowy, nie obiecawszy mu nic zgoła, wróciła czémprędzéj do wozu, usprawiedliwiając się tém, że jéj pilno do córki i że ma teraz zupełnie co innego w głowie, po chwili zaś znikła już z oczu osłupiałego proboszcza.
I otóż nareszcie wóz wjeżdża do mieściny i zatrzymuje się przed domem poczciwego krawca. Łucya zrywa się, biegnie do drzwi; Agnieszka wysiada z pośpiechem i wbiega do izby: już padły sobie w objęcia. Żona krawca, która była jedynym świadkiem téj rozrzewniającéj sceny, wzięła udział w ich radości: uspakaja matkę i córkę, wita nowoprzybyłą, a następnie, nie chcąc im przeszkodzić, pozostawia je, mówiąc, że idzie przygotować dla nich wygodne łóżko i że to się da zrobić bez najmniejszego kłopotu, a w każdym razie tak ona, jak i jéj mąż zgodziliby się raczéj spać na ziemi, niż pozwolić na to, aby one sobie szukały innego schronienia.
Po tym pierwszym wybuchu łkań i uścisków, Agnieszka zaczęła wypytywać się Łucyi o całą tę straszną przygodę, a ta opowiadać ją strwożonym głosem, który chwilami płacz gwałtowny przerywał. Ale, jak to już wie czytelnik, przygody téj nikt dobrze nie znał, tak, iż nawet dla Łucyi była ona w niektórych swych rysach zagadkową, ciemną i niewytłómaczoną. Zwłaszcza ta okoliczność, że się ów okropny powóz znalazł na drodze właśnie wówczas, gdy Łucya musiała tamtędy przechodzić, udając się z poleceniem pani do klasztoru Kapucynów, z polecenia, którego przecie nikt zgóry nie mógł przewidziéć, ta więc zwłaszcza dziwna okoliczność stała się tak dla matki, jako téż i dla córki powodem do najrozmaitszych wniosków i przypuszczeń, które zresztą wszystkie były najzupełniéj mylne, gdyż prawdziwéj przyczyny nigdyby się one domyślić nie mogły, nigdyby nawet na podobny domysł wpaść nie zdołały.
Co zaś do głównego sprawcy tego piekielnego spisku, to się obie odrazu zgodziły na jedno, że nie mógł nim być nikt inny, tylko don Rodrigo.
— A, nikczemnik! A, szatan wcielony! — zawołała Agnieszka. — Ale czekaj-no, czekaj, nadejdzie i twoja godzina! Bóg ci zapłaci tak, jakeś na to zasłużył; a wówczas zobaczysz, poczujesz!..
— Nie, nie, mamo! — przerwała jej Łucya — nie przepowiadaj mu nieszczęścia, nie życz źle nikomu. Ach! gdybyś wiedziała, mamo, co to jest cierpiéć! Gdybyś wiedziała, jak to okropnie. Módlmy się raczéj za niego, prośmy Boga i Matki Najświętszéj, aby j Jego serce wzruszyli, tak jak serce tego drugiego pana, który był jeszcze gorszy od niego, a teraz stał się dobry i święty.
Wstręt, którego doznawała Łucya przy wywoływaniu tak okropnych wspomnień, zmuszał ją nieraz do przerywania opowiadania, i nieraz mówiła, że już nie może ciągnąć go daléj, a pomimo to jednak, wypłakawszy się, wracała do niego znowu. Gdy doszła jednak do pewnego w niém miejsca, gdzie wypadało powiedzićé matce o owéj obietnicy, uczynionéj przez nią, wówczas już nie wstręt, lecz inne uczucie przerwało jéj mowę. Obawa, aby matka nie nazwała ją nierozważną i nierozsądną i aby, jak to już raz miało miejsce w owéj niefortunnéj sprawie z jjé niedoszłym ślubem, nie wystąpiła i teraz z jakąś zasadą, niezbyt trafiającą do przekonania dziewczyny, którąby pomimo to usiłowała gwałtem jéj narzucić; przytém obawa, aby nieboga nie zwierzyła się z tego postanowienia córki przed kimś, pod największą tajemnicą, ma się rozumiéć, po to jedynie, by rady zasięgnąć, co jednak nie zapobiegłoby temu, żeby się ta okoliczność nie stała wszystkim wiadomą (a na samę myśl o tém Łucyą oblewał już zimny rumieniec); wreszcie jakiś wstyd wyjawienia owego postanowienia nawet przed matką, jakaś niewytłómaczona odraza do wszczynania o tmé rozmowy; wszystko-to razem sprawiło, że wołała zamilczéć o téj ważnéj okoliczności i zwierzyć się z nią najprzód przed ojcem Krzysztofem. Lecz jakżeż się przeraziła biedaczka, kiedy, zapytawszy o niego, dowiedziała się, że już go niéma w Pescarenico, że go posłano gdzieś daleko, daleko do pewnego miasta, które się tam jakoś nazywa!..
— A Renzo? — spytała Agnieszka.
— Wszak zdołał uciec, nieprawdaż? — rzekła Łucya z niepokojem...
— Tak, to rzecz pewna, wszyscy to mówią; uciekł do Bergamo, ale nikt nie wie, gdzie mianowicie teraz się znajduje. Dziwna rzecz, dlaczego dotąd nie dał nam znać o sobie? Czyżby nie znalazł jakiego sposobu?
— Chwała Bogu, chwała Bogu, że jest ocalony! — powiedziała Łucya i usiłowała inny obrót nadać rozmowie, gdy wtém rozmowa ta została przerwaną niespodzianém zjawieniem się kardynała-arcybiskupa.
Zaraz po powrocie z kościoła, w którym go zostawiliśmy, dowiedziawszy się od Nienazwanego, że Łucya już się znajduje w domu poczciwego krawca, Fryderyk zaprosił swego gościa do stołu. Zasiadł on na prawo od kardynała, w gronie księży, którzy nie mogli się powstrzymać od rzucania co chwila ciekawych spojrzeń na twarz Nienazwanego, pełną łagodnego wyrazu i wielkiéj godności, na tę twarz, która tak dalece nie odpowiadała pojęciu, jakie sobie oddawna każdy o niéj utworzył.
Gdy się obiad skończył, obaj ci nowi przyjaciele wstali razem od stołu i udali się do przyległego pokoju, gdzie na osobności długą, dłuższą niż pierwsza, mieli ze sobą rozmowę, poczém Nienazwany odjechał do swego zamku na tym samym mule, na którym odbył już ranną przejażdżkę, a kardynał, wezwawszy do siebie proboszcza, objawił mu, iż chce się udać do domu, w którym Łucya znalazła schronienie.
— O! wasza pasterska mość — odrzekł proboszcz — nie potrzebuje się przecież utrudzać: poślę zaraz po dziewczynę i po matkę, jeżeli już przybyła, i po krawca z żoną, skoro taka wola waszéj pasterskiéj mości, i poślę po wszystkich, kogo tylko ksiądz pasterz widziéć pragnie.
— Sam chcę pójść do nich — odpowiedział kardynał.
— Wasza pasterska mość miałażby się utrudzać, kiedy to jednę tylko chwilę zajmie? Natychmiast po nich poślę — nalegał grzeczny proboszcz, nie domyślając się poczciwina, że kardynał dlatego pragnie osobiście udać się do tych ludzi, iż chce uszanować nieszczęście, cnotę, gościnność, iż chce odpowiedziéć godnie swemu wzniosłemu posłannictwu. Na nic się więc nie zdały przedstawienia proboszcza; na przeczący znak arcybiskupa ukłonił się i zamilkł.
Gdy się ukazali obaj na ulicy, każdy, kto tylko ich spostrzegł, podążał za niemi, tak, że wkrótce utworzył się wielki orszak, który się zwiększał ciągle. Proboszcz wprawdzie powtarzał: — Daléj, daléj, usuńcie się, nazad, ależ! ależ! — lecz Fryderyk mówił do niego: — Dajcie im pokój, proboszczu! — i szedł naprzód, to rękę podnosząc, aby lud błogosławić, to opuszczając ją, aby głaskać dzieciaki, które cisnęły się do niego, nieraz nawet zagradzając mu drogę — Tak przybyli wreszcie do owego domu i weszli do niego; tłum zatrzymał się przede drzwiami, oczekując, aż kardynał znowu się ukaże. Ale w tym tłumie znajdował się również i nasz poczciwy krawiec, który szeroko otwierając usta i oczy, szedł wraz z innemi, nie przeczuwając nawet, dokąd idą, a gdy to wreszcie zrozumiał, gdy kardynał stanął przed jego drzwiami, zaczął szybko wśród tłumu drogę sobie torować, wołając (a możecie sobie wyobrazić, jaką przytém musiał mieć minę): — Pozwólcie przejść temu, kto przejść powinien — i zniknął za drzwiami.
Agnieszka i Łucya, usłyszawszy jakiś gwar na ulicy, właśnie jedna drugiéj pytały, coby to być mogło, gdy drzwi się otworzyły i na progu ukazali się: kardynał w purpurze i proboszcz miejscowy.
— Czy to ona? — spytał Fryderyk swego towarzysza, i otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, podszedł do Łucyi, która, również jak i jéj matka, stała nieruchoma, oniemiała z podziwu i pomieszania. Lecz dźwięk tego głosu i cała postać arcybiskupa, a zwłaszcza wyrazy, któremi do niej przemówił, wróciły odwagę obu kobietom.
— Biedna dziewczyno! — rzekł — Bóg zesłał na ciebie ciężką próbę, lecz zarazem dał ci dowód swéj łaski — nie zapomniał o tobie, nie odwrócił swych oczu od ciebie. Ocalił cię i użył za narzędzie do wielkiego dzieła, do wielkiego cudu miłosierdzia, którego dopełniając na jednym człowieku, wielu wrócił spokój i bezpieczeństwo.
W téj chwili weszła do pokoju gospodyni, która usłyszawszy jakiś hałas na ulicy, wyjrzała przez okno, a spostrzegłszy, jaki-to gość przybywa w jéj progi, ogarnęła się nieco i zbiegła szybko ze wschodów, jednocześnie zaś prawie wszedł drugiemi drzwiami gospodarz. Widząc, że rozmowa już się rozpoczęła, oboje stanąwszy w rogu pokoju w postawie pełnéj uszanowania, zaczęli się w nią wsłuchiwać. Kardynał spostrzegł ich wszakże niebawem i pozdrowił uprzejmie, poczém znowu wrócił do rozmowy z matką i z córką, przeplatając od czasu do czasu słowa pociechy, zapytaniami, które, miały na celu wywiedzenie się, czy nie dałoby się wyświadczyć jakiegoś dobrodziejstwa, tym, które wycierpiały tak wiele.
— O! gdyby to wszyscy księża byli tacy, jak wielmożny pan; gdyby się czasami chcieli ująć i za nas biedaków, a nie dopomagali tym, którzy nas krzywdzą z obawy, aby nie ściągnąć na siebie jakiegoś kłopotu — powiedziała Agnieszka, ośmielona poufałém, przyjacielskiém obejściem się Fryderyka i podrażniona myślą, że szanowny don Abbondio, który zawsze innych gotów był poświęcić dla ocalenia siebie i teraz jeszcze miałby był ochotę zabronić im téj małéj ulgi i przyjemności, jaką mogło im przynieść poskarżenie się na niego przed zwierzchnikiem, gdy się ku temu tak niespodziana i tak wyborna nadarzała sposobność.
— Mówcie, mówcie śmiało wszystko, co macie na myśli, moja dobra kobieto, rzekł kardynał: — i cóż wy przez to chcecie powiedziéć?
— A, chcę powiedziéć, że, gdyby nasz proboszcz zrobił był to, co powinien był zrobić, toby do tego wszystkiego nie przyszło.
Kardynał zaczął nalegać, aby wytłomaczyła się jaśniéj, przyczém Agnieszka zrazu zmieszała się trochę, widząc się zmuszoną do opowiedzenia przygody, w któréj i ona przecież brała udział nie mały i udział takiego rodzaju, iż niebardzo życzyłaby sobie, aby o nim ktośkolwiekbądź miał się dowiedzićé, a zwłaszcza taka osoba, jak kardynał arcybiskup. Ale i na to wkrótce znalazła sposób i to najlepszy, co prawda, bo, postanowiła obciąć nieco sprawozdanie. Opowiedziała więc o tém, jakto dzień ślubu już był naznaczony, i jak w sam ów dzień, don Abbondio nagle oświadczył, że go dać nie może pod pozorem jakichś niewypełnionych jeszcze i niebywałych formalności, jakichś zwierzchników. (A Agnieszka główny na to kładła nacisk!) Następnie zaś od razu przeskoczyła do zamachu don Rodriga i do tego, jak odebrawszy w porę ostrzeżenie uciec zdołały. — Ale, dodała na zakończenie — uciec po to, aby w nowe wpaść sidło! A gdyby zamiast tego, ksiądz proboszcz otwarcie powiedział nam o wszystkiém i dał ślub tym moim biedakom, tobyśmy się zaraz wszyscy troje, pięknie, cichutko wynieśli gdzieś daleko, daleko, i śladu-by po nas nie zostało. A tak wiele się czasu straciło i stało się to, co się stało.
— Wasz proboszcz zda mi z tego sprawę — rzekł kardynał.
— Ach, nie, nie, mój wielmożny panie — odpowiedziała Agnieszka z pośpiechem: — nie dlatego to powiedziałam: proszę się na niego nie gniewać, proszę, proszę najpokorniéj. Co się stało, to się już nie odstanie, a zresztą nic nie pomoże, bo to już taki człowiek, że gdyby się znowu coś podobnego zdarzyło, toby znowu zrobił toż samo.
Ale Łucya niezadowolona widocznie ze sposobu, w jaki się opowiadała ta sprawa, wtrąciła nieśmiało: — Jednakże i my zawiniłyśmy także, widać więc, że to już była taka wola boska, aby się nie udały nasze zamiary.
— A w jakiż ty sposób mogłaś zawinić, biedna dziewczyno? — zapytał Fryderyk.
Łucya, pomimo wyrazistych spojrzeń, które matka starała się przesyłać jéj ukradkiem, opowiedziała o całéj wyprawie na plebanią. o podstępném najściu na don Abbondia i zakończyła, mówiąc: — Postąpiliśmy niedobrze i Pan Bóg nas skarał.
— Przyjm więc z pokorą te cierpienia, które na cię zesłał i nie upadaj na duchu — powiedział Fryderyk — bo i któż miałby większe prawo cieszyć się i spodziewać zmiłowania bożego, jeżeli nie ten, kto cierpiał i siebie obwinił?
Zapytał następnie o narzeczonego i, dowiedziawszy się od Agnieszki (Łucya z pochyloną głową i ze spuszczonemi oczami milczała), że musiał on z kraju uciekać, doznał wielkiego zdziwienia i przykrości, które też okazał, i prosił, aby mu powiedziano, co go do tego zmusiło.
Agnieszka opowiedziała mu wszystko, co wiedziała o owej smutnéj przygodzie biednego Renza.
— Słyszałem już o nim — rzekł kardynał: — lecz jakim sposobem człowiek, zamieszany do sprawy takiego rodzaju, mógł być narzeczonym téj dziewczyny?
— To dobry chłopak — powiedziała Łucya głosem pewnym, choć pokraśniała, jak wiśnia.
— Był to chłopak dobry naprawdę, poczciwy, spokojny, może nawet za spokojny — dodała Agnieszka — niech się wielmożny pan rozpyta o niego we wsi, każdy to samo powie, i ksiądz proboszcz także. Kto wie jak go tam wplątano w tę sprawę, może użyto podstępu, aby go zgubić, kto wie, kto wie! Albo to na to wiele potrzeba, żeby oskarżyć biedaka!
— Oj, co Prawda, to prawda, niestety! — odrzekł kardynał: — muszę się o nim czegoś więcéj dowiedziéć — i, zapytawszy o jego imię i nazwisko, zapisał je sobie w notatkowéj książeczce. Następnie powiedział, że ma zamiar udać się temi dniami do ich wioski, że wówczas i Łucya będzie mogła także bez obawy tam przybyć, a tymczasem on się postara o wynalezienie dla niéj jakiegoś bezpiecznego schronienia, w którémby mogła pozostawać, dopókąd się wszystko nie odmieni na lepsze.
Potém, zwracając się do gospodyni i do gospodarza, którzy zaraz się zbliżyli ku niemu, ponowił podziękowania, uprzednio już im przez proboszcza przesłane, i zapytał ich, czyby nie zechcieli jeszcze i na tych parę dni dać schronienie niespodzianym tym gościom, których Bóg im zesłał.
— O! tak, panie — odrzekła kobieta, a wyraz éj twarzy i dźwięk głosu mówiły daleko więcéj, niż ta sucha odpowiedź, wydobywająca się z gardła, ściśniętego przez wzruszenie i pomieszanie. Lecz mąż jéj będąc w stanie niezwykłego podniecenia w skutek owego zaszczytu, który na dom jego spłynął, i chcąc godnie wystąpić przed tak znakomitą osobą, starał się z pośpiechem i z niepokojem wynaléść jakąś piękną i wzniosłą odpowiedź. Zmarszczył czoło, podniósł oczy, zacisnął usta, napiął łuk mądrości, (mówiąc stylem kwiecistym), szukał, szperał, poczuł w swéj głowie starcie się gwałtowne jakichś oderwanych myśli, jakichś słów bez związku, a tu czas naglił, kardynał skinął głową, jakby już sobie wytłomaczył owo jego milczenie; biedny człowiek otworzył usta i rzekł: — a pewno! i — i nic więcéj nie mógł już wymyśléć. Smutna ta okoliczność, nie tylko że go przeraziła i pognębiła na razie, ale i potém, w ciągu życia całego truło mu wspomnienie tego wielkiego zaszczytu, który go spotkał. Ileż-to razy, gdy sobie o tém przypomniał, gdy przeniósł się myślą do owéj chwili, cisnęło mu się wówczas do głowy, jakby na złość, tyle wyrazów, z których każdy zdawał mu się daleko wymowniejszym, niż owo utrapione: a pewno! lecz, jak mówi stare włoskie przysłowie, del senno di poi ne son piene le fosse! (rozumem poniewczasie napełnione są rowy).
Kardynał odszedł, mówiąc: — Pokój temu domowi.
Wieczorem zapytał Fryderyk proboszcza, w jaki też sposób dałoby się wynagrodzić najlepiéj temu człowiekowi nie bogatemu zapewne, owę gościnność, która, zwłaszcza w tak ciężkich czasach, musiała mu nie mało kosztu przyczyniać. Proboszcz odpowiedział, iż rzeczywiście dochód z rzemiosła i z niewielkiego kawałka ziemi, który posiadał ów poczciwy krawiec, zaledwieby mógł wystarczyć mu jako-tako w tym roku na opędzenie potrzeb własnéj rodziny, ale, że mając zapasy z lat zeszłych, należał teraz do najzamożniejszych ludzi w mieścinie, skutkiem więc tego był w możności uczynienia czegoś i dla innych, co téż, jak w obecnym wypadku, czynił z całego serca; i że zresztą, nie byłoby nawet sposobu uprosić go, aby przyjął za to jakiekolwiekbądź wynagrodzenie.
— Niezawodnie — powiedział kardynał — musi miéć dłużnków, którzy nie są w stanie mu zapłacić?
— Oj! co to, to prawda! — odrzekł proboszcz: — niech-no tylko wasza pasterska mość raczy pomyślić: biedni ci ludziska płacą mu za jego robotę tém, co sami zarobią, a tu nieurodzaj nic prawie nie zebrali z pola; głód, więc każdemu ciężko...
— A więc — powiedział Fryderyk — w takim razie biorę na siebie wszystkie te długi, a was będę prosił o dowiedzenie się od niego ile Wynoszą i o ich zapłacenie.
— Zapewne będzie to dość spora sumka.
— Tém lepiéj, a niezawodnie nie brak tu i takich potrzebujących, którzy nie mają długów dlatego tylko, że już nie znajdują nikogo, ktoby chciał im pożyczyć?
— O, i bardzo wielu jest takich, niestety! Robi się, co można, ale czyż podobna wszystkiemu zaradzić, zwłaszcza w takich ciężkich czasach?
— Niech więc ów krawiec zaopatruje ich w ubranie, a was, jeżeli łaska, będę znowu prosił, abyście mu za to płacili i to dobrze płacili. Pieniądze zostawię. Wprawdzie, w tym roku, każdy grosz użyty na co innego, niż na chleb, zdaje mi się zmarnowanym i jakby ukradzionym, ale tu zachodzi wyjątkowy wypadek.
Niepodobna nam zakończyć opisu tego dnia pamiętnego, bez opowiedzenia, chociażby tylko pobieżnie, o tém, jak jego resztę spędził Nienazwany.
Tą razą zanim jeszcze wjechał do doliny, wieść o jego nawróceniu się już go tam poprzedziła i rozeszła się szybko, wywołując zamieszanie, niepokój, szepty i przerażenie ogólne. Pierwszym brawom, czy też sługom (bo to na jedno wychodzi), których napotkał, kazał iść za sobą, z następnemi tak samo postąpił. Szli więc wszyscy za panem, posłuszni jak dawniéj, chociaż dręczeni wielkim niepokojem, aż wreszcie cały ten orszak, zwiększający się ciągle, przybył przed zamek. Nienazwany skinął na tych, którzy stali w bramie, aby się przyłączyli do reszty służby, wjechał na pierwszy dziedziniec, zatrzymał muła w jego środku i głosem potężnym wydał swój zwykły okrzyk, okrzyk, na który pośpieszał zawsze każdy, kto tylko mógł go usłyszéć. W jednéj chwili wszyscy ci, którzy byli rozsypani w różnych częściach zamku, nadbiegli na ten głos i stanąwszy obok tych, którzy już byli zebrani, zwrócili oczy na pana.
— Macie iść wszyscy do wielkiéj sali i tam czekać na mnie — powiedział Nienazwany, i patrzył ze swego wierzchowca, jak wszyscy ciągnęli ku drzwiom zamkowym, a kiedy już ani jeden z nich nie pozostał, zsiadł z muła, sam go zaprowadził do stajni i udał się tam, gdzie na niego czekano. Pojawienie się jego przerwało od razu gwar przyciszony, który się tam rozlegał; wszyscy skupili się po jednéj stronie sali, drugą, zaś większą jéj połowę pozostawili wolną dla pana. Zebranych osób było ze trzydzieści.
Nienazwany podniósł rękę, jakby dla utrzymania téj wielkiéj ciszy, która salę zaległa, podniósł głowę, która górowała tu nad innemi, bo nikt z obecnych nie dorównywał mu wzrostem, i rzekł: — Słuchajcie mię wszyscy, a niech się nikt nie waży odezwać, chyba wówczas, gdybym go sam o co zapytał. Bracia! droga, po któréj szliśmy dotychczas, na dno piekła prowadzi. Nie mówię to dlatego, abym chciał i mógł robić wam wyrzuty, ja wasz przewódca, ja, gorszy od was wszystkich, lecz posłuchajcie tego, co wam muszę powiedziéć. Bóg miłosierny wejrzał na mnie i kazał mi życie odmienić i ja odmienię je; już je odmieniłem: Oby i z wami to samo uczynił! Otóż dowiedźcie się i zachowajcie to sobie w pamięci, że postanowiłem umrzéć raczéj, niż w czémkolwiekbądź przekroczyć Jego święte prawa. Cofam zbrodnicze rozkazy, które wam wydałem; wy mnie rozumiecie, wszak prawda? a nawet rozkazuję wyraźnie, abyście się nie ważyli czynić tego, co wam było nakazane poprzednio. A i o tém również macie pamiętać, że nikt, od téj chwili, nie będzie już mógł dopuszczać się czynów występnych w mojém imieniu, albo ufając w moję opiekę. Kto na tych nowych warunkach zechce u mnie w służbie pozostać, tego będę uważał za syna i gotów będę ostatnim kęsem chleba z nim się podzielić a nawet z radością głód będę znosił, byłem tylko jego nakarmił. Komu zaś to się nie podoba, kto zechce służbę opuścić, ten dostanie to wszystko, co mu się z jego zasług należy, a nadto jeszcze i podarunek jakiś ode mnie: i może iść sobie, ale niech już tu więcéj nie wraca pod żadnym pozorem, chyba, gdyby chciał życie odmienić, bo w takim tylko razie przyjmę go z otwartemi ramionami. Zastanówcie się więc nad tém wszystkiém, całą noc daję wam do namysłu, a jutro z rana przywołam każdego zosobna do siebie i zapytam go, co postanowił: wtedy otrzymacie ode mnie nowe rozkazy. Teraz możecie się rozejść, każdy na swoje stanowisko. I niech Bóg miłosierny, który się ulitował nade mną, raczy i was także natchnąć dobremi myślami.
Umilkł, a nikt ciszy nie przerwał. Jakkolwiek tłum myśli, który powstał w głowach wszystkich tych ludzi, musiał być wielki i różnorodny, nic z nich wszakże nikt nie objawił na zewnątrz. Słowo pańskie nawykli już uważać za prawo niezłomne, a to słowo i teraz, chociaż zwiastowało im zmianę w jego woli, świadczyło zarówno, że ta wola nic nie utraciła ze swéj dawnéj siły. Nikomu nawet na myśl nie przyszło, żeby, skoro się on nawrócił i stał innym człowiekiem, można mu było stawić się zuchwale, podnieść rokosz, lekceważyć jego rozkazy. Widzieli w nim teraz świętego, ale jednego z tych świętych, których malują z mieczem w ręku i z głową podniesioną. Oprócz bojaźni, żywili dlań również (ci zwłaszcza, którzy w tym zamku przyszli na świat a takich było najwięcéj) przywiązanie poddańcze, a wszyscy bez wyjątku przejęci byli dlań uszanowaniem, prawie uwielbieniem i w jego obecności doznawali owego onieśmielenia, owego wstydu, od którego ludzie najbardziéj nawet zuchwali i nieokrzesani nie są wolni, wobec osoby, któéj poznali już wyższość. Zresztą to, co teraz z ust, jego wyszło, choć tak dla nich wstrętne i tak przez nich znienawidzone, nie było jednak ani fałszem, ani też rzeczą zupełnie obcą ich pojęciu. Chociaż im to tak często służyło za przedmiot do ich sprośnych żartów, nie wynika stąd jednak bynajmniéj, aby w to wierzyć nie mieli; żartami starali się zagłuszyć tylko ów strach, któryby ich ogarnął niechybnie, gdyby się nad tém na seryo zastanawiać zaczęli. A teraz, gdy zobaczyli, jak ów strach podziałał nawet na tak mocną duszę, jak dusza ich pana, nie było ani jednego, któryby w mniejszym, lub większym stopniu, na pewien czas przynajmnijé, nie uległ także temu uczuciu. I o tém również nadmienić wypada, iż wielu z nich, znajdując się z rana po-za obrębem doliny i słysząc o téj wielkiéj nowinie, widzieli jednocześnie i opowiedzieli następnie po powrocie innym, owę radość ogólną, owę miłość i szacunek dla Nienazwanego, które odrazu zastąpiły miejsce dawnéj obawy, wstrętu i nienawiści. A skutkiem tego, ów człowiek, który w ich oczach był zawsze tak wielkim, głównie dla swéj potęgi i siły, teraz, gdy się stał przedmiotem podziwu i ubóstwienia dla całego tłumu, urósł nagle do rozmiarów olbrzyma; zmienił się wprawdzie, lecz nie zmalał; i zawsze występował z szeregów pospolitych ludzi, zawsze był wodzem i głową. Stali więc w osłupieniu, a każdy był niepewny, tak samego siebie, jako téż i innych. Ten się gryzł, ten rozmyślał, dokąd pójdzie szukać przytułku i służby, ów znowu zbadał siebie, czy potrafi przerobie się na porządnego człowieka, niektórzy nawet wzruszeni słowami pana, czuli pewien pociąg do zastosowania się do nich, inni wreszcie, nie rozstrzygając nic zgoła, myśleli tylko, że najlepiéj będzie wszystko obiecać, byle pozostać na tym chlebie, o który teraz tak trudno, a który tu ofiarowują im z całego serca, i wygrać na czasie: nikt ani pisnął, nikt się nie poruszył. A gdy Nienazwany, po skończeniu swéj przemowy, podniósł znowu tę rozkazującą rękę, aby im dać znak do rozejścia się, wszyscy zaraz cicho i posłusznie, jak stado owieczek opuścili salę. On też wyszedł za niemi i stanąwszy najprzód na środku dziedzińca, patrzył przy słabém świetle zapadającego już zmroku, jak się rozchodzili każdy w swoję stronę, każdy na swoje stanowisko, następnie wróciwszy po latarkę, obszedł, jak zwykle, dziedzińce, kurytarze, sale, obejrzał wszystkie drzwi i bramy i przekonawszy się wreszcie, że cisza i spokój zaległy już zamek, udał się i sam na spoczynek. I zasnął, tak, zasnął, bo mu się spać chciało.
Dotychczas nigdy jeszcze nie miał, chociaż ich całe życie sam sobie szukał, tylu spraw trudnych i naglących zarazem, a jednak pomimo to, spać mu się chciało. Zgryzoty, które mu zeszłéj nocy usnąć nie dały, nie tylko że się nie zmniejszyły, ale przeciwnie, wzmogły się nawet i stały się bardziéj jeszcze dokuczliwe, a jednak, spać mu się chciało! Cały ów dotychczasowy stan rzeczy, ów rodzaj niepodległego państwa, w którem on sam jeden tylko rządy sprawował, to, co wznosił przez tyle lat, z takim trudem, to, czego dopiął wreszcie, dzięki swéj niesłychanéj odwadze i wytrwałości, wszystko to sam dzisiaj zachwiał kilku słowami, podkopał ślepe posłuszeństwo sług swoich i tę ich gotowość na każde jego skinienie, tę ich wierność iście żołnierską, na któréj od tak dawna nawykł polegać; stworzył sobie tysiące zawikłań i kłopotów z tychże samych środków, które mu dotychczas najskuteczniéj do osiągnięcia jego celów służyły; rozstrój i zamieszanie w dom swój wprowadził; a jednak spać mu się chciało! Udał się więc do swego pokoju, zbliżył się do tego łóżka, które zeszłéj nocy było dla niego łożem ciernistém i ukląkł przed niém, aby się pomodlić. I rzeczywiście, w jakimś dalekim zakątku swéj pamięci, odnalazł niebawem modlitwy, których go kiedyś, w dzieciństwie, uczono; zaczął je odmawiać; a te wyrazy uśpione od tak dawna tam, gdzieś na dnie duszy, budziły się teraz, wybiegały na usta i płynęły, jak fala za falą. Dziwne, nie dające się opisać uczucia ogarnęły go przytém: jakaś błogość, wywołana powrotem do nawyknienia dzieciństwa; gorycz i ból na myśl o téj strasznéj przepaści, którą się odgrodził od owych lat niewinnych, dręczące, gorączkowe pragnienie odpokutowania przeszłości, zbliżenia się, choć w części przynajmniéj, do owéj niewinności, do któréj wrócić już nie mógł, a także żywa wdzięczność i ufność w miłosierdzie boże, które zdołało przywieść go do tego upragnionego stanu i które dało mu już tak oczywiste dowody, że chce go ratować. Potém wstał, położył się do łóżka i usnął natychmiast.
Tak się zakończył ów dzień, tak sławny jeszcze podówczas, gdy nasz nieznany autor pisał swój rękopism, a dziś, gdyby nie to jego świadectwo, nic zgoła, a przynajmniéj żadne szczegóły do nas-by o nim nie doszły, bo u Ripamontiego i Rivoli, z których wyżéj przytoczyliśmy parę wyjątków, znajdujemy tylko, że ów tyran, po rozmowie, którą miał z Fryderykiem, odrazu, cudownie i na stałe odmienił swe życie, a jakżeż mało znajdzie się takich, którzyby czytali pisma tych dwu ludzi? Zapewne mniéj jeszcze, niż tych, którzy przeczytają tę naszę książkę, kto wie nawet czy i w saméj owéj dolinie, gdyby ją ktoś chciał szukać i znaléść potrafił, odkryćby zdołał chociaż jakieś niejasne tylko i niezupełne podanie o tém zdarzeniu? Od tego czasu, tyle rzeczy zaszło na świecie!


ROZDZIAŁ XXV.

Dnia następnego, w wiosce Łucyi i na całéj przestrzeni terytoryum Lecco, nie mówiono o niczém więcéj, jak tylko o niéj, o Nienazwanym, o arcybiskupie i jeszcze o pewnym człowieku, który pomimo, że lubił, aby każdy zawsze o nim pamiętał, wołałby jednak w obecnym wypadku, aby się mogło obejść bez tego: mówimy tu o wielce szanownéj osobie don Rodriga.
Wprawdzie i pierwéj już wiele o nim mówiono, lecz po cichu, półsłówkami tajemniczemi; trzeba było, aby dwoje ludzi dobrze się już znało, żeby odważyli się mówić o takim przedmiocie. A i tacy, w poufnjé rozmowie, nie wyjawiali wszystkiego, co czuć byli zdolni, bo ludzie, wogóle mówiąc, w takich razach, w których nie mogą wynurzać swego oburzenia bez narażenia się na wielkie niebezpieczeństwo, nie tylko że słabiéj je objawiają, lub zupełnie tłumią w sobie, nie zaczynają je nawet i odczuwać jakoś mniéj silnie. Lecz teraz, któżby się mógł oprzéć pokusie dowiedzenia się o wszystkich szczegółach, lub rozprawiania o tém głośnem, wielkiém zdarzeniu, w którém tak piękną rolę odegrały dwie tak znakomite osoby? pierwsza, uosobienie sprawiedliwości i prawdy, obdarzona przytém tak wielką władzą, druga, również potężna i silna, dotychczas przedstawiająca wcielenie złego i przemocy, a obecnie korząca się przed sprawiedliwością i prawdą, broń swoję, że tak powiem, składająca w jéj ręce. O! jakżeż wobec takich postaci zmalał don Rodrigo! Teraz dopiréo każdy zrozumiał, co to jest dręczyć niewinną istotę, aby ją zbezcześcić i prześladować z taką bezwstydną natarczywością, tak gwałtownie, z takiem okrucieństwem, za pomocą sideł tak ohydnych! A przy téj zręczności, zaczęto też sobie przypominać i opowiadać i inne, dawniejsze, niemniéj piękne i rycerskie czyny tego pana, a każdy teraz już mówił, co myślał, i coraz większéj nabierał śmiałości, widząc, że wszyscy mówią i myślą tak samo. Wszędzie szepty, wszędzie oburzenie najwyższe, ale nigdzie żadnych głośniejszych objawów, bo, choć się już ludziska niebali wywnętrzać przed sobą, pamiętali jednakże o owych brawach, których znienawidzony don Rodrigo miał podostatkiem.
Znaczna część téj ogólnéj nienawiści padała również i na jego dworaków i przyjaciół. Nie oszczędzano więc wcale pana sędziego, który był wiecznie głuchy, ślepy i niemy, na wszystko, co dokazywał ów tyran; ale i tu zachowywano jednak pewne ostrożności, bo pan sędzia, choć nie miał wprawdzie brawów, ale miał siepaczy na zawołanie. Za to, z doktorem Gmatwaczem-Kręcicielem, który tylko swój język miał za całą obronę i z innemi pieczeniarzami don Rodriga, nie robiono sobie tylu ceregieli, wytykano ich palcami i spoglądano na nich tak jakoś wyraziście, że ci poczciwcy uznali wkrótce za najlepsze, przynajmniéj przez czas pewien nie pokazywać się na ulicy.
Don Rodrigo, rażony jak piorunem tą niespodzianą wiadomością, tak odmienną od téj, któréj oczekiwał lada chwila, zamknąwszy się w swym zameczku z brawami, gryzł się i wściekał przez dwa dni, a trzeciego do Medyolanu wyjechał. Kto wie, czy oburzenie i szemranie ludu, samo przez się byłoby wystarczające, aby go zmusić do opuszczenia zamku; kto wie, czyby właśnie dlatego, że już rzeczy zaszły tak daleko, nie pozostał tu wyczekując a raczéj szukając sposobności pomszczenia się na jednym z najbardziéj zuchwałych i dania przez to dobrej nauczki wszystkim innym... To, co go stąd wygnało, było stokroć ważniejsze, była wiadomość, iż arcybiskup zjedzie niebawem do wioski. Stryj hrabia, który o całéj téj sprawie wiedział to tylko, co mu powiedział Attilio, byłby święcie przekonany, że w tak niezwykłym wypadku, jak przyjazd kardynała, don Rodrigo zechce jakąś niepoślednią rolę odegrać i względy jego pozyskać, a czy to było możebne, osądźcie sami? Otóż, powiadam, byłby przekonany, że jego synowiec tak a nie inaczéj postąpi i potém zażądałby od niego ścisłego sprawozdania, bo to przecie byłaby nie lada sposobność pokazania światu, jak wielkie zachowanie, nawet u takich powag, ma jego rodzina. Aby wybrnąć więc z tego kłopotu, don Rodrigo pewnego poranku, przed wschodem słońca, wsiadł do powozu z Grizem i z kilku innemi jeszcze brawami, których umieścił przed sobą, za sobą i po bokach i, wydawszy rozkaz, aby reszta jego służby udała się w ślad za nim do Medyolanu, odjechał, a raczéj umknął, jak (niech nam wolno będzie podnieść nieco naszych bohaterów, porównywając ich do jakiéjś sławnéj w dziejach postaci) jak Katylina z Romy, sapiąc z gniewu, i przysięgając sobie, że powróci tu prędko i wszystkim tym hultajom pokaże, jakto on się mścić potrafi.
Tymczasem kardynał przybliżał się coraz bardziéj, odwiedzając codzień po jednéj parafii w ziemi Lecco. Tego dnia, gdy miał zjechać do wioski Łucyi, większa część jéj mieszkańców wyszła daleko na gościniec na jego spotkanie. Przy wejściu do wioski, tuż obok domku Agnieszki, wzniesiono tryumfalną bramę z cienkich kołków, dranic i słomy, przybraną w zielone gałęzie ostrokrzewu i włoskiéj iglicy, wśród których gdzieniegdzie rumieniły się czerwone jagódki; front kościoła zdobiły kobierce; z każdego okna zwieszały się kołdry, chustki, prześcieradła, pieluszki dziecinne powiązane w zęby; słowem wszystko to, co, czy źle, czy dobrze, mogło odegrać rolę jakiéjś ozdoby. Nad wieczorem, za zbliżeniem się godziny, na którą kardynał był oczekiwany, wszyscy ci, którzy dotychczas pozostawali jeszcze w domu, to jest: starcy, kobiety i dzieci, ruszyli również na jego spotkanie z don Abbondiem na czele. Nasz proboszcz, wśród ogólnego wesela, sam jeden tylko, był jakiś skwaszony; drażnił go i odurzał cały ten hałas, cały ten ruch, to snucie się ludzi, to w tę, to w owę stronę od czego, jak powiadał, w głowie mu się mąciło, głównie zaś dręczyła go tajemna obawa, iż kobiety gotowe tam coś wypaplać przed kardynałem i, że on będzie zmuszony zdać mu sprawę z tego niedoszłego ślubu.
Lecz otóż wreszcie ukazuje się i kardynał, a raczej tłum, wśród którego znajduje się jego lektyka i cały orszak, bo z tego wszystkiego nic zgoła nie widać i tylko jedyna wskazówka jego obecności błyszczy w powietrzu wysoko, ponad wszystkiemi głowami, to krucyfiks, niesiony przez kapelana, jadącego na mule. Na ten widok lud, prowadzony przez don Abbondia, nagle kroku przyśpiesza, powstaje nieład, zamieszanie, każdy kto może wymija don Abbondia, aby się z nadciągającym tłumem połączyć; on zaś, powtórzywszy po kilka kroć: — powoli, razem, w szeregach, co robicie? — zawraca się rozgniewany i, mrucząc daléj pod nosem: — istna wieża Babel! co się dzieje, co się dzieje! — wchodzi do kościoła, aby dopóki on jeszcze jest pusty, czekać tu na arcybiskupa.
Kardynał posuwał się naprzód, rozdając ręką błogosławieństwa na prawo i na lewo i odbierając je z ust tych, których błogosławił; lud bowiem tak się cisnął do niego, że towarzyszący mu orszak nie był już w stanie utrzymać go w jakiém takiém chociażby oddaleniu. Wszyscy ci ludzie, dlatego, że byli mieszkańcami wioski, tak dziś wsławionéj przez Łucyę, starali się w jakiś nadzwyczajny sposób przyjąć arcybiskupa, ale była-to rzecz nie łatwa, co prawda, bo wszędzie, dokąd przybywał, każdy robił, co mógł, a nawet więcéj, niż mógł, aby go uczcić. Już na początku swego arcybiskupstwa, w czasie pierwszego uroczystego wejścia do katedry, lud z takim zapałem rzucił się ku niemu, że o mało go nie zadusił, tak, iż kilku rycerzy, znajdujących się wówczas obok niego, musiało obnażyć miecze dla zastraszenia tłumu i zmuszenia go do cofnięcia się. Tyle bowiem było w obyczajach owoczesnych dzikości i gwałtowności, że nawet takie oznaki miłości i uwielbienia dla biskupa, a następnie uśmierzanie ich, o mało że nie pociągnęły za sobą zabójstwa. A kto wie nawet, czy ta zbrojna obrona mogłaby się była przydać na wiele, gdyby nie przyszły jéj w pomoc przytomność umysłu i siła dwu młodych księży, imieniem Clerici i Picozzi, z których jeden był mistrzem, drugi zaś podmistrzem ceremonii i którzy, widząc niebezpieczeństwo, porwali arcybiskupa na ręce i zanieśli go, trzymając wysoko nad tłumem, od drzwi wchodowych, aż przed wielki ołtarz. Od tego wypadku, we wszystkich jego objazdach dyecezyalnych, każde pierwsze wejście do kościoła dawałoby się policzyć do najcięższych trudów jego powołania, a nieraz nawet do groźnych niebezpieczeństw, przebytych w życiu.
To téż i obecnie wcisnął się raczéj, niż wszedł do kościoła i zaraz zbliżył się do wielkiego ołtarza, a pomodliwszy się przez chwilę swoim zwyczajem, w krótkiéj przemowie powiedział ludowi o tém, jak wielką miłość ma dla niego, jak go obchodzi jego zbawienie i w jaki sposób każdy ma się przygotować do jutrzejszego nabożeństwa. Następnie udał się do plebanii i w rozmowie z don Abbondiem, pomiędzy innemi rzeczami, zaczął się też wypytywać i o Renza. Proboszcz odpowiedział z razu, że to chłopak trochę może nazbyt żywy, trochę uparty, trochę porywczy... ale, na bardziéj natarczywe zapytania kardynała, zmuszony był oświadczyć, że, w każdym razie, to człowiek wcale porządny i że on sam pojąć nie może, jakim sposobem mógł się dopuścić w Medyolanie tych breweryj, które mu przypisywano.
— No, a co do dziewczyny — rzekł kardynał — to jak się wam zdaje, czy już może śmiało powrócić do domu?\
— Jak na teraz odpowiedział don Abbondio, zapewne, że może powrócić, mówię, na teraz, ale — dodał z westchnieniem — trzeba byłoby, żeby wasza pasterska mość zawsze tu była, albo przynajmniéj gdzieś niedaleko.
— Bóg zawsze niedaleko — powiedział kardynał — zresztą pomyślę o jéj bezpieczeństwie. — I wydał natychmiast rozkaz, aby nazajutrz z rana posłano po nasze obie kobiety lektykę i kilku ludzi, którzyby nad niemi czuwali w drodze.
Don Abbondio odszedł, uszczęśliwiony tém, że kardynał, wypytując go o narzeczonych, nie kazał mu się tłómaczyć z tego, że im ślubu dać nie chciał. A więc nic nie wie o niczém — mówił w duchu — wybornie! Agnieszka potrafiła utrzymać język za zębami, to cud, istny cud! No, wprawdzie jutro powrócą i jeszcze się będą widziały z kardynałem, ale i teraz nauczę je, co mają mówić, a czego nie mówić. — I nie przeczuwał nieborak, że jego pasterska mość arcybiskup, dlatego tylko nie wszczynał z nim teraz rozmowy o tym drażliwym przedmiocie, iż pragnął, aby ona była długą i wyczerpującą a zatém odkładał ją do swobodniejszego czasu, mając zamiar, nie tylko dać proboszczowi dobrą nauczkę, na którą zasłużył, lecz wysłuchać również i tego, coby mógł powiedziéć na swoje usprawiedliwienie.
Zacny kardynał obmyślał tymczasem jakieś bezpieczne i odpowiednie schronienie dla Łucyi, nie wiedząc, że od chwili, kiedy ją opuścił, zaszły wypadki, które czyniły zbytecznemi te jego starania, wypadki, o których uważamy za stosowne zawiadomić tu naszych czytelników.
W czasie tych kilku dni, które spędziły w domu gościnnego krawca, obie kobiety wróciły, o ile się dało, do zwykłego im trybu życia. Łucya zaczęła zaraz prosić o jakąś robotę i otrzymawszy ją, podobnie jak w klasztorze i tu szyła całemi dniami, siedząc w samotnéj izdebce, zdala od oczu ciekawych. Agnieszka, to starała się gospodynię wyręczać w zajęciach około domu i dzieci, to wychodziła do miasteczka, to córce pomagała w robocie. Rozmowy matki z córką, chociaż pełne czułości, były jednak niezmiernie smutne: obie wiedziały, że się wkrótce rozłączą, boć przecie owieczka nie mogła powracać w pobliże wilczéj nory; a kiedy i na jak długo miały się rozstać? Przyszłość, dla jednéj z nich zwłaszcza, była ciemną, nieodgadnioną. Pomimo to wszakże Agnieszka starała się robić o téj przyszłości pomyślne wnioski i córce dodawała odwagi. I tak, była przekonaną, że Renzo, jeżeli tylko mu się nic złego nie stało, wkrótce da im znać o sobie, a jeżeli już obrał gdzieś sobie stałe zamieszkanie i znalazł robotę i (a czyż mogło być inaczéj?) nie zmienił swego postanowienia, to dlaczegożby one nie miały zaraz tam do niego pojechać? O tych swoich nadziejach ciągle mówiła Łucyi, dla któréj, nie wiem już, czy większą boleścią było słuchanie o nich, czy odpowiadanie na nie. Dotychczas nie wyjawiła swéj wielkiéj tajemnicy, dręczyło to ją wprawdzie i niepokoiło, że z taką dobrą matką nie postępuje tak, jak na poczciwą córkę przystało i że nie po raz pierwszy już stara się przed nią coś ukryć; ale jakiś wstyd nieprzełamany i różne obawy, o których już mówiliśmy wyżéj, nakazywały jéj milczenie, codzień więc obiecywała sobie, że jutro już powie matce o wszystkiém, a gdy jutro nadeszło, zdobyć się na to nie mogła i znowu odkładała do dnia następnego. Jéj plany były tak odmienne od planów matki, a raczéj nie miała ich nawet wcale; zdała się we wszystkiém na wolą bożą. Każdą więc rozmowę o Renzu i o przyszłych swych losach starała się przeciąć, albo zwrócić na jakiś inny przedmiot; mówiła ogólnikowo, że nie ma już żadnéj nadziei, że nawet niczego już więcéj nie pragnie na świecie, jak tylko prędkiego połączenia się z matką, a zawsze prawie, w takich razach, rzewny płacz nie dawał jéj dokończyć tego, co mówić zaczęła.
— Wiesz, dlaczego tak ci się zdaje? — mówiła Agnieszka: — dlatego, żeś tyle wycierpiała, i trudno ci już w to uwierzyć, aby kiedyś mogło być lepiéj. Ale, zobaczysz, niech tylko Pan Bóg... niech choć iskierka nadziei zabłyśnie; wówczas, wówczas mi powiesz, czy już niczego więcéj nie pragniesz. — Łucya całowała matkę i płakała po cichu.
Pomiędzy niemi dwiema, a ich gospodarzami zrodziła się odrazu przyjaźń serdeczna, bo i gdzież naprawdę mogłaby się prędzéj zrodzić, jeżeli nie między dobroczyńcami, a temi, którzy odbierają dobrodziejstwa, gdy, tak jedni, jako też i drudzy, są poczciwemi ludźmi? Zwłaszcza Agnieszce z gospodynią nie zabrakło nigdy wątku do rozmowy. Oprócz tego krawiec, od czasu do czasu, bawił swych gości budującą rozmową, lub ciekawemi historyami; a szczególniéj w czasie obiadu miał zawsze coś pięknego do opowiedzenia o Bovo d’Antona, lub o świętych ojcach na puszczy.
W tym właśnie czasie, nieopodal owej mieściny, bawiło na wsi pewne małżeństwo wysokiego stanu: Don Ferrante i donna Prasseda; o których nazwisku, swoim zwyczajem, milczy rękopism. Donna Prasseda była-to niemłoda już pani, która lubiła niezmiernie zajmować się dobremi uczynkami, zajęcie, naprawdę, najbardziéj szczytne, najbardziéj godne człowieka, które jednak ułomna natura ludzka, równie jak tyle innych, czasem zepsuć potrafi. Aby módz dobrze czynić, trzeba najprzód wiedziéć, co to jest dobro, a podobnie, jak każdą rzecz inną, i dobra nie możemy poznać bezwzględnie, lecz tylko w związku z naszemi skłonnościami i za pomocą naszego umysłu i pojęć, które czasami nie koniecznie są najlepsze. Donna Prasseda do swoich pojęć zastosowała owę zasadę, którą mądrzy ludzie zalecają jako najlepszą w stosunku z przyjaciółmi: oto, miała ich bardzo niewiele, lecz do tych niewielu żywiła ślepe przywiązanie. Na dobitkę i w téj nawet, tak ograniczonéj liczbie uprzywilejowanych pojęć, wiele jeszcze było najzupełniéj skrzywionych, co jednak nie przeszkadzało bynajmniéj, aby właśnie do takich czuła słabość największą. Stąd więc zdarzało jéj się nieraz brać za dobro to, co niém nigdy nie było, albo w celu osiągnięcia tegoż dobra używać takich środków, które mu tylko szkodę przynieść mogły, albo uważać za godziwe te, do których w żadnym razie uciec się nie była powinna, a wszystko to z powodu, że się jej zdawało, iż człowiek czyniący coś więcéj nad to, co mu nakazuje obowiązek, może już czynić i więcéj niż to, do czego ma prawo; zdarzało jéj się także widziéć w jakiéjś sprawie, lub wypadku to właśnie, czego tam wcale nie było, a natomiast nie domyślać się nawet prawdziwego znaczenia. Zresztą, wszystkie te rzeczy mogą się zdarzać i zdarzają się też każdemu, nie wyjmując i najdoskonalszych nawet, ale donnie Prassedzie zdarzały się one nazbyt często, co prawda, a nieraz nawet i wszystkie razem.
Słysząc o cudownéj przygodzie Łucyi i o tém wszystkiém, co z tego powodu opowiadano o dziewczynie, zdjęta wielką ciekawością, zapragnęła ją poznać i posłała do miasteczka starego służącego wraz z powozem po matkę i córkę. Dowiedziawszy się od krawca, że donna Prasseda powóz po nie przysłała, Łucya, zakłopotana, ściskając ramionami, prosiła go, aby wynalazł jaki grzeczny sposób odmówienia tych zaprosili. Dopókąd chodziło o sąsiadów i mieszkańców mieściny, którzy chcieli poznać sprawczynię, albo raczéj narzędzie tak wielkiego cudu, krawiec chętnie oddawał jéj tę przysługę, ale teraz odrzucenie zaprosili tak dostojnéj osoby wydawało mu się niemal jakimś buntem. Tak więc usilnie zaczął prosić, nalegać, wmawiać, przedstawiać, i dowodzić, że to tak się nie robi, że to są panowie nielada, że panom nie wolno przecież odpowiedziéć: nie chcę — i że to może być dla obu kobiet wielkiém szczęściem, donna Prasseda, to bogobojna, święta pani, i tyle jeszcze innych rzeczy nagadał, że Łucya, chcąc nie chcąc, musiała w końcu uledz, témbardziéj, że matka nie przestawała potakiwać we wszystkiém poczciwemu krawcowi, powtarzając ciągle: — a pewno, a jakże.
Donna Prasseda przyjęła je bardzo uprzejmie, winszowała, wypytywała, rad nie szczędziła, a choć w całém jéj obejściu czuć było świadomość wyższości, poczucie własnéj godności, jednakże umiała to złagodzić i zaprawić tylu grzecznemi słówkami, tylu oznakami szczerego zajęcia się losem tych dwu kobiet, że Agnieszka niemal odrazu, a następnie i Łucya oswoiły się z tém przygniatającém uczuciem poszanowania, które wzbudzała w nich znakomita pani, a nawet znalazły w tém pewien urok. Otóż, mówiąc krótko, donna Prasseda, dowiedziawszy się, że kardynał wziął na siebie wynalezienie dla Łucyi jakiegoś schronienia, ożywiona chęcią dopomożenia mu, a jednocześnie ubieżenia go w tych jego szlachetnych staraniach, oświadczyła, iż gotowa jest przyjąć Łucyą do swego domu, gdzie, choć nie będzie miała żadnego zgóry określonego zajęcia, Wolno jéj będzie, jeżeli zechce, innym kobietom służebnym pomagać w robocie. I dodała, że zawiadomienie o tém jego pasterskiéj mości kardynała bierze na siebie.
Oprócz istotnego, natychmiastowego dobrodziejstwa, które się zawierało w takim uczynku, donna Prasseda upatrywała w nim sposób do wyświadczenia innego jeszcze, stokroć większego podług jéj zdania, którém miało być oświecenie zbłąkanego umysłu i naprowadzenie na drogę prawdy kogoś, kto tego bardzo potrzebował. Kiedy po raz pierwszy usłyszała o Łucyi, zaraz jéj się zdało, że dziewczyna, która mogła dać słowo jakiemuś ladaco, jakiemuś buntownikowi, jakiemuś słowem szubienicznikowi, musiała także miéć pewne ukryte przywary, nie mogła być bez złe, jak to mówią: „Powiedz z kim przestajesz, a powiem ci, kim jesteś“. Poznanie Łucyi utwierdziło ją w tém przekonaniu. Chociaż wydała jéj się dobrą w gruncie dziewczyną, ale, pomimo to jednak, wieleby jéj miała do zarzucenia. Ta główka spuszczona, ta bródka, jakby przygwożdżona do kółka pod gardłem, to nieodpowiadanie na zapytania, albo też te odpowiedzi takie krótkie, jakby z musu, mogły wprawdzie tłómaczyć się nieśmiałością, ale niezawodnie pochodziły z wielkiego uporu; oj! łatwo było odgadnąć, że ta główka miała swoje widzimisię. A owoż rumienienie się byle czego i owe tłumione westchnienia... Na dobitkę jeszcze i onych dwoje ocząt, które donnie Prassedzie nie podobały się wcale. Była więc tak święcie przekonaną, jak gdyby się o tém dowiedziała z najlepszego źródła, że wszystkie nieszczęścia Łucyi są karą, którą zsyła na nią niebo za występną miłość do tego ladaco, i przestrogą zarazem, że dla swego zbawienia powinna wyrwać ją z serca; a mając takie przekonanie, postanowiła dopomagać wszelkiemi siłami do osiągnięcia tak chwalebnego celu. Przecież, jakto powtarzała często sobie i innym, jedyném jéj zadaniem było pełnienie woli nieba, ale i w tym razie zdarzało jéj się nieraz grubo omylić, bo za niebo brała własną swoję głowę. Jednakże o tém drugiém wielkiém dobrodziejstwie, które miała wyświadczyć Łucyi, nie pisnęła ani słowa. Było-to bowiem jedną z jej wzniosłych zasad, że chcąc coś dobrego uczynić dla bliźnich, nie trzeba przedewszystkiém, w większości wypadków, wtajemniczać ich w swoje względem nich zamiary.
Matka i córka spoglądały na siebie. W bolesnéj konieczności rozstania się, ta propozycyą zdawała im się nie-do-odrzucenia, chociażby dlatego tylko, iż donna Prasseda spędzała zwykle najgorętszą porę roku w willi, położonéj tak blisko od ich wioski, że dałoby im to możność (w najgorszym razie za nadejściem owéj pory), zbliżyć się do siebie i widywać się często. Porozumiawszy się więc wzrokiem, obie zwróciły się do szlachetnéj pani z temi podziękowaniami, które wyrażają przyjęcie jakiéjś łaski; ona zaś ponowiła obietnice, podwoiła uprzejmości i powiedziała, że zaraz przyśle im list, który prosi, aby wręczyły kardynałowi.
Po wyjeździe kobiet, kazała don Ferrantowi list napisać, don Ferrante bowiem był literatem (o czém pomówimy nieco późniéj szczegółowo), i dlatego w nadzwyczajnych wypadkach, kiedy trzeba było jakiś list ułożyć, małżonka posługiwała się nim, jako sekretarzem. Ponieważ chodziło o list takiéj wagi, don Ferrante opracował go należycie, wlał weń całą swą mądrość i oddając go następnie do przepisania swéj połowicy, zalecił gorąco, aby zwracała uwagę na ortografią, bo to była jedna z wielu rzeczy, którym się poświęcał i jedna z niewielu, w których głos jego w domu miał jakieś znaczenie. Donna Prasseda przepisała list starannie i odesłała go do domu krawca. Było-to na dwa, czy na trzy dni przedtém, zanim kardynał wyprawił lektykę po obie kobiety.
Kiedy przybyły do swéj wioski, wysiadły przed plebanią, w któréj znajdował się kardynał. Był wydany rozkaz, aby je natychmiast wprowadzono; kapelan, który pierwszy je spostrzegł, wykonał go, zatrzymawszy je tylko tyle, ile było potrzebném niezbędnie, aby im dać spiesznie kilka przestróg co do sposobu, w jaki się miały zachowywać wobec jego pasterskiéj mości, i jak go miały tytułować, rzecz, którą zwykł był czynić za każdym razem, gdy mógł być pewnym, że go kardynał nie widzi. Było-to dla biednego księżyny udręczenie nie-lada, widzieć ciągle, że dokoła kardynała wszystko się dzieje jakoś nieporządnie, nie tak, jakby się dziać było powinno — a to z powodu — mawiał, podobnie jak wielu innych i jak cała rodzina Fryderyka — z powodu zbyt wielkiéj dobroci tego świętego człowieka, zbytniéj poufałości z każdym. — I opowiadał i zapewniał nawet, że na swe własne uszy słyszał nieraz, jak arcybiskupowi odpowiadano: tak, panie; albo: nie, panie.
Właśnie w téj chwili kardynał mówił z don Abbondiem o sprawach, dotyczących jego parafii, co pozbawiło naszego proboszcza możności udzielenia również obu kobietom rad i przestróg, których tak bardzo pragnął im udzielić. Mijając je tylko, w chwili, kiedy on pokój opuszczał, a one tam wchodziły, zdołał im przesłać spojrzenie, w którém malowało się zadowolenie z ich dotychczasowego sprawowania się i nadzieja, że i teraz potrafią powstrzymać się od wypaplania czegoś niepotrzebnego.
Po pierwszych powitaniach z jednéj strony i głębokich ukłonach z drugiéj, Agnieszka wydobyła z zanadrza list i podała go kardynałowi, mówiąc: — To od donny Prassedy, która powiada, że zna dobrze waszę pasterską mość jaśnie wielmożnego pana kardynała, co też i musi być prawdą, boć wszyscy tacy jaśnie wielmożni państwo powinni się znać pomiędzy sobą. Jak jaśnie wielmożny pan przeczyta, to zobaczy, o co tu chodzi.
— Dobrze — rzekł Fryderyk po przeczytaniu listu i należytém wyrozumieniu, jaka to treść ukrywa się pod tym kwiecistym stylem don Ferranta. Znał ten dom o tyle, że mógł być pewny, iż Łucyę zapraszano doń w godziwych zamiarach i że tam będzie zabezpieczona od podstępnych sideł i niecnych napaści swego prześladowcy. Jakie zaś mógł miéć pojęcie o umyśle donny Prassedy, o tem żadnych wiadomości nie mamy. Być może, iż gdyby sam wybierał, toby inną jakąś osobę wybrał na opiekunkę dla Łucyi, ale, jakeśmy to już powiedzieli, czy też dali do zrozumienia uprzednio, nie miał we zwyczaju zmieniania tego, co do niego nie należało, jedynie tylko w celu poprawiania i przerabiania na lepsze.
— Przyjmijcie więc w pokorze i to rozłączenie, znoście cierpliwie niepewność, w któréj się znajdujecie — powiedział po chwili: — a niech was nie opuszcza ufność w miłosierdzie boże i nadzieja, że wkrótce już próby wasze się skończą, do czego wszystko zdaje się dążyć, ale pamiętajcie przedewszystkiém, że to, co wam Bóg ześle, będzie dla was najlepsze. — Jeszcze przez pewien czas pocieszał i dodawał odwagi kobietom, potém, zwracając się do Łucyi, udzielił jéj kilka rad przyjacielskich co do tego, jak ma postępować w nowém otoczeniu i, pobłogosławiwszy obie, pozwolił im wreszcie odejść. Zaledwie ukazały się na ulicy, otoczył je wielki rój przyjaciół i przyjaciółek, cała wieś, że tak powiem, która już tu na nie czekała, odprowadziła je do domu, jakby w tryumfie. Wszystkie kobiety, jedna przed drugą, starały się winszować, ubolewać, zapytywać, a na wiadomość, że Łucya jutro już ma odjechać, wszystkie wyrażały głośno wielki żal z tego powodu. Mężczyźni oświadczali się na wyprzódki z gotowością do usług, każdy chciał być dziś w nocy na warcie przy domku Agnieszki. Z powodu téj gotowości do usług, nasz nieznany autor, uważa za stosowne utworzyć nowe przysłowie: jeżeli chcesz mieć wielu pomocników, to staraj się tylko ich nie potrzebować.
Wszystkie te, tak głośne i żywe oznaki radości i współczucia mieszały i odurzały Łucyą, Agnieszka zaś przeciwnie czuła się w swoim żywiole. Jednak, w gruncie rzeczy wszystko to i na Łucyą dobrze oddziaływało, odrywając ją od myśli i wspomnień, które, nawet wśród wrzawy i gwaru, budziły w niéj i te drzwi i te pokoiki i każdy sprzęt niemal.
Na odgłos dzwonu, który oznajmiał, iż wkrótce nabożeństwo ma się rozpocząć, wszyscy ruszyli ku kościołowi, a dla naszych dwu kobiet był-to nowy tryumfalny pochód.
Po skończoném nabożeństwie, don Abbondio, który pobiegł do Perpetui w celu przekonania się, czy wszystko należycie przygotowała do obiadu, został wezwany do kardynała. Udał się natychmiast do znakomitego gościa, który dając mu znak, aby się przybliżył, zaczął w te słowa; — Proboszczu dobrodzieju — a powiedział to w taki sposób, iż łatwo było się domyśléć, że to początek długiéj i poważnéj rozmowy: — proboszczu dobrodzieju — powtórzył — dla czegoście nie połączyli ślubem małżeńskim téj biednej Łucyi z jéj narzeczonym?
— Otóż masz, wszystko dziś wypaplały! — pomyślał don Abbondio i jąkając się, odrzekł: — Wasza pasterska mość jaśnie oświecony kardynał słyszał już zapewne o całéj plątaninie, która zaszła w téj sprawie; było to takie jakieś zamieszanie, że i dziś trudno byłoby cośkolwiekbądż w tém wszystkiém zrozumieć, o czém zresztą i wasza pasterska mość musiała się niezawodnie przekonać, widząc, iż dziewczyna po tylu przypadkach jest tutaj, jakby jakimś cudem, a narzeczony, po tylu innych przypadkach, Bóg wie gdzie się obraca.
— Pytam — powiedział znowu kardynał — czy to prawda, że, nim zaszły te wszystkie nieszczęśliwe przygody, odmówiliście połączenia ich ślubem, kiedy was o to proszono w dzień, przez was samych naznaczony; pytam i chcę wiedziéć, dla jakich powodów?...
— Ach, bo doprawdy... gdyby wasza pasterska mość wiedziała... jakie to pogróżki... jakie straszne rozkazy... abym nie mówił... — I zamilkł nagle z taką miną i w takiéj postawie, że choć pełne pokory dawały jednak do zrozumienia, iż byłoby niedyskretnym chcieć się od niego czegoś więcéj dowiedziéć.
— Ale! — rzekł kardynał z pewną surowością w wyrazie twarzy i w głosie: — proszę pamiętać, że przemawia do was biskup, który ze względu na swój obowiązek i dla waszego usprawiedliwienia chce się dowiedziéć, dlaczego nie spełniliście tego, co powinność wasza spełnić wam nakazywała.
— Wasza pasterska mość — wybełkotał don Abbondio, straciwszy już odwagę do reszty: — nie chciałem przecie zamilczéć... Ale, zdawało mi się tylko, że ponieważ to są rzeczy zagmatwane, dzieje już stare, których naprawić nie można, byłoby zbyteczném wracać do nich... Wszakże, skoro wasza pasterska mość rozkaże, to opowiem wszystko, całą prawdę.
— Proszę, proszę, mojém jedyném życzeniem jest, abyście się mogli usprawiedliwić.
Tu, don Abbondio zaczął opowiadać bolesną przygodę, nie wymieniając wszakże imienia głównego jéj sprawcy, i nazywając go tylko wielkim i możnym panem, przez co chciał zachować Jeszcze tę odrobinę przezorności, którą mógł zachować w takich opalach.
— I żadnych innych nie mieliście do tego powodów? — zapytał kardynał po wysłuchaniu sprawozdania.
— Ale być może, iż nie potrafiłem dość jasno wytłómaczyć się — odrzekł don Abbondio. — Powiedziano mi, że przypłacę życiem przekroczenie tego rozkazu.
— I to zdaje się wam dostateczną przyczyną do niespełnienia tego, co wchodzi w zakres najpierwszych obowiązków waszego powołania?
— Ja zawsze starałem się pełnić wszystkie moje obowiązki, nawet z narażeniem się na największe niewygody, ale gdy idzie o życie...
— A kiedyście się zaciągali w szeregi sług Kościoła świętego, czy ten Kościół święty zapewnił wam bezpieczeństwo życia? Czy powiedział, że obowiązki, które na was stan duchowny wkłada, są wolne od wszelkich trudności, są wyjęte z pod wszelkich niebezpieczeństw? A może wam powiedział, że gdzie się rozpoczynają niebezpieczeństwa, tam mają się kończyć wasze obowiązki? Czy nie mówił wam zupełnie co innego? Czy nie oznajmił wyraźnie, że posyła was jako baranka pomiędzy wilki? Czyż nie wiedzieliście o tém, że są na świecie ciemięzcy, którym może się nie podobać to, co wam pełnić nakazano? Ten, który nam zostawił swą naukę i przykład, Ten, którego naśladując, nazywamy siebie i pozwalamy, aby nas zwano pasterzami, czyż przychodząc na ziemię, aby nas odkupić, położył za warunek, że z życia nie uczyni ofiary? I dla ocalenia, dla zachowania, dla przedłużenia jeszcze na dni kilka tego doczesnego żywota kosztem miłości bliźniego i obowiązków, czyż potrzebne wam było święte namaszczenie i łaska kapłaństwa? Nie kapłaństwo, lecz świat mógł wam dać taką naukę i taką cnotę. Co mówię? O, hańbo! świat nawet ją odrzuca, świat przecież także ustanawia swoje prawa, które nietylko zło, ale czasem i dobro pełnić nakazują; on też ma swoję ewangielią, ewangielią pychy i nienawiści, i nie chce, aby mówiono, że przywiązanie do życia jest dostatecznym powodem do wyłamywania się z pod praw, które ustanowił. Nie chce i muszą go słuchać. A my czyż nie jesteśmy synami i zwiastunami Obietnicy? I czémże byłby Kościół, gdyby ta wasza mowa była mową wszystkich waszych współbraci? I w cóżby się obrócił, gdyby taką naukę opowiadał światu?
Don Abbondio słuchał z pochyloną głową, a jego biedny rozum wobec myśli, które przed nim rozwijał kardynał, znajdował się, mniéj więcéj, w takiém położeniu, jak pisklę w szponach sokoła, który trzyma je zawieszone wysoko, wysoko, w jakiéjś strefie nieznanéj, w powietrzu, którem nigdy jeszcze nie oddychał. Czując, że coś przecie trzeba odpowiedzieć, rzekł z przymusową pokorą:
— Wasza pasterska mość, mogłem zbłądzić; skoro już o życie tak nic a nic dbać nie należy, to doprawdy nie wiem, co na to powiedziéć; ale to wiem tylko, że kiedy komu wypadnie mieć do czynienia z pewnemi ludźmi, z ludźmi, którzy mają silę i którzy żadnych racyj słuchać nie chcą, no, to mnie się zdaje, że nawet, gdyby człowiek i zucha chciał udawać, niewieleby na tém wygrać potrafił. A ten przecież, ten, to taki pan, że z nim ani trafić do ładu, ani go zwyciężyć nie można.
— A czyż tego nie wiecie, że cierpiéć za prawdę jest naszém zwycięstwem? A jeżeli nie wiecie, to jakąż jest owa nauka, którą opowiadacie ludziom? Jakiż z was kapłan? Jakąż jest ta dobra nowina, którą oznajmiacie ubogim i cierpiącym? Któż od was wymaga, abyście siłą zwalczali siłę? Gdy dzień sądu nadejdzie, nie zapytają was pewno, czyście potrafili ująć w karby ciemięzców, bo do tego nie było nam dane ani prawo, ani możność, ale zapytają was, czyście użyli wszystkich tych środków, któremi mogliście rozporządzać, do pełnienia tego, co wam było nakazane, wówczas nawet, kiedy znajdowali się ludzie tak zuchwali, aby mu tego zabronić.
— No, ależ i ci święci to także dziwni ludzie! — myślał tymczasem don Abbondio. — W gruncie rzeczy z tego wszystkiego, co mówi, to tylko wynika, że go bardziéj obchodzą jakieś tam miłostki dwojga młodych, niż życie biednego księdza. — 1 najchętniéjby już skwitował z reszty rozmowy, zadawalniając się tém, co usłyszał dotychczas, ale widział nieborak, że się na to jakoś wcale nie zanosi, bo kardynał tylko się ciągle zatrzymywał i zdawał się widocznie wyczekiwać jakiejś odpowiedzi, czy to przyznania się do winy, czy usprawiedliwienia, słowem czegokolwiek.
— To téż, jak to już powiedziałem waszéj pasterskiej mości — odrzekł, widząc się do tego zmuszonym — mogłem zbłądzić, zawiniłem... Ale bo to, kiedy kto nie ma odwagi, skądże się zdobyć na nią?
— A dlaczegóż więc, mógłbym powiedziéć, obraliście sobie zawód, który nakazuje wam toczyć ustawiczną walkę z namiętnościami świata? Powiem wam także dlaczego, skoro już raz, mniejsza o to z jakich pobudek, poświęciliście się temu zawodowi i czujecie, że dla pełnienia tego, co jest waszą powinnością, braknie wam odwagi, dlaczegóż nie pomyśleliście o tém, że jest ktoś, kto może wam ją dać, byleście tylko o nią prosić go zechcieli? Czyż sądzicie, że wszystkie te miliony męczenników miały same w sobie tak wielką odwagę? że do życia żadnéj nie przywiązywały wagi? Tylu młodzieńców, którzy zaledwie zaczynali poznawać cały urok życia, tylu starców, ubolewających nad tém, że ono przemija tak prędko, tyle dziewic w kwiecie wieku, tyle żon, tyle matek? A wszystkim im jednak nie zabrakło odwagi, bo odwaga była konieczną do spełnienia ofiary i Bóg ich nią obdarzył, Bóg, w którym położyli całą swą ufność. A wy, znając waszę słabość i wasze obowiązki, czyście pomyśleli kiedy o przygotowaniu się do ciężkich prób, na które mogliście być narażeni, do takich, jak ta naprzykład, która was spotkała? Ach! jeżeliście, pełniąc przez lat tyle obowiązki pasterza, umiłowali całą duszą tę waszę owczarnię (a powinnoż być inaczéj?) jeżeliście całmé sercem byli jéj oddani, to odwagi do jéj obrony naprawdę nie mogłoby wam było zabraknąć w potrzebie; bo miłość jest waleczna. A więc jeżeli ukochaliście tych, którzy zostali powierzeni waszéj pieczy duchownéj, tych, których zowiecie waszemi dziećmi, to widząc dwoje z nich i siebie wraz z niemi w niebezpieczeństwie, ach! zaiste, jak ułomność ciała kazała wam wówczas zadrżeć o siebie, tak litość i miłość powinna wam była również kazać zadrżeć i o nich. Musiał was wstyd ogarnąć za tę pierwszą bojaźń, bo pochodziła tylko z ułomności ciała, musieliście błagać Stwórcy o siłę do jjé zwalczenia, do wyrwania jéj z serca waszego, bo była niegodną pokusą i musiała wstąpić w was natomiast inna bojaźń, bojaźń święta i wzniosła, nie o siebie, lecz o bliźnich, o tych dwoje waszych dziatek, którym zagrażało nieszczęście, téj bojaźni ulegliście zupełnie, ta was ogarnęła, nie dając chwili wypoczynku pobudzając, zmuszając do obmyślenia jakiegoś środka ratunku, do uczynienia wszystkiego, co jest w waszéj mocy dla obrony tych, którzy byli w niebezpieczeństwie. I cóżeście uczynili dla nich? Cóżeście obmyślili? Czémże was natchnęła owa święta bojaźń, owa wielka miłość?
I umilkł kardynał, wyczekując odpowiedzi.


ROZDZIAŁ XXVI.

Na takie zapytanie don Abbondio, który silił się tymczasem na jakąś, o ile możności, najbardziéj ogólnikową, najmniej jasną odpowiedź i któremu już się zdawało, że ją wynalazł, zapomniał nagle o wszystkiém i stał jak wryty, nie mogąc się zdobyć ani na jedno chociażby słóweczko. A mówiąc szczerze i my również, chociaż mamy do czynienia jedynie z rękopismem i piórem, chociaż nas nic nie trwoży i nie zastrasza oprócz stylu naszego autora, z którym walczyć musimy, i krytyki naszych czytelników, i my, powiadam, nie czujemy jednak zbyt wielkiéj ochoty przepisywać daléj téj rozmowy, a raczéj mowy, znajdując coś dziwnego, coś niewłaściwego w tém wystąpieniu (które zresztą tak mało kosztowało kardynała), w tém przytoczeniu tylu pięknych teoryj o mocy ducha, o miłości bliźniego, o nieograniczoném poświęceniu siebie dla innych. Ale zważywszy, że człowiek, który je wygłaszał, postępował zawsze zgodnie z tém, co mówił, wracamy odważnie do przerwanego na chwilę wątku naszéj powieści.
— Nie odpowiadacie? — zaczął dalej kardynał po pewnym przestanku. — Ach! gdybyście ze swéj strony uczynili wówczas to, co miłość, litość, co obowiązek wam nakazywały, teraz, nie zważając na to, jakiby obrót wzięła cała ta sprawa, nie zabrakłoby wam pewno odpowiedzi. Sami widzicie, coście uczynili! Usłuchaliście rozkazów niesprawiedliwego, zapominając o tém, co wam nakazywał obowiązek. Usłuchaliście go w zupełności: on dał się wam poznać, aby wam oświadczyć swą wolę, ale życzył sobie pozostać nieznanym dla tych, których złość jego chciała dosięgnąć, aby nie mogli bronić się i myślić o ratunku; nie chciał rozgłosu, wymagał zachowania tajemnicy, żeby wygodnie obmyślić swe podstępne i zbrodnicze zamiary; nakazał wam odstąpienie od waszych powinności i milczenie i wy odstąpiliście od nich i milczeliście. A teraz pytam was, czyście nie uczynili czegoś więcéj jeszcze: powiedzcie mi, czy to prawda, że dla niewyjawienia istotnéj przyczyny waszéj odmowy ociekliście się do różnych zmyślonych powodów?
I znowu umilkł, wyczekując odpowiedzi.
— I o tém również doniosły mu te paple utrapione — myślał don Abbondio, ale żadnym ruchem nie zdradził chęci zabrania głosu, skutkiem czego kardynał po chwili tak mówił daléj:
— Jeżeli to prawda, żeście istotną przyczynę ukryli przed temi biedakami, aby utrzymać ich w niewiadomości, jak tego wymagał ów występny... Więc to było prawdą, więc mam w to uwierzyć, więc nie pozostaje mi nic innego, jak rumienić się wraz z wami i miéć nadzieję, że razem ze mną ten wasz postępek opłakiwać będziecie. Widzicież, do czego was przywiodła (Boże miłosierny! a przed chwilą przytaczaliście ją na waszę obronę!) troskliwość o to marne, doczesne życie. Przywiodła was... odrzućcie śmiało te moje słowa, jeżeli niesprawiedliwemi wam się wydają; przyjmijcie zaś je w zbawiennéj pokorze, jeżeli uznajecie ich słuszność... ona-to przywiodła was do oszukiwania słabych, do kłamania przed waszemi dziećmi.
— Otóż jak się mają rzeczy — mówił znów w duchu don Abbondio. Dla tego szatana (myślał o Nienazwanym) to ramiona otwarte, a dla mnie za to tylko, żem troszkę skłamał, aby własną skórę ratować, cały ten harmider! tyle ślicznych komplimentów! Ale to zwierzchnicy; oni zawsze i we wszystkiém mają słuszność. Taki już mój los, że od każdego musi mi się coś oberwać, nawet od świętych. — I rzekł: — Zawiniłem; czuję sam, że zawiniłem; ale cóż miałem począć w tak trudnych okolicznościach?
— Jak-to jeszcze mnie o to pytacie? Czyż wam tego nie powiedziałem przed chwilą? A nawet czy potrzebowałem mówić wam o tém? Kochać, mój synu, kochać i modlić się: oto, co powinniście byli uczynić. Wówczas poznalibyście, że złość ludzka może wprawdzie grozić, może nawet groźby wypełniać, lecz że rozkazywać nie jest w jéj mocy; złączylibyście, podług prawa bożego, to, co człowiek chciał rozłączyć; spełnilibyście nad tém dwojgiem niewinnie prześladowanych święty obrządek, którego spełnienia słusznie mogli się od was domagać, i bylibyście czyści przed Panem i wolni od wszelkiéj odpowiedzialności, wyprowadziwszy ich na drogę, na któréj Opatrzność Boska samaby już daléj krokami ich pokierowała, gdy tymczasem teraz, odmówiwszy im tego dobrodziejstwa, na was i tylko na was samych spada odpowiedzialność za wszystkie następstwa takiego czynu, o! i jakże straszne następstwa! Ale może nie mieliście znikąd pomocy? może wszystkie drogi ratunku były dla was zakryte, kiedy chcieliście je wynaléść, kiedy obmyślaliście sposób wyratowania tych dwojga i siebie? Okazało się przecież, że ci nieszczęśliwi, gdybyście ich tylko chcieli ślubem połączyć, samiby się postarali o zabezpieczenie się od prześladowań tego możnego pana, że byli gotowi opuścić te strony i że sobie już zgóry obmyślili miejsce schronienia. Ale pomijając nawet tę okoliczność, jakże wam na myśl nie przyszło, że macie przecie zwierzchnika, zwierzchnika, który oczywiście nie miałby prawa karcić was dzisiaj za to, żeście nie spełnili waszych obowiązków, gdyby nie miał również możności i obowiązku dopomagania wam w ich spełnieniu? Dlaczego nie przyszło wam na myśl zawiadomić waszego biskupa o tmé, że niegodziwość i przemoc ludzka chce wam zabronić spełnienia waszych powinności?
— Słowo w słowo rady Perpetui — myślał ze złością don Abbondio, który wśród tych napomnień kardynała miał ciągle w pamięci owych brawów i samego don Rodriga, który przecie zdrowo i cało dotąd chodził po świecie i lada dzień mógł się tu zjawić hardy, tryumfujący i wściekły z gniewu. A pomimo że powaga, wobec któréj teraz się znajdował, że ta postać, ta mowa przejmowały go wstydem i co więcéj pewnym nawet strachem, strach ten jednak nie był tak wielki, żeby aż całkiem nim zawładnął lub myśli jego zmusił do uległości; bo w głowie jego tkwiło przedewszystkiém to, że kardynał nie miał we zwyczaju używać na swoję lub czyjękolwiek obronę ani strzelby, ani miecza, ani brawów.
— Jakżeście nie pomyśleli o tém — ciągnął daléj kardynał — że skoro tym niewinnym, tym prześladowanym nie pozostało już żadnéj innéj drogi ratunku, toć przecie ja byłem, ja, którybym ich przyjął, przygarnął, obronił, gdybyście ich do mnie przysłali, gdybyście przysłali tych nieszczęśliwych i opuszczonych do biskupa, jako jego własność, jako cząstkę kosztowną, nie powiem tego, co jest powierzone jego pieczy, lecz tego, co stanowi skarb jego najdroższy. A o was ogarnąłby mię wielki niepokój i nie usnąłbym pierwéj, nimbym się nie zapewnił, że wam jeden włos z głowy nie spadnie. Czyż wam się zdaje, że nie potrafiłbym i nie miałbym sposobów do ratowania waszego życia? Czy wam się zdaje, że zuchwałość tego człowieka nie zmniejszyłaby się, a nawet nie znikła, zupełnie, skoroby się dowiedział, że ja wiem o wszystkieém i że postanowiłem użyć na waszę obronę wszystkich środków, któremi mogę rozporządzać? Nie wiedzieliścież o tém, że jeżeli człowiek tak często obiecuje więcej niż może dotrzymać, to nieraz również grozi tém, czegoby się nie ważył dokonać? Nie wiedzieliścież, iż niegodziwość opiera się nietylko na własnéj sile, ale i na łatwowierności i na przestrachu słabych?
— Zdania Perpetui! — pomyślał znowu don Abbondio, nie zastanawiając się jednak nad tém, że właśnie ta dziwna zgodność zdań jego służącéj i Fryderyka Borromeusza co do sposobu, w jaki mógł i powinien był wówczas postąpić, świadczy silnie przeciwko niemu.
— Ale wy — ciągnął daléj i zakończył kardynał — nie widzieliście i nie chcieliście widziéć nic innego nad niebezpieczeństwo, które zagrażało waszemu ciału; cóż więc dziwnego, że wydało wam się tak straszném, iż aby się go ustrzedz, woleliście o wszystkiém inném zapomniéć, woleliście wykroczyć przeciwko najświętszym obowiązkom.
— Ale bo to dlatego, że ja widziałem te okropne twarze — wyrwało się naszemu don Abbondiowi — że słyszałem ich groźby, Wasza, pasterska mość dobrze mówi, ale trzeba było być wówczas w skórze biednego księdza i znaléść się w takich okolicznościach!
Zaledwie to powiedział, a już sobie przygryzł język; spostrzegł, że dał się zanadto opanować rozdrażnieniu i zawołał w duchu: — Masz! teraz dopiéro będziesz się miał zpyszna! — Lecz jakież było Jego zdziwienie, kiedy podnosząc wzrok nieśmiały i trwożny na twarz tego człowieka, którego żadną miarą ani zrozumieć, ani poznać nie mógł, nagle dostrzegł na niéj zmianę, przejście od wyrazu powagi surowéj i napominającéj do innéj powagi, pełnéj żalu i zamyślenia.
— Niestety! — rzekł Fryderyk — jakże nędzném, jak smutném i okropném jest to nasze stanowisko! Musimy ostro wymagać od innych pełnienia tego, co Bóg wie, czy sami moglibyśmy spełnić; musimy sądzić, poprawiać i napominać, a kto wie, cobyśmy zrobili w takim wypadku, i jakiem było już nasze postępowanie w podobnych wypadkach? Lecz biada mi, gdybym słabością moją chciał mierzyć obowiązki innych, gdybym obrał ją za podstawę mojéj nauki! A jednak to pewna, że nietylko nauczać, ale i przykład z siebie dawać ludziom winienem, żeby nie stać się podobnym do owego doktora prawa, co to innych obarcza ciężarami, których sam dźwignąć nie może i do którychby się ani jednym palcem nie dotknął. A więc, synu mój i bracie mój, ponieważ winy tych, którzy władzę piastują, są częstokroć lepiéj widziane przez innych niż przez nich samych, jeżeli jest ci wiadomém, że ja, czy-to przez słabość serca, czy z innych jakich powodów, zaniedbałem w czémkolwiek moje obowiązki, powiedz mi to, powiedz otwarcie; spraw, abym przejrzał, abym każdą z takich chwil, w których nie umiałem dać z siebie przykładu, chociaż szczerą skruchą mógł odkupić. Wyrzucaj mi śmiało moje ułomności, a wówczas słowa napomnienia nabiorą większego znaczenia w moich ustach, bo żywiéj jeszcze uczujesz, że nie są-to moje słowa, lecz Tego, który może dać tobie i mnie siłę potrzebną do spełniania obowiązków.
— O! cóż to za święty człowiek! ale cóż to za męczarnia! — myślał don Abbondio; — nawet i siebie nie szczędzi, byle przetrząsać, szukać, szperać, krytykować, badać, i siebie nie szczędzi. — A potém powiedział: — O! wasza pasterska mość chce chyba ze mnie żartować! Któż nie zna męstwa, wytrwałości i gorliwości niestrudzonéj waszéj pasterskiéj mości! — A w duchu dodał: — Aż nadto dobrze są znane!
— Nie prosiłem cię o pochwałę, która mi każę zadrżéć w głębi serca — rzekł Fryderyk — bo Pan zna moje ułomności, a ta mała ich cząstka, którą i ja poznałem, wystarcza, aby mnie wstydem i żalem napełnić. Lecz chciałbym i życzyłbym, żebyśmy razem ukorzyli się przed Nim, aby razem błagać Go o moc potrzebną do zwalczania siebie. Życzyłbym przez tę miłość, jaką mam dla ciebie, żebyś uczuł, jak dalece twoje postępowanie i mowa twoja była niezgodną z prawem, które ludziom ogłaszasz i podług którego będziesz kiedyś sądzonym.
— Tak, cała wina spada na mnie — powiedział don Abbondio — ale te osoby, które pośpieszyły donieść o tém wszystkiém waszéj pasterskiéj mości, nie powiedziały jednak, że wkradły się do mego domu w nocy, zdradziecko, że mnie zaskoczyły znienacka w zamiarze wzięcia ślubu, który jest zabroniony przepisami!..
— Powiedziały mi o tém, mój synu, lecz to mnie zasmuca, to mnie przeraża, że pragniesz jeszcze się usprawiedliwiać, że chcesz uniewinnić siebie, obwiniając innych, że na swe uniewinnienie obielasz to, co właśnie część twojéj winy stanowi. Bo i któż doprowadził tych ludzi, nie powiem do konieczności, ale do pokusy postąpienia tak, jak postąpili? Czyżby szukali téj nieprawéj drogi, gdyby droga prawa nie została przed niemi zamkniętą? Czyżby pomyśleli o najściu zdradzieckiém na swego pasterza, gdyby ten pasterz przytulił ich w swoje ramiona, wsparł pomocą i radą, o zaskoczeniu go znienacka, gdyby się nie ukrywał? I za to ich obwiniasz? i to oburza, że te dwie biedne kobiety po tylu nieszczęściach, o! co mówię? dotychczas pogrążone w nieszczęściu, szukając ulgi dla siebie, wynurzyły się przed swoim i twoim pasterzem? Skargi i płacz uciśnionych są nienawistne światu, ale czyż i dla nas mają być takiemi? I jakążbyś korzyść osiągnął, mój synu, z ich milczenia? czy lepiéj byłoby, gdyby ich sprawa poszła prosto przed sąd Najwyższego? Nie jest-że to dla ciebie nowym powodem (a tyle już ich masz!) do ukochania tych nieszczęśliwych, które dały ci sposobność usłyszenia słowa prawdy od twego biskupa, że dały ci możność poznania lepiéj i spłacenia choć w części tego wielkiego długu, któryś względem nich zaciągnął? Ach! gdyby cię obraziły, dręczyły, prześladowały, powiedziałbym ci tylko (i czy potrzebowałam nawet to mówić?): synu mój, kochaj je właśnie dlatego. Teraz zaś powiem ci: kochaj je, bo wiele wycierpiały, bo cierpią, bo są twemi owieczkami, bo są słabe, bezbronne, bo potrzebujesz przebaczenia; a pomyśl tylko, jak bardzo do uzyskania tego przebaczeni może się przyczynić ich modlitwa.
Don Abbondio milczał, lecz nie było-to już owo milczenie, pełne przymusu i niecierpliwości: milczał teraz jak człowiek, który ma więcéj do myślenia niż do powiedzenia. Słowa, które słyszał, były wynikiem niespodzianym, zastosowaniem nowém nauki, która jednak oddawna była mu znaną, lecz której umysł jego nigdy nie zgłębiał. Cierpienia bliźnich, nad któremi nie miał dotąd czasu zastanawiać się, gdyż go zaprzątały wieczne obawy o swoję własną osobę, teraz uczyniły na nim jakieś nowe i silne wrażenie. A choć nie mógł czuć całéj téj skruchy, którą kardynał mową swą chciał w nim wzbudzić (bo strach nie opuścił go ani na chwilę, gdy pełnił obowiązki obrońcy), jednak czuł ją chociaż do pewnego stopnia; ogarnęło go niezadowolenie z siebie samego, wielka litość dla innych, jakiś wstyd i jakieś rozrzewnienie. Był on, jeżeli może ujść takie porównanie, jak ów wilgotny i spłaszczony knot świecy, którą zbliżono do płomienia wielkiéj pochodni; zrazu dymi się, pryska, trzaska, nie chce wiedziéć o niczém; lecz w końcu zapala się i czy źle, czy dobrze, musi się palić. Gdyby nie myśl nieodstępna o don Rodrigu, gotów byłby płakać, gotów byłby przyznać się otwarcie do winy; niemniéj jednak wzruszenie jego było tak silne, iż kardynał mógł spostrzedz, że słowa jego pewien skutek odniosły.
— I otóż — ciągnął daléj — do czego dziś przyszło, oto jakim jest los tych dwojga, którzy nie powinni się byli nigdy rozłączyć? On musiał z własnego domu uciekać, ona niedługo uczyni toż samo, bo oboje mają ważne powody dla przebywania jak najdaléj od rodzinnego zakątka, bez nadziei połączenia się tu kiedyś, ufając jedynie, że miłosierdzie boże pozwoli im połączyć się gdzieindziéj; teraz, niestety! już im nie jesteś potrzebny, teraz, niestety! nie możesz nic dla nich uczynić; naszym słabym umysłem przewidziéć nawet nie możemy, czy kiedy sposobność się jaka po temu nadarzy. Lecz kto wie, czy Bóg litościwy zesłać ci jéj nie raczy? Ach! w takim razie, mój synu, nie omieszkaj z niéj skorzystać! Sam raczej jéj szukaj, czuwaj, módl się, proś Boga, aby cię nią obdarzył.
— Nie omieszkam z niéj skorzystać, nie opuszczę jéj, naprawdę tak zrobię — odrzekł don Abbondio głosem, który w téj chwili prosto z serca płynął.
— O, tak, synu mój, tak! — zawołał Fryderyk i z powagą pełną miłości dodał na zakończenie: — Bóg mi świadkiem, że wołałbym prowadzić z wami rozmowę treści wcale odmienéj. Obaj tyle już lat przeżyliśmy na świecie! Bóg jeden widzi, jak mi była ciężką owa konieczność zasmucenia was wymówkami bez względu na wasz wiek sędziwy, i jak byłbym szczęśliwy, gdybyśmy mogli pocieszać się natomiast w naszych trudach i troskach doczesnych rozmową o błogiéj nadziei życia wiekuistego, od którego już tak bliskiemi jesteśmy. Niechże słowa, które musiałem wam powiedziéć, pójdą na wasz i na mój pożytek. Niech w dniu sądu nie będzie mi poczytaném za winę, żem wam pozwolił pełnić nadal wysokie obowiązki, przeciw którym mieliście nieszczęście wykroczyć. Nagrodźmy czas stracony; północ bliska; Oblubieniec się zbliża; lampy nasze niech goreją. Podajmy Bogu nasze nędzne, nasze puste serca, aby raczył napełnić je ową miłością, która naprawia przeszłość i przyszłość zapewnia, która trwoży się i ufa, raduje się i płacze, która jest mądrością i siłą i cnotą naszą w każdej przygodzie.
Po tych słowach wstał i skierował się ku drzwiom; don Abbondio poszedł za nim.
W tém miejscu nieznany autor zawiadamia nas, że rozmowa ta nie była ostatnią pomiędzy temi dwoma ludźmi, a także mówi i o tém, że nietylko Łucya dostarczała im treści do ich dalszych rozmów, lecz powiada, iż dlatego poprzestaje na przytoczeniu téj jednéj rozmowy, że nie chce oddalać się zbytecznie od głównego przedmiotu swéj opowieści. Mówi daléj, iż te same powody zmuszają go do zamilczenia o innych rzeczach, godnych wzmianki, które powiedział Fryderyk w czasie objazdu swéj dyecezyi, również jak i o jego hojności, o waśniach, które uśmierzył, o dawnych nienawiściach pomiędzy osobami, rodami i całemi ziemiami, które wykorzenił, lub (co niestety, zdarzało się częściéj) uśpić tylko potrafił, o browach i pomniejszych tyranach, których przywiódł do poprawy życia jeżeli nie nazawsze, to choć na pewien czas; słowem o wszystkiém tém, co się powtarzało zawsze w każdém miejscu dyecezyi, w ktorém ten czcigodny człowiek bawił przez dni kilka.
Następnego poranku donna Prasseda przybyła do wioski, aby, jak-to już mówiono, zabrać Łucyą i złożyć uszanowanie kardynałowi. Kardynał w rozmowie z dobroczynną panią bardzo chwalił dziewczynę i gorąco polecał ją jéj opiece. Możecie sobie wystawić, jak bolesném było rozstanie się matki z córką, ile-to łez wylać musiały! Łucya opuściła swój domek i po raz drugi pożegnała wioskę z uczuciem téj podwójnéj goryczy, któréj doznajemy, żegnając miejsce dla nas najdroższe, lecz które nadal być już takiém nie może. Z matką jednak nie rozstawała się ostatecznie; donna Prasseda objawiła, że jeszcze kilka dni zabawi w téj swojéj willi, tak blisko położonéj od wioski, i Agnieszka obiecała córce, że ją tam odwiezie, aby pożegnać się z nią na czas dłuższy.
I kardynał także już w dalszą wybierał się drogę, gdy prawie na wyjezdném przybył do wioski, prosząc o pozwolenie widzenia się z nim, proboszcz parafii, do któréj należał zamek Nienazwanego. Stanąwszy przed arcybiskupem, proboszcz ów wręczył mu zwitek pieniędzy i list od Nienazwanego, w którym zawierała się prośba, aby Fryderyk nakłonił matkę Łucyi do przyjęcia stu skudów w złocie, które były w zwitku, na posag dla dziewczyny lub na inny jaki użytek, który może jéj się wydać stosowny; prosił go również, aby im powiedział, że gdyby kiedyś potrzebowały pomocy i od niego chciały zażądać jakiéjś przysługi, byłoby to dla niego szczęściem prawdziwém; gdzie zaś szukać go mają, nie potrzebuje mówić, bo nieszczęśliwéj dziewczynie aż nadto dobrze jest znaną jego siedziba. Kardynał posłał natychmiast po Agnieszkę i opowiedział jéj, jakiego-to rodzaju zlecenie ma dla niej; kobiecina wysłuchała go z wielkiera zdumieniem i niemniejszém zadowoleniem, wzięła odrazu, bez żadnych ceregieli pieniądze i powiedziała: — Niech tam Bóg zapłaci stokrotnie temu panu za jego dobry uczynek, a jaśnie wielmożny pan kardynał niech mu od nas bardzo i bardzo podziękuje. Tylko, z łaski swojéj, proszę nikomu o tém nie mówić, bo ta nasza okolica to niekoniecznie... Przepraszani najpokorniéj, i ja przecież rozumiem, że taka osoba jak jaśnie wielmożny pan kardynał nie będzie tam gadał o takich rzeczach, ale... już jaśnie wielmożny pan kardynał wie, co chcę powiedziéć...
I poszła cichutko do domu; zamknęła się na klucz w swoim pokoju, rozwinęła zwitek, wysypała na stół pieniądze i choć już była przygotowaną do tego widoku, patrzyła z zachwytem na tę kupkę złota tak sporą, a jednak jéj własną, na te błyszczące cekiny, których być może, nigdy dotychczas nie widziała więcéj jak po jednym naraz i to bardzo rzadko. Przeliczyła je raz i drugi, potém zaczęła układać w słupek, co szło jéj jakoś oporem, bo słupek co chwila to na jednę, to na drugą wyginał się stronę i pieniądze wymykały się z pod jéj palców niewprawnych; wreszcie, gdy się jej udało jako-tako zrobić z nich rulon, zawinęła go w starą, dużą szmatę i okręciwszy dobrze i gęsto sznurkiem dokoła, wetknęła głęboko w słomę swego siennika. Reszta dnia zeszła jéj na tworzeniu planów najrozmaitszych i na niecierpliwém oczekiwaniu jutra. Wieczorem, gdy się położyła do łóżka, przez długi czas nie mogła oka zmrużyć, myśląc ciągle o tém złocie, które było w jéj pościeli; kiedy zasnęła, ciągle jéj się śniło. O świcie wstała i zaraz wyszła z domu, udając się do willi, w której była jéj córka.
Tymczasem Łucya, choć się wcale nie zmniejszyła jéj wielka odraza do mówienia o uczynionym ślubie, postanowiła jednak bądź-cobądź przezwyciężyć się i w téj rozmowie, która na czas długi dla obu miała się nazywać ostatnią, zwierzyć się przed matką ze swéj tajemnicy.
Zaledwie pozostały same, Agnieszka z twarzą niezwykle ożywioną i głosem przyciszonym, jak gdyby w pobliżu miał się znajdować ktoś, od kogo nie chciała być słyszaną, rzekła: — Powiem ci rzecz nielada — i opowiedziała jéj o niespodzianém bogactwie, które na nie spadło.
— Niech go za to Bóg błogosławi, tego pana — rzekła Łucya. — Tobie już, matko, na niczem zbywać nie będzie, i sama będziesz mogła żyć wygodnie i innym w potrzebie dopomódz.
— Jak-to? — odpowiedziała Agnieszka — czyż nie widzisz, ile my to rzeczy zrobić możemy, mając tyle pieniędzy? Słuchaj! ja nie mam nikogo na świecie, oprócz ciebie jednéj, oprócz was dwojga, mogę powiedziéć; bo Renza, od czasu, jak zaczął myślić o tobie, za syna uważam. Cała bieda w tém tylko, że kto wie, co się z nim teraz dzieje, kto wie, czy nie spotkało go jakie nieszczęście; bo dlaczego nie daje znać o sobie? Ale czyż to już wszystko ma iść tak źle? Ot, lepiéj cieszmy się nadzieją, że pójdzie dobrze. Co do mnie, chciałabym co prawda złożyć kości na swojéj ziemi, ale teraz, kiedy ty nie możesz tu pozostać z łaski tego łajdaka, to i ja nie zostanę; zresztą kiedy sobie pomyślę, że ten ptaszek siedzi tuż pod bokiem, to już mi i wioska i dom mój niemiły, a z wami wszędzie mi będzie dobrze. I pierwéj już byłam gotowa iść z wami choćby na kraj świata i zawsze byłam tego zdania, że nam stąd wynieść się trzeba, ale bez pieniędzy jakże-to było zrobić? A teraz rozumiesz? Tę trochę grosiwa, którą nasz biedaczek, odmawiając sobie wszystkiego, uciułał z takim mozołem, sąd zabrał; wymiótł czyściutko każdy kąt jego domu i już tam nic nie zostało; ale Pan Bóg za to nam zesłał pieniądze. A więc kiedy potrafi znaléść jakiś sposób zawiadomienia nas o tém, czy żyje i gdzie się obraca i co robić zamierza, zaraz przyjdę po ciebie do Medyolanu i zaraz cię zabiorę. Dawniéj wydałoby mi się to Bóg wie jak trudną rzeczą, ale bieda napędza rozumu do głowy; byłam już przecie aż w Monzy i wiem, co to jest podróżować. Oto wezmę z sobą jakiego sprytnego człowieka, krewniaka, naprzykład Aleksego z Maggianico; bo mówiąc szczerze, w naszéj wiosce człowieka sprytnego co się zowie to chyba nie znajdzie; wezmę go z sobą, powiadam, i za wszystko my płacić będziemy i... teraz rozumiesz?..
Lecz widząc, że zamiast się ożywiać, Łucya staje się coraz smutniejszą i że ją ogarnia jakieś rozrzewnienie, w którem niéma ani cienia radości, nagle umilkła, a po chwili spytała:
— Ale co tobie? czy ci się nie zdaje, że tak będzie dobrze?
— Biedna mama! — zawołała Łucya, otaczając jéj szyję ramieniem i twarz ukrywając na jéj piersiach.
— Co się stało? — spytała znów matka z rosnącym niepokojem.
— Ach! powinnam była pierwéj ci o tém powiedziéć — odrzekła Łucya, podnosząc twarz i ocierając łzy — ale nie miałam odwagi. Przebacz mi, mamo!
— Ale powiedz-że, powiedz, moje dziecko!
— Ja nie mogę już być żoną tego biedaka.
— Co? Jak-to?
Łucya ze spuszczoną głową, oddychając ciężko, ze łzami w głosie, choć się oczy zdobyć na nie nie mogły, z rezygnacyą człowieka, opowiadającego o rzeczy bolesnéj, która wszakże nie da się już odmienić, zawiadomiła matkę o swoim ślubie, i składając dłonie, prosiła ją znowu, aby jéj chciała przebaczyć, że milczała dotychczas i zaklinała, aby o tém nie mówiła nikomu i aby dopomogła jéj do spełnienia tego, co spełnić była powinna.
Agnieszka osłupiała na tak przerażającą wiadomość. Zrazu chciała oburzyć się na córkę za to jéj tak długie milczenie, ale bolesne myśli, które w niéj budziło to postanowienie dziewczyny, stłumiły osobiste niezadowolenie; chciała powiedziéć: „i cóżeś uczyniła najlepszego!“ — ale zdawało się jéj, że to byłoby grzechem, témbardziéj, że Łucya znów opisywać zaczęła ze wszelkiemi szczegółami i owę noc straszną i swoję rozpacz i tak niespodziany ratunek i wszystkie okoliczności, wśród których ślub został uczyniony tak uroczyście, tak dobrowolnie. A tymczasem i jéj saméj zaczęły przychodzić na myśl różne przykłady strasznéj, dziwnéj kary za naruszenie jakiegoś ślubu, o których często słyszała i które następnie opowiadała córce. Stała więc przez czas pewien jakby skamieniała; na ostatku zaś rzekła:
— I cóż teraz będzie?
— Teraz — odpowiedziała Łucya — Pan Bóg już o tém pomyśli, Pan Bóg i Matka Najświętsza, ich opieki wzywałam i nie opuścili mnie dotąd; nie opuszczą mię i teraz, kiedy... Łaska, o którą proszę Boga, jedyna łaska po zbawieniu duszy, jest to, abyśmy mogły być razem, i Bóg mi ją ześle, o! tak, ześle mi ją. W owym dniu... w tym powozie... o, Przenajświętsza Panno!... ci ludzie!... Któżby mi wówczas powiedział, że wiozą mnie do tego, który nazajutrz ma mię oddać matce?
— Ale żeby też zaraz nie powiedziéć o tém matce! — rzekła Agnieszka z pewném rozdrażnieniem, które miłość i litość dla córki nieco łagodziły.
— Daruj mi, mamo; nie miałam odwagi... I cóżby to pomogło, gdybym cię zasmuciła trochę wcześniéj?
— A Renzo? — powiedziała Agnieszka.
Łucya drgnęła i zawołała:
— Ach, mamo! ja nie powinnam już myśléć o tym moim biedaku. Widać, że nie było przeznaczoném... Zdawałoby się, iż Pan Bóg chciał nas rozłączyć. A kto wie?.. ale nie, nie. On go ochroni od niebezpieczeństwa, uczyni szczęśliwym, daleko szczęśliwszym, niż mógłby być ze mną.
— Jednak — powiedziała Agnieszka — żeby nie ten twój ślub, jeżeli Renza nie spotkało niezłego, to jabym już potrafiła wszystkiemu dać radę, dzięki tym pieniądzom.
— Ale te pieniądze — odrzekła Łucya — czyżby się nam dostały, gdybym nie spędziła tam téj strasznéj nocy? Pan Bóg widocznie tak chciał; niech się dzieje Jego święta wola... — I płacz przerwał jéj mowę.
Na tak niespodziany dowód Agnieszka zamyśliła się głęboko, a Łucya, tłumiąc łkania, po niejakiéj chwili tak dalej mówiła:
— Teraz, kiedy już się to stało, trzeba święcie i z ochotą spełniać obietnice, a ty, moja biedna mamo, możesz mi w tém dopomódz, najprzód modląc się za swoję biedną córkę, a powtóre... trzeba przecież, aby się ten biedaczek o tém dowiedział. Mamo, już ty myśl o tém; zrób mi i tę jeszcze łaskę, bo ty możesz o tém myśléć. Kiedy się dowiesz, gdzie on jest, kaź napisać, wynajdź człowieka... Właśnie możesz użyć do tego Aleksego, bo to poczciwy, dobry człowiek, zawsze tyle nam przyjaźni okazywał i nie powie nikomu; każ mu napisać list do mego biedaka o wszystkiém, jak było i gdzie teraz jestem i wiele wycierpiałam, i że Bóg tak chciał, i żeby poddał się woli Jego, i że ja nie mogę nigdy do nikogo należéć. I niech mu rzecz całą przedstawi dobrze, rozumnie i wytłumaczy, że ja przyrzekłam, że ja ślubowałam Matce Najświętszéj. Kiedy się dowie, że ślubowałam Matce Boskiéj... Zawsze był taki nabożny!.. A ty, mamo, kiedy pierwszy list od niego otrzymasz, poproś kogo, aby napisał wszystko, co tam będzie w tym liście i przyślij do mnie, żebym wiedziała, że żyje, a potém... już nigdy, nic wiedziéć nie chcę.
Agnieszka rozżalona, wzruszona do głębi, zapewniła córkę, że we wszystkiém spełni jéj życzenia.
— Mamo — powiedziała Łucya — jeszcze chciałabym ci coś powiedziéć. Gdyby ten biedaczek nie był o mnie pomyślał, toby go nie spotkało to, co go spotkało. Wyszedł na tułacza; zwichnęli mu całą przyszłość, zabrali dobytek i to wszystko, co zaoszczędził z takim trudem, wiesz już, mamo, dlaczego... A my mamy tyle pieniędzy! O, mamo! Pan Bóg obdarzył nas tak hojnie, a jeżeli naprawdę tego biedaka kochasz jak własnego... tak, jak własnego syna, och! mamo, oddaj mu połowę tego, co mamy, a pewnie Pan Bóg się za to nie rozgniewa. Znajdź jaki sposób, jakiegoś pewnego człowieka i poślij mu pieniądze. Kto wie, jak mu teraz mogą być potrzebne?
— A więc i cóż się tobie zdaje? — odpowiedziała Agnieszka. — Oto poślę, poślę mu je koniecznie. Biedny chłopak! Myślisz, że ja już tak bardzo uszczęśliwiona jestem temi pieniędzmi? Ale!... bo to ja i naprawdę przyszłam tu taka uszczęśliwiona... No, dość tego... Poślę mu je koniecznie. Biedny Renzo! Ale i on... już wiem, co chcę powiedziéć; prawda, że pieniądze to rzecz miła dla tego, kto ich potrzebuje, ale te, te to chyba niebardzo mu w smak pójdą.
Łucya zaczęła dziękować matce za to, że tak odrazu i tak chętnie na jéj prośbę przystała, a w podziękowaniach tych było tyle głębokiego uczucia, tyle wdzięczności, że dla każdego, ktoby mógł w téj chwili przyjrzeć się jéj uważnie, byłoby widoczném, że Renzo ma wielką władzę nad jéj biedném sercem, większą nawet, niż ona sama może przypuszczać.
— A bez ciebie cóż ja pocznę biedna kobieta? — powiedziała Agnieszka, płacząc również.
— A ja bez ciebie, biedna moja mamo? i w obcym domu i tam, w tym Medyolanie?.. Ale Bóg będzie czuwał nad nami, a potem pozwoli nam już być razem. Po ośmiu lub dziewięciu miesiącach zobaczymy się, a do tego czasu, a nawet pierwéj, jak mam nadzieję, On wszystko tak urządzi, że będziemy już razem i nie rozstaniemy się nigdy. Zdajmy się na Niego. Zawsze, zawsze będę prosiła Matki Boskiéj o tę łaskę. Gdybym miała jeszcze coś, z czegobym mogła zrobić ofiarę, aby tę łaskę wymodlić, tobym Jéj ofiarowała; ale Matka Boska w swém niezrównaném miłosierdziu i tak mnie wysłucha.
Po tych i wielu innych jeszcze, po kilkakroć powtarzanych, wyrazach żalu i pociechy, ubolewań i otuchy, po wielu prośbach o milczenie z jednéj strony i zapewnieniach dochowania go święcie z drugiéj, po wielu łzach i wielu długich uściskach, kobiety rozstały się wreszcie, przyrzekając sobie wzajemnie, iż zobaczą się najdaléj w przyszłéj jesieni, jak gdyby spełnienie téj obietnicy mogło od nich zależéć, co zresztą zwykle się powtarza w podobnych wypadkach.
Od téj chwili sporo upłynęło czasu, a Agnieszka nie mogła się niczego o Renzu dowiedziéć. Ani listu żadnego, ani ustnego zlecenia nie przysłał; w całéj wiosce, w całéj okolicy wszyscy, których o niego wypytywała, wiedzieli tyleż, co i ona.
I nietylko Agnieszka czyniła te próżne starania: kardynał Fryderyk, który powiedział biednym kobietom, że zasięgnie dokładniejszych wiadomości o nieszczęśliwym tułaczu, natychmiast, bo jeszcze z owéj mieściny napisał do Bergamo, zapytując o niego. Po powrocie do Medyolanu otrzymał odpowiedź, zawiadamiającą go, że miejsce zamieszkania człowieka, o którego zapytuje, w obecnéj chwili nie jest znaném, że wprawdzie przebywał przez czas pewien w domu swego krewnego, w tém a w tém miasteczku, gdzie, podług zebranych świadectw, sprawowanie się jego było bardzo dobre, lecz że pewnego poranku znikł niespodzianie, tak, iż nawet ten jego krewniak nie umie powiedziéć, co się z nim stało, i powtarza tylko niektóre, obiegające tam, niejasne i sprzeczne przypuszczenia, jak to naprzykład, że młodzieniec ten zaciągnął się do wojska i wyruszył do Lewantu; że schronił się do Niemiec, że utonął, przepływając jakąś rzekę. Ta niezadawalająca co prawda odpowiedź kończyła się zapewnieniem, że będą zarządzone nowe poszukiwania i że w razie, gdyby się coś pewniejszego wykryło, jego ekscellencya zostanie o tém zawiadomioną natychmiast.
Po niejakim czasie te pogłoski, z dodatkiem wielu innych jeszcze, doszły do Lecco, a zatem i do uszu naszéj Agnieszki. Napróżno biedna kobieta wszelkich dokładała starań, aby się dowiedziéć, która z nich jest prawdziwą, aby dojść do źródła téj lub owéj; nic nie wskórała; wiedziała tylko, że tak powiadają, a słowo to, jak wiadomo, i za dni naszych samo przez się wystarcza do potwierdzenia wielu rzeczy. Zdarzało się nieraz, iż w chwili, kiedy ją ktoś zapewniał o prawdziwości jednéj z takich pogłosek, nadchodził ktoś inny, co wręcz jéj zaprzeczał i w zamian podawał inną, najpewniej podług jego zdania, choć niemniéj dziwną i niemniej okropną. Słowem, domysłów i gawęd coniemiara, ale pewnego nic a nic.
Gubernator Medyolanu i kapitan generalny we Włoszech, don Gonzalo Fernandez z Kordowy, nielada hałasu narobił i o mało że się nie pokłócił z posłem Rzeczypospolitéj Weneckiej w Medyolanie o to, że taki zbój, taki zbrodniarz, taki podżegacz do rabunku i morudu, że ten słynny Lorenzo Tramaglino, który będąc już w ręku sprawiedliwości, wywołał rozruchy, aby swobodę odzyskać, znalazł schronienie na ziemi Bergamo. Poseł Rzeczypospolitéj oświadczył, że pierwszy raz słyszy o téj całéj sprawie i że napisze do Wenecyi, aby mógł następnie udzielić jego ekscellencyi wyjaśnień, których żąda.
W Wenecyi trzymano się podówczas zasady, iż należy popierać i rozwijać owę skłonność do przesiedlania się na ziemię Bergamo medyołańskich tkaczy i przędzarzy jedwabiu, skłonność, która się od pewnego już czasu objawiać zaczęła i na któréj przemysł krajowy mógł wiele wygrać, i w skutek tego starano się, aby każdemu z takich wychodźców znaczne korzyści zapewnić, a zwłaszcza tę, bez ktôréj wszystkie inne nic nie znaczą, a która się zowie bezpieczeństwem osobistém. Ponieważ jednak, gdy się dwóch kłóci, a zwłaszcza dwóch silnych, trzeci zawsze, choć trochę, musi na tém skorzystać: więc i Bortolo razu pewnego odebrał poufne ostrzeżenie, nie wiem już od kogo, że dla Renza ta miejscowość, w któréj przebywa, niekoniecznie jest dobrą, że lepiéjby zrobił, gdyby się z niej wyniósł i wstąpił do innéj jakiéj przędzalni, nawet na pewien czas pod przybraném nazwiskiem. Bortolo domyślił się reszty; o nic więcéj nie pytał, pobiegł do krewniaka, wsadził go na dwukołowy wózek, zawiózł do inéj przędzalni, o jakie piętnaście mil odległéj od téj pierwszéj i pod imieniem Antoniego Rivolty przedstawił go jéj właścicielowi, który był również rodem z Medyolanu i dobrym jego znajomym w dodatku. Właściciel ów, choć to rok był tak ciężki, nie robił żadnych trudności w przyjęciu robotnika, za którego uczciwość i zręczność ręczył i którego mu polecał taki człowiek, jak Bortolo, a gdy się następnie i sani przekonał, jaki-to dzielny z niego robotnik, nie mógł dość się nacieszyć, że go przyjął; tylko z początku zdawało mu się, że chłopak musi być nieco przygłuchy, bo kiedy na niego wołano: Antonio! — najczęściéj nic nie odpowiadał.
Wkrótce potém do kapitana sprawiedliwości w Bergamo nadszedł z Wenecyi rozkaz, w tonie zresztą bardzo spokojnym, aby się dowiedział i dał znać o tém, czy w obrębie jego juryzdykcyi, a zwłaszcza w téj a téj miejscowości znajduje się ten a ten człowiek. Kapitan zarządziwszy poszukiwania w taki sposób, w jaki zrozumiał, że chciano, aby je zarządził, posłał odpowiedź przeczącą. Odpowiedź ta została odesłaną do posła w Medyolanie, a poseł ze swéj strony odesłał ją do Gonzala Fernandeza z Kordowy.
Nie zabrakło ciekawych, którzy chcieli się dowiedziéć od Bortola, dlaczego jego krewniak opuścił przędzalnią, dokąd się udał, co się z nim stało. Zrazu Bortolo odpowiadał: — Ależ! no, znikł! — A następnie, aby zaspokoić najbardziéj natrętnych i odwieść ich od tworzenia wniosków, mogących być zbliżonemi do prawdy, uznał za najlepsze częstować ich naprzemiany to jedną, to drugą z tych wiadomości, o których mówiliśmy wyżéj, z zastrzeżeniem jednak, że za prawdę żadnéj z nich nie ręczy, bo powtarza to tylko, co słyszał od innych.
Ale kiedy z polecenia kardynała, nie wymieniając go jednak, zapytano Bortola o krewniaka w sposób niezwykle uroczysty i tajemniczy, dając mu tylko do poznania, że zapytują go w imieniu bardzo znakomitéj osoby, zdało mu się to rzeczą wielce podejrzaną i uznał za stosowne odpowiedzieć w zwykły swój sposób, a nawet, ponieważ chodziło o bardzo znakomitą osobę, wyrecytować odrazu cały ów zapas wiadomości, z którego każdemu zwykłemu śmiertelnikowi po jednéj tylko udzielał.
Nie sądźcie jednak, łaskawi czytelnicy, aby tak wielki człowiek jak don Gonzalo Fernandez miał się uwziąć naprawdę na jakiegoś tam nędznego górala, aby dlatego, iż może został zawiadomiony o braku uszanowania, które dla jego herbu wykazał ów biedak, i o nieprzystojnych wyrazach, których użył, mówiąc o osobie maurytańskiego króla, przykutego łańcuchem za szyję, chciał się koniecznie za to na nim pomścić, albo żeby go miał uważać za człowieka, o tyle niebezpiecznego, iż go ścigać należy i na obcéj ziemi i tam nawet jego się śmierci domagać i zgubić go, jak senat rzymski zgubił Hannibala. Głowa don Gonzala Fernandeza była przepełniona tylu i tak wielkiéj doniosłości sprawami, że na sprawy Renza miejsca już tam zabrakło; a jeżeli udał zrazu, że go tak obeszły, stało się to w skutek dziwnego zbiegu okoliczności, dla których nasz nieborak, choć pominiowoli i nie wiedząc nawet o tém, ani wówczas, ani późniéj, został związany nicią cienką i niewidzialną ze wszystkiemi temi, tak wielkiéj doniosłości sprawami jego ekscelencyi.


ROZDZIAŁ XXVII.

Nieraz już zdarzało nam się czynić tu wzmiankę o wojnie, która wrzała podówczas, a do której powodem był spor o księstwo Mantuańskie po śmierci Wincentego Gonzagi, drugiego księcia tego imienia, ale zdarzało się to zawsze w chwilach, kiedy nie było czasu nią się zajmować i skutkiem tego zaledwie parę słów mogliśmy jéj poświęcić. Teraz jednak należyte zrozumienie dalszego ciągu naszéj opowieści wymaga przytoczenia o niéj szczegółów nieco dokładniejszych. Są-to rzeczy, o których musi wiedziéć każdy, kto zna historyą; ale ponieważ i my siebie znamy, a zatém przypuszczamy, że tę naszę pracę czytać będą chyba ludzie nie wielkiéj nauki, nie zaszkodzi więc powiedziéć tu o niej tylko tyle, ile jest koniecznym, aby zapoznać z nią każdego, ktoby mógł tego potrzebować.
Otóż mówiliśmy już kiedyś, że po śmierci księcia Wincentego pierwszym, którego na tron wezwano, jako najbliższego następcę, był Karol Gonzaga, głowa młodszéj gałęzi tego rodu, przeniesionéj do Francyi, gdzie posiadała księstwa Nivernais i Rhétel i że objął w posiadanie Mantuę, a teraz dodamy, że nietylko Mantuę, ale i Monferrat, o czém w skutek wielkiego pośpiechu zapomnieliśmy wówczas powiedziéć. Hiszpania, która bądź-co-bądź chciała wyrugować z tych posiadłości (i o tém jużeśmy mówili; nowego księcia, a do wyrugowania go potrzebowała jakichś powodów (bo wojny bez powodu byłyby wielką niesprawiedliwością), oświadczyła się za temi, którzy utrzymywali, że mają takowe, a któremi byli: inny Gonzaga, Ferrante, książę Guastalla, roszczący prawo do Mantui, tudzież Karol Emanuel I, książę Sabaudyi, i Małgorzata Gonzaga, wdowa po księciu Lotaryngii, pretendenci do Monferratu. Don Gonzalo Fernandez, który pochodził z rodu Wielkiego wodza[13] i nosił jego imię i który poprzednio już prowadził wojnę we Flandryi, a teraz pragnął najgoręcéj miéć ją we Włoszech i stanąć na jéj czele, może bardziéj niż kto inny starał się o to, żeby wybuchła; tłómaczył więc sobie tymczasem, a nawet uprzedzał rozkazy dworu, hiszpańskiego i niby w myśl jego działając, zawarł ugodę z księciem Sabaudyi o zajęcie i podział Monferratu, potwierdzenie zaś téj ugody tém łatwiéj następnie od księcia hrabiego uzyskał, że potrafił go przekonać, iż zdobycie Casale, miejsca najsilniéj bronionego przez sprzysiężonych przeciwko królowi Hiszpanii, nie przedstawia najmniejszych prawie trudności. Oświadczył jednak w imieniu tegoż króla Hiszpanii, że ziemie te obejmie w posiadanie tylko tytułem depozytu aż do wyroku cesarza, który już odmówił inwestytury nowemu księciu, czyniąc to częścią w skutek zabiegów ludzi silnie w tém zainteresowanych, częścią zaś z własnych pobudek, i objawił mu, że powinien ustąpić z ziem spornych i jemu pieczę nad niemi zostawić, a że on, po wysłuchaniu stron prawujących się, odda je temu, komu się słusznie należą. Karol Gonzaga nie chciał na to przystać.
Miał-bo i on również silnych przyjaciół: kardynała Richelieu, Wenecyą i papieża, którym był podówczas, jak-to już mówiliśmy wyżjé, Urban VIII. Ale pierwszy z nich, zajęty oblężeniem Rochelli i wojną z Anglią, skrępowany do pewnego stopnia stronnictwem królowéj matki, Maryi Medicis, która z pobudek osobistych nie sprzyjała Gonzagom, karmił go tylko nadziejami. Wenecya nie chciała się ruszać, ani nawet za nim się oświadczyć, nim wojsko francuskie nie stanie na włoskiéj ziemi, i pokryjomu pomagając księciu, o ile się dało, w stosunkach z Madrytem i gubernatorem Medyolanu ograniczała się do protestacyj, rad, przedstawień, upominań, spokojnych lub groźnych, stosownie do okoliczności i wymagań chwili. Papież polecał Karola przyjaciołom, wstawiał się za nim do jego przeciwników, tworzył różne plany pojednania, lecz o udzieleniu mu zbrojnéj pomocy nie chciał ani słyszéć.
Tak więc dwaj sprzymierzeni z tém większą nadzieją powodzenia mogli rozpocząć dzieło zaboru. Książę Sabaudyi wszedł do Monferratu, don Gonzalo z najlepszą otuchą zaczął oblegać Casale, lecz zawiodły go rachuby, bo nie sądźcie, aby w wojnie były, jak to mówią, same tylko róże. Dwór nie pomagał mu o tyle, o ile mógł był sobie tego życzyć, a nawet pozwalał, aby mu zbywało na rzeczach najbardziéj potrzebnych; sprzymierzeniec zaś pomagał mu zanadto, to jest po zabraniu téj części, która podług umowy jemu dostać się miała, dobrał się do téj, która była przeznaczona dla króla Hiszpanii i sporo już jéj nadszarpnął. Don Gonzalo gryzł się tém niesłychanie, ale z obawy, aby przy najmniejszéj oznace niezadowolenia ów Karol Emanuel, choć tak zwinny w obrotach i niestały w umowach, lecz zarazem tak silny i dzielny w sztuce wojennjé, nie porzucił go i nie zwrócił się do Francyi, udawał, że tego nie widzi; gniew zamknął w sobie i milczał. Oblężenie Casale szło też nie najlepiéj, a nawet bardzo niedobrze, najprzód z powodu wielkiego męstwa, wytrwałości i baczności oblężonych, powtóre dla niedostatecznéj liczby wojska, którém rozporządzał don Gonzalo, potrzecie, jak utrzymują niektórzy dziejopisarze, dla licznych niedorzeczności, które sam popełniał. Nie mamy wcale zamiaru zastanawiać się tu i zgłębiać, o ile może być prawdziwém to ostatnie zdanie naszych dziejopisów; powiemy tylko, że gdyby nawet rzecz ta zgodnie z rzeczywistością przedstawiona przez nich być miała, to niemniéj gotowibyśmy nazwać ją iście piękną i wielką, gdyż z jéj powodu niezawodnie w téj bohaterskiej wyprawie ludzi mniéj trochę zginęło, mniéj było poranionych, pokaleczonych i, ceteris paribus, mniéj chociaż zostało uszkodzonych dachówek Casale.
Wśród tych-to okoliczności gubernator otrzymał wiadomość o rozruchach w Medyolanie i natychmiast na ich miejsce pośpieszył.
W szczegôlowém sprawozdaniu, uczynioném mu o całéj téj sprawie, znajdowała się wzmianka o niesłychanie zuchwałéj i głośnej ucieczce Renza, o prawdziwych i zmyślonych powodach jego uwięzienia i o tém wreszcie (bo już wiedziano napewno), że zbieg schronił się do Bergamo. Ta ostatnia okoliczność zwróciła na siebie uwagę don Gonzala. Wiedział już, choć z całkiem innego źródła, że w Wenecyi wielkie zadowolenie sprawiły medyolańskie rozruchy, że zrazu sądzono tam, iż będzie musiał odstąpić od oblężenia Wasale, że i teraz, choć to się nie sprawdziło, istnieje przekonanie, iż go srodze zaniepokoić i zmieszać musiały, témbardziéj, że zaraz po owych wypadkach nadeszła tak upragniona dla nich, a tak groźna dla niego wiadomość o poddaniu się Rochelli. A ponieważ, raz jako człowieka, powtóre jako polityka, dręczyło go niewymownie to, iż ci panowie z Rady dziesięciu mają o nim takie przekonanie; szukał tylko zręczności, aby czynem im dowieść, że nic nie stracił ze swéj dawniejszéj odwagi i pewności siebie, bo przecież powiedzieli mu prosto: — Ja się was nie boję — byłoby prawie to samo, co nic nie powiedziéć. Wiedział, iż w takich razach najlepiéj jest udawać obrażonego, szukać zaczepki, kłócić się, hałasować; to téż kiedy poseł wenecki przyszedł złożyć mu należne uszanowanie, a jednocześnie wyczytać z jego twarzy, co się wewnątrz niego dzieje (uważajcie dobrze; taką-to bowiem była owa polityka staréj daty), — don Gonzalo, nadmieniwszy coś o rozruchach zlekka tylko i jak człowiek, który już wszystko naprawić potrafił, odrazu wpadając w gniew wielki z powodu naszego Renza, narobił całego tego hałasu, o którym już wiecie i który pociągnął za sobą następstwa, o których równie jesteście zawiadomieni. Od téj chwili nie zajmował się więcéj tą sprawą tak błahą i, jak dla niego, zupełnie ukończoną; a kiedy po dość długim czasie do obozu pod Casale, do którego powrócił i gdzie go całkiem inne zajmowały myśli, poseł wenecki przesłał mu żądaną odpowiedź, podniósł wówczas i potrząsł głową, jak robak-jedwabnik, szukający liścia; pomyślał przez chwilę, chcąc osobie przypomniéć coś, o czém mu ledwie jakiś cień wspomnienia pozostał; wreszcie przypomniał; w głowie przemknęło mu pojęcie o osobie i postępkach Renza; potém przeszedł do innych rzeczy i całkiem już o nim zapomniał.
Lecz Renzo, który w skutek owego tajemniczego ostrzeżenia dalekim był od przypuszczania, że o nim tak łaskawie zapomniéć raczono, przez czas pewien nie miał innéj myśli, albo raczéj innego zadania, jak pozostanie w ukryciu. Możecie sobie wystawić, jak gorąco pragnął przesłać o sobie wiadomość kobietom i od nich takową otrzymać; ale w tym względzie zachodziły dwie wielkie trudności. Najprzód ta, że musiałby w swe sprawy kogoś wtajemniczyć, bo nieborak nie umiał pisać, a nawet czytać w szerokiém znaczeniu tego wyrazu, a jeżeli zapytany o to, jak sobie może przypominacie, przez doktora Gmatwacza-Kręciela, odpowiedział twierdząco, nie było-to przechwałką z jego strony, lecz istotném przekonaniem, bo drukowane umiał czytać, choć bardzo powoli; co zaś do pisanego, to rzecz inna. Musiałby więc zwierzyć się przed kimś jeszcze oprócz Bortola ze swéj niebezpiecznéj tajemnicy, a o człowieka, któryby umiał władać piórem i któremu możnaby było zaufać, nie tak łatwo było podówczas, zwłaszcza w kraju obcym, wśród ludzi mało znanych. Drugą trudnością było wynalezienie kogoś, ktoby mógł list przewieźć, człowieka, któryby właśnie w tamtę udawał się stronę i chciał ów list zabrać, i naprawdę starał się o to, aby go oddać we właściwe ręce, a i to były warunki również niezbyt łatwe do znalezienia w jednéj osobie.
Nareszcie, po długiem szukaniu, znalazł kogoś, co mu list napisał. Ale nie będąc pewnym, czy kobiety dotychczas są w Monzy, czy się gdzieindzijé przeniosły, uznał za najlepsze napisać dwa listy, jeden do Agnieszki, drugi do ojca Krzysztofa i oba odesłać pod adresem tego ostatniego. Odesłanie ich wziął na siebie pisarz: oddał je pewnemu człowiekowi, który miał nieopodal Pescarenica przechodzić. Człowiek ten znalazłszy się w miejscu najbliższém od téj wioski, zostawił je w pewnéj gospodzie, prosząc usilnie, aby takowe wręczono komu należy, a ponieważ listy były adresowane do klasztoru, więc bardzo prędko tam doszły; ale co się z niemi potém stało, nikt się już nigdy nie dowiedział. Napróżno Renzo wyglądał odpowiedzi. Po niejakim czasie znowu udał się do owego pisarza, prosząc o napisanie innych dwóch listów: pierwszy, jak i dawniéj, był pisany do Agnieszki, drugi, z którym tenże miał być wysłany, do pewnego jego przyjaciela, czy też krewniaka w Lecco. Zaczęto znów szukać człowieka, przez którego możnaby je odesłać znaleziono go, i tym razem listy doszły już rąk, dla których były przeznaczone. Agnieszka, po odebraniu swego, pobiegła natychmiast do Maggianico, prosiła kuzyna Aleksego, aby go jéj przeczytał i wytłumaczył, ułożyła z nim razem odpowiedź, którą usłużny krewniak zaraz napisał, znalazła sposób przesiania jéj Antoniemu Rivolta do miejsca jego zamieszkania; wszystko to jednak nie tak prędko, jak to my opowiadamy. Renzo odpowiedź otrzymał i znowu odpisał. Słowem, zawiązała się pomiędzy niemi korespoudencya, a choć wymiana listów nie była ani szybką ani prawidłową, przeciwnie, pełną długich nieraz przerw i przeskoków, niemniéj wszakże nie ustawała.
Wieśniak nieumiejący pisać, a który jednak chce lub musi do kogoś napisać, zwraca się do człowieka piśmiennego, wybierając go zawsze niemal wśród ludzi należących do jednego z nim stanu; bo innych albo się obawia, albo im nie dowierza; najprzód zawiadamia go, z większym lub mniejszym ładem i jasnością o tém, co go do pisania zmusza, i następnie w taki sam sposób przedstawia mu rzecz, którą życzy aby za niego napisał. Piśmienny, słucha, trochę rozumie, trochę się domyśla, parę rad udzieli, przedstawi, iż wartoby zmienić to i owo, nareszcie mówi: już wy się spuśćcie na mnie; bierze pióro i przelewa na papier, jak umie i jak mu się uda, myśli prostaka, poprawia je, przerabia, upiększa, tu doda tam ujmie, a czasem coś i opuści, stosownie do tego jak mu się widzi, że będzie najlepiéj: bo, nie ma już na to rady, kto umie nieco więcéj od innych ludzi, ten nie chce być ślepém ich narzędziem, a kiedy znajdzie się wmieszanym w cudze sprawy, stara się pokierować je nieco po swojemu. Z tém wszystkiém jednak, takiemu piśmiennemu mędrcowi nie zawsze się udaje wyrazić to, coby życzył wyrazić; czasem zdarza mu się powiedziéć wcale coś innego; wprawdzie zdarza się to nieraz i z nami, co piszemy do druku. Kiedy list ułożony tak wspólnemi silami, dochodzi do rąk tego, dla którego był przeznaczony, i który również nie zna się na abecadle, ten ostatni, niesie go do jakiegoś innego wiejskiego mędrca, który czyta mu go i po swojemu tłómaczy. Zwykle, w takich razach rodzą się małe sprzeczki, co do tego jak należy list pojmować; bo człowiek, który go odebrał, na podstawie wypadków uprzednich, utrzymuje, że ten a ten wyraz naprzykład, to a to oznacza; piśmienny zaś, opierając się na głębokiéj znajomości tego, jak się listy piszą, dowodzi, że właśnie ów wyraz należy całkiem inaczéj rozumiéć. W końcu ten, co nie nie umie, musi się poddać temu, co wie nieco więcéj, i jemu poleca napisanie odpowiedzi, a odpowiedź taka, obmyślana podług treści uprzedniego listu i rozumienia tego, który ją pisze, po dojściu na miejsce swego przeznaczenia, staje się powodem innych sprzeczek i innych tłómaczeń. A jeżeli, nadto jeszcze, treść korespondencyi jest nieco drażliwa; jeżeli chodzi o sprawy, o których nie życzonoby sobie, aby ktoś trzeci miał się dowiedziéć w razie nie dojścia listu podług przeznaczenia, jeżeli z tego powodu obie strony postanowiły nie mówić wszystkiego zbyt jasno; wówczas, byle korespondencya czas dłuższy potrwała, to już rozmawiający z sobą za jéj pośrednictwem dochodzą do takiego wzajemnego porozumienia się, jak w one czasy dwaj scholastycy, wiodąc czterogodzinną dysputę o entelechii. Muszę tu dodać, iż po potrzebny nam przykład dlatego aż w tak odległą przeszłość sięgamy, że w razie gdybyśmy go chcieli szukać nieco bliżéj, to jest koło nas, kto wie, czyby się nam za to co nie oberwało.
Otóż, dwoje naszych korespondujących znajdowało się właśnie w takim wypadku, o jakim mówiliśmy przed chwilą. Pierwszy list, pisany w imieniu Renza, był w treść bardzo obfity. Po opisie ucieczki, daleko krótszym co prawda, ale za to jeszcze bardziéj powikłanym niż ten, któryście tu czytali, następowało sprawozdanie z okoliczności chwili obecnéj, sprawozdanie, z którego ani Agnieszce, ani jéj tłómaczowi nie udało się nic jasnego i nic pewnego wywnioskować: jakieś tajemnicze ostrzeżenie, zmiana imienia, bezpieczeństwo zupełne, ale potrzeba ukrywania się; rzeczy same przez się już niezbyt zrozumiałe a do tego jeszcze wypowiedziane w sposób dziwnie zagadkowy. Daléj szły pytania pełne czułości i niepokoju o Łucyę, ciemne i bolesne wzmianki o jéj przygodach, o których coś się już i o uszy Renza odbiło. Na ostatku, była mowa o nadziejach niepewnych i dalekich, o planach na przyszłość, gorące prośby dotrzymania danego słowa, nie tracenia odwagi i cierpliwości i oczekiwania spokojnie lepszych czasów i okoliczności.
Po niejakim czasie Agnieszka zdołała znalśéć zaufanego człowieka, przez którego przesłała Renzowi odpowiedź wraz z pięćdziesięciu skudami, które Łucya przeznaczyła dla niego. Na widok tak wielkiéj ilości złota Renzo osłupiał; i, pełen niepokoju i zdziwienia, które go ogarnęły tak silnie, iż w duszy jego już miejsca na zadowolenie nie było, pobiegł do owego człowieka, który mu jego listy pisywał, aby teraz przeczytał odpowiedź i wyjaśnił tak dziwną tajemnicę.
W liście, sekretarz Agnieszki, wyraziwszy najprzód ubolewania nad niedość jasną treścią pisma odebranego od Renza, przechodził do opisu (z taką samą mniéj więcéj jasnością) strasznéj przygody, która spotkała tę osobę (tak nazywał Łucyę); wślad za tém, zdawał sprawę z pięćdziesięciu skudów, a po tém dopiéro zawiadamiał go o ślubie, niewyraźnie i drogą, omówień, a dodając na ostatku, już w sposób bardziéj prosty i otwarty, że rada na to najlepsza, uspokoić się i nie myśléć już o tém.
Z razu Renzo nie chciał w to uwierzyć i mało już brakowało, nie poturbował biednego tłómacza; drżał, miotał się, od zmysłów niemal odchodził, z powodu tego wszystkiego, co zrozumiał i czego nie mógł zrozumiéć. Ze trzy lub cztery razy kazał sobie odczytywać owo pismo okropne; to mu się zdawało że już je lepiéj pojmuje, to przeciwnie, że nawet takie rzeczy, które niby już pojął, nagle rozumiéć przestawał. W téj gorączce uczuć postanowił odpisać natychmiast, i po chwili jego sekretarz już kreślił odpowiedź. Po wynurzeniu, w sposób najbardziéj silny i wzruszający, na jaki tylko można się było zdobyć, swojéj boleści i przerażenia z powodu nieszczęść Łucyi — napiszcie — mówił daléj chłopak, ów list dyktując — że ja się uspokoić nie chcę i nie uspokoję się nigdy; i że pieniędzy ani się dotknę; że położę je, i będą u mnie leżały jakby w zastawie, na posag dziewczyny, bo dziewczyna musi być moja; powiedźcie, że ja nic wiedziéć nie chcę o ślubie, i że ja przecież słyszałem nieraz, iż Matka Boska opiekuje się strapionemi i pomaga im w osiągnięciu pociech i łask, ale żeby miała komuś smutku przysparzać i wymagać złamania danego słowa, o tém nie słyszałem nigdy; i że to być nie może; i że z temi pieniędzmi potrafimy tu się urządzić; i że choć teraz jestem trochę w kłopocie, to nic nie znaczy, bo to prędko przeminie. Taką mniéj więcéj była treść całego listu.
Agnieszka po otrzymaniu go, znowu odpowiedź posłała; i wymiana listów szła już daléj tak, jak-eśmy to mówili.
Łucya, kiedy ją matka potrafiła zawiadomić, nie wiem już jaki sposób, o tém, że Renzo żyje i jest w miejscu bezpieczném, bo go ostrzeżono, doznała wielkiéj ulgi i nie pragnęła już niczego więcéj, oprócz tego tylko, aby o niej zapomniał, a raczéj, mówiąc dokładnie, aby myślał o tém, że trzeba o niéj zapomniéć. Sama zaś, sto razy na dzień robiła takie same postanowienie względem niego i używała wszelkich środków, aby to postanowienie urzeczywistnić. Siedziała ciągle nad robotą, starała się na nią całą skupiać uwagę; a gdy obraz Renza stawał jéj przed oczy, zaczynała natychmiast odmawiać pacierze lub nucić pieśni nabożne. Ale ten obraz, jakby na przekorę, jakby wiedział, że trzeba tu użyć podstępu; nigdy prawie nie zjawiał się sam jeden, odrazu; wkradał się pokryjomu, cichaczem, po-za innemi obrazami, i umysł wtedy dopiéro spostrzegał jego obecność, kiedy już przez czas dłuższy nim zabawił. Myśli Łucyi były często przy matce: bo, czyż mogło nawet być inaczéj? a ten Renzo urojony, powoli, ostrożnie wychylał się z po-za niéj i stawał przy niéj jak niegdyś Renzo rzeczywisty. Tak samo wciskał się w każde wspomnienie, łączył się z każdą osobą, z każdém miejscem, słowem ze wszystkiém, co miało związek z jéj przeszłością. A kiedy czasami nieboga pozwalała sobie tworzyć jakieś plany na przyszłość, on i tu nawet się zjawiał, choćby dlatego tylko, aby jéj powiedziéć: mnie już tam z tobą nie będzie. Wszakże, choć nie myśléć o nim wcale, było postanowieniem rozpaczliwém, niepodobném do wykonania. Łucyi jednak udało się zmusić siebie do myślenia o nim cokolwiek mnijé, i nie tak uporczywie, jakby jéj serce sobie życzyć mogło; a udałoby się jeszcze lepiéj, gdyby ona sama o to się starała. Lecz pomagała jéj w tém donna Prasseda, która zajęta niezmiernie wyrugowaniem z serca dziewczyny tego ladaco, nie znalazła lepszego na to sposobu jak często mówić jéj o nim. — I cóż? — powtarzała: — nie myślimy już o nim, wszak prawda?
— Ja nie myślę o nikim — odpowiadała Łucya.
Donna Prasseda nie zadawalniała się taką odpowiedzią; mówiła jéj na to, że słów zamało, że czynem tego dowieść potrzeba, rozwodziła się nad uporem pewnych kobiet, które, kiedy pokochają jakiegoś rozpustnika (a do takich mają szczególniejszy pociąg), to już za nie nie chcą go wybić sobie z głowy. Niech naprzykład małżeństwo z jakimś człowiekiem uczciwym, statecznym, ze wszech miar porządnym, dla jakichbądź powodów nie dojdzie do skutku, to się zaraz pocieszą; ale jakiś urwis, jakiś nicpoń, a!... to rzecz inna; to już strata niepowetowana! — Tu, następował panegiryk nieobecnego biedaka, tego łotra, który przybył do Medyolanu aby kraść i mordować, i chciała koniecznie doprowadzić Łucyę do opowiedzenia jéj o tych wszystkich niegodziwościach, których się musiał już uprzednio w swojéj wiosce dopuszczać.
Łucya, głosem drżącym ze wstydu i bólu i z tego oburzenia, na które mogła się zdobyć słodka jej dusza i na które niski jéj stan mógł pozwolić, zapewniała najuroczyściéj, że u nich w wiosce nieborak ten nigdy nic złego nie popełnił, że najlepszą tam po sobie pamięć zostawił, i dodawała, że jéj nagorętszem życzeniem byłoby, aby ktoś z tamtych stron przybył i jej słowa potwierdził. I w to wszystko, czego się miał w Medyolanie dopuścić, także wierzyć nie chciała i starała się bronić go i usprawiedliwiać, na podstawie znajomości jego charakteru i całéj jego przeszłości. Broniła go, lub przynajmniéj usiłowała go bronić z obowiązku jedynie, dlatego tylko, że jéj to nakazywała litość, miłość prawdy, albo, używając wyrazu, który jéj służył do wytłómaczenia sobie téj swojéj gorliwości: miłość bliźniego. Lecz taka obrona stawała się dla donny Prassedy tylko nowym dowodem, że serce Łucyi całkiem jeszcze należy do występnego młodzieńca, o czém też usiłowała ją przekonać. I rzeczywiście, w takich chwilach, trudno byłoby zupełnie temu zaprzeczyć. Bo kiedy stara, w barwach tak ciemnych, tak wstrętnych, przedstawiała jéj biednego chłopaka, wówczas w duszy dziewczyny żywiéj i wyraźniéj niż kiedy zjawiał się jego obraz i widziała go takim, jakim go znała, jakim go kochała; wspomnienia odpędzane z wielkim wysiłkiem woli, cisnęły się tłumnie do głowy i serca; pogarda i obrzydzenie, z którém donna Prasseda o nim mówiła, wywoływały tyle powodów do znajdowania go dobrym i szlachetnym; ślepa i gwałtowna nienawiść rodziła litość tém silniejszą, a któż zgadnie, ile to tam, z temi wszystkiemi uczuciami mogło być i tego innego jeszcze, które zwykle tak łatwo wraz z niemi przenika do duszy? kto zgadnie, co się dziać może zwłaszcza w takiéj duszy, w której uczucie to przywykło panować i z któréj chcą je wyrwać przemocą? Nie robiąc żadnych dalszych przypuszczeń i nie usiłując badać Łucyi, powiemy tylko, że biedna dziewczyna nigdy zbyt długo prowadzić takiéj rozmowy nie mogła; bo płacz przerywał jéj mowę.
Gdyby to bezlitosne postępowanie donny Prassedy wypływało z jakiejś zadawnionéj nienawiści dla Łucyi, możeby ją łzy jéj wzruszyć potrafiły, możeby przestała ją dręczyć; lecz właśnie dlatego że miała jéj dobro na celu, nic ją odwieść od raz powziętego zamiaru nie mogło: boć przecie jęki i zaklęcia zdołają czasami wstrzymać miecz wroga, ale nigdy lancetu chirurga. Każdą rażą jednak po spełnieniu tego, co za swój obowiązek uważała, dobro — czynna pani od napaści i nagan przechodziła do przedstawień i rad osłodzonych nawet jakąś pochwałą, dla zmniejszenia goryczy słów uprzednich i dla otrzymania tém pewniejszego skutku przez takie wszechstronne działanie na duszę. Wprawdzie, te utarczki (które miały zawsze mniéj więcéj ten sam początek, dalszy ciąg i zakończenie) nie pozostawiały w sercu dobréj Łucyi zawziętości do surowéj kaznodziejki, która pod każdym innym względem obchodziła się z nią z wielką łagodnością i któréj surowość nawet wypływała z najlepszych zamiarów; pozostawało jéj tylko jakieś wrzenie, że tak powiem, jakieś podbudzenie myśli i uczuć tak silne, iż aby odzyskać owę odrobinę spokoju, którą posiadała zazwyczaj, musiała użyć niemało czasu i trudu.
Szczęściem dla niéj, że nie była jedyną osobą, której donna Prasseda chciała dobrze czynić; stąd więc kazania nie mogły być tak częste. Oprócz całéj służby, która, bez żadnego wyjątku, składała się z ludzi, potrzebujących w większym lub mniejszym stopniu kierunku i sprostowania: oprócz wyświadczania téj saméj przysługi ludziom obcym, dla których nie miała żadnych obowiązków, czyniąc to jedynie przez dobroć serca i to przy każdéj sposobności; a sposobności tych nawet sama szukała, gdy się jéj nadarzyć nie chciały; oprócz tych wszystkich zajęć miała jeszcze pięć córek, wprawdzie, żadnéj przy sobie, co jednak nie przeszkadzało, aby przyczyniały jéj więcéj nawet kłopotu, niż gdyby wszystkie były w domu. Z tych pięciu, trzy były zakonnicami, dwie zamężnemi, skutkiem czego donna Prasseda musiała oczywiście wziąć na siebie obowiązek nadzoru nad trzema klasztorami i dwu rodzinami; obowiązek ważny i ciężki naprawdę, a tém cięższy, że dwaj mężowie popierani przez ojców, matki, braci i krewnych i trzy przełożone wraz z kilku innemi duchownemi powagami i całym zastępem zakonnic nie chcieli żadną miarą zgodzić się na ten jéj nadzór. Stąd więc wojna, a raczéj pięć wojen na raz, wojen skrytych, delikatnych nawet do pewnego stopnia, ale w gruncie zaciętych i prowadzonych bez przerwy: w każdym z tych pięciu punktów, które opanować pragnęła, miano się ciągle na baczności; starano się unikać jjé troskliwości, zasłaniać się przed jéj wymaganiami, zamknąć przystęp dla jéj rad i przedstawień, działać tak, aby jak najmniéj wiedziéć mogła o tém, co się dzieje i co myślą w obozie. A ileż-to przykrości i przeszkód przyczyniały jéj inne jeszcze powinności, które już nie prosty obowiązek lecz miłość bliźniego pełnić jéj nakazywała: toż wiadomo przecie, że ludziom najczęściéj przemocą tylko, wbrew ich woli, można dobrze czynić. Jedyném miejscem, gdzie gorliwość jéj nie natrafiała na żadne trudności, był jéj dom własny: tu, każda osoba zawsze i we wszystkiém podlegała jéj władzy, z wyjątkiem don Ferranta, o którym tu właśnie nieco obszerniéj pomówić nam wypada.
Don Ferrantowi, człowiekowi uczonemu, nie mogło się podobać ani rozkazywanie, ani ślepe posłuszeństwo. Żeby, we wszystkich sprawach dotyczących domu, jego połowica była wyrocznią, na to zgoda; lecz, żeby on miał być także jej sługą uniżonym; o, bardzo przepraszam! Jeżeli, uproszony przez nią, czasem brał na siebie rolę sekretarza, to dlatego jedynie, że mu się tak podobało; zresztą, nawet i w tém umiał nie raz powiedziéć nie chcę; a zdarzało się to wówczas, kiedy nie mogło mu trafić do przekonania to, co od niego wymagano aby napisał. Niech spróbuje — mówił w takich razach — niech sama pisze, kiedy jéj rzecz ta wydaje się tak dobrą i zrozumiałą. — Donna Prasseda po dość długich, lecz zwykle daremnych usiłowaniach zmuszenia go do napisania tego, co chciała aby napisał, musiała wreszcie dawać za wygraną, i odchodziła powtarzając, że ten jéj mąż to istny leniuch, dziwak, filozof; a w tym ostatnim wyrazie oprócz gniewu było nieco dumy i zadowolenia.
Don Ferrante długie godziny spędzał w swoim gabinecie, w którym znaczny zbiór ksiąg posiadał, z jakie trzysta tomów rzeczy najlepszych, jak najznakomitszych w każdéj gałęzi wiedzy, które wszystkie potrochu uprawiał i na których znał się mniéj lub więcéj. W astrologii większą sławę pozyskał, niż na zwykłego dyletanta przystało; bo nie tylko miał o niéj wiadomości ogólne, nie tylko znał jéj abecadło że tak powiem, objaśniające wpływy, wygląd i połączenie ciał niebieskich; lecz umiał nadto, przy zdarzeniu, tak gładko jak z mównicy opowiedziéć o dwunastu domach słońca, o kołach głównych, o gradusach światła i mroku, o egzaltacyach i konsternacyach, o tranzytach i rewolucyach, słowem o podstawach najbardziéj pewnych i pytaniach najmniéj jasnych téj nauki. Już blisko od lat dwudziestu, w częstych i długich dysputach z innym uczonym mężem, który był żarliwym zwolennikiem domifikacyi Alkabizynsza, bronił gorąco domifikacyi Kardanusa, na którą przeciwnik żadną miarą zgodzić się nie chciał czyniąc to, jak utrzymywał don Ferrante, jedynie przez upór; a tego już nie mógł mu darować, boć przecie i on uznawał chętnie powagę mędrców starożytnych, ale nie mniéj oddawał sprawiedliwość nowym uczonym, zwłaszcza w takich razach, kiedy chodzi o rzeczy tak jasne, że je każdy zrozumiéć potrafi. Znał również więcéj niż miernie, dzieje téj nauki; umiał w potrzebie przytoczyć najsłynniejsze przepowiednie astrologów, które się sprawdziły, i rozprawiać mądrze i uczenie o innych równie słynnych przepowiedniach, które się nie sprawdziły, i dowieść, że stało się to nie z winy nauki, ale z winy tych, którzy nie umieli zastosować jéj należycie.
Filozofia starożytna była mu już dobrze znaną, a przecież ciągle jeszcze ją zgłębiał czytając dzieła Dyogenesa z Laerty. Ponieważ jednak, choć każdy z systematów tych starożytnych mędrców jest bardzo piękny, lecz wszystkie je przyjąć i wszystkim im hołdować zarówno niepodobna, i, chcąc być filozofem, trzeba wybrać z pomiędzy nich jakiś jeden, więc i don Ferrante za wzór i wyrocznię wybrał sobie Arystotelesa, który, jak powiadał, nie jest ani starożytnym ani nowożytnym, ale po prostu filozofem. Miał też sporo dzieł nowszych pisarzy, najbardziéj znanych i uczonych naśladowców Arystotelesa: dzieł jego przeciwników nie chciał nigdy czytać, aby nie marnować czasu, jak mawiał; ani ich kupować, aby nie marnować pieniędzy. Wyjątkowo jednak odstąpił od téj zasady umieszczając w swym księgozbiorze te słynne dwadzieścia cztery księgi De subtilitate i kilka innych dzieł antyperypatetycznych Kardanusa, a to dla wielkijé słabości, którą żywił ku niemu za jego zasługi w astrologii, i często powtarzał, że taki człowiek który potrafił napisać traktat De restitutione temporum et motuum coelestium i księgę Duodecim geniturarum, wart jest tego, aby go słuchano, nawet wówczas gdy mu się zdarza gadać od rzeczy, i że jedyną wadą jego była ta, iż miał za wiele rozumu; i że nikt nie może wiedziéć, dokąd-by zaszedł nawet w filozofii, gdyby się był trzymał prostéj drogi. Zresztą, chociaż w oczach uczonych ludzi don Ferrante uchodził za skończonego perypatetyka, nie mniéj jemu zawsze się zdawało, że umie jeszcze za mało; i nieraz z wielką skromnością powiadał, że esencya, uniwersum, dusza świata i natura rzeczy nie są znów tak jasne, jakby się zdawać mogło.
Filozofia naturalna była dlań raczéj rozrywką niż nauką; dzieła samego nawet Arystotelesa poświęcone temu przedmiotowi i prace Pliniusza czytał tylko, a nie zgłębiał; nie mniéj wszakże dzięki ich czytaniu, dzięki wiadomościom zaczerpniętym przypadkowo z traktatów o filozofii ogólnéj, i tym które czerpał z Magii naturalnéj Porty, z trzech historyj lapidum, animalium, plantarum Kardanusa, z Traktatu o trawach, roślinach i zwierzętach Alberta Wielkiego, i kilku innych dzieł mniéj rozgłośnych, mógł prowadzić rozmowę, a nawet podtrzymać dysputę uczoną o przymiotach najbardziéj cudownych i własnościach najbardziéj ciekawych i zadziwiających wielu ziół i krzewów; opisać dokładnie kształty i obyczaje syren i jedynego feniksa; wytłómaczyć, jakto salamandra może siedziéć w ogniu i nie spalić się; opowiedziéć wiele ciekawych rzeczy o sile i własnościach trzymonawu téj małéj rybki, co to na od krytém morzu potrafi od razu nawet największy statek zatrzymać, o tém jak krople rosy zamieniają się w perły, gdy trafią do muszli, jak kameleon żywi się powietrzem, jak z lodu, który twardnieje powoli, z upływem wieków tworzą się kryształy; i o wielu, bardzo wielu innych jeszcze cudownych tajemnicach przyrody.
W magię, tudzież sztukę guseł i czarów wnikał za to głębiéj, bo jak powiada nasz nieznany autor: — są-to nauki najbardziej uprawiane i potrzebne, w których fakta mają daleko większe niż w innych znaczenie i daleko łatwiéj mogą być sprawdzone. Nie maał potrzeby mówić nawet, że w takiém ich zgłębianiu nie innego celu jak tylko wyrozumienie i zbadanie należyte sprośnéj i nędznéj sztuki czarownic i czarowników, aby tém łatwiej módz się jéj ustrzedz i obronić od niéj w potrzebie. I opierając się głównie na Marcinie Delrio (mężu mądrości), był w stanie rozprawiać ex professo o urokach miłosnych, o urokach sprowadzających sen, nienawiść, chorobę i o tylu innych, które, jak znowu nasz rękopism powiada — niestety, tak często bywają rzucane na ludzi za dni naszych i tak smutne wywierają skutki. Niemniej obszerną i głęboką była jego znajomość historyi, zwłaszcza historyi powszechnéj; w któréj ulubionemi pisarzami don Ferranta byli: Tarcagneta, Dolce, Bugatti, Campana, Guazzo, słowem dziejopisowie najbardziéj znakomici.
Lecz czémże jest historya, mawiał często don Ferrante, bez polityki? Jest przewodnikiem, który idzie i idzie, nie mając nikogo za sobą, któremuby mógł drogę wskazywać, a zatém męcząc tylko siebie niepotrzebnym chodzeniem bez najmniejszéj korzyści dla innych. A czém jest polityka bez historyi? oto człowiekiem nieznającym drogi, który idzie bez przewodnika. Miał więc w swym księgozbiorze osobną policę przeznaczoną wyłącznie dla statystów; i tam, wśród wielu imion mniéj słynnych i podrzędnéj wartości, królowały takie znakomitości jak Bodino, Cavalcanti, Sansovino, Partita, Boccalini. Jednak nad wszystkie dzieła, napisane w tym przedmiocie, Don Ferrante przenosił dwie książki, które od pewnego już czasu zwykł był nazywać najpierwszemi, nie mogąc jakoś nigdy rozstrzygnąć, która z nich właściwie najbardziéj na ten tytuł zasługuje; jedna była; Principe i Discorsi słynnego florenckiego męża stanu: łotra to prawda, mówił don Ferrante, ale za to mądrego!... drugą: Ragion di Stato nie mniéj słynnego Jana Botera; porządnego człowieka, mówił również, ale nie mniéj bystrego. Wreszcie, nie na długo przed czasem, w którym zabieramy tę naszę znajomość z don Ferrantem, ukazała się książka, która od razu zakończyła nierozstrzygnione dotychczas pytanie pierwszeństwa, bo wartością swą przeszła o wiele nawet prace tych dwu matadorów, jak ich don Ferrante nazywał; książka, w której są zawarte i, że tak powiem, jakby destylowane wszelkie fortele, wszelkie wybiegi, aby je można było poznać, i wszystkie cnoty, aby je można było pełnić; owa książka malutka, ale całkiem złota; słowem Statista Ragnante Walerego Castiglione, tego człowieka sławy najwyższéj, o którym rzec można, iż najbardziéj znakomici uczeni wynosili go pod niebiosa, a najbardziéj znakomici ludzie z rąk go sobie wydzierali; tego człowieka, którego papież Urban VIII zaszczycił, jak wiadomo, niezmiernemi pochwałami; którego kardynał Borghese i wicekról Neapolu don Pietro z Toledo starali się nakłonić (choć obaj napróżno), pierwszy do skreślenia dziejów papieża Pawła V, drugi do opisania wojen króla katolickiego we Włoszech; człowieka, którego Ludwik XIII, król Francyi, z namowy kardynała Richelieu mianował swym historyografem; i któremu książę Karol Emanuel sabaudzki nadał ten sam tytuł; na pochwałę którego, pomijając inne szczytne świadectwa, księżniczka Krystyna, córka arcychrześcijańskiego króla Henryka IV w dyplomie jemu wydanym, mogła napisać wraz z innemi świetnemi tytułami i to jeszcze: że sława którą pozyskał we Włoszech, jest dowodem, iż on — pierwszym pisarzem swego czasu.
Ale, jeżeli we wszystkich tych, dotychczas wymienionych naukach don Ferrante mógł słusznie uchodzić za bardzo biegłego i wyćwiczonego, to była jedna, w któréj na nazwę mistrza zasłużył: a mianowicie w nauce rycerskiéj. Nie tylko mówił o niéj z niepospolitą znajomością rzeczy, lecz proszony często o wdanie się w spory honorowe, bywał w nich zawsze rozjemcą i wyrocznią. Miał w swym księgozbiorze i, można rzec, w swéj głowie dzieła pisarzy najbardziéj wsławionych w tym przedmiocie: Parysa dal Pozzo, Fausta z Longiano, Urrea, Muzia, Romei, Albergata, tudzież Forno primo i Forno secondo Torkwata Tassa, z którego to pisarza w potrzebie umiał również przytoczyć z pamięci wszystkie te miejsca z Gerusalemme Liberata i Gerusalemme Conquistata, na które można się było powołać w sporach rycerskich. Wszakże, pisarzem z pisarzy, w jego mniemaniu, był nasz słynny Franciszek Birago, ze zdaniem którego, bardzo często się zgadzał w sprawach honoru, i który ze swéj strony odzywał się o don Ferrancie z wielkim szacunkiem. A gdy wyszły Discorsi Cavallereschi tego znakomitego męża, don Ferrante, bez wahania przepowiedział, że ta książka podkopie powagę Olevana i pozostanie, dla przyszłych pokoleń, wraz z innemi swemi szlachetnemi siostrami, najwyższą wyrocznią; przepowiednia, o któréj mówi nasz nieznany autor, że każdy widziéć może, jak się sprawdziła.
Potém, przechodzi do belletrystyki; lecz tu, zaczynam już wątpić, żeby łaskawy czytelnik miał zbyt wielką ochotę odbywać z nim daléj ten uczony przegląd; a nawet rodzi się we mnie silna obawa, czym już nie zarobił na nazwę służalczego przepisywacza dla siebie wyłącznie, na nazwę nudziarza, którą mam się podzielić z mym autorem; a wszystko to z powodu żem się zapuścił w rzeczy nie mające żadnego bezpośredniego związku z naszą opowieścią i o których mój autor dlatego chyba tak się szeroko rozpisał, że pragnie wykazać swoję uczoność i dowieść, że zacofanym nazwać go nie można. Otóż więc nie chcąc, aby nasza praca marnie przepaść miała, zostawiamy to, co już jest napisano, i kwitując z reszty wracamy na właściwą drogę: tém bardziéj że mamy do przebycia spory jeszcze kawał, nim napotkamy te z nich, które, jak sądzę, najbardziéj powinny zajmować czytelnika, jeżeli w tém wszystkiém jest coś, co go zajmuje.
Aż do jesieni następnego, to jest 1629 roku, wszystkie te osoby znajdowały się, jedne z własnéj woli, inne z konieczności, w tém samém mniéj więcéj położeniu, w którem je pozostawiliśmy, i nic w ich życiu nie zaszło, ani téż nic takiego nie uczynili, coby mogło zasługiwać na wzmiankę. Wreszcie i jesień nadeszła, owa jesień w któréj Łucya i Agnieszka obiecywały sobie zobaczyć się i już nie rozstawać się nigdy: lecz pewien ważny wypadek, który cały kraj dotknął, w niwecz obrócił te ich zamiary: a był-to z pewnością jeden z najmniejszych jego skutków. Potém zaszły inne wydarzenia, które jednak nie wywarły żadnego ważnego wpływu na osoby działające w naszéj opowieści. W końcu jeszcze inne, bardziéj doniosłe, silne, ostateczne i ich wreszcie dosięgły, i to wszystkie bez wyjątku, bo i te nawet, które stały na najniższym szczeblu drabiny społecznéj, wzniesionéj przez ludzi, a były te wypadki, jak ów wicher szalony, który wirując gwałtownie, w szybkim swym biegu miota się na wszystkie strony, wyrywa drzewa z korzeniami, rozrzuca strzechy, zrywa dachy z wież i dzwonnic, obala mury i ciskając naokoło ich obłamki podnosi również drobne pyłki z ziemi i źdźbła słomy w trawie ukryte, i szuka w zagłębieniach i ustronnych zakątkach liści suchych i lekkich, które tam zagnał wiatr mniéj gwałtowny, porywa je, przyłącza do innych zdobyczy i pędzi z niemi coraz daléj a daléj.
A teraz, aby wypadki dotyczące tych osób, które nas obchodzą i których dalsze losy opowiadać zamierzamy, mogły być dla czytelników zupełnie zrozumiałe, musimy najprzód zapoznać ich dokładnie ze sprawami dotyczącemi podówczas całego kraju, całego ogółu a nawet dlatego sięgnąć nieco w przeszłość.


ROZDZIAŁ XXVIII.

Po owych rozruchach, które się rozpoczęły na święty Marcin i trwały przez cały dzień następny, zdawało się, że do Medyolanu, jakby cudem, znów wróciła obfitość. Mąki dużo, chleba podostatkiem w każdéj piekarni, ceny tak niskie jak w latach największego urodzaju. Ci wszyscy, którzy w ciągu owych dwu dni starali się hałasować jaknajwięcéj i czyném popierać swe słuszne wymagania, teraz (oprócz tych kilku, których schwytano) naprawdę mogli być z siebie zadowoleni: to też, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, które w nich pojmanie tych kilku wywołało, nie omieszkali swoję wielką radość objawić. Na placach, na rogach ulic, w karczmach i gospodach, wszędzie zbiegowisko ludzi, wszędzie gwar i jawna uciecha: jedni winszowali sobie doczekania tak pomyślnych czasów, inni, choć z pewną ostrożnością, przechwalali się ze swych czynów walecznych i z tego, że im się udało wynaléść sposób, żeby chleb był tani. Jednak, wśród zabawy, przechwałek i otuchy było (i jakże-by być nie miało?) trochę niepokoju, jakiegoś przeczucia, że długo tak potrwać nie może. Oblegano piekarnie i składy z mąką, tak, jakto już miało raz miejsce za czasów owej sztucznéj i krótkotrwałéj obfitości, wynikłéj z pierwszej mety Antoniego Ferrera; kto miał jaki grosz zaoszczędzony, zamieniał go na chleb i mąkę i niósł do domu ten szacowny nabytek, składając i zsypując go do skrzyń, beczułek i garnków. Wszyscy, starając się na wyprzódki korzystać z obecnéj taniości, przyczyniali się do tego, iż stawało się rzeczą coraz trudniejszą, nie powiem trwanie owéj taniości, gdyż to samo przez się już było niemożebne, ale choć przedłużenie jéj na czas jakiś. I otóż, dnia 15 listopada, Antoni Ferrer z rozkazu Jego Elcseelencyi, ogłasza wyrok zabraniający każdemu, kto ma w domu zboże lub mąkę, nabywania takowych czy-to w wielkiéj czy małéj ilości, a wszystkim innym kupowania chleba więcéj niż na dwa dni pod karą pieniężną lub cielesną, stosownie do woli i uznania Jego Ekscelencyi: nakazujący tym, do kogo to należy z urzędu i wszystkim wogóle, donosić do władzy o każdym, kto wyrok przekroczy i do niego zastosować się nie zechce; nakazujący sędziom, aby w domach, które im mogą być wskazane ścisłą zarządzali rewizyę; z tém wszystkiém jednak zawierający nowy rozkaz dla piekarzy, aby sklepy ich były należycie zaopatrzone, bo w razie nieposłuszeństwa czeka ich kara zesłania na galery na lat pięć lub jaka inna jeszcze sroższa, stosownie do uznania J. E. Kto może wyobrażać sobie, że taki wyrok został wykonany, ten naprawdę musi być obdarzony bujną wyobraźnią; to pewna, że gdyby wszystkie wyroki, które się ogłaszały podówczas, miały się spełniać, księstwo Medyolańskie posiadałoby tylu ludzi na morzu, ilu ich dziś posiada Wielka Brytania.
Wydając rozkaz piekarzom, aby dużo chleba piekli, trzeba było jednak i o tém pomyśléć, żeby im nie zabrakło tej rzeczy, z któréj się chleb piecze. Umyślono więc (ponieważ, w czasach klęski głodowéj rodzą się zawsze usiłowania zamienienia na chleb tych produktów, które zazwyczaj spożywają się pod inną postacią) umyślono więc powiadam, aby mąka ryżowa wchodziła do składu chleba zwanego chlebem di mistura (mieszanym). Dwudziestego trzeciego listopada pojawia się nowy wyrok, na mocy którego, z rozkazu dwunastu członków rady i wikaryusza prowizyi, ma nastąpić sekwestr połowy nieotłukanego ryżu, który posiadają mieszkańcy miasta; w razie zaś gdyby się ktoś miał temu sprzeciwiać i dowolnie rozporządził ryżem, który posiada, bez uzyskania na to pozwolenia owéj rady dwunastu, będzie zmuszony oddać wszystkie swe zapasy i zapłacić od każdéj ćwiartki ryżu karę pieniężną w ilości trzech skudów. Uchwała nader słuszna i sprawiedliwa, jak to widzi każdy.
Ale za ten ryż trzeba było płacić, a cena jego, w porównaniu z ceną chleba, była nazbyt wysoka. Ciężar wypełnienia i zrównoważenia téj olbrzymiéj różnicy został włożony na miasto; lecz rada dekuryonów postanowiła jeszcze tegoż samego dnia 23 listopada przedstawić gubernatorowi całe niepodobieństwo podołania takiemu ciężarowi. I gubernator, wyrokiem z dnia 7 grudnia, ustanowił cenę ryżu na dwanaście lirów (franków) za ćwiartkę: a każdemu, ktoby miał więcéj żądać, lub nie chciał go sprzedawać, zagroził utratą całego ryżu, który posiada, i karą pieniężną, a nawet cielesną i zesłaniem na galery, stosownie do uznania J. E., podług okoliczności i stanu — osób podlegających karze.
Na ryż otłukany, cena była już wyznaczona od dawna, przed rozruchami jeszcze; zapewne wraz z ceną (czy też taryfą, czy używając nazwy tak słynnéj w naszych tegoczesnych rocznikach maximum) na zboże i inne pośledniejsze ziarno, którą ustanowiły inne wyroki, nam jednak nie znane.
Tak więc zdołano zapobiedz drożyźnie: i mąka i chleb w Medyolanie były tanie jak dawniéj; ale w skutek téj wielkiéj taniości z okolicy bliższéj i dalszéj zaczęli się ludzie tłumnie cisnąć do stolicy dla zaopatrywania się tu w żywność. Don Gonzalo, aby zaradzić téj niedogodności, jak ją nazywał, nowym wyrokiem z dnia 15 grudnia, zabronił wynoszenia z miasta większéj ilości chleba niż na dwadzieścia soldów; a kto-by ten jego rozkaz przekroczył, tracił najprzód ów chleb, który miał przy sobie, płacił oprócz tego dwadzieścia pięć skudów; a w razie niewypłacalności podlegał dwu pociągnięciom[14] sznura w miejscu, publiczném i gorszéj jeszcze karze stosownie do woli i uznania i t. d., i t. d. Dnia zaś 22 tegoż miesiąca (a niewiadomo dlaczego tak późno) ogłosił inny jeszcze wyrok, téj saméj mniéj-więcéj treści co i pierwszy, zastosowany do mąki i zboża.
Motłoch chciał sprowadzić obfitość za pomocą rabunku i ognia; rząd chciał ją utrzymać za pomocą tortury i galer. Środki te jedne drugich były warte i wszystkie dążyły do jednego celu: co dla dopięcia tego celu zrobiły dotychczas, widział już czytelnik; czego zaś następnie dokazać potrafiły, zaraz zobaczy. Zresztą i to również łatwo dostrzedz, a nawet nie bez korzyści będzie nad tém się zastanawiać, iż pomiędzy owemi zaradczemi środkami jest wielka łączność; każdy z nich był koniecznym wynikiem uprzedniego, a wszystkie wynikiem pierwszego, to jest tego, który ustanowił cenę na chleb tak odmienną od ceny, któraby się ustanowiła sama na podstawie żądania i ilości zboża. Ludowi taki środek zdawał się zawsze i musiał się zawsze zdawać, o tyle sprawiedliwym, o ile prostym i łatwym do wykonania; nic więc dziwnego, że wśród niepokoju i cierpień głodu, pragnie go, błaga o niego, a jeżeli może, to rozkazuje go użyć. Potém zaś, kiedy jego skutki zaczynają się objawiać, ci, do których to z urzędu należy, zmuszeni są wydawać nowe prawa i rozkazy zabraniające ludziom czynić to, do czego ich przywiodło wprowadzenie w życie owego pierwszego środka. Niech nam wolno będzie w tém miejscu nadmienić o pewne) dziwnéj naprawdę kombinacyi. W bliskim od nas kraju i niedalekiéj przeszłości, w epoce najbardziéj głośnéj i ważnéj dziejów nowożytnych, pomimo czasów tak odmiennych, pomimo postępu wiedzy w całéj Europie a zwłaszcza w tym kraju, gdzie był większy może niż gdzieindziéj, z powodu podobnych okoliczności uchwycono się i środków podobnych (nie tylko podobnych, lecz, ze względu na ich treść i znaczenie, choć nie ze względu na wymiary, rzecby można zupełnie takich samych i następujących po sobie w takim samym porządku), a stało się to głównie dlatego, że cała masa ludu, do któréj jeszcze wiedza nie przenikła, mogła przez czas długi nakazywać posłuszeństwo dla swego sądu i zmusić do uległości tych, którzy prawa pisali.
Tak więc, wracając do Medyolanu, ostatecznie dwa ważne skutki wynikły z rozruchów, najprzód zmarnowanie i zgłumienie żywności w czasie samych rozruchów; powtóre użytkowanie jéj nieoględne, nadmierne, dopóki trwała cena zniżona, a wszystko to kosztem téj małéj ilości zboża, która jednak powinna była wystarczyć aż do nowego żniwa. Do tych skutków głównych, dodajmy czterech nieszczęśliwych powieszonych jako przewódców buntu, dwu przed piekarnią kul, dwu na początku ulicy, w której znajdował się dom wikaryusza prowizyi.
Zresztą, źródła dziejowe z tego czasu są tak niedokładne, nie znajdujemy w nich nawet wzmianki o tém, kiedy mianowicie, został cofnięty rozkaz téj przymusowéj taniości chleba. Jeżeli zaś w braku jakichbądź pewnych wiadomości, wolno nam przejść do wniosków, to gotowiśmy przypuszczać, że zostało zniesioném około 24 grudnia, w którym to dniu stracono owych czterech pojmanych. Co zaś do wyroków, to po ukazaniu się tego ostatniego z 22 grudnia, o którym mówiliśmy, nie znajdujemy już innych późniejszych, w sprawie żywności; czy zaginęły, czy nie umieliśmy ich wynąléść, czy wreszcie niebyło ich wcale dlatego, iż rząd zniechęcony jeżeli nie nauczony skutecznością tych swoich pierwszych środków zaradczych i pokonany nieubłaganym postępem klęski, dalszych już zaniechał, tego rozstrzygnąć nam niepodobna. Znajdujemy wprawdzie u kilku owoczesnych dziejopisów (skorszych, niestety, do opisywania wielkich wypadków, niż do śledzenia ich przyczyn i postępu) obraz kraju a głównie miasta w drugiéj połowie zimy i na wiosnę, kiedy przyczyna złego, to jest straszna różnica pomiędzy ilością żywności a temi, którzy jéj potrzebowali, nie zmniejszona, ale przeciwnie zwiększona niepomiernie wszystkiemi temi zaradczemi środkami, które zatrzymały na czas jakiś jéj skutki, i tém, że nie było dostatecznego dowozu zboża z zagranicy, czemu znowu stały na zawadzie szczupłe środki pieniężne, któremi rząd i osoby prywatne mogły rozporządzać, nieurodzaj w krajach sąsiednich, niedostateczność, powolność i skrępowanie handlu, i samo prawo dążące do wywołania i utrzymania niskiéj ceny, i to wszystko wówczas kiedy prawdziwa przyczyna głodu, albo raczéj sam głód działał bez przerwy i z całą swą siłą. Oto kopia tego bolesnego obrazu.
Na każdym kroku pozamykane sklepy; domy w znacznéj części puste, ulice przedstawiają widok niedoopisania, zmienione w straszny przybytek boleści i nędzy. Żebracy z rzemiosła, których liczba znacznie się teraz zmniejszyła ginąc w nowym tłumie, zmieszani z nim, muszą nieraz ubiegać się o jałmużnę i kłócić się o nią z temi, od których dawniéj sami ją odbierali. Posługacze i chłopcy sklepowi, odprawieni przez swych gospodarzy, którzy w skutek zmniejszenia się i zupełnego ustania dziennego zarobku, zaledwie siebie mogą wyżywić czerpiąc z zapasów żywności i pieniędzy, które im jeszcze pozostały; tacy właściciele sklepów, dla których ustanie handlu stało się bankructwem i nędzą ostateczną; czeladnicy a nawet majstrowie wszelkich rzemiosł, od najbardziéj prostych do najbardziéj wykwintnych, od najpotrzebniejszych do najzyskowniejszych krążą po mieście od bramy do bramy, z ulicy w ulicę, stoją na rogach ulic, siedzą skuleni na bruku wzdłuż kościołów i domów, albo głosem litośnym błagając jałmużny albo pasując się jeszcze pomiędzy koniecznością wyciągania ręki po datek i wstydem, którego zwalczyć nie zdołali dotychczas; a wszyscy bladzi, wynędzniali, drżący od głodu i chłodu w podartéj, lichéj odzieży, która u wielu leszcze przechowała ślady dawniejszéj zamożności; podobnie jak W bezczynności i upodleniu, przechowują się jakieś ślady dawniejszych uczciwych i pracowitych nawyknień. Zmieszani z tym motłochem nędzarzy i stanowiący niemałą jego cząstkę, dają się dostrzegać słudzy odprawieni przez swych panów, którzy albo nagle z dostatecznéj mierności wpadli w wielki niedostatek albo, choć majętni, uznali za niepodobieństwo, w tak ciężkich czasach, dom na zwykłą świetną stopę prowadzić. A cały ten zastęp najrozmaitszego stanu nędzarzy zwiększa inny jeszcze, ten co przywykł żyć z zarobku pierwszego: dzieci, kobiety, starcy częścią zebrani do koła swych dawniejszych chlebodawców, częścią żebrząc rozsiani po mieście.
Było tam pomiędzy niemi wielu, i dawało się poznać od razu po czubach potarganych, jaskrawych łachmanach a bardziéj jeszcze po czemś wybitném w ruchach i postawie, po tém piętnie, które odciska na twarzy życie człowieka i które tém silniéj i wyraźniéj na niéj występuje, im owo życie jest mniéj zwyczajne, było, powiadam wielu ludzi należących do hałastryébrawów, którzy utraciwszy również z powodu tej klęski ogólnéj swój chleb zbrodniczy, wypraszali go teraz w imię miłosierdzia. Zdawało się, że ich głód ugłaskał; przyciśnieni nim w prośbach tylko starali się innych prześcignąć i osłupiali, wystraszeni chwiejnym krokiem wlekli się po tych ulicach, po których tak jeszcze niedawno przechadzali się z głową dumnie podniesioną, z dzikim podejrzliwym wyrazem w spojrzeniu, i pokornie wyciągali po datek tę rękę, która tak często podnosiła się zuchwale, aby grozić lub aby zdradziecko ciosy zadawać.
Lecz może nad to wszystko straszniejszy i większą jeszcze wzbudzający litość, był widok wieśniaków, którzy napływali do miasta pojedynczo, po dwoje, całemi rodzinami; widok mężów, żon z niemowlętami u piersi lub przywiązanemi na plecach, ze starszemi dziećmi, które prowadziły za rękę, ze starcami, którzy podążali za niemi. Jedni, którym zajęło i spustoszyło domy żołdactwo w przechodzie lub tam rozlokowane na stałe, z rozpaczą ze swych siedzib uciekli; a pomiędzy temi byli téż i tacy, którzy, aby większą ku sobie litość obudzić i wyróżnić się od reszty nędzarzy, okazywali blizny i sińce, ślady razów spadłych na nich w czasie bronienia szczupłych resztek żywności przed napastnikami lub i bez téj przyczyny jedynie w skutek dzikości i wyuzdania żołnierzy. Inni, których ominęła wprawdzie ta plaga, lecz dosięgły dwie inne, od których żaden zakątek kraju nie był wolny podówczas, a mianowicie nieurodzaj i podatki bardziéj niż kiedy uciążliwe, bo zwiększone dla zaspokojenia tego, co nazywano wojennemi potrzebami, chronili się do miasta, jako do ostatniego przytułku, do siedliska bogactw i szczodrobliwości. Nowoprzybyłych można było poznać z łatwością po ich chodzie niepewnym i oglądaniu się dokoła a również po wyrazie zdziwienia i przykrego zawodu, który się malował na ich twarzach; dążyli do stolicy przekonani, że się staną przedmiotem szczególnéj litości, że ściągną uwagę na siebie, że zaraz uzyskają pomoc; a znalazłszy się u kresu, spostrzegali z przerażeniem już tak wiele potrzebujących, tak olbrzymie spółzawodnictwo nędzy. Ci, którzy już od pewnego czasu krążyli i mieszkali na ulicach miasta podtrzymując swe życie za pomocą zasiłków, których im udzielano, albo które im się trafem dostawały w téj wielkiéj nierówności środków pomocy i potrzeb do zaspokojenia, mieli wyrytemi na twarzach znużenie i rozpacz jeszcze bardziéj ponurą. W ubiorze tych, których można jeszcze było nazwać ubranemi, wielka panowała rozmaitość; postacie ich także bardzo się różniły pomiędzy sobą: były tu twarze blade mieszkańców nizin, twarze ogorzałe mieszkańców wyższych miejscowości i wzgórzy, twarze czerwone górali; lecz wszystkie wychudłe i zmienione, wszystkie z oczami wpadłemi, z wejrzeniem nieruchomém, niby osłupiałém, niby nieprzytomném, z włosami w nieładzie, z długiemi, potarganemi brodami; ciała wzrosłe i zahartowane w pracy, teraz wycieńczone niedostatkiem; skóra pomarszczona na wychudłych rękach, nogach i piersiach, które ukazywały się z pod łachmanów podartych. Odmiennym, choć nie mniéj bolesnym od widoku téj siły gasnącéj, był Widok płci słabszéj i wieku słabszego, które łatwiéj jeszcze i całkowicie dawały się pokonać i złamać niedoli.
Tu i ówdzie na ulicach wzdłuż domów nieco słomy staréj, potartéj, pomieszanéj z brudnemi gałganami. A jednak ta rzecz wstrętna była dobroczynnym pomysłem, litościwym darem; były to barłogi przygotowane dla nieszczęśliwych, aby na nich w nocy mogli głowę złożyć. Od czasu do czasu nawet i we dnie widziéć było można na nich niejednego biedaka, któremu głód i zmęczenie siły odjęły i podcięły nogi; nieraz trupi spoczywał na takiém łożu boleści; nieraz ktoś idąc ulicą jak piorunem rażony padał nagle i bez życia pozostawał na bruku.
Obok takich barłogów widziéć się czasem dawały jakieś pochylone postacie sąsiadów lub przechodniów, których tu na chwilę litość przywiodła i którzy starali się nieść pomoc cierpiącym. Miejscami ukazywała się pomoc zarządzona zwiększą przezornością, w któréj znać było rękę w środki bogatą i nawykłą do wspierania niedoli; była to ręka Fryderyka. Wybrał sześciu księży, w których gorące i wypróbowane miłosierdzie łączyło się ze zdrowiem żelaznem; podzielił ich na pary i każdéj z takich par wydzielił jednę trzecią część miasta, którą powinny były we wszystkich kierunkach przebiegać mając z sobą tragarzy obciążonych różnego rodzaju żywnością, pokrzepiającemi napojami i odzieżą. Co rana te trzy pary wychodziły na miasto, każda w innym kierunku; zbliżały się do tych nieszczęśliwych, których dostrzegały porzuconemi na bruku, i każdemu z nich udzielały pomoc taką, jakiej mógł potrzebować. Niejeden konający, który nie był wstanie przyjąć żadnego posiłku, odbierał od nich ostatnią posługę, ostatnią pociechę. Zgłodniałym rozdawali polewkę, jajka, chleb, wino; innym bardziéj wycieńczonym przez długi brak pożywienia mocne buliony, wino w większéj ilości, cucąc ich najprzód, kiedy tego była potrzeba, różnemi lekarskiemi środkami. Jednocześnie rozdawali odzież tym, których rażąca i bolesna nagość najbardziej tego wymagała.
I nie na tém tylko kończyła się ich pomoc: dobry pasterz chciał, aby tam przynajmniéj, gdzie mogła dosięgnąć, niosła ulgę skuteczną i więcéj niż chwilową. Biedakom, którym posiłek wrócił tyle sił, że mogli się na nogach utrzymać i chodzić, dawano trochę pieniędzy, aby, w braku innéj pomocy, mieli czém zaspakajać rodzące się potrzeby i przynajmnéj na czas pewien byli zabezpieczeni od głodu; dla innych szukano schronienia i opieki w domach pobliskich. W domach zamożniejszych, najczęściéj tacy nieszczęśliwi bywali przyjmowani bez żadnego wynagrodzenia, jako osoby, które kardynał miłosierdziu mieszkańców miasta polecał: w innych zaś, tam gdzie dobrym chęciom zbywało na środkach, księża prosili o przyjęcie na stół i mieszkanie biedaków za opłatą, którą ustanawiali, któréj część jako zadatek wręczali zaraz gospodarzom. Następnie, umieściwszy ich w takiém schronieniu, dawali o nich znać proboszczom zalecając im, aby ich odwiedzali, i sami też odwiedzali ich od czasu do czasu.
Zbyteczném byłoby mówić że działalność Fryderyka nie ograniczała się tylko do wspierania ludzi doszłych do tak ostatecznego kresu niedoli, ani że ta niedola dopiéro potrafiła wzruszyć jego serce. Tak gorące, tak żywe miłosierdzie musiało wszystko odczuć, spostrzedz, odgadnąć, wszystkie siły wytężyć, by naprawiać to, czemu nie zdołało zapobiedz, przybrać, że tak powiem, tyle rozmaitych postaci, pod ilu postaciami objawiła się niedola. Rzeczywiście Fryderyk, zbierając wszystkie środki, któremi mógł rozporządzać, doprowadzając oszczędność w wydatkach osobistych do ostatecznych granic, czerpiąc z oszczędności, które były przeznaczone na inne potrzeby, a które teraz stały się tak podrzędnemi, starał się na wszelkie sposoby zdobyć jaknajwięcéj pieniędzy, ażeby ich wszystkich użyć na wspieranie zgłodniałych. Zakupił wiele zboża i znaczną jego część posłał do tych miejsc swojej dyecezyi, w których najmniéj go było; a ponieważ taka pomoc, w porównaniu do liczby potrzebujących, okazała się niedostateczną, posłał tam również wielkie zapasy soli — z którą — jak mówi przytaczając ten fakt Ripamonti — trawa polna i kora drzewna, stają się rzeczą jadalną. Wiele zboża i pieniędzy rozdzielił także pomiędzy parafie miasta; i sam zaglądał do każdéj dzielnicy rozdając jałmużnę; pomagał skrycie wielu ubogim rodzinom; w pałacu arcybiskupim, jak zaświadcza pisarz jemu współczesny, lekarz Aleksander Tadino, z którego nie raz i nie jeden potrzebny nam szczegół czerpać będziemy, co rana rozdawano dwa tysiące mis z kaszą ryżową.
Lecz te skutki dobroczynności, które śmiało możemy nazwać wielkiemi i wspaniałemi, jeżeli zważymy, że były dziełem jednego człowieka i że je osiągnął za pomocą swoich tylko zasobów (bo Fryderyk, z zasady, nie chciał być nigdy szafarzem darów cudzych) wraz z ofiarami innych osób prywatnych, choć nie tak znacznemi niemniéj jednak licznemi, i zapomogą, którą wyznaczyła Rada dekuryonów, wkładając na trybunał prowizyi obowiązek rozdzielania jéj pomiędzy ludem; wszystko to w porównaniu z ogromem nędzy, było naprawdę rzeczą nader małą. W czasie kiedy kilku górali bliskich śmierci głodowéj miłosierdzie kardynała wracało do życia, wielu innych potrzebowało już téj saméj pomocy; a i pierwsi po wyczerpaniu szczupłych zasobów, któremi ich obdarzono, znowu wpadali w uprzedni stan opłakany; w innych miejscowościach, w których dobroczynność, zmuszona do rachowania się ze swemi środkami, nie zapomniała wprawdzie, ale któremi mniéj się zajmowała z powodu, iż bieda była tam stosunkowo mniejsza, z postępem zimy nędza doszła do straszliwych rozmiarów; wszędzie ludzie marli z głodu, zewsząd cisnęli się do stolicy. Tu, dajmy na to, dwa tysiące zgłodniałych, bardziéj silnych i zręcznych w pokonywaniu spółzawodnictwa i w torowaniu sobie drogi, zdobyło owę kaszę ryżową, która na dziś przynajmniéj nie pozwoli im umrzéć — lecz, ileż to innych tysięcy pozostało za niemi zazdroszcząc tym dwu, jeżeli ich wolno tak nazwać, szczęśliwym; ileż w tłumie tych dalszych jest żon, dzieci, ojców tych pierwszych! A w chwili gdy w niektórych częściach miasta, mała liczba ludzi, najbardziej opuszczonych i przywiedzionych do ostateczności, doznawała pomocy, gdy ich podnoszono z ziemi, cucono, posilano i zapewniano im na czas jakiś przytułek i opiekę, w stu innych miejscach, ludzie na bruk padali, tracili przytomność lub konali bez żadnéj pomocy, bez żadnego posiłku.
Przez dzień cały na ulicach słychać było wrzawę ciągłą głosów błagających litości; w nocy jakiś gwar, jakiś szmer westchnień i jęków, przerywany od czasu do czasu głośnym wybuchem rozpaczy, skargami, wzywaniem pomocy, które przechodziło w krzyk rozdzierający.
I, rzecz dziwna naprawdę i godna uwagi! wśród téj nędzy bez granic, wśród tych cierpień i jęków, i skarg i płaczu, ani jednego przykładu, ani jednego usiłowania, ani jednego chociażby głosu doradzającego bunt i rabunek: przynajmniéj nigdzie najmniejszéj o tém nie znajdujemy wzmianki. A jednak, pomiędzy temi, którzy napełniali miasto i marli na jego bruku, było wielu takich, którzy nie nawykli do cierpliwego znoszenia cierpień; całe setki tych samych ludzi, którzy w dniu św. Marcina dokazywali najbardziéj. Niepodobna przypuszczać, aby przykład czterech nieszczęśliwych, którzy odpowiedzieli za wszystkich, mógł teraz wszystkich na wodzy utrzymać: bo jakąż władzę mogła miéć pamięć na ich męczarnie nad umysłami téj wielkiéj tłuszczy bez chleba i dachu, która widziała się jakby skazaną na powolną mękę i już cierpiała tak srogie katusze? Lecz, wogóle taką jest nasza, ludzka natura, że oburzeni i wściekli miotamy się na zło pomniejsze, a kiedy kresu dosięgnie, schylamy się przed niém w pokorze i dźwigamy na naszych barkach, nie z poddaniem się, ale zgłupiali i przybici, całe owo brzemię, którego cząstka jedna zdawała nam się pierwéj nie-dozniesienia.
Próżnia, którą śmiertelność tworzyła co dzień w tym nieszczęsnym tłumie, co dzień wypełnioną a nawet przepełnioną bywała; ludzie bezustannie napływali do Medyolanu, z razu z bliższéj okolicy, potém z dalszych miejscowości, potém z miast całego księstwa a nawet i z takich, które leżały już po za obrębem jego granic A tymczasem Medyolan tracił również co dzień jakąś garstkę swych dawniejszych mieszkańców: jedni opuszczali stolicę, aby uniknąć widoku tak strasznéj niedoli; inni, przywiedzeni do nędzy ostatniéj i widząc, że tak powiem, miejsce swoje zajęte przez nowych spółzawodników w żebraninie, rzucali ją z rozpaczliwém postanowieniem szukania gdzieindziéj wsparcia i ratunku; gdzie mianowicie, tego nie wiedzieli sami, chodziło im o to tylko, aby uciec do jakiegoś miejsca, w którém-by nie było tak niezmiernego tłumu zgłodniałych, takiego współubiegania się o każdy, choćby najlichszy datek. Spotykali się w drodze ci pielgrzymi w dwie przeciwne zdążający strony i byli jedni dla drugich strasznym obrazem, przepowiednią złowrogą tego, co ich czeka u kresów, do których zdążają. A pomimo to jednak każdy z nich szedł daléj w swoję drogę, jeżeli już nie w nadziei polepszenia losu, to przynajmniéj dla tego, aby nie wracać do miejsca, które się stało nienawistném dla nich, w którem tyle wycierpieli. Czasem tylko, jeden z nich, gdy go siły opuściły zupełnie, padał na drodze, aby więcéj nie powstać, a trup jego zwiększał przerażenie jego towarzyszy niedoli, stawał się przedmiotem zgrozy a może nawet wyrzutem dla innych przechodniów. Widziałem — pisze Ripamonti — na ulicy, która od strony zewnętrznéj ciągnie się wzdłuż murów miasta, trup kobiety... Z ust jéj sterczała trawa napół przeżuta a wargi robiły jeszcze jakiś gniewny, rozpaczliwy wysiłek... Miała zawiniątko na plecach, a u łona przywiązane jakąś pieluszką do jéj szyi niemowlę, które płacząc, dopominało się piersi... I nadeszły litościwe osoby, które niebożątka z ziemi podniosły i zabrały, pełniąc w ten sposób najpierwszą powinność macierzyńską.
To przeciwieństwo pysznych strojów i łachmanów, zbytku i nędzy, ten obraz tak zwyczajny w czasach zwyczajnych, znikł teraz zupełnie. Łachmany i nędza wszędzie niemal, a to, co się niby od niéj wyróżniało, było zaledwie pozorem jakiéj-takiéj mierności. Ludzie szlacheckiego stanu, to jest panowie, ukazywali się na ulicy w prostéj i lichéj odzieży, nieraz nawet wytartéj i połatanéj: jedni dlatego, że klęska ogólna i ich losy do tego stopnia zmieniła lub zadała cios ostateczny sporo już nadtrąconemu mieniu, inni z obawy podrażnienia strojem zbytkownym zrozpaczonego tłumu, albo w skutek jakiegoś wstydu, który im zabraniał znieważania ogólnego nieszczęścia. Ci jaśnie wielmożni ciemięzcy, znienawidzeni i szanowani przez wszystkich, nawykli do ukazywania się w mieście z całą zgrają brawów, teraz chodzili całkiem prawie samotni, ze zwieszoną głową, z twarzą, która zdawała się ofiarowywać zgodę i prosić o pokój. Inni, tacy, którzy i dawniéj już, przed ową klęską straszliwą, mieli bardziéj ludzkie zasady i mniejszą pychę, byli również jacyś zawstydzeni, zatrwożeni, jakby zgnębieni ciągłym widokiem téj nędzy, która przechodziła nietylko możność pomocy, ale, powiedziałbym, prawie siły litości. Kto był w stanie choć jakąkolwiek czynić jałmużnę, musiał jednak robić smutny wybór pomiędzy głodem a głodem, pomiędzy nieszczęściem a nieszczęściem. A zaledwie dostrzegano litościwego człowieka, przeciągającego rękę z datkiem do jakiegoś biedaka, zaraz cały tłum innych biedaków go oblegał, najsilniejsi cisnęli się doń natarczywie, błagając o wsparcie; ci, którym już sił zabrakło, starcy, dzieci podnosili ręce wychudłe, matki podnosiły i ukazywały mu zdaleka swe niemowlęta płaczące, owinięte w brudne łachmany i z wycieńczenia, jakby przełamane, jakby podcięte.
Tak minęła zima i wiosna i już od niejakiego czasu trybunał zdrowia (rada lekarska) zwracał uwagę trybunału prowizyi na niebezpieczeństwo, które groziło miastu z powodu tak wielkiego nagromadzenia nędzy w każdéj jego dzielnicy; obawiał się wybuchu jakiéj zarazy i doradzał, aby wszystkich żebraków umieszczono w rozlicznych domach przytułku. W czasie, gdy radę tę biorą pod rozwagę, gdy podlega wszechstronnemu zbadaniu, gdy obmyślają się środki, sposoby i miejsca, aby ją w życie wprowadzić, ilość trupów z dnia na dzień wzrasta na ulicach, a w stosunku odpowiednim do śmiertelności rośnie cały ogrom nędzy. W trybunale prowizyi ktoś inny sposób doradza jako łatwiejszy i dający się prędzéj wykonać; polega on na tém, aby wszystkich żebraków, chorych i zdrowych, zebrać do jednego miejsca, to jest do lazaretu i tam leczyć ich i żywić kosztem miasta; wniosek ten zostaje przyjęty, pomimo oporu trybunału zdrowia, który dowodzi, że w tak wielkiém skupieniu ludzi wzrośnie niebezpieczeństwo tego właśnie, czemu chciano zapobiedz.
Lazaret medyolański (jeżeli przypadkiem opowieść ta ma trafić do rąk kogoś, co go nie zna ani z widzenia, ani nawet z opisu) jestto budynek czworoboczny, prawie kwadratowy, położony tuż za miastem na lewo od bramy, zwanéj Wschodnią i oddzielony od murów tylko fosą, ulicą okopową i kanałem, który sam ów gmach opasuje dokoła. Dwa główne boki lazaretu są długie na jakie pięćset kroków, dwa inne może o piętnaście kroków krótsze od tych pierwszych; wszystkie cztery od strony zewnętrznéj są podzielone na małe, jednopiętrowe celki; wewnątrz, wzdłuż trzech boków, ciągnie się krużganek sklepiony, wsparty na małych, cienkich kolumienkach.
Celek takich mogło być około dwustu osiemdziesięciu, a może nieco więcéj; za dni naszych dwa otwory, jeden wielki w środku, drugi mniejszy z boku, wybite w fasadzie téj strony lazaretu, która na gościniec wychodzi, kto wie, ile ich zniszczyły. Za czasów naszéj opowieści były tylko dwa wejścia, jedno od strony murów miasta, drugie naprost tego pierwszego. Wewnątrz, w środku czworoboku, stał i stoi dotychczas mały, ośmiokątny kościółek.
Pierwotném przeznaczeniem tego gmachu, który rozpoczęto budować za pieniądze testamentem na ten cel przekazane przez jakąś prywatną osobę i ukończono za inne pieniądze, pochodzące częścią z funduszów miejskich, częścią z innych zapisów i darów, było, jak to zresztą sama jego nazwa wskazuje, służyć, w razie potrzeby, za przytułek dla chorych na morowe powietrze. Straszna ta choroba na długo przed czasem, w którym działy się opowiadane przez nas wypadki i na długo potém zwykła była zjawiać się po dwa, trzy, cztery, sześć do ośmiu razy w ciągu jednego stulecia to w tym, to w owym kraju Europy, grasując nieraz na znacznych jéj przestrzeniach, a czasem nawet wszerz i wzdłuż przebiegając ją całą. W chwili, o której mówimy, lazaret służył tylko za skład towarów, podlegających kwarantannie.
Otóż, aby go teraz na nowy użytek obrócić, nie trzymano się zbyt ściśle przepisów sanitarnych i zarządziwszy naprędce prawem nakazane próby i doświadczenia towarów, wszystkie odrazu zwrócono ich właścicielom. Na podłodze we wszystkich celkach rozesłano słomę, żywności nagromadzono tyle i takiéj, jaka była możliwa i ogłoszono edykt, zapraszający wszystkich żebraków, aby się tu schronili.
Wielu z nich chętnie pośpieszyło do lazaretu; wszyscy chorzy, rozsiani na bruku ulic i placów, zostali do niego przeniesieni; w ciągu dni kilku ludzi chorych i zdrowych nabrało się tu razem przeszło trzy tysiące. Lecz daleko większa ilość pozostała w mieście. Czy to dlatego, że, każdy z takich nędzarzy wyczekiwał aż inni odejdą, żeby korzystając ze zmniejszonéj liczby żebraków, większe datki od miłosiernych ludzi odbierać, czy w skutek wrodzonego wstrętu do klauzury, czy tego niedowierzania, z którém ubodzy przyjmują to wszystko, co dla nich zamierza uczynić bogactwo i władza (niedowierzanie, będące zawsze w prostym stosunku do ciemnoty tak tych, którzy go doznają, jako też i tych, którzy je wzbudzają, do ilości nędzarzy i do praw, odznaczających się mniejszym lub większym brakiem rozsądku), czy to, że się dowiedziano, jaką była w rzeczywistości ta dobroczynność, którą im ofiarowywano, czy wreszcie dla tych wszystkich przyczyn razem lub dla innych, o których nie wiemy, dość, że większa ich część nie skorzystała z zaprosin i pozostała, jak i dawniéj, na ulicach miasta, żebrząc, chorując, mrąc i przymierając z głodu. Widząc to, władze miejskie uznały za stosowne przejść od zaprosin do przymusu. Rozkazano siepaczom, aby z całego miasta spędzali nędzarzy do lazaretu, a tych, którzyby się temu chcieli sprzeciwiać, aby związawszy, gwałtem tam prowadzili; nagroda za dostawienie każdego z tych najbardziéj krnąbrnych została oznaczona na dziesięć soldów, i oto dowód, jak-to nawet w najbardziéj ciężkich okolicznościach grosz publiczny zawsze się znajdzie, skoro chodzi o popełnienie jakiéjś niedorzeczności! A pomimo, że pewna ilość nędzarzy, jak-to już zgóry przewidział i czego dokazać pragnął najgoręcéj trybunał prowizyi, umknęła z miasta, aby żyć lub umrzéć gdzieindziéj, na swobodzie przynajmniéj; polowanie jednak tak się znakomicie powiodło, że w bardzo krótkim czasie liczba tak więźniów jako téż i gości w lazarecie doszła prawie do dziesięciu tysięcy.
Dla kobiet i dzieci (tak przynajmniéj nam się zdaje, choć o tém nie czynią wzmianki żadne pamiętniki owoczesne) musiano zapewne jakąś jednę oddzielną część lazaretu przeznaczyć. Co do przepisów i rozkazów, mających na celu utrzymanie porządku, nie zabrakło ich z pewnością, lecz niech-no sobie czytelnik wystawi, jaki-to mógł panować porządek wśród takich okoliczności, a zwłaszcza w takich czasach, w tym licznym a różnorodnym tłumie, w którym oprócz ludzi, przybyłych tu z dobréj woli, było tylu innych, których gwałtem wieziono, oprócz tych, dla których żebranina była bolesną tylko koniecznością, wstydem, upokorzeniem największém, wielu żebraków z rzemiosła, z upodobania, oprócz wielu ludzi, wzrosłych w uczciwéj pracy przy pługu i po rzemieślniczych warsztatach, wielu innych, których życie upływając dotychczas na placach, w szynkach lub w służbie jaśnie wielmożnych tyranów, wdrożyło ich do próżniactwa, oszukaństwa, lekceważenia wszystkiego, co uczciwe i dobre, do występku i zbrodni.
Jakie tam było życie ich wszystkich w tém wspólném mieszkaniu, o tém moglibyśmy robić wnioski najsmutniejsze, gdyby wnioski były potrzebne; mamy jednak wiadomości pewne, które lepiéj potrafią nas z istotnym stanem rzeczy zapoznać. Noc spędzali razem po dwudziestu i trzydziestu w każdéj z tych celek, o których wyżej mówiliśmy, lub pod obiegającym dziedziniec krużgankiem, skuleni na przegniłéj i cuchnącéj słomie, albo na gołéj ziemi; bo choć wydano rozkaz, żeby słomy było dużo, żeby była świeża i często zmieniana, w rzeczywistości było jéj bardzo mało, a i ta już zgniła; o tém zaś, aby ją zmienić, nikt nawet nie myślał. Istniał również rozkaz, aby chleb był w dobrym gatunku, bo czyż był kiedy choć jeden administrator, któryby powiedział, że trzeba coś w złym gatunku wyrabiać lub coś złego rozdawać? Lecz to, coby się nie dało osiągnąć nawet w zwykłych warunkach i gdyby chodziło o przekarmienie mniejszéj ilości ludzi, byłożby to możebném teraz, w takich czasach i dla takiego tłumu? Utrzymywano powszechnie, jak o tem świadczą pamiętniki owoczesne, że chleb w lazarecie zawierał w sobie bardzo wiele części składowych niepożywnych i ciężkich, i niestety, mamy ważne powody do mniemania, że takie przekonanie nie było bez podstawy. Wody nawet niedostatek był wielki, wody, chcę powiedziéć, świeżej i zdrowéj: studnią ogólną musiał być ów kanał, który otacza lazaret; woda zawsze w nim niska, prawie stojąca, miejscami błotnista, a jakąż-to musiała być wówczas, gdy zaczęła służyć do użytku tak wielkiego i takiego tłumu, gdy go miała ciągle w tak bliskiém sąsiedztwie? Do wszystkich tych przyczyn, wywołujących śmiertelność tem skuteczniéj, iż działały na ciało chore lub wycieńczone, przyłączyła się jeszcze, jakby chcąc im przyjść w pomoc, przykra, nieznośna pogoda: deszcze uporczywe, po których następowała posucha jeszcze bardziéj uporczywa i długa, a z nią upał straszny, niezwykły w téj porze roku. Do cierpień ciała dodajmy świadomość tych cierpień, nudy i męczarnie więzienia, wspomnienie dawnych nawyknień, żal za drogiemi, utraconemi osobami, tęsknotę do innych, żyjących gdzieś daleko, niepokój o nie, odrazę wzajemną, zwątpienie, rozpacz, wściekłość bezsilną, tyle innych strasznych uczuć, które albo się w lazarecie zrodziły, albo zostały tam zaniesione; ciągły widok śmierci, wywołanéj tylu sprzyjającemi warunkami, i ciągłą jéj obawę, przyczyniającą się tak skutecznie do zwiększenia liczby jéj ofiar, — a nie wyda wam się już rzeczą nadzwyczajną, że śmiertelność w lazarecie doszła wkrótce do takich wymiarów, iż wielu zaczęło upatrywać w niéj wszelkie oznaki morowego powietrza i nazywać ją tém imieniem. Czy nagromadzenie w jedném miejscu i silny wzrost wszystkich tych szkodliwych wpływów, o których mówiliśmy, przyśpieszył tylko i zwiększył czynność innych wpływów, czysto epidemicznych, czy (co, jak się zdaje, ma miejsce w czasie każdéj klęski głodowéj, nawet mniéj silnéj i krócéj trwającéj) powstała jakaś zaraźliwa choroba, która w ciałach wycieńczonych i przygotowanych do jéj przyjęcia niedostatecznym i złym pokarmem, wpływem pogody, brudu, niewygód i upadkiem sił moralnych, znajduje, że tak powiem, grunt i wszelkie warunki, potrzebne do tego, aby się mogła zrodzić, wzrosnąć i rozszerzyć; czy zaraza wybuchła najprzód w samym lazarecie (co, wnosząc z ciemnego i niedokładnego sprawozdania, było, jak się zdaje, przekonaniem lekarzy trybunału zdrowia); czy przeciwnie istniejąc już i kiełkując od pewnego czasu (i to nam się wydaje najbardziéj prawdopodobne, bo zważmy tylko, jak ogólnym, jak zadawnionym był niedostatek, jak znaczną śmiertelność!) przeniesiona do tego uwięzionego tłumu, rozwinęła się w nim tylko z przerażającą siłą: któż dziś zdoła powiedziéć, który z tych wniosków jest prawdziwszy? Dość, że liczba umierających w lazarecie doszła do stu ludzi na dobę.
A w czasie, gdy w tym przybytku śmierci i nędzy wszystko jest rozpaczą, trwogą, skargą, złorzeczeniem, jakież w trybunale prowizyi panuje zamieszanie, niepewność, wstyd, zamęt. Przystępują do narad, szukają sposobu zaradzenia złemu, zasięgają zdania trybunału zdrowia i w ostatku przychodzą do przekonania, iż nic innego już nie pozostaje jak tylko zniweczyć, odrobić, że tak powiem, to, co było zrobione z takim kosztem, z takim zachodem i co z tak bezlitośną przemocą narzucono nędzarzom. Otwarto bramy lazaretu, wypuszczono na swobodę wszystkich zdrowych biedaków, którzy tam jeszcze pozostali i którzy opuścili go z największym pośpiechem i z oznakami najwyższéj radości. I znowu ozwały się w mieście dawne prośby i jęki, lecz przerywane i słabsze, i znowu mieszkańcy jego ujrzeli dawny tłum nędzarzy, ale znacznie już przerzedzony i tém większą wzbudzający litość — powiada Ripamonti — iż każdemu, patrząc nań, przychodziła myśl o tém, co go tak przerzedziło. Chorych przeniesiono do Santa Maria della Stella, podówczas domu przytułku dla ubogich, gdzie wszyscy prawie pomarli.
Wreszcie niwy zbożem zasiane zaczęły przybierać barwę złotawą. Nędzarze ze wsi przybyli zwolna opuszczali miasto, udając się każdy w swoję stronę na owe żniwa tak upragnione. Zacny Fryderyk jeszcze się zdobył dla nich na zapomogę ostatnią i żegnał ich upominkiem, którego pomysł mógł się zrodzić tylko w jego wielkiém miłosierdziu: każdy wieśniak, który przychodził do arcybiskupiego pałacu, odchodził stamtąd obdarowany jednym giulo[15] i sierpem.
Ze żniwem nareszcie głód ustał, śmiertelność jednak, wynik jakiéjś epidemicznéj, zaraźliwéj choroby, zmniejszając się stopniowo, przeciągnęła się aż do jesieni. Wtém, kiedy wszystko zdawało się zapowiadać, że lada dzień już się skończy, nowa klęska kraj nawiedziła.
Wiele wypadków ważnych i takich, które nazywają zwykle historycznemi, zaszło w ciągu tych kilku miesięcy. Kardynał Richelieu, po zdobyciu Rochelli, o czém już mówiliśmy, zawarłszy naprędce przymierze z królem Anglii, przedstawił w Radzie króla francuskiego i przedstawienie to poparł wszechmocném swém słowem, że należy koniecznie dopomódz księciu Nivernais, Karolowi Gonzadze, a jednocześnie potrafił swego króla namówić do przyjęcia na siebie dowództwa w téj wyprawie. W czasie, gdy się tu do niéj czynią przygotowania, w Mantui hrabia Nassauski, komisarz cesarza, stara się skłonić nowego księcia do oddania swoich ziem Ferdynandowi, zapowiadając mu, że skoro tego nie uczyni dobrowolnie, cesarz przyśle wojsko, które te jego posiadłości zabierze. Książę, który w daleko nawet trudniejszych okolicznościach nie chciał przyjąć tak ciężkich i tak podejrzanych warunków, ośmielony teraz bliską pomocą, zapowiedzianą przez Francyą, témbardziéj się od nich usuwał; czynił to jednak oględnie, dawał grzeczne, wymijające odpowiedzi, starał się, aby jego odmowa zakrawała raczéj na prośbę o zwłokę i zapewniał o swéj gotowości do układów i o swéj uległości dla woli cesarskiéj. Komisarz odjechał, oświadczając mu, że Ferdynand będzie zmuszony do użycia siły zbrojnéj. Wreszcie w marcu kardynał Richelieu z królem na czele wojska do Włoch zawitał; zażądał od księcia Sabaudyi pozwolenia przeciągnięcia z wojskiem przez jego posiadłości. Zaczęto się o to układać, a gdy układy owe spełzły na niczém, nastąpiła utarczka, w któréj zwyciężyli Francuzi i po któréj przystąpiono do nowych układów i te tym razem lepiéj się powiodły, bo stanęła ugoda, na mocy któréj książę sabaudzki, w zamian za spełnienie przez Francuzów kilku warunków, które podawał, a między któremi był i ten, aby zmusić Gonzala Fernandeza do odstąpienia od Casale, ofiarowywał im swą pomoc w opanowaniu księstwa Medyolańskiego. Don Gonzalo uznał za najlepsze dobrowolnie dalszego oblężenia zaniechać, a skoro się tylko cofnął z pod murów Casale, do miasta wstąpił oddział francuskich żołnierzy, aby wzmocnić tameczną załogę.
W tym-to czasie i z powodu tych okoliczności Achillini napisał do króla Ludwika ten słynny sonet:

Sudate o fochi, a preparar metalli[16]

i inny jeszcze, w którym go zachęcał do udania się natychmiast do Ziemi Świętéj dla jéj oswobodzenia. Lecz takiém jest już przeznaczenie poetów, że ich rad nikt nigdy nie słucha, a choć w dziejach trafiają się czasem jakieś przykłady postępowania, zgodnego z ich zdaniem, możecie być pewni, że były-to rzeczy, które już pierwéj i bez nich postanowione były. Kardynał Richelieu postanowił natomiast powrócić do Francyi dla zajęcia się sprawami, które wydawały mu się stokroć ważniejszemi. Hieronim Soranzo, poseł wenecki, napróżno usiłował za pomocą próśb i przedstawień zwalczyć to postanowienie; na króla i kardynała proza jego nie wywarła większego wpływu niż wiersze Achilliniego; wrócili do Francyi z główną siłą wojska, zostawiając tylko sześć tysięcy żołnierzy w Suzie dla zapewnienia sobie wolnego przejścia, tudzież, aby służyły za rękojmią dotrzymania zawartéj ugody.
W czasie, gdy wojsko francuskie oddalało się, ciągnąc w jednę stronę, z drugiej zbliżało się wojsko Ferdynanda; opanowało już kraj Gryzonów i Valtellinę i przygotowywało się do spuszczenia się z wyżyn na medyolańską ziemię. Oprócz wszystkich szkód, których można się było obawiać dla kraju z powodu przejścia tak wielkiéj siły zbrojnéj, trybunał zdrowia otrzymał zawiadomienie, że w wojsku tém gnieździ się morowe powietrze, którego w wojskach niemieckich musiała być zawsze jakaś kropelka, jak powiada Varchi, mówiąc o owym strasznym morze, który te wojska na sto lat przedtém do Florencyi zaniosły. Aleksander Tadino, jeden z konserwatorów trybunału zdrowia (było ich sześciu: czterech urzędników i dwu lekarzy) odebrał zlecenie od tegoż trybunału, o czém sam opowiada w sprawozdaniu, z któregośmy już poprzednio jeden szczegół tu przytoczyli, aby przedstawić gubernatorowi przerażające niebezpieczeństwo, które zagraża krajowi, w razie jeżeli przezeń będzie ciągnąć całe to wojsko, które, jak powiadano, miało podążać na oblężenie Mantui. Wszystkie czyny don Gonzala Fernandeza zdają się dowodzić, iż miał wielką ochotę zdobyć sobie miejsce w historyi, która też rzeczywiście nie mogła nim się nie zająć; ale (jak to się nieraz trafia), czy to nie znając, czy nie umiejąc należycie ocenić jednego z najbardziéj godnych pamięci jego czynów, nie wpisała na swych kartach téj odpowiedzi, którą dał Tadinowi na jego przedstawienie. Odpowiedział, że nie potrafi na to poradzić, że pobudki interesu i honoru, dla których wyruszyło wojsko, są daleko ważniejsze od przewidywanego niebezpieczeństwa, że nie mniéj jednak należy starać się o to, aby się od niego zabezpieczyć, o ile się da najlepiéj i ufać w miłosierdzie Opatrzności.
Otóż, aby się, o ile możności, najlepiéj zabezpieczyć, dwaj lekarze trybunału zdrowia (znany już nam Tadino i senator Settala, syn słynnego Ludwika) wyrazili temuż trybunałowi swoje zdanie, iż należałoby zabronić pod najsroższą karą nabywania jakichkolwiekbądź rzeczy od żołnierzy, którzy mieli przez księstwo przeciągać, ale nie było sposobu wytłómaczyć potrzeby takiego rozkazu panu prezesowi, człowiekowi — powiada Tadino — wielkiéj dobroci, który za nic nie chciał uwierzyć, aby styczność z żołnierzami niemieckiemi i kupowanie od nich jakichkolwiek rzeczy miało zagrażać śmiercią tylu tysiącom ludzi. Podajemy ten wyjątek, by posłużył za dowód, jakie-to dziwne rzeczy działy się w owym czasie, bo z pewnością odkąd istnieją trybunały zdrowia, żadnemu innemu ich prezesowi nie zdarzyło się nigdy rozumować w taki sposób, jeżeli wolno nazwać to rozumowaniem.
Don Gonzalo Fernandez po téj swojéj odpowiedzi niedługo już bawił w Medyolanie, a jego odjazd był równie smutny, jak i przyczyna, która go do niego zmusiła. Został usunięty od piastowanego dotychczas urzędu za niepomyślny obrót owéj wojny, któréj był pierwszym promotorem i wodzem, a lud obwiniał go za ów głód, który kraj nawiedził za jego rządów. (To, co uczynił dla morowego powietrza, mało komu było znane; zresztą, jak się wkrótce pokaże, nikt o to nie dbał, nikt, powiadam, oprócz trybunału zdrowia, a zwłaszcza dwóch jego lekarzy). Kiedy więc w powozie podróżnym wyruszył z gubernatorskiego pałacu, otoczony oddziałem halabardników, poprzedzany dwu trębaczami na koniach, z szeregiem innych powozów z tyłu, w których znajdowali się towarzyszący mu panowie, został powitany przeciągiem gwizdaniem uliczników, zebranych na placu katedry, którzy z wielkim hałasem w nieładzie za nim ruszyli. Gdy orszak skręcił na ulicę, wiodącą do bramy Ticinese, przez którą-to bramę miał z miasta wyjechać, zaczął go otaczać coraz większy tłum ludzi, którzy częścią już tu na niego czekali, częścią zaś zbiegać, się zewsząd zaczęli, tembardziéj, że trębacze, formaliści, stosownie do otrzymanego rozkazu, nie przestawali trąbić przez całą drogę od pałacu aż do bramy. W procesie, który wytoczono następnie z powodu tych rozruchów, jeden z trębaczy na zarzut, że swém nieustanném trąbieniem przyczynił się do zwiększenia tłumu, odpowiada w ten sposób: — Mój drogi panie, przecież to nasze rzemiosło; a gdyby Jego Ekscellencya nie miała życzyć sobie, abyśmy trąbili, to powinna była kazać nam tego zaprzestać. — Lecz don Gonzalo, czy to, że miał wstręt do uczynienia czegoś, coby mogło pokazać, że się lęka, czy to, że się obawiał, aby przez to jeszcze bardzijé nie rozzuchwalił się ów motłoch, czy wreszcie, że naprawdę był trochę zmieszany, dość, iż nie wydał żadnego rozkazu. Tłum, który halabardnicy napróżno usiłowali odpychać, poprzedzał, otaczał powóz, podążał za nim, wołając: — Idź, idź sobie, ty sprawco głodu, ty, coś pił krew i łzy biedaków. — I gorsze jeszcze rzeczy słyszćé się dawały. Kiedy już się znaleźli nieopodal bramy, na powozy posypały się kamienie, cegły, ogryzki od owoców, łupiny, słowem wszystko to, co w wojnach tego rodzaju zwykłą broń stanowi; część ludu pośpieszyła na mury i stamtąd ostatnią szarżą pożegnała odjeżdżających. Zaraz potém wszyscy spokojnie rozeszli się do domów.
Na miejsce don Gonzala został przysłany markiz Ambroży Spinola, którego imię zdobyło już poprzednio w wojnach z Flandryą owę sławę wojskową, która mu pozostała po-dziś-dzień.
Tymczasem wojska niemieckie pod dowództwem innego wodza włoskiego, hrabiego Rambalda Collalto, choć nie tak głośnéj, ale téż niemałéj sławy, odebrało rozkaz stanowczy ciągnięcia pod Mantuę i we wrześniu wkroczyło do księstwa medyolańskiego.
Wojsko w owych czasach w znacznéj części składali jeszcze żołnierze-ochotnicy, werbowani przez dowódców wojsk zaciężnych (kondottierów), którzy czynili to z polecenia tego lub owego panującego, a czasem i na własną rękę, aby potém sprzedać się wraz z całym oddziałem więcéj dającemu. Nadzieja rabunku i wyuzdanéj, bezkarnéj rozpusty bardziéj niż płaca zachęcała ludzi do żołnierki. Ogólna i prawdziwa karność wojskowa nie istniała, ani nie mogła istnieć, bo nie dałaby się pogodzić z wielką władzą, którą posiadali rozmaici kondottierowie. Oni zaś sami niewiele dbali o karność, a nawet gdyby mieli ochotę zaprowadzić ją i utrzymać u siebie, nigdyby tego nie potrafili dokazać, bo żołnierze tego rodzaju alboby rokosz podnieśli przeciw kondottierowi-nowatorowi, któremuby przyszło do głowy zabronić im dopuszczania się rabunku i gwałtów, albo co najmniéj rzuciliby go wszyscy, tak, że tylko we dwoje z chorągwiąby pozostał. Oprócz tego, ponieważ panujące osoby, najmując, że tak powiem, te bandy, starały się głównie o zebranie jak najwięcéj Judzi i o zapewnienie przez to powodzenia dla swych wypraw Wojskowych, mniéj troszcząc się o to, czy ich środki (zawsze niemal za szczupłe w porównaniu do ich wielkich potrzeb) pozwolą żołd należny zapłacić; nic więc dziwnego, że żołd ów nieraz długo zalegał, pobierał się częściami i niecałkowicie, i że rabowanie krajów, na które los zsyłał takie zgraje, stanowiło jakoby część owéj płacy, jakoby dodatek do niéj, na który obie układające się strony zgadzały się w milczeniu. Niemal tak słynne jak imię Wallensteina, jest jego zdanie, że łatwiéj utrzymać wojsko stutysięczne niż dwunastotysięczne. A to, o którém teraz mówimy, składało się w znacznéj części z żołnierzy, którzy pod jego wodzą pustoszyli Niemcy w owéj najsłynniejszéj ze względu na nią samę i na jéj skutki wojnie, która z czasem otrzymała nazwę trzydziestoletniej od liczby lat jéj trwania, a od któréj początku wówczas rok jedenasty dopiéro upłynął. Był tam w tém wojsku, pod wodzą jednego z namiestników Wallensteina, nawet jego pułk własny; z innych dowódców wielu już walczyło poprzednio pod jego rozkazami, a między niemi znajdował się niejeden z tych jego przyjaciół, którzy we cztery lata potém mieli mu tak skutecznie dopomódz do zakończenia życia w ów brzydki sposób, o którym wie każdy.
Piechoty było dwadzieścia osiem tysięcy, konnicy siedem; cała ta siła zbrojna, spuszczając się z Valtelliny, aby się dostać pod Mantuę, musiała ciągnąć z biegiem Addy, wzdłuż dwu ramion jeziora, potém brzegiem jéj aż do miejsca, w którem wpada do Po, a daléj czas jakiś jeszcze wzdłuż téj ostatniéj rzeki; razem przechód wojsk przez księstwo medyolańskie miał się odbyć w ciągu dni ośmiu.
Znaczna część mieszkańców uciekała w góry przed wojskiem, niosąc tam ze sobą, co miała najdroższego, lub pędząc przed sobą swoje trzody; inni pozostawali, albo nie chcąc opuścić jakiegoś chorego, który nie mógł uciekać, albo żeby czuwać nad pochowanemi, pozakopywanemi w ziemi kosztownościami; inni wreszcie dlatego, iż nie mieli nic do stracenia, a spodziewali się nawet, że pozostając na miejscu, coś na tém zyskać mogą. Kiedy pierwszy oddział przybywał do jakiéj wioski, przeznaczonéj na jego wypoczynek, natychmiast rozpraszał się po niéj i po okolicy, rabując i pustosząc; — wszystko, co można było spożyć lub zabrać, znikało; resztę niszczono lub psuto; sprzęt domowy zamieniał się na opał, domy na stajnie, nie mówiąc już o pastwieniu się nad ludźmi, o ciężkich ranach, o znieważaniu kobiet. Wszystkie zabiegi, wszystkie usiłowania ukrycia rzeczy kosztowniejszych najczęściéj żadnego nie odnosiły skutku, a czasem wychodziły na złe ich właścicielowi. Żołnierze, ludzie znający się wybornie na strategice wojen tego rodzaju, szukali po wszystkich kątach domów, psuli i wybijali ściany, w sadach i ogrodach dostrzegali odrazu miejsca, w których ziemia była świeżo poruszoną; nieraz aż w góry się zapuszczali, aby zabierać zagnane tam bydło; mając za przewodnika jakiego łotra z okolicy, zaglądali do jaskiń, szukając tam zamożniejszych mieszkańców, a gdy jednego z takich wykryli, wlekli go do jego domu i za pomocą gróźb, bicia, męczarni najsroższych zmuszali do wskazania im miejsca, gdzie schował swe skarby. Wreszcie w dalszą wybierali się drogę: już odeszli; zdaleka coraz słabiéj dolatywał odgłos ich trąb i bębnów; następowało kilka godzin przerażającéj ciszy i znów rozlegało się przeklęte bębnienie, słychać było nowy przeklęty odgłos trąb wojskowych; inny oddział nadciągał. Nowi przybysze, nie znajdując już nic, coby zabrać mogli, z tém większą wściekłością niszczyli wszystko, co jeszcze można było zniszczyć; palili beczki opróżnione przez swych poprzedników, drzwi w izbach, w których żadnego już nie pozostało sprzętu; z tém większém okrucieństwem pastwili się nad bezbronnemi mieszkańcami i tak szło coraz gorzéj i gorzéj przez całych dni dwadzieścia, bo na tyle oddziałów było podzielone wojsko. Colico było pierwszą miejscowością w księstwie, którą opanowały te szatany; potem rzuciły się na Bellano, stamtąd wkroczyły do Valsassiny i rozbiegły się po niej; wreszcie przyszła koléj na ziemię Lecco.


ROZDZIAŁ XXIX.

Tu, pomiędzy tylu biedakami, których wieść o zbliżaniu się wojska największą przejęła trwogą, odnajdujemy kilka znanych nam osób. Kto nie widział don Abbondia w owym dniu, w którym odrazu gruchnęła wiadomość o tém, że już wojsko niemieckie wkroczyło na ziemię medyolańską, że już jest niedaleko i że się takich rzeczy dopuszcza po drodze; ten nie wie naprawdę, co trwoga i przerażenie. Idą, idą; jest ich trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt tysięcy; są-to szatany, aryanie, antychryści; złupili Cortenuowę, spalili Primalunę, rabują w Introbbio, w Pasturo, w Barsio; już są w Balabbio; jutro tu będą! — takie były wieści podawane z ust do ust. Ludzie potracili głowy: biegali po wsi, zatrzymywali jeden drugiego, aby się poradzić; wszędzie gwar, wszędzie pośpiech; kobiety zbierały się w kółka; ten chciał uciekać, ten pozostać; wahanie się, przestrach, rozpacz. Don Abbondio postanowił uciekać, postanowił to przed innemi i bardziéj stanowczo niż inni; ale na każdéj drodze, którąby mógł podążyć, w każdém miejscu, w któremby się mógł ukryć, dostrzegał trudności nieprzezwyciężone, niebezpieczeństwa przerażające. — Co tu począć? dokąd uciekać? — wołał co chwila. Góry, pomijając już niewygody i przykrości saméj podróży, nie były miejscem bezpieczneé; wiedziano już o tém, że lancknechty, byle tylko mieli jakąś wskazówkę lub nadzieję zdobyczy, wdrapywali się na nie jak koty. W jeziorze woda wezbrała, dął wiatr gwałtowny, oprócz tego wszyscy niemal przewoźnicy i rybacy, z obawy, aby nie zostali przymuszonemi do przewożenia żołnierzy lub bagaży wojskowych, schronili się ze swemi łodziami na brzeg przeciwległy, a te kilka łodzi, które pozostały jeszcze, przepełnione ludźmi, wypłynęły na jezioro i, jak powiadano, z powodu własnego ciężaru i fal wzburzonych, były w ciągłem niebezpieczeństwie. Chcąc uciec gdzieś daleko, daleko od szlaku, którym wojsko miało przeciągać, trzeba było miéć jakiś powóz, konia, osła lub muła, a tego za żadne skarby dostać niepodobna było; na piechotę zaś don Abbondio niedalekoby zaszedł i obawiał się, aby go w drodze nie dognali żołnierze. Wprawdzie ziemia Bergamo nie była o tyle odległą, aby jego nogi nie mogły go tam zanieść jednym tchem, że tak powiem, ale już i o tém również wiedziano, że z miasta Bergamo został śpiesznie wysłany na granicę szwadron cappellettów, aby strzegli jej przed lancknechtami i dokuczali im na różne sposoby, a ci cappelleci to byli także nie lada szatany: w niczém nie ustępowali Niemcom i ze swéj strony dokazywali straszliwie. Nieborak, zawracając oczy, od zmysłów prawie odchodząc, biegał po plebanii wślad za Perpetuą, chcąc się z nią naradzić, co mu robić wypada; ale Perpetuą, zajęta zbieraniem wszystkiego, co miało jakąś wartość i chowaniem tego na strychu lub po rozmaitych kryjówkach, zdyszana, zakłopotana, dźwigając przed sobą stosy rzeczy przeróżnych, pędem przelatywała obok niego, odpowiadając: — Zaraz, zaraz; najprzód muszę wszystko pochować, a potém zrobimy tak, jak robią inni. — Don Abbondio usiłował ją zatrzymać, przedstawić jéj swoje plany, swoje obawy, ale nawał pracy, pośpiech i strach, od którego też wolną nie była, i złość, którą w niéj wzbudzał przestrach jéj pana, czyniły ją mniej powolną, mniéj uległą, niż kiedykolwiek. — Ludzie dają przecie sobie rady, to i my będziemy umieli dać sobie radę. — Za pozwoleniem, ale-bo to ksiądz proboszcz tylko przeszkadzać potrafi. Czy się proboszczowi zdaje, że oprócz niego nikt już o ratowaniu swojéj skóry nie myśli? Albo to żołnierze przychodzą tu umyślnie po to, aby z proboszczem wojować? Ot, zamiast płakać i tak łazić za mną i przeszkadzać tylko, lepiéjby było naprawdę mnie w robocie dopomódz. — Takiemi i innemi podobnemi odpowiedziami zbywała Perpetuą swego pana, postanowiwszy już sobie zaraz po ukończeniu téj dorywczéj, gorączkoéj roboty wziąć go za rękę i jak dzieciaka zawlec w góry. Pozostawiony samemu sobie don Abbondio zbliżał się do okna, wyglądał na ulicę, nadstawiał ucha, a kiedy spostrzegł jakiego przechodnia, wołał napół z płaczem, a napół z wymówką: — A, zlitujcież się nad waszym biednym proboszczem; poszukajcie tam jakiego konia, jakiego muła, jakiego osiołka. Czyż-to być może, aby mi już nikt nie chciał dopomódz?! O! cóż-to za ludzie! Zaczekajcie przynajmniej, abym i ja mógł pójść z wami; zaczekajcie na innych, niech was się zbierze więcéj, piętnastu lub dwudziestu, i Wszyscy razem zabierzcie mnie, abym nie był opuszczony. Chcecie-ż pozostawić mnie na pastwę tym psom? Czyż nie wiecie, że to wszystko prawie są lutry i że dla nich zamordować księdza, to tak, jakby spełnić chwalebny uczynek? Chcecie-ż zostawić mnie tutaj, abym poniósł męczeństwo? O! ludzie, ludzie! O, cóż-to za ludzie!
Lecz do kogóż przemawiał éw ten sposób? Do biedaków, którzy przechodzili zgięci pod ciężarem ubogij swéj ruchomości, myśląc o reszcie dobytku, który musieli zostawić w domu, pędząc przed sobą swoje bydło, prowadząc dzieci, które też dźwigały tyle, ile mogły udźwignąć, i żony, niosące na ręku najmłodsze z nich, te, które jeszcze chodzić nie umiały. Jedni mijali go, nie odpowiadając ani słowa i nie podnosząc nawet głowy, niektórzy mówili: — Ach! proboszczu dobrodzieju! bieda, bieda! Cóż my poradzimy? Niech się proboszcz ratuje jak może. Ksiądz proboszcz szczęśliwszy od nas, bo nie ma rodziny; samemu to łatwiéj; coś się pomyśli, coś się wynajdzie.
— O, ja nieszczęśliwy! — wołał don Abbondio. — Cóż-to za ludzie! cóż-to za serca kamienne! Nie mają litości: każdy idzie daléj; nikt się nawet nie zatrzyma, nikt nie chce o mnie pomyśléć!
I odchodził od okna i znowu szukał Perpetui.
— O! w samę porę! — powiedziała Perpetuą, spotkawszy się z nim we drzwiach. — A pieniądze?
— I cóż zrobimy? Niech mi je ksiądz proboszcz odda; zakopię je w sadzie razem z łyżkami.
— Ależ...
— Ależ, ależ proszę oddać! Można tam sobie parę groszy zostawić na wszelki wypadek; co do reszty, moja już w tém głowa.
Don Abbondio usłuchał; otworzył szkatułkę, wydobył z niéj cały swój skarbek i oddał go Perpetui, która powiedziawszy: — zaraz to zakopię w sadzie pod drzewem figowém — wybiegła z pokoju. Po niejakiéj chwili wróciła ze sporym koszem, pełnym żywności i z drugim, większym, do noszenia na plecach, na dnie którego natychmiast i z wielkim pośpiechem zaczęła układać trochę bielizny swego pana, mówiąc: — Już brewiarz przynajmniéj to proboszcz sam poniesie.
— Ależ dokąd pójdziemy?
— Dokąd? A dokąd inni? Najprzód wyjdziemy na drogę, a tam już dowiemy się, zobaczymy, co daléj robić wypada.
W téj chwili weszła Agnieszka z koszałką na plecach i z twarzą zapowiadającą, iż ma coś ważnego do powiedzenia.
I ona też postanowiła nie czekać na tak miłych gości, témbardziéj, że sama jedna była w domu, a mając jeszcze trochę tego złota, którem ją obdarzył Nienazwany, przez pewien czas była w ciągłem wahaniu się i niepewności co do tego, gdzieby się miała schronić. Właśnie reszta tych pieniędzy, które w miesiącach głodowych tak się jéj przydały, teraz stała się główną przyczyną jej trwogi i zakłopotania, bo już słyszała o tém nieboga, że w miejscowościach, przez które wojska ciągnęły, najbardziéj ucierpieli ludzie posiadający pieniądze, będąc jednocześnie narażeni na najwyższą wściekłość obcych przybyszów i na chciwość swoich spółziomków. Wprawdzie o tém złocie, które, jak to mówią, z nieba jéj spadło, nie powiedziała nikomu, oprócz don Abbondia, do którego przychodziła czasem, prosząc o zmianę jakiego skuda na drobne i zostawiając mu za każdym razem coś do rozdania biedniejszym od siebie. Ale pieniądze ukryte, zwłaszcza gdy je ukrywa ktoś nienawykły do posiadania ich wiele, utrzymują właściciela w ciągłem podejrzeniu tego, że go podejrzewają inni. Otóż w czasie, gdy na wzór innych, chowała po kątach i kryjówkach wszystko to, czego zabrać nie mogła, myśląc o złocie, zaszyém w gorsie, naraz przypomniała sobie, iż razem z tém złotem Nienazwany przesłał jéj zapewnienia o gotowości do usług; przypomniała sobie również wszystko, co ludzie opowiadali o tém zamczysku, położoném w miejscu tak bezpieczném i do którego bez woli jego pana chyba ptaki tylko mogły zaglądać; tam więc postanowiła się udać z prośbą o przytułek. Ale Nienazwany nigdy jéj nie widział; w jaki więc sposób mogłaby mu się dać poznać? Tu przyszedł jéj na myśl don Abbondio, który po owéj rozmowie z arcybiskupem zaczął okazywać jéj wiele życzliwości, czyniąc to tém chętnijé, że nie było obawy, aby przez to miał się komu narazić i że ponieważ narzeczeni byli daleko, nie przewidywał nawet, aby mu zrobiono jakąś propozycyą, któraby owę przyjaźń mogła na zbyt wielką próbę wystawić. Zdało się jéj, iż biedny księżyna w tak przykrych okolicznościach musi być bardziéj jeszcze strwożony i zakłopotany niż ona i że jéj projekt może mu się wydać dobrym i dlatego przyszła mu o nim powiedziéć. Znalazłszy go z Perpetuą, przedstawiła plan swój obojgu, pytając, czy nie zechcą z nią się udać do zamku.
— I cóż ty na to? — spytał don Abbondio Perpetui.
— A to, że nic świetniejszego być nie może, że sam Pan Bóg musiał natchnąć panią Agnieszkę i że zaraz trzeba ruszać w drogę.
— A potém?..
— A potém, a potém, byleśmy się do zamku dostali, to tam już dobrze nam będzie. Przecie wszyscy to wiedzą, że ten pan teraz nie myśli o niczém inném, jak tylko o pomaganiu bliźnim, więc i jemu także miło będzie dać nam u siebie przytułek. Tam, na samej granicy, a do tego tak wysoko, już ja ręczę proboszczowi, że żołnierze nie zajrzą. A potém, a potém i jeść nam przecie dadzą; w górach zaś, skoroby się skończyły te nasze szczupłe zapasy — i mówiąc te, układała je w koszu na bieliźnie — no, to źleby z nami być mogło.
— Ale czy się nawrócił, czy się naprawdę tak poprawił, hę?
— No, proszę! czyż można jeszcze o tém wątpić po tém wszystkiém, co o nim opowiadają, po tém wszystkiém, co proboszcz na swoje własne oczy widział?!
— A gdybyśmy mieli wpaść w matnię?
— W jaką matnię? Niech mi ksiądz proboszcz daruje, ale z tméi wszystkiemi obawami i z tym zbytkiem przezorności toby się nigdy do żadnego postanowienia nie przyszło. Poczciwa pani Agnieszko! dobra-to myśl naprawdę przyszła wam do głowy. — I postawiwszy koszyk na stole, przesunęła ręce w jego pasy skórzane i wzięła go na plecy.
— A czy nie możnaby było — rzekł don Abbondio — znaléść jakiego człowieka, któryby poszedł z nami, żeby w razie niebezpieczeństwa mógł zaopiekować się swoim proboszczem? Bo gdybyśmy przypadkiem mieli spotkać jakiego łotra (a teraz, niestety! sporo ich się włóczy), powiedzcie same, jaką mógłbym mieć z was pomoc?
— Otóż jeszcze coś nowego, żeby tylko czas tracić! — zawołała Perpetuą. — Właśnie teraz pora szukać takiego człowieka, teraz, kiedy każdy myśli o sobie I.. No, chodźmy! Niech ksiądz proboszcz idzie po kapelusz i brewiarz i chodźmy.
Don Abbondio poszedł i wrócił po chwili z brewiarzem pod pachą, z kapeluszem na głowie, ze swoim kosturem w ręku, i wyszli wszyscy troje przez drzwi, wiodące na placyk. Perpetuą zamknęła drzwi, raczéj dlatego, aby nie zaniedbać formalności, niż aby ufność jakąś miała pokładać w tym zamku, i schowała klucz do kieszeni. Don Abbondio, przechodząc obok kościoła, spojrzał nań i mruknął sobie pod nosem: — Do ludu należy strzedz go, bo jemu służy. Jeżeli mają trochę przywiązania do swego kościoła, to o jego obronie pomyślą, jeżeli nie mają, tém gorzéj dla nich.
Za wioską poszli prosto przez pola, idąc w milczeniu, myśląc każdy o swoich sprawach, oglądając się dokoła; zwłaszcza don Abbondio oglądał się często, w ciągłej obawie dostrzeżenia jakiéj podejrzanéj postaci, czegoś niezwyczajnego. Ale nie spotkali, nie dostrzegli nikogo: ludzie albo w domach siedzieli, postanowiwszy ich strzedz, albo śpiesznie się z nich wybierali, pakując i chowając rzeczy, albo wreszcie byli już na drogach, wiodących na wyżyny.
Zrazu don Abbondio wzdychał tylko a wzdychał, potém zaczął pomrukiwać jakieś oderwane wyrazy, w końcu zaś wypowiadać swoje żale w monologu już nieco przydłuższym. Nie mógł darować Karolowi Gonzadze, że mogąc siedzieć we Francyi jak u Pana Boga za piecem i panować tam sobie w najlepsze w swojmé Nivernais, jeszcze mu się zachciało, na złość całemu światu, zostać księciem Mantui, i na cesarza srodze się oburzał: on przynajmniéj powinien był miéć więcéj rozumu od innych i nie wtrącać się do niczego i nie sprzeczać się o byle co; bo ostatecznie, czyby tam Paweł, czy Gaweł zasiadł na tronie Mantui, to przecie cesarz zawszeby cesarzem pozostał. Ale największy miał żal do gubernatora, który zamiast wszelkiemi siłami starać się klęski od kraju oddalać, sam je nań ściągał, a to wszystko dzięki téj szalonéj ochocie wojowania. — Trzebaby było, aby ci przezacni panowie — mówił — sami się tu znaleźli i zobaczyli, co się święci i zakosztowali tych wszystkich przyjemności. Oj! zdadzą oni kiedyś piękny rachunek! Ale tymczasem pokutuje ten, kto nic nie zawinił.
— E! niechby już ksiądz proboszcz dał pokój tym panom! — mówiła Perpetuą. — Że nie oni nam przyjdą z pomocą, to pewna. Już niech mi ksiądz proboszcz wybaczy, ale takie gawędy do niczego nie prowadzą. Ot, raczéj to, co mię niepokoi...
— Niepokoi? co ciebie niepokoi?
Perpetua, która przez drogę miała czas zastanowić się nad tém, co wykonała z takim pośpiechem, zaczęła lamentować i utyskiwać, że tę a tę rzecz zapomniała schować, że tę inną nie dość dobrze ukryła, że tu pozostawiła ślad jakiś, który mógł złodziei naprowadzić na domysł, że tam znowu...
— Ślicznie, pięknie! niéma co mówić! — powiedział don Abbondio, który był już o tyle uspokojony co do własnego życia, że mógł się zacząć niepokoić o swoje mienie. — Cóżeś zrobiła?! gdzieżeś miała głowę, kobieto?!
— Jakto! — zawołała Perpetuą, zatrzymując się na chwilę i biorąc się pod boki, o ile jéj na to pozwalał kosz, który miała na plecach — jakto! i ksiądz proboszcz będzie mi teraz czynił wymówki? A przez kogoż-to ja głowę straciłam? a któż-to mi ją tylko zawracał, zamiast dodawać otuchy i w pracy pomagać? Może-m ja więcéj dbała o swoje graty niż o pański dobytek? Wszystko musiałam robić sama i za Martę i za Magdalenę. Czy-to mi kto dopomógł? A teraz, jeżeli co zginie, to już nie moja w tém wina robiłam, co mogłam i więcéj nawet, niż mogłam.
Agnieszka przerywała te sprzeczki, zaczynając mówić o swoich obawach i smutkach, a nie tyle ją bolały obecne kłopoty i niepokoje, ile utracona nadzieja prędkiego uściśnienia Łucyi; bo jeżeli czytelnik pamięta, była-to właśnie owa jesień, w której matka i córka miały zobaczyć się z sobą; teraz jednak trudno było przypuszczać, aby donna Prasseda chciała na wieś w tę stronę wyjechać; gdyby nawet już tu była zjechała, niezawodnie wyniosłaby się stąd czémprędzéj, jak to czynili wszyscy panowie, przebywający na letnich mieszkaniach w téj okolicy.
Widok miejsc tak pamiętnych przyczyniał się jeszcze do zwiększenia smutku Agnieszki. Wyszli już bowiem na gościniec, na ten sam gościniec, którym wiozła córkę do domu na czas tak krótki, po spędzeniu z nią kilku dni u poczciwego krawca. Zdaleka widać już było i owę mieścinę.
— Wstąpimy na chwilkę do tych zacnych ludzi, aby ich pozdrowić, nieprawdaż? — powiedziała Agnieszka.
— I aby nieco wypocząć, bo już ten kosz zaczyna mi się dawać we znaki, i żeby coś przegryźć — odpowiedziała Perpetuą.
— Ale pod warunkiem, że nie zabawimy tam dłużéj nad chwilkę; proszę pamiętać, żeśmy się nie na przechadzkę wybrali i nie mamy czasu na odwiedzanie znajomych — zakończył don Abbondio.
Krawiec z żoną przyjęli swych gości z otwartemi ramionami i z duszy radzi im byli; goście ci przypomnieli im bowiem dobry uczynek. „Starajcie się dobrze czynić jak największéj ilości ludzi“, powiada w tém miejscu nasz nieznany autor, „a tem częściéj będzie się wam zdarzało widziéć twarze, które was radością napełnią“.
Agnieszka, ściskając poczciwą krawcową, wybuchła płaczem gwałtownym, który wielką ulgę jéj przyniósł, i łkaniem tylko odpowiedzieć mogła na zapytania o Łucyi, jakie jéj ona wraz z mężem czyniła.
— Łucyi lepijé niż nam — rzekł don Abbondio; — jest w Medyolanie, zdala od tego dyabelstwa; nic jéj nie zagraża.
— Zmykamy, hę, księże proboszczu dobrodzieju? — spytał krawiec.
— A pewno odpowiedzieli jednocześnie pan i służebnica.
— O! to rzecz smutna!
— Idziemy do zamku... — rzekł don Abbondio.
— To myśl bardzo dobra: będzie tam państwu bezpiecznie jak w kościele.
— No, a wy się tu nie boicie niczego? — zapytał don Abbondio.
— To jest, powiem szanownemu proboszczowi, właściwie w gościnę, jak to mówią, nie powinniby tu przyjść: jesteśmy, dzięki Bogu, trochę zadaleko od ich szlaku. Najwyżéj, najwyżéj, czego nie daj Boże, można się obawiać jakiéjś wycieczki; ale w każdym razie mamy jeszcze dość czasu; najprzód muszą dojść do nas wieści z tych nieszczęśliwych wiosek, w których oni się zatrzymują.
Postanowiono, korzystając z uprzejmości gospodarzy, jeszcze tu pewien czas zabawić, aby należycie wypocząć, a ponieważ była-to pora obiadowa, więc gościnny krawiec powiedział: — Mili państwol raczcie skromny stół nasz zaszczycić, ot, tak, poprostu, spożyjemy co Bóg dał.
Perpetuą powiedziała, że wychodząc z domu, zaopatrzyła się w żywność i że dla nich trojga będzie czmé głód opędzić. Po pewnych wzdraganiach się i ceregielach tak z jednéj, jako też i z drugiéj strony, postanowiono do obiadu gospodarstwa dołączyć zapasy przyniesione przez gości i razem zasiąść do stołu.
Dzieci z wielką radością powitały Agnieszkę, jako dawną znajomą i ciągle się koło niéj kręciły. Kiedy już zawartą została umowa wspólnego obiadu, krawiec kazał jednéj z dziewczynek (téj saméj, którą posyłał do Maryanny wdowy; — kto wie, czyście już o tém nie zapomnieli?), aby obrała z łupiny cztery kasztany, najpierwsze, które dojrzały w tym roku i które leżały schowane w kąteczku, i aby je następnie upiekła.
— A ty — rzekł do drugiéj córeczki — idź do ogrodu, potrzęś brzoskwinie, ale zlekka, tak, aby spadły tylko cztery i przynieś je tutaj, wszystkie cztery, rozumiesz? A ty, chłopcze — powiedział do trzeciego dzieciaka — skocz-no na drzewo figowe i zerwij cztery figi najdojrzalsze. Już-to dla was nie nowina taka robota; zabardzo się nawet znacie na niéj.
Sam poszedł po wino do piwnicy, a żona po bieliznę stołową. Perpetuą wyjęła z koszyka swoje zapasy żywności i nakryto do stołu: na honorowém miejscu, przeznaczoném dla don Abbondia, zjawił się talerz z majoliki, serweta, a również łyżka, grabki i nóż, które Perpetuą ze sobą przyniosła. Całe towarzystwo zasiadło do stołu, a choć w czasie obiadu nie panowała zbyt wielka wesołość, niemniéj jednak każdy z biesiadników zaznał jéj więcéj, niż się spodziewał w tym dniu.
— I cóż proboszcz dobrodziéj powie na ten cały interes? — spytał krawiec. — Mnie-bo się nieraz zdaje, że czytam historyą Maurów we Francyi.
— A cóż mam powiedziéć? Jeszcze i ta bieda musiała się na mnie zwalić!
— Jednak wybraliście państwo doskonałe schronienie — mówił daléj krawiec. — Ciekawym, kto u licha śmiałby tam zajrzeć nieproszony? I na towarzystwie państwu zbywać nie będzie: powiadają, że się już tam wiele ludzi schroniło i że ich liczba ciągle się powiększa.
— Sądzę, mam przynajmniéj nadzieję, że powinniby nas tam dobrze przyjąć — rzekł don Abbondio. — Znam go, tego godnego pana, i wówczas, kiedy miałem honor znajdować się w jego towarzystwie, był taki grzeczny!
— A mnie — wtrąciła Agnieszka — kazał powiedzieć przez jaśniewielmożnego pana kardynała, iż gdybym kiedy czego potrzebowała, to żebym tylko przyszła do niego.
— Wielce chwalebne to nawrócenie! — powiedział don Abbondio — no, i trwa w nimé i trwa, nieprawdaż?
Krawiec zaczął się rozwodzić szeroko nad świętém życiem Nienazwanego i nad tém, jak ten człowiek, który był niegdyś biczem i plagą całéj okolicy, stał się teraz jéj opiekunem, dobroczyńcą, wzorem.
— A wszyscy-ż ci ludzie, których miał przy sobie?.. cała-ż ta służba?.. — spytał znowu don Abbondio, który, choć już nieraz coś o tém słyszał, nigdy jednak nie mógł uspokoić się zupełnie.
— Wynieśli się prawie wszyscy — odrzekł krawiec — a ci, którzy pozostali, to się tak, ale to tak zmienili! Słowem, zamek ten stał się dziś istną Tebaidą; ksiądz proboszcz mnie rozumie, bo się zna na tych rzeczach.
Potém, zwracając się do Agnieszki, zaczął z nią rozmawiać o pamiętnych odwiedzinach kardynała.
— Wielki człowiek! — mówił — wielki człowiek! Szkoda, że się tak śpieszył, że nie mogłem go nawet uczcić należycie. Jakżebym był szczęśliwy, gdyby mi się jeszcze kiedyś udało z nim porozmawiać i to dłużej nieco!
Gdy wstali od stołu, prosił ją, aby się chciała przyjrzeć rycinie, wyobrażającéj kardynała, którą na drzwiach przylepił, raz, dla wielkiego uszanowania, które miał dla tego, kogo przedstawiała, powtóre zaś, aby każdemu przy sposobności módz powiedziéć, że portret niepodobny, bo on przecież mógł się należycie przypatrzyć kardynałowi w jego własnéj osobie, tu oto, w tym samym pokoju.
— Niby jego chcieli przedstawić — rzekła Agnieszka ale... ubranie co prawda podobne.
— A co, wszak niepodobny? — rzekł krawiec — i ja to zawsze mówię; nas-bo trudno oszukać, hę? Ale przynajmniéj u spodu jest tu jego nazwisko; zawszeć to pamiątka.
Don Abbondiowi pilno już było ruszać w dalszą drogę; krawiec ofiarował się znaléść jaki wózek, któryby ich zawiózł aż do stóp góry zamkowéj; poszedł zaraz szukać takowego i po niejakiéj chwili wrócił z oznajmieniem, że już nadjeżdża. Potem zwrócił się do don Abbondia i rzekł:
— W razie, gdyby proboszcz dobrodziéj życzył sobie zabrać tam ze sobą jakąś książkę, ot, tak, dla rozrywki, to, choć-em człowiek ubogi, mogę mu nią służyć, bo i ja co prawda lubię także czasem coś sobie poczytać. A pomimo, że te książki, które mam u siebie, są napisane poprostu, nie dla takich ludzi jak proboszcz dobrodziéj, jednak...
— Dziękuję, dziękuję — odrzekł don Abbondio — lecz w obecnych okolicznościach żadne czytanie jakoś do głowy nie idzie; człowiek może zaledwie o tém pamiętać, co jest przepisane regułą.
Następuje wymiana podziękowań, których nikt przyjąć nie chce, uściśnień, życzeń wszelkich pomyślności, próśb, aby tu z powrotem zajrzano, przyrzeczeń skorzystania z tych zaprosin. Tymczasem i wóz przed bramę zajechał. Najprzód wkładają doń kosze, potém sami uciekający się na nim lokują i z większą już nieco wygodą i spokojem ducha rozpoczynają drugą połowę swojéj podróży.
To, co krawiec don Abbondiowi o Nienazwanym powiedział, było najszczerszą prawdą. Od dnia, w którym go opuściliśmy, człowiek ten nie przestał pełnić tego, co wówczas pełnić postanowił, jest naprawiać krzywdy, starać się o zgodę, wspierać ubogich, słowem, każdemu i na rozliczne sposoby dobrze czynić. Ta odwaga, któréj poprzednio dawał dowody, znieważając innych i broniąc siebie, teraz zaczęła objawiać się w nim pod wcale odmienną postacią oto tak pierwszego, jak i drugiego całkiem zaniechał. Chodził zawsze sam jeden, bez broni, przygotowany na wszystko, co go spotkać mogło po tylu zbrodniach, których się dopuścił, przekonany, że byłoby nową zbrodnią, gdyby on, co tylu ludziom i tak wiele zawinił, chciał użyć siły na swoję obronę, przekonany również, iż każda zniewaga, wszelkie złe, które jego osobiście mogło spotkać, byłoby wprawdzie grzechem względem Boga, ale względem niego tylko słuszną zapłatą i że on mniéj niż kto inny miał prawa mścić się za obrazy. A jednak, pomimo to, pozostał osobą równie nietykalną, jak i wówczas, kiedy go tyle zbrojnych ramion strzegło, kiedy nosił miecz przy swym boku. Pamięć dawnéj dzikości, która powinna była pozostawić tak gorące pragnienie zemsty, i widok obecnéj łagodności, która spełnienie owéj zemsty tak łatwém czyniła, zamiast rozzuchwalać wrogów, przyczyniały się tylko do wzbudzenia dlań i podtrzymywania w ludziach uczucia jakiegoś uwielbienia, które mu za główną obronę służyło. Człowiek ten, którego upokorzyć nikt nie potrafił, sam się upokorzył. Nienawiść, rozpalona poprzednio jego pogardą dla wszystkich i strachem, który wzbudzał, gasła teraz, na widok téj nowéj pokory: obrażeni otrzymali najniespodzianéj i bez narażenia się na żadne niebezpieczeństwo takie zadośćuczynienie, któregoby im najpomyślniéj wykonana zemsta dać nie mogła: bo jakież zadośćuczynienie mogło być wyższe nad to, iż taki człowiek sam się do win swoich przyznawał, sam, że tak powiem, ich oburzenie podzielał. Wielu, których przez długie lata największą napełniała goryczą ta okoliczność, iż widzieli całe niepodobieństwo znalezienia się kiedyś silniejszemi od niego i pomszczenia się za jakąś wielką krzywdę, teraz, spotykając go samego, bez broni i w postawie człowieka, który nie myśli stawiać oporu, na nic innego nie umieli się zdobyć, jak tylko na ukazanie mu prawdziwego szacunku. W tém poniżeniu dobrowolném cała jego postać (o czém zresztą sam nie wiedział) jakoś dziwnie wypiękniała i wyszlachetniała, bo dość było spojrzeć na niego, aby się przekonać, że trwoga mniéj może niż kiedykolwiek ma przystępu do jego duszy. Nienawiść najbardziéj zadawniona i straszna została jakby skrępowaną i ujarzmioną ogólném uwielbieniem, które wzbudzał ten grzesznik, zmieniony na pustelnika i dobroczyńcę. A uwielbienie to do takich dochodziło rozmiarów, iż człowiek ten niemało miał nieraz kłopotu z unikaniem jego objawów i musiał ciągle o tém pamiętać, aby twarzą i postawą nie zdradzać całéj téj skruchy, którą dusza jego była przejęta, i nie poniżać się zbytecznie, aby nie być wywyższanym. W kościele ostatnie miejsce obrał dla siebie, a nie było obawy, żeby mu je chciał kto zająć, bo toby się równało zabraniu komuś miejsca honorowego. Obraza zaś wyrządzona temu człowiekowi i nietylko obraza, ale nawet okazanie mu niedość wielkiego szacunku, wydałaby się wszystkim nie prostą zuchwałością, ale podłością i świętokradztwem; a nawet ci, dla których to ogólne przekonanie służyło tylko za wędzidło, sami, w mniejszym lub większym stopniu, przyczyniali się do jego wzrostu.
Te i inne, do tych podobne, przyczyny sprawiały również, iż rząd i prawo nie myślały go prześladować i z téj strony nawet zapewniały mu bezpieczeństwo, o które się wcale nie starał. Jego ród i koligacye, które zawsze były dla niego pewną obroną, tém skuteczniéj mogły dopomagać mu teraz, kiedy do jego znakomitego, lecz zhańbionego imienia przyłączyła się chwała przykładnego życia i cudownego nawrócenia. Możni i silni przyjęli wiadomość o nim z tak jawną uciechą, jak i lud cały; a wydałoby się rzeczą dziwną naprawdę prześladować człowieka, który stał się powodem téj ogólnéj radości. Oprócz tego władze krajowe, wiecznie zajęte poskramianiem, choć niezawsze pomyślném, buntów, pojawiających się ustawicznie, odetchnęły swobodniéj, widząc się nareszcie uwolnionemi od konieczności toczenia wojny z najtrudniejszym do pokonania i najbardziéj dokuczliwym przeciwnikiem, i najzupełniéj z tego zadowolone, ani pomyślały już o wszczynaniu z nim nowéj walki, témbardziéj, że samo nawrócenie Nienazwanego stawało się dla nich takiém zadośćuczynieniem, którego ani odbierać nie przywykły, ani do którego zmusićby same nie mogły. Dręczyć świętego nie byłoby naprawdę środkiem najlepszym dla zatarcia wstydu, którym się okryły przez to, iż dawniéj nie potrafiły ująć w karby zbrodniarza, a ukaranie go ten tylko mogło miéć skutek, iż odwiodłoby innych ciemięzców od pójścia za jego przykładem. Prawdopodobnie też i udział, który miał Fryderyk w tém nawróceniu, jego imię złączone z imieniem nawróconego stały się dlań jakby świętym puklerzem. A w tym stanie rzeczy i pojęć, w tym dziwnym stosunku władzy duchownéj do świeckiéj, które tak często ze sobą się spierały, nigdy jednak nie mając zamiaru obalenia jedna drugiéj, a przeciwnie, starając się nawet i w sporach najzaciętszych zamieniać ze sobą objawy wielkiego szacunku i uznania, którym owe spory nie przeszkadzały dążyć nieraz do wspólnego celu, choć każdéj zosobna, nie zawierając nigdy przymierza; w tych dziwnych stosunkach, powiadam, władzy świeckiéj, widząc, że władza duchowna sama wreszcie zdołała dokazać tego, czego obie w równéj mierze pragnęły, wypadało do pewnego stopnia zastosować się do taktyki przez nią przyjętéj i jeżeli nie przebaczyć winowajcy, to przynajmniéj zaniechać wszelkiego prześladowania.
Tak więc ów człowiek, do którego, gdyby mu się przypadkiem pośliznęła noga, zbiegliby się i wielcy i mali, aby go podeptać, dobrowolnie padłszy na ziemię, był szanowany przez wszystkich, a czczony przez wielu.
Wprawdzie niemało też było i takich, dla których ta głośna i nagła zmiana w postępowaniu Nienazwanego bynajmniéj nie była przyjemną; iluż-to bowiem płatnych wykonawców zbrodni, ilu jego towarzyszy występnych traciło nagle tę wielką siłę i opiekę, na którą liczyć przywykli? Tyle nici spisków i knowań, snutych już od pewnego czasu, zostało przeciętych odrazu i to może w chwili, kiedy niejeden oczekiwał wiadomości o ich spełnieniu. Ale widzieliśmy już przecie, jakie-to różnorodne uczucia nawrócenie Nienazwanego wywołało w zbójach, którzy się znajdowali z nim wówczas, którzy z ust jego o niém usłyszeli: zdumienie, smutek, gniew, zwątpienie, słowem, wszystkiego potrochu, oprócz nienawiści lub wzgardy. Na innych zbójów, płatnych przez niego i w różnych miejscowościach rozsianych, również jak i na jego wspólników z wyższego stanu ta straszna wiadomość, dla tych samych powodów, ten sam skutek sprawiła. Wielką nienawiść tych ludzi, jak to u Ripamontego znajdujemy, ściągnął racéj na siebie kardynał Fryderyk. Nie mogli mu tego darować, iż się wtrącił w ich sprawy, aby je popsuć; co zaś do Nienazwanego, to rzecz inna: chciał on swoję duszę ratować i nikt nie miał prawa miéć mu tego za złe.
Tymczasem większa część zbójów, pozostałych jeszcze w zamku, nie mogąc się pogodzić z nowym trybem życia i nie widząc prawdopodobieństwa, aby się kiedyś miało odmienić, podziękowało za służbę. Jedni poszli szukać innych panów, może nawet wśród byłych przyjaciół tego, którego opuszczali, inni zaciągnęli się do pułków Hiszpanii, Mantui lub jakiego innego wojującego państwa; inni uznali za najlepsze sami na własną rękę na bitych drogach i w lasach wojnę prowadzić; inni wreszcie ruszyli w świat, ażeby żebrać i łotrować na swobodzie. Toż samo musieli zapewne uczynić i ci, którzy dotychczas w różnych częściach kraju na jego służbie zostawali. Ci zaś, którzy potrafili przywyknąć do nowego trybu życia lub którzy go dobrowolnie przyjęli, jedni, rodem z doliny, a takich było najwięcjé, wrócili do pracy około roli lub do rzemiosł, których się uczyli za młodu i które porzucili następnie, inni z dalszych miejscowości pozostali jako słudzy w zamku, a tak pierwsi, jako też i drudzy po otrzymaniu, że tak się wyrażę, rozgrzeszenia wraz ze swym panem za swe dawne winy, pędzili teraz cichy żywot, nie krzywdząc nikogo, bezbronni i szanowani.
A kiedy za zbliżeniem się wojsk niemieckich kilku uciekających z miejscowości, opanowanych przez nie lub niemi zagrożonych, przybyło do zamku, prosząc o przytułek, Nienazwany, uradowany tém niepomału, że dom jego mógł się wydać bezpieczném schronieniem dla ubogich i słabych, którzy przez tyle lat patrzyli nań jak na olbrzymiego potwora, przyjął ich nietylko uprzejmie, lecz z oznakami najszczerszéj wdzięczności; kazał rozgłosić po całéj okolicy, że dom jego stoi otworem dla każdego, kto się tu zechce schronić, i przystąpił natychmiast do zabezpieczenia nietylko zamku, ale i całéj doliny na wypadek, gdyby lancknechty lub cappelletti chcieli tu zajrzéć i dokazywać po swojemu. Zebrał służących, którzy mu jeszcze pozostali, niewielu, lecz dzielnych jak rymy Tortiego; przemówił do nich o dobréj sposobności, którą jemu i im Bóg nastręcza do stanięcia w obrocie bliźnich, tyle razy i tak srodze przez nich pokrzywdzonych, i głosem rozkazującym, lecz spokojnym, który wyraża pewność, że rozkaz spełnionym zostanie, powiedział im, co mają robić, a zwłaszcza zalecił gorąco, aby ich postępowanie było takiém, iżby ludzie, którzy tu u niego schronienia szukają, mogli widziéć w nich jedynie przyjaciół i obrońców. Kazał następnie przynieść z izby na poddaszu strzelby, dzidy, miecze, słowem broń wszelkiego rodzaju, która od pewnego czasu była tam rzucona, i pomiędzy nich ją rozdzielił; kazał powiedziéć swoim kmieciom i drobnym dzierżawcom w dolinie, aby każdy, kto może broń unieść, z takową do zamku pośpieszył; tym, co jéj nie mieli, dał swoję; wybrał kilku najdzielniejszych z pomiędzy nich i dowództwo im nad resztą powierzył; rozstawił straże u wejść do doliny, w kilku innych jéj miejscach, na pochyłości wzgórza i u bram zamkowych; ustanowił godziny i sposób luzowania warty, jakby w obozie i jak to już bywało w tym samym zamku za czasów jego zbójeckiego życia.
W jednym rogu owéj izby na poddaszu, oddzielona od reszty broni, częścią na podłodze, częścią o ścianę oparta znajdowała się broń, któréj on tylko używał: jego słynny karabin, muszkiety, szpady, miecze, pistolety, olbrzymie noże i puginały. Nikt ze służby ani się jéj dotknął, lecz uradzono zapytać się pana, co mu z tego stosu przynieść. — Nic — odpowiedział, i czy to, że już tak sobie ślubował, czy to, że nie chciał dotykać się tego oręża, dość, że pozostał sam jeden bezbronny na czele téj swojéj zbrojnéj załogi.
Jednocześnie innym ludziom, niezdatnym do noszenia broni tudzież wszystkim kobietom służebnym polecił przygotowywanie w zamku miejsca na przyjęcie, o ile możności, największéj liczby osób, ustawianie łóżek, znoszenie sienników i materacy do sal i pokojów, które naraz zmieniły się w wielkie, ogólne sypialnie. Kazał sprowadzić znaczne zapasy żywności, aby miéć czém przekarmić tych gości, których mu Bóg zsyłał i których rzeczywiście z dniem każdym coraz więcéj przybywało. Sam zaś tymczasem ani chwilki nie spoczął: z zamku na dolinę, z doliny do zamku, wszędzie zajrzał, wszystko dostrzegł; ustawiał warty, wzmacniał je, wydawał rozkazy, a jego słowo, wzrok i obecność wystarczały do utrzymania karności i wzorowego porządku. W zamku i na drodze, wiodącéj do niego, spotykał i witał tych, którzy przybywali, a wszyscy, bo zarówno ci, co go już znali, jak i ci, co go po raz pierwszy widzieli, patrzyli nań z zachwytem, zapominając na chwilę o nieszczęściach i trwodze, które ich tu przywiodły, i jeszcze się za nim oglądali, kiedy pożegnawszy ich, w inną gdzieś stronę pośpieszał.


ROZDZIAŁ XXX.

Pomimo, że nasi uciekający zbliżali się do zamku od strony, z któréj mniejsze było zbiegowisko ludu, gdyż głównie napływał on do doliny przez wejście przeciwległe, niemniéj jednak zaczęli spotykać towarzyszów niedoli, którzy z różnych bocznych dróg i drożyn wychodzili na gościniec. Kiedy się w podobnych okolicznościach ludzie spotykają, to tak, jakby się znali oddawna. Każdym razem, gdy wóz napędzał jakiegoś przechodnia, następowała wymiana zapytań i odpowiedzi. Jeden, podobnie jak i nasi uciekający, zmykał, nie czekając, aż żołnierze nadejdą, inny słyszał już odgłos ich trąb i bębnów, inny wreszcie widział ich samych w żywe oczy i opisywał ich tak, jak tylko człowiek przerażony opisywać potrafi.
— Nam-bo jeszcze pół biedy — mówiły obie kobiety. — Mniejsza już o dobytek; dziękujmy Bogu, żeśmy cało umknęły.
Lecz don Abbondio nie znajdował, żeby się tak bardzo było z czego cieszyć, a nawet wszyscy ci ludzie, śpieszący do zamku, których sam widział i ta daleko większa ich ilość, o któréj słyszał, iż od strony przeciwległéj podąża, zaczęli go niepokoić.
— Piękna mi sprawa! piękna sprawa! — mówił z mocném rozdrażnieniem, lecz półgłosem do swych towarzyszek w chwili, gdy w pobliżu woza nie było nikogo.
— Czyż wy tego nie rozumiecie, że zebranie się tylu ludzi do jednego miejsca znaczy gwałtem tu żołnierzy sprowadzić? Wszyscy chowają, wszyscy wynoszą; w domach nic nie pozostało; pomyślą sobie, że tam, w tym zamku znajdują się Bóg wie jakie skarby, i przyjdą napewno. O, ja nieszczęśliwy! O, jakżem się złapał!
— E! mają oni co innego do roboty, niż do zamku zaglądać — odpowiedziała Perpetuą — i oni przecie muszą iść tam, dokąd im kazano. A zresztą tyle razy słyszałam, że w niebezpieczeństwie lepiéj być tylu razem niż jednemu.
— Słyszałaś, słyszałaś! — mówił don Abbondio — o, nieszczęśliwa! A nie wiesz-że o tém, iż każdy taki lancknecht stu ludzi jak nic może sprzątnąć? A gdyby tam przyszli i zaczęli dokazywać po swojemu, miłożby-to było znaléść się w bitwie, miło, hę? Czuję to, czuję, że źle będzie ze mną! Lepiéj już było iść w góry. I cóż to za dziwni ludzie, żeby wszystkim tak pędzić do jednego miejsca!... O, nudziarze nieznośni! — mruczał następnie pod nosem — wszyscy tu idą a idą, jeden za drugim, jak bezbronne owce!
— Tym sposobem — rzekła Agnieszka — i oni mogliby o nas to samo powiedziéć.
— Bardzohym was prosił, abyście się chcieli uspokoić nieco, moja kobieto — odpowiedział don Abbondio; — wszelka paplanina na nic się tu nie zda. Co się stało, to się już nie odstanie; skorośmy wleźli w biedę, trzeba cierpiéć. Będzie tak, jak zechce Opatrzność, a dalby Bóg, aby było dobrze.
Lecz jakże się jego niepokój powiększył, kiedy u wejścia do doliny spostrzegł spory oddział ludzi zbrojnych, częścią przede drzwiami, a częścią w dolnéj izbie jakiegoś domu, który wyglądał jak koszary. Popatrzył na nich z-pod-oka i nie dostrzegł ani jednéj z tych twarzy, które tu widział w czasie pierwszéj swojéj bolesnéj wycieczki, bo jeżeli wśród nich były i niektóre dawniejsze, to zmienione do niepoznania; niemniéj trudno wypowiedziéć, jak przykrym był dlań ów widok. — O, ja nieszczęśliwy! — myślał sobie. — Oszaleli, oszaleli! Ale czyż mogło być inaczéj? Taki człowiek jak on! Powinienem się już był tego spodziewać. Lecz cóż on chce robić? wojować? króla udawać? Oj! biada mi, biada! W takich okolicznościach, kiedy każdy chciałby się schować pod ziemię, on, jakby naumyślnie, stara się na wszelkie sposoby zwrócić na siebie uwagę i wpaść im w oczy; zdawałoby się, że ich w gościnę zaprasza!
— A co, teraz widzi ksiądz proboszcz — rzekła Perpetuą — czy to tu niema dzielnych ludzi, którzy nas bronić potrafią? Niechno tylko przyjdą żołnierze! Ho, ho! nie tacy tu tchórze jak u nas, co to tylko nogi zbierać umieją...
— Cicho! — odpowiedział półgłosem, ale z wielkiém rozdrażnieniem don Abbondio — cicho! sama nie wiesz, co pleciesz. Proś raczéj Boga, aby żołnierzom pilno było pod Mantuę, albo żeby się nie dowiedzieli o tém, co się tu święci, to jest o tém, że miejsce to na twierdzę chcą zamienić. Nie wiesz-że, iż to rzemiosło żołnierzy zdobywać twierdze? Dla nich to najmilsza zabawka; śpieszą do szturmu jak na weselisko, bo wszystko, co znajdą, sobie zabierają, a ludzi wyrzynają co do nogi. Oj! biada mi, biada! Ha! cóż robić? Trzeba będzie dobrze obejrzéć miejscowość; może się uda schronić się tam, na te skały. Bo że mnie nie złapią w żadnéj potyczce, to pewna, o! już za to ręczę!
— Ha! skoro nawet pomoc i obrona ma być rzeczą straszną, to już doprawdy... — zaczęła Perpetuą.
Don Abbondio przerwał jej cierpko, choć zawsze półgłosem:
— Cicho bądź! i strzeż się mówić komukolwiekbądź o tém, com wam teraz mówił. Proszę pamiętać, że tu trzeba miéć ciągle twarz uśmiechniętą i chwalić wszystko, co się widzi.
Przed Złą Nocą spostrzegli iuny oddział zbrojnych; don Abbondio kapelusz uchylił, mówiąc tymczasem w duchu: — co raz gorzéj, co raz gorzéj: trafiłem do obozu! — Tu, wóz się zatrzymał; wszyscy troje wysiedli; don Abbondio zapłacił z pośpiechem, odprawił woźnicę i ruszył pod górę wraz z towarzyszkami zachowując ponure milczenie. Widok tych miejsc, budząc wspomnienia owych udręczeń, których już tu raz zaznał, zwiększał jeszcze niepokój trapiący go obecnie. I w Agnieszce, która tych miejsc nie znała a w myśli tylko utworzyła o nich jakieś fantastyczne pojęcie, które jéj stawało przed oczy każdą rażą, gdy pomyślała o strasznej podróży swéj Łucyi, odżyły na ich widok wszystkie te okropne wspomnienia tylko z nową siłą i w nowém świetle. — O, księże proboszczu! — zawołała: — kiedy sobie pomyślę, że moja biedna Łucya tę drogę przebyć musiała!
— A nie będziecie wy cicho? kobieto obrana z rozsądku! — zawołał tuż nad jéj uchem don Abbondio: — czy to tu miejsce na podobne rozmowy? Nie wiecież, że jesteśmy u niego? Szczęście to dla was, że nikt tego nie słyszał; ale jeżeli będziecie gadać takie rzeczy...
— O! — powiedziała Agnieszka: — teraz, kiedy się stał taki święty!...
— Ani słówka — przerwał don Abbondio: — czy sądzicie, że świętym to już można mówić wszystko co na myśl przyjdzie? Ot, lepiéj pamiętajcie o tém, że trzeba mu podziękować za dobrodziejstwo, które wam wyświadczył.
— O! co do tego, to już ksiądz proboszcz może być spokojny; dobrze o tém pamiętam: i ja przecie znam się trochę na grzeczności.
— Grzeczność na tém polega, aby nie mówić nic takiego, coby mogło być nieprzyjemne, a zwłaszcza ludziom, którzy nie przywykli do słuchania rzeczy niemiłych. A nadewszystko chciejcie to obie zrozumiéć, że nie tu miejsce na gadanie wszystkiego, co wam ślina na język przyniesie. Jesteśmy u pana nie-lada, same o ém wiecie: a patrzcie, jakie-to tu liczne towarzystwo będziem mieli: ludzie najrozmaitszego rodzaju zewsząd tu śpieszą; a więc radzę miéć się na baczności, zważać na każde słowo, mówić rozsądnie i jak najmniéj, bo to główna, tyle tylko ile już koniecznie potrzeba; pamiętajcie, że jest to cnota nad cnotami...
— EL. a ja powiem, że to daleko gorzéj, kiedy kto...
— Cicho! — zawołał w téj chwili don Abbondio półgłosem, odejmując jednocześnie kapelusz z wielkim pośpiechem i oddając ukłon głęboki: bo, spojrzawszy w górę, spostrzegł Nienazwanego, który ku nim się zbliżał. Nienazwany spostrzegł i poznał go również i kroku przyśpieszył podążając na jego spotkanie.
— Proboszczu dobrodzieju — rzekł podchodząc ku niemu: — wołałbym w innych, mniéj smutnych okolicznościach witać was w swoim domu; ale w każdym razie jestem szczęśliwy, że wam na coś mogę się przydać.
— Ufny w niezrównaną dobroć jaśnie wielmożnego pana — odpowiedział don Abbondio — ośmieliłem się przyjść tu i naprzykrzać się jemu i, jakto jaśnie wielmożny pan widzi, nawet przyprowadzić z sobą te oto dwie kobiety. To moja gospodyni...
— Witajcie, rad wam jestem.
— A to — ciągnął daléj don Abbondio — osoba, któréj jaśnie wielmożny pan już jedno dobrodziejstwo wyświadczył: jestto matka téj... téj...
— Łucyi! — powiedziała Agnieszka.
— Łucyi! — zawołał Nienazwany zwracając się z głową pochyloną ku Agnieszce. — Ja miałem wam dobrodziejstwo wyświadczyć, ja! o wielki Boże! Wy, wy mi dobrodziejstwo wyświadczacie przychodząc tu... do mnie... do tego domu. O, witajcie mi, witajcie. Błogosławieństwo z sobą przynosicie.
— O, i cóż bo to jaśnie wielmożny pan mówi! — zawołała Agnieszka: — ja tylko przychodzę naprzykrzać się panu. A również — ciągnęła daléj zbliżając się do niego i prawie na ucho — chcę bardzo podziękować panu za...
Nienazwany nie dał jéj skończyć i zapytał śpiesznie o Łucyę; a wysłuchawszy z wielkiém zajęciem, gdzie jest i co się z nią dzieje, zawrócił się nazad do zamku, aby swoich nowych gości, pomimo że się wzbraniali od tak wielkiego zaszczytu, osobiście tam zaprowadzić. Agnieszka przesłała proboszczowi spojrzenie, które zdawało się mówić: — a co, widzi ksiądz proboszcz, że i bez jego rad potrafiłabym się obejść wybornie.
— Czy już do waszej parafii przybyli? — spytał Nienazwany.
— Nie jeszcze, ale nie chciałem czekać, aż te szatany nadejdą — odrzekł don Abbondio. — Bóg to raczy wiedziéć, czyby już wówczas nie było zapóźno uciekać, czybym mógł żywcem umknąć z ich rąk i przyjść tu nudzić jaśnie wielmożnego pana, moją pokorną prośbą o przytułek.
— To dobrze, możecie być teraz spokojni o siebie — powiedział Nienazwany: — tu, księże proboszczu, jesteście w bezpieczném schronieniu. Żołnierze do nas nie zajrzą; a gdyby chcieli tego spróbować, jesteśmy gotowi na ich przyjęcie.
— Da Bóg, że nie zajrzą — powiedział don Abbondio. — Ale słyszałem — dodał wskazując ręką na góry zamykające dolinę naprzeciwko: — słyszałem, że i z tamtjé strony również kręcą się inni żołnierze, ale... ale...
— To prawda — rzekł Nienazwany: — ale i tych nie potrzebujemy się lękać; i z temi umielibyśmy dać sobie rady.
— Między dwa ognie — mówił sobie w duchu don Abbondio: — prościuteńko między dwa ognie trafiłeś, biedaku! Dokąd-żeś się pozwolił zaciągnąć! i to przez kogo! przez dwie baby! a ten, ten człowiek to zdaje się jakby mówił: w to mi graj! O, cóż to za ludzie bywają na świecie!
Kiedy do zamku przybyli, Nienazwany kazał zaprowadzić Agnieszkę i Perpetuę do jednego z pokoi przeznaczonych dla kobiet. Mieszkania dla kobiet mieściły się na drugim dziedzińcu, w tylnéj części zamku, położonéj na odosobnionéj, wystającéj nad przepaścią skale. Mężczyźni zajmowali dwa boczne skrzydła pierwszego dziedzińca i front wychodzący na dolinę. Środkowa część zamku przedzielająca oba dziedzińce i łącząca je za pomocą szerokiego kurytarza znajdującego się naprost głównéj bramy, była obrócona w połowie na skład żywności a w połowie na skład tych rzeczy, które uciekający zabrawszy z sobą chcieliby tu oddać na przechowanie. W jedném ze skrzydeł zajmowanych przez mężczyzn było parę pokoi przeznaczonych dla osób duchownego stanu, któreby do zamku mogły zawitać. Nienazwany sam do nich odprowadził don Abbondia, który pierwszy objął je w posiadanie.
Dwadzieścia trzy, czy też dwadzieścia cztery dni spędzili w zamku nasi uciekający, wpośród nieustannego ruchu, w liczném towarzystwie, które zwłaszcza z początku ciągle wzrastało; a w ciągu całego tego czasu nie zaszło nic nadzwyczajnego. Wprawdzie i dzień nie upłynął, aby nie dano hasła do broni. Z téj strony ciągną lancknechty; z tamtéj cappelletów widziano. Na każdą taką wiadomość Nienazwany wysyłał na zwiady; a kiedy tego zachodziła potrzeba, zabrawszy z sobą ludzi, których na ten cel miał zawsze na pogotowiu, wychodził z doliny udając się w stronę, w któréj miał się nieprzyjaciel ukazać. A była to rzecz dziwna naprawdę, widok tych ludzi uzbrojonych od stóp do głowy i uszykowanych jak oddział żołnierzy, których wiódł człowiek nie noszący żadnéj broni. Zwykle w takich wycieczkach nie przychodziło do utarczek; bo najczęściéj owi żołnierze widziani w okolicy byli-to picownicy, furażerowie i łupieżcy włóczący się pojedynczo lub po kilku razem, którzy uchodzili pierwéj jeszcze, nim ich odkryć zdołano. Ale razu pewnego ścigając kilku takich łotrów, aby ich nauczyć, że w tę stronę nie należy zaglądać, Nienazwany odebrał wiadomość, iż wioskę pobliską naszli i rabują żołnierze. Byli-to lancknechci rozlicznych pułków, którzy pozostawszy w tyle dla rabunku, połączyli się w jeden oddział i napadali znienacka na wioski zmajdające się w pobliżu miejsca, gdzie zakwaterowało wojsko; zabierali wszystko, co mogli, a nad mieszkańcami pastwili się na rozmaite sposoby. Nienazwany, po krótkiéj przemowie do swych ludzi, poprowadził ich do owej wioski.
Nikt się ich tu nie spodziewał. Żołnierze, którym się zdawało, że idę tylko na rabunek, spostrzegłszy nagle oddział ludzi zbrojnych, gotowych do walki, rzucili wszystko i w największym popłochu uciekli w stronę, z któréj przyszli. Nienazwany puścił się w pogoń za niemi, potém kiedy już ich dość daleko odpędził, zatrzymał swych ludzi, stał przez czas pewien wyczekując, czy się co nowego nie ukaże, wreszcie, nie widząc nic i nikogo zawrócił do domu. Musiał przechodzić przez wieś ocaloną; a niepodobna opisać z jakim zapałem i uwielbieniem mieszkańcy jéj witali i odprowadzali swych zbawców; ile błogosławieństw spłynęło wówczas na ów oddział i na jego dowódcę.
W zamku, w tym tłumie zebranym przypadkowo z osób najrozmaitszego stanu, pojęć, obyczajów, płci i wieku, nigdy nie wynikły żadne ważniejsze zwady lub nieporządki. W różnych częściach zamku Nienazwany poumieszczał straże, których obowiązkiem było przestrzegać, aby się nic niestosownego, nic gorszącego nie działo, i którzy pełnili go tak sumiennie i z taką ochotą, z jaką każdy pełnił tu wszystko, z czego miał zdać rachunek przed panem.
Oprócz tego, prosił osoby duchowne i ludzi świeckich znanych z zacności i ogólnie szanowanych, którzy znajdowali się wśród jego licznych gości, aby również chcieli dawać na nich baczenie. I sam też o ile mógł najczęściéj krążył po salach i do każdego kątka zaglądał; ale nawet i w jego nieobecności najskuteczniejszém wędzidłem dla tych, którzy takowego potrzebować mogli, była pamięć o tém, w czyim się domu znajdują. Zresztą, byli-to wszystko ludzie uciekający, zatém nie nazbyt wojowniczego ducha; a troska o dom i mienie, o krewnych i przyjaciół, smutne wieści, które nadchodziły codzień, nie mało się przyczyniały do utrzymania i wzmocnienia tego pokojowego usposobienia.
Jednak i pomiędzy niemi byli ludzie weseli, mniéj dbali o przyszłość, słowem zuchy, jak to mówią, którzy o tém tylko myśleli, jakby sobie o ile możności pobyt w zamku umilić i urozmaicić. Opuścili swe domy, bo widzieli, że nie są dość silni, aby ich bronić; lecz żeby płakać i utyskiwać nad tém, czemu już nie podobna było zaradzić i malować sobie w myśli smutny obraz zniszczenia, który niestety, na własne oczy wkrótce trzeba im będzie oglądać, do tego najmniejszéj nie mieli ochoty. Wiele rodzin, które dawna łączyła zażyłość, umówiwszy się w zamku szukać schronienia, teraz się z sobą spotkały; tworzyły się tu nowe znajomości i zawierały nowe przyjaźnie; tłum podzielił się na rozmaite kółka i kółeczka stosownie do usposobień i nawyknień. Kto miał trochę pieniędzy zbywających, ten szedł na obiad do doliny, w któréj z powodu tak wielkiego napływu ludzi, powznoszono naprędce gospody: w jednych każdemu niemal kęskowi towarzyszyły westchnienia i nie wolno tam było mówić o czém inném jak tylko o smutku: w innych przeciwnie: jeżeli kiedy mówiono o smutku, to chyba dlatego, aby powiedziéć, że o nim myśléć nie trzeba. Tym zaś, którzy, czy to nie mogli, czy nie chcieli stołować się własnym kosztem, rozdawano w zamku chleb, zupę i wino. Oprócz tego, co dzień zastawiano kilka stołów, do których zasiadali ci tylko, których sam gospodarz wyraźnie zaprosił; w liczbie tych ostatnich był i nasz proboszcz ze swemi towarzyszkami.
Żeby darmo nie jeść chleba, Agnieszka i Perpetuą prosiły, by je użyto do posług, których wymagała tak wielka gościnność, i na tém znaczna część dnia im schodziła; resztę spędzały na gawędce z kilku nowemi przyjaciółkami lub z biednym don Abbondiem. Don Abbondio nie miał nic do roboty; ale pomimo to wcale się nie nudził: strach dotrzymywał mu zawsze towarzystwa. Wątpię, aby się już teraz miał obawiać jakiéjś napaści na zamek, a jeżeli i istniała jeszcze bojaźń czegoś podobnego, to niezawodnie była bardzo słabą; bo nawet przy odrobinie zastanowienia mógł zrozumiéć całą bezzasadność takich przypuszczeń. Lecz obraz otaczającéj go okolicy, z jednéj i z drugiéj strony zalanéj żołdactwem i orężem, widok ludzi zbrojnych, których tu niemal na każdym kroku spotykał, sam zamek, ten straszny zamek, i przewidywanie tylu najrozmaitszych rzeczy, które mogły się zrodzić w takich okolicznościach, wszystko to razem, nie mówiąc już o udręce, którą mu sprawiała myśl o swéj nieszczęśliwéj plebanii, nabawiało go jakiéjś nieokreślonéj, ustawicznéj obawy. Przez cały czas swego pobytu w tém schronieniu nigdy daléj jak na strzał od niego nie odszedł, nigdy nie postawił nogi na drodze wiodącéj w dolinę; jedyna jego przechadzka polegała na tém, iż wyszedłszy przed bramę, kroczył zwolna to wzdłuż jednéj to wzdłuż drugiéj strony murów zamkowych i spoglądał w dół na urwiska i skały, w celu wykrycia jakiegoś nieco przystępniejszego miejsca, czegoś w rodzaju ścieżyny, po któréj w razie gwałtownéj potrzeby mógłby się spuścić szukając kryjówki. Dla każdego z swych licznych towarzyszy schronienia miał bardzo grzeczny, lub bardzo uniżony ukłon, ale w gawędy z nikim się prawie nie wdawał; rozmawiał najczęściej z Perpetuą i Agnieszką; przed niemi wynurzał swe obawy i żale, co mu wielką ulgę sprawiało, choć narażało również i na to, że mu nieraz jego służebnica w sposób nie arcy-grzeczny przerywała mowę, a nawet że go i sama Agnieszka wstydziła. U stołu zaś, przy którym bawił jaknajkrócéj i mówił jaknajmniéj, dowiadywał się coraz nowych szczegółów o strasznym pochodzie wieści o nim przybywały co dzień, czy to podawane z ust do ust z wioski do wioski, czy przyniesione tu przez jakiegoś biedaka, który postanowiwszy z razu w domu pozostać uciekał teraz ostatni nie zdoławszy nic uratować oprócz swéj skóry, choć i tę nieraz miał silnie poturbowaną; więc co dzień mówiono o jakiémś nowém nieszczęściu. Niektórzy nowiniarze z powołania zbierali skrzętnie wszelkie pogłoski i wieści, wyciskali z nich, że tak powiem, esencyę i, przygotowane w ten sposób, podawali innym. Spierano się o to, które pułki największą odznaczają się dzikością, czy gorszą jest piechota czy też konnica; powtarzano, jak umiano, imiona niektórych wodzów, opowiadano różne ich waleczne przygody, wyliczano miejsca w których wojsko ma się zatrzymać, tudzież czas trwania pochodu: dziś ten a ten pułk gospodaruje w téj a téj okolicy, jutro będzie już w téj a téj miejscowości, w któréj tymczasem inny oddział plądruje. Nadewszystko starano się o wiadomości szczegółowe, prowadzono ścisły rachunek pułków, które przechodziły przez most w Lecco, gdyż te, można już było naprawdę uważać za nieszkodliwe jako wychodzące z kraju. Przeszła konnica Wallensteina, przeszła piechota Merodego, dalej konnica Anhalta, piechota Brandeburska, konnica Montecucullego i Ferrarego; przechodzi Altringer, Fürstenberg, Colloredo; przechodzą Kroaci, za niemi Torquato Conti, potém jeszcze inne, coraz nowe pułki; wreszcie, dzięki Bogu, przechodzi i Galasso, który ów pochód zamyka. Oddział podjazdowéj konnicy Wenetów także się oddala i cały kraj, na prawo i na lewo, jest wolny od żołnierskiéj powodzi. Mieszkańcy tych okolic, na które najprzód naszły i które najprzód opuściły wojska, już do swych siedzib wrócili; w zamku z dniem każdym gości ubywa i można go teraz porównać do wielkiego drzewa, z którego gałązek ukryte tam na czas burzy ptaszęta, po jéj ustaniu, rozlatują się w różne strony. Nasi znajomi byli w liczbie ostatnich, którzy opuścili zamek, a to dlatego iż Don Abbondio za nic nie chciał się zgodzić na powrócenie zaraz do domu, z obawy aby tam jeszcze nie spotkać jakichś lancknechtów wlokących się z tylu za wojskiem. Napróżno Perpetuą starała się na wszelkie sposoby przekonać go, że im dłużéj tu będą siedzieć, tém więcéj dadzą sposobności rozmaitym łotrom do wyniesienia z plebanii wszystkiego, co w niéj jeszcze mogło pozostać; don Abbondio był niewzruszony, kiedy chodziło o bezpieczeństwo osobiste, zawsze brał górę i z walki ze swą służebnicą wychodził zwycięsko; z żyjątkiem takich wypadków, kiedy od ogromu przestrachu tracił głowę zupełnie.
W dniu naznaczonym na opuszczenie zamku, z rozkazu Nienazwanego powóz zaprzężony czekał przed Złą Nocą a w powozie, również z jego rozkazu, umieszczono spory zapas bielizny dla Agnieszki. Oprócz tego, odprowadziwszy ją na stronę zmusił do przyjęcia sporéj garści skudów, aby miała czém naprawić szkody poczynione tam w domu pod jéj nieobecność; chociaż Agnieszka uderzając się w piersi zapewniała go uroczyście że tu ma jeszcze dosyć dawniejszego złota.
— A kiedy zobaczycie tę waszę biedną Łucyą... — powiedział na ostatku: — już-to jestem pewny, że modli się za mnie, bom jéj tyle złego zrobił: powiedzcie więc, że jéj za to dziękuję i że ufam, iż ta jéj modlitwa i na nią samę ściągnie błogosławieństwo Boże.
Chciał osobiście odprowadzić odjeżdżających aż do powozu. Jak uniżenie i gorąco dziękował don Abbondio, jak się na grzeczności wysadzała Perpetuą, tego opisywać nie będę; każdy czytelnik sam sobie łatwo to wystawić potrafi. Pożegnali się, odjechali; stosownie do danéj obietnicy wstąpili na chwilkę i to literalnie na chwilkę, bo nawet usiąść nie chcieli, do domu krawca, gdzie dowiedzieli się różnych szczegółów o przejściu wojska a były-to zwykłe opowiadania o wioskach zniszczonych i zrabowanych, o pastwieniu się nad ludźmi, o występku i brudzie; na szczęście jednak lancknechty tu nie zajrzały.
— Ach, szanowny księże proboszczu! — powiedział krawiec dopomagając mu przy wsiadaniu do powozu: — ileż-by to książek można wydrukować o awanturach tego rodzaju!
Ujechawszy jeszcze kawał drogi, oczom naszych podróżnych zaczęły ukazywać się ślady tego zniszczenia, o którem tyle już słyszeli: winnice ogołocone nie tak jak po winobraniu, lecz jak po gradowéj burzy; na ziemi winne łodygi czarne, splątane, ogołocone z liści, powyrywane patyczki; grunt podeptany kopytami końskiemi, usiany trzaskami i gałęziami; drzewa powywracane z korzeniem, lub ścięte i z kory odarte, żywopłoty miejscami zdeptane i popsute, bramek ani śladu. Daléj, po wsiach, drzwi powyłamywane, ulice usiane szczątkami sprzętów wszelkiego rodzaju, kupami łachmanów i szmatów; powietrze ciężkie, cuchnące; swąd jeszcze silniejszy wydobywający się z wnętrza domów; wieśniacy zajęci wyrzucaniem brudów z mieszkań, lub naprawianiem jako-tako drzwi i okien, lub w kółka zebrani i opłakujący razem swe nieszczęścia i straty; a za zbliżeniem się powozu ręce wyciągające się do jego drzwiczek i głosy proszące o datek.
Z temi obrazami przed oczyma lub w pamięci, z przeczuciem znalezienia tego samego i we własnym domu, przybyli nareszcie do wioski; i rzeczywiście smutne przeczucia nie zawiodły ich niczém.
Agnieszka złożyła swe pakuneczki w jednym rogu podwórka, bo było miejscem najczystszém z całéj jéj malutkiéj posiadłości, i zabrała się do oczyszczania i zamiatania domu, do zbierania i porządkowania tych niewielu sprzętów, które ocalały; sprowadziła cieślę i kowala, aby naprawili to, co naprawić było potrzeba koniecznie; a potém przeglądając sztuka po sztuce bieliznę podarowaną jéj przez Nienazwanego i licząc te nowe cekiny powtarzała w duchu: — no, mogę sobie powinszować; z łaski Boga i Matki Najświętszéj i tego pana; naprawdę nie najgorzéj jeszcze wyszłam.
Don Abbondio i Perpetuą bez pomocy kluczy wchodzą do plebanii; w kurytarzyku im daléj się posuwają tém straszniejszy czują zaduch, smród, istną zarazę, która im niemal cofać się każę; zatknąwszy nos ręką, idą ku drzwiom kuchennym; wchodzą na palcach, ostrożnie, omijając o ile możności obrzydliwe brudy, które pokrywają podłogę; i spoglądają dokoła. Nic tu nie ma całego, lecz szczątków i odłamków tego, co było, tu i gdzieindziéj pełno w każdym kącie; pierze i pióra kur Perpetui, szmaty z bielizny, kartki z kalendarzy i ksiąg rachunkowych don Abbondia, czerepy garnków i talerzy, porozrzucane po całéj izbie. Tylko na ognisku razem zebrane widnieją ślady olbrzymiego zniszczenia, jak wiele myśli niedopowiedzianych a jednak łatwych do odgadnięcia, które dowcipny światowiec umie zawrzeć w jednym krótkim okresie. Widać tam, powiadam, kupkę zagasłych głowni i głowienek, które mówią jasno, że były poręczem krzesła, nogą stołową, drzwiczkami szafy, jakąś częścią łóżka albo klepką beczki, w któréj mieściło się ulubione winko naszego proboszcza. Reszta, już tylko popiół i węgle a temi samemi węglami, niszczyciele, jakby na pamiątkę swego pobytu, pobazgrali ściany, rysując na nich jakieś postacie o szerokich twarzach, w biretach lub z tonsurą, przez co chcieli im nadać podobieństwo do księży i starając się zrobić je o ile możności najbardziej okropnemi i śmiesznemi, co też, naprawdę, nie mogło się nie udać artystom tego rodzaju.
— A świnie! — zawołała Perpetuą. — A łotry! — zawołał don Abbondio; i, jakby uciekając, pośpieszyli do drzwi przeciwległych, które wiodły do sadu. Znalazłszy się na świeżém powietrzu odetchnęli całą piersią i ruszyli prosto do figowego drzewa; ale, już z daleka spostrzegli, że ziemia pod niém była świeżo poruszona i oboje, jednocześnie wydali okrzyk przerażenia; stanąwszy zaś u kresu, znaleźli zamiast ukrytego skarbu, tylko dół rozwarty. Ztąd sprzeczka gorąca: don Abbondio wybuchnął gwałtownym gniewem, i wyrzucał Perpetui, że temu wszystkiemu ona tylko winna, że nie trzeba było brać na siebie schowania tego, czego schować nie umiała. Perpetuą, jakto każdy zrozumie, odcinała się dzielnie i także nie szczędziła wyrzutów proboszczowi: stali tak przez czas pewien, pan i służebnica z wyciągniętą, ręką, palcem wskazując na pusty dołek, aż na ostatku wykrzyczawszy się do woli oboje wrócili ku plebanii mrucząc coś sobie pod nosem, w całym domu, wszędzie gdzie tylko zajrzeli, znajdowali mniéj więcéj to samo. Niemało się namordowali, nim wreszcie zdołali oczyścić i przewietrzyć należycie mieszkanie, tém bardziéj że w pierwszych czasach po powrocie niepodobna było znaléść kogoś do pomocy; i niemało dni musieli spędzić we własnym domu niby na popasie, urządzając się jaknajlepiéj czy téż jak najgorzéj i zaopatrując się powoli, za pieniądze pożyczone u Agnieszki, w drzwi, ramy do okien i wszelkie sprzęty domowe.
Jeszcze na dobitkę z klęski téj wywiązały się inne kwestye drażliwe, bo Perpetuą jak zaczęła pytać, wypytywać, dowiadywać się, śledzić i szperać, tak wykryła w ostatku, iż niektóre sprzęty jéj pana, o których sądziła że je zabrali lub zniszczyli żołnierze, znajdują się natomiast całe i nieuszkodzone u kilku mieszkańców ich wioski; i dokuczała niemiłosiernie proboszczowi, starając się przekonać go, iż powinien się o nie upomniéć i odebrać nieprawym posiadaczom, Ale zmusić do tego don Abbondia było niepodobieństwem, sama myśl taka przejmowała go wstrętem i strachem: przecież jego rzeczy znajdowały się w ręku łotrów a zatém ludzi, z któremi za nie na świecie nie chciałby się kłócić.
— Ależ, skoro ci powiadam, że nie chcę nic wiedziéć o tych rzeczach — mówił do Perpetui. — Ileż-to razy mam ci jeszcze powtarzać, że co przepadło... no, to i przepadło? Za to że mi dom spustoszyli, to ja sam miałbym jeszcze być wydany na męki?
— A ja powiadam — odpowiadała Perpetuą — że ksiądz proboszcz pozwoliłby sobie oczy ze łba wyjąć. Kraść u innych to grzech, ale u księdza proboszcza nie kraść to grzech.
— No proszę, ona mi tu będzie takie głupstwa gadać! — wołał don Abbondio: — a nie będziesz ty cicho, zaraz?
Perpetua uspakajała się, ale nie odrazu; a lada okoliczność służyła jéj do rozpoczęcia nowéj wojny z swym panem. W końcu doszło do tego, że nieborak nie uskarżał się już nigdy, kiedy spostrzegał, że mu braknie jakiéjś rzeczy, któréj w danéj chwili mógłby potrzebować; a to z powodu iż niejednokrotnie usłyszał na swe żale taką odpowiedź: — a niech ksiądz proboszcz idzie do tego a tego i zapyta go o swoję własność, bo on ma tę rzecz u siebie i pewnoby jéj nie trzymał dotychczas, gdyby nie to, że ma do czynienia z tak spokojnym człowiekiem jak ksiądz proboszcz.
Innem jeszcze i daleko większém udręczeniem były dlań wieści o tém, że przez wioskę, jakto już przewidział, codzień przechodzą, żołnierze pojedyńczo, lub po kilku razem, zdążając za wojskiem, od którego pozostali w tyle; stąd więc ustawiczna obawa ujrzenia jednego z nich, a nawet całéj ich bandy przede drzwiami plebanii, które najpierwéj i najstaranniéj kazał naprawić i zamykał na klucze i rygle: ale, dzięki Bogu, żołnierze nie przyszli ani teraz, ani późniéj. Jednak nim miał czas całkowicie ochłonąć z téj trwogi, już dlań nowa, stokroć silniejsza nastała.
Tu wszakże, pożegnamy już naszego biednego proboszcza: chodzi teraz bowiem o coś więcéj, niż o jego osobisty przestrach, niż o klęskę jakiéjś jednéj miejscowości, niż o nieszczęście przemijające.


ROZDZIAŁ XXXI.

Obawy trybunału zdrowia co do zaniesienia morowego powietrza na medyolańską ziemię przez bandy niemieckie sprawdziły się najzupełniéj: jak wiadomo, rzeczywiście z niemi wkroczyło, a nadto, jak również wiadomo, nie poprzestając na téj jednéj prowincyi znaczną część Włoch ogarnęło i wyludniło. Wątek naszéj opowieści doprowadza nas w tém miejscu do skreślenia głównych wypadków téj klęski: w Medyolańskiem tylko, ma się rozumiéć, a raczéj prawie wyłącznie w samym Medyolanie; bo o stolicy, niemal jedynie mówią pamiętniki z tamtych czasów, co zresztą, dla dobrych i dla złych powodów, dzieje się mniéj więcéj zawsze i wszędzie. Mówiąc szczerze, w tym opisie, do którego przystępujemy, nie mamy jedynie na celu przedstawienia smutnych okoliczności, w których odnajdziemy wkrótce znane nam osoby, lecz nadto, zapomocą szkicu o ile możności ścisłego i dokładnego, zapoznanie naszych czytelników z jedną chwilą w dziejach ojczystych, która jest bardziej słynną niż znaną.
Wśród licznych pamiętników i sprawozdań z owych czasów, nie znajdziemy ani jednego, któreby samo przez się mogło dać jakieś nieco jaśniejsze i nieco porządniejsze, że tak powiem, pojęcie o straszliwéj klęsce; ale nie znajdujemy również ani jednego, któreby nam w utworzeniu sobie takowego dopomódz nie zdołało. W każdém z tych sprawozdań, nie wyjmując sprawozdania Ripamontego[17], które wszystkie inne przewyższa ilością, i wyborem faktów, a bardziéj jeszcze sposobem zapatrywania się na nie; w każdém z nich, powiadam, są pominięte pewne fakta największéj wagi, które natomiast w innych odnajdujemy; w każdém są grube błędy, które mogą być dostrzeżone łatwo i sprostowane za pomocą innych jeszcze sprawozdań lub tych niewielu aktów urzędowych, które pozostały; zdarza się często, że w jedném jakiémś dziele natrafiamy na przyczynę, która wywołała skutki opisane w inném; we wszystkich zaś bez wyjątku panuje dziwny nieład co do czasu i miejsca podawanych wypadków. Jest-to jakieś błąkanie się to w tę, to w owę stronę, po omacku, na oślep, bez zakreślonego zgóry planu: cecha zresztą bardzo pospolita i najbardziéj wybitna książek z tego czasu, tych zwłaszcza, które były pisane w języku ojczystym: mówimy to o książkach włoskich; czy tak było i w reszcie Europy, o tém wiedzą uczeni; co do nas gotowiśmy tylko przypuszczać, że tak być musiało. Żaden pisarz późniejszy nie zadał sobie pracy przejrzenia i porównania między sobą tych źródeł dziejowych, uporządkowania podawanych przez nie faktów, słowem utworzenia na ich podstawie dziejów tego morowego powietrza; tak iż pojęcie, które o niém mamy, z konieczności być musi bardzo niejasne i niedokładne; jakieś pojęcie nieokreślone o wielkich nieszczęściach i o wielkich pomyłkach (atak jednych jak też i drugich było naprawdę więcéj, niż umysł ludzki może sobie wyobrazić), pojęcie oparte raczéj na sądach niż na faktach; trochę faktów rozsianych tu i ówdzie, nieraz oderwanych od towarzyszących im najbardziéj charakterystycznych okoliczności, bez oznaczenia czasu w którym się spełniły, to jest bez związku pomiędzy przyczyną a skutkiem, bez zaznaczenia wzrostu i przebiegu téj strasznéj klęski. Czytając, porównywając, rozważając, z wielką starannością i uwagą (do tego przynajmniéj jeżeli nie do czego innego możemy się przyznać z najczystszém sumieniem) wszystkie sprawozdania drukowane, niejeden rękopism, wiele dokumentów urzędowych (wiele, w porównaniu do małéj liczby, która z nich pozostała) staraliśmy się zrobić z nich nie to wprawdzie, cobyśmy zrobić pragnęli, ale to chociaż, co nie było zrobioném dotychczas. Nie mamy zamiaru przytaczać tu wszystkich aktów urzędowych, ani wszystkich wypadków ze wszechmiar godnych pamięci. Nie mamy również najmniejszego zamiaru czynić zbyteczném czytanie w oryginale wszystkich tych źródeł dziejowych, dla tych, którzy chcieliby utworzyć sobie nieco dokładniejsze pojęcie o tém, co tu opowiedzieć mamy: bo czujemy aż nadto dobrze, jak wielką, jak żywotną, jak odrębną i, że tak powiem, nieudzielającą się siłę posiadają prace tego rodzaju, bez względu na to, w jaki sposób były pojęte i wykonane. Usiłowaliśmy tylko poznać i sprawdzić fakta najsilniéj dotyczące ogół i najbardziéj doniosłe, uszykować je w takim porządku, w jakim rzeczywiście następowały po sobie, zbadać, o ile na to mogą pozwolić przyczyny, które je wywołały i sam ich charakter, wzajemne oddziaływanie jednych na drugie i dać przez to, jak na teraz przynajmniéj, nim kto inny lepiéj tego uczynić nie potrafi, opis krótki wprawdzie lecz sumienny, smutnych dziejów morowego powietrza 1630 r.
Na całym więc pasie ziemi, po którym przeciągnęło wojsko, pozo stało nieco trupów na drodze i w domach. Wkrótce potém, tu i ówdzie po wsiach zaczęli ludzie chorować, a nawet wymierać całemi rodzinami na jakąś gwałtowną, dziwną chorobę, któréj objawy były nieznane wszystkim niemal żyjącym. Tylko dla małéj garstki ludzi niebyła ona nowością: dla tych niewielu, którzy pamiętali jeszcze morowe powietrze, grasujące przed pięćdziesięciu trzema laty w znacznéj części Włoch a głównie w Medyolańskiém, gdzie otrzymało nazwę, którą przechowało dotychczas, moru św. Karola. Jakże jest wielką siła miłosierdzia! Nad wspomnienia tak różnorodne i wstrząsające nieszczęścia ogarniające ogół, ono może wynieść jednego człowieka, bo tego człowieka natchnęło uczuciami i popchnęło do czynów bardziéj pamiętnych niż samo nieszczęście; wyryć imię jego w umysłach jak streszczenie wszystkich tych bied, bo do wszystkich go wmieszało, z każdą spoiło czyniąc go opiekunem, kierownikiem, ratunkiem, osłodą i dobrowolną ofiarą; z klęski dla wszystkich zrobić dla tego jednego człowieka jakby godło; nazwać ją jego imieniem jak zdobycz lub odkrycie!
Naczelny medyk Ludwik Settala, który nie tylko widział ów mór dawniejszy, lecz pomimo bardzo młodego wieku, w czasie jego trwania zasłynął jako jeden z najbardziéj czynnych, śmiałych i znakomitych lekarzy; i który teraz obawiając się mocno nowéj zarazy, miał się ciągle na baczności i skrzętnie zbierał wiadomości, 20 października objawił w trybunale zdrowia, że w Chiuso (miejscowości położonej w ziemi Lecco, graniczącéj z Bergamo) wybuchło niewątpliwie morowe powietrze. Ale trybunał, jak to znajdujemy w sprawozdaniu Tadina, nic nie postanowił, nic nie przedsięwziął.
Wkrótce jednak zaczęły nadchodzić podobne wiadomości z Lecco i z Bellano. Wówczas trybunał zdobył się wreszcie na postanowienie, które polegało na wysłaniu komisarza ze zleceniem, aby zabrawszy po drodze lekarza z Como, razem z nim zwiedził miejscowości wyżéj wymienione. Obaj delegowani, czy-to przez brak rozsądku czy dla innych jakich powodów, odrazu pozwolili wmówić w siebie pewnemu staremu i nieoświeconemu golibrodzie w Bellano że tego rodzaju choroba nie jest bynajmniej morowém powietrzem[18] — lecz w niektórych okolicach zwykłym skutkiem jesiennych wyziewów z błot i bagien; w innych zaś wynikiem spustoszenia, niewygód i strat, poniesionych w czasie przejścia Niemców. To zapewnienie zostało przedstawione trybunałowi, który jak się zdaje najzupełniej się niém zadawalnia.
Ale ponieważ bez przerwy zaczynają nadchodzić z coraz innych miejscowości, coraz nowe zawiadomienia o rosnącéj śmiertelności, więc znowu wyznaczają dwu delegowanych dla zbadania, przekonania się i zaradzenia; znanego już nam Tadina i jednego z audytorów trybunału. Kiedy ci dwaj rozpoczęli swą czynność, choroba doszła już do takich wymiarów, że zbyteczném było szukać dowodów jéj istnienia, bo się same na każdym kroku przedstawiały. W ziemi Lecco, w Valsassinie, na brzegach jeziora Como, w Monte di Brianza i w Gera d’Adda, które zwiedzili, znajdowali wszędzie wsie i miasteczka pozamykane u wejścia sztachetami, albo prawie całkiem wyludnione, a ich mieszkańców obozujących na polach lub tułających się samotnie po okolicy; wyglądali — powiada Tadino — jakby jakieś dzikie stworzenia; a każdy z nich miał w ręku to miętę, to rutę, ro rozmaryn, to flaszeczkę z octem. Zebrali wiadomości co do liczby zmarłych; była przerażająca; oglądali chorych i trupy i wszędzie dostrzegli wstrętne i okropne piętno moru. Nie zwlekając, listownie przesłali straszne te wieści trybunałowi zdrowia, który po odebraniu ich, co nastąpiło w dniu 30 października — zabrał się — mówi znowu Tadino — do układania rozporządzeń, na mocy których ludzie pochodzący z miejscowości nawiedzonych przez zarazę mieli być niewpuszczani do miasta albo z niego wydaleni — a póki się pisał i obmyślał ów wyrok, wydał zgóry kilka doraźnych rozkazów straży celnéj.
Tymczasem delegowani, zarządziwszy naprędce pewne środki zaradcze, które im się najlepszemi zdawały, wrócili do stolicy ze smutném przeświadczeniem, iż one nie zdołają zapobiedz dalszemu wzrostowi choroby, która już tak spotężniała i tak wielką ogarnęła przestrzeń.
Stanąwszy w Medyolanie 14 listopada, zdawszy sprawę ustnie i po raz wtóry piśmiennie trybunałowi, otrzymali od niego rozkaz udania się do gubernatora i przedstawienia mu opłakanego stanu rzeczy. Spełnili zlecenie i taką przynieśli odpowiedź: — gubernator słuchając ich doznał wielkiéj przykrości i niemało smutku okazał; lecz wojnę i myślenie o niéj uważał za sprawę daleko pilniejszą: sed belli graviores esse curas. Tak mówi Ripamonti, na podstawie regestrów trybunału zdrowia, które przeglądał, i rozmowy z samym Tadino, któremu głównie poruczoném było to zlecenie; zlecenie, już drugie z kolei, jeżeli sobie przypomina czytelnik, w tym samym przedmiocie, i tym samym co pierwsze uwieńczone skutkiem. We dwa, czy też we trzy dni potem, 18 listopada, gubernator wydał obwieszczenie, że, z powodu urodzin księcia Karola, pierworodnego syna króla Filipa IV, będą się odbywać zabawy publiczne: wszystko jak w czasach zwyczajnych, jakby mu o niczém nie powiedziano, jakby nie przeczuwał nawet lub nie dbał o to bynajmniéj, że wielkie zbiegowisko ludu, w obecnych warunkach, może pociągnąć za sobą groźne następstwa.
Gubernatorem, jakeśmy to już mówili, był słynny Ambroży Spinola, przysłany dla prowadzenia daléj wojny, dla naprawienia i powetowania omyłek swego poprzednika, a, w nawiasie, dla rządzenia krajem; i my również w nawiasie możemy tu przypomniéć, że w kilka miesięcy potem rozstał się z życiem w téj saméj wojnie, którą brał tak gorąco do serca; i że nie poległ na polu bitwy od nieprzyjacielskiego oręża, lecz umarł w swojém łóżku ze zgryzot i udręczeń, w skutek wyrzutów, krzywd, nieprzyjemności wszelkiego rodzaju, odebranych od tych, którym służył. Historyą opłakała jego losy i niewdzięczność innych zganiła surowo; opisała z wielką starannością jego czyny wojenne i polityczne, nie oszczędziła pochwał dla jego przezorności, niezmordowanéj działalności i stałości: mogła-by jednak i nad tém się zastanowić, jak zużytkował wszystkie te zalety wówczas, gdy morowe powietrze groziło, gdy już zaczęło opanowywać lud powierzony jego pieczy, albo raczéj w moc jego wydany.
Lecz to, co nie służąc bynajmniéj na jego usprawiedliwienie, zmniejsza wszakże zdumienie wywołane jego postępowaniem, bo rodzi nowe, stokroć jeszcze silniejsze, jest postępowanie saméj ludności, téj ludności, chcę powiedziéć, która niedotknięta jeszcze zarazą, miała tyle powodów do obawiania się jéj. Każdy z nas, gdyby go zapytano, co się dziać mogło w stolicy za nadejściem strasznych wiadomości z okolic, w których mór już grasował, z miasteczek, i wsi, które dokoła niej tworzyły jakby półkole w pewnych miejscach zaledwie na jakie osiemnaście lub dwadzieścia mil od niéj odległe, odpowiedziałby niezawodnie, że musiał tam powstać ruch wielki, żądanie i domaganie się środków ostrożności źle lub dobrze zrozumianych, wreszcie, chociażby silny niepokój. A jednak, jeżeli w czém owoczesne pamiętniki zgadzają się z sobą, to w zaświadczeniu, że nic podobnego miejsca nie miało. Głód zeszłoroczny, spustoszenia poczynione przez żołnierzy, troski i zmartwienia stąd wynikłe, zdawały się aż nadto wystarczającemi dla wytłómaczenia przyczyn wielkiéj śmiertelności: na placach, w sklepach i w domach, każdy kto przebąknął coś o niebezpieczeństwie, o morowém powietrzu, ściągał na siebie śmiech pogardliwy, żarciki, a nawet silne rozdrażnienie. Toż samo niedowierzanie, taż sama mówiąc dokładniéj ślepota, panowała w Senacie i w Radzie dekuryonów i w każdym zarządzie spraw publicznych.
Kardynał Fryderyk, skoro się tylko dowiedział o pierwszych wypadkach śmierci z zaraźliwéj choroby, zaraz listem pasterskim zalecił proboszczom pomiędzy wielu innemi rzeczami, aby tłómaczyli gorliwie ludowi potrzebę i obowiązek oznajmiania o każdym podobnym wypadku jako też i o oddawaniu rzeczy zapowietrzonych lub podejrzanych[19]: a i to jeszcze możemy zaliczyć do jego niepospolitych i chwalebnych zalet.
Trybunał zdrowia prosił, błagał o pomoc, lecz albo nie otrzymywał żadnéj albo bardzo słabą. A i w samym trybunale czynność była daleką od wyrównania naglącéj potrzebie: tylko dwaj lekarze, jak pokilkakroć zapewnia Tadino i jak się zresztą okazuje z całego jego sprawozdania, czując cały ogrom niebezpieczeństwa, starali się pobudzać do działalności to ciało, które ze swej strony miało inne w ruch wprawiać.
Widzieliśmy już, jak obojętnie przyjął trybunał pierwszą wiadomość o pojawieniu się morowego powietrza, jak leniwie zabierał się do jéj sprawdzenia: a oto inny fakt, który, jeżeli tylko nie był skutkiem przeszkód stawianych mu przez władze wyższe, może posłużyć za nowy dowód jego dziwnéj opieszałości. Owe rozporządzenia, na mocy których mieli być niewpuszczani do miasta ludzie z okolic zapowietrzonych, postanowione 30 października, zostały ułożone na piśmie dopiero dnia 23 następnego miesiąca, a ogłoszone zaledwo 29. Mór już do Medyolanu przeniknął.
Tadino i Ripamonti zapisali imię tego, który pierwszy zaniósł go do stolicy, tudzież inne szczegóły dotyczące jego osoby i tego wypadku i rzeczywiście w badaniu początków wielkiéj śmiertelności, któréj dalszych ofiar nie tylko już imion zapisać, ale nawet liczby ściśle określić nie podobna, bo już się liczą na ilość tysięcy, budzi się jakaś dziwna ciekawość tych kilku pierwszych imion, które mogły być jeszcze pamiętane i przechowane: w nich bowiem i w najmniéj nawet zajmujących szczegółach, które ich dotyczą, w skutek téj wybitności, tego, że tak powiem, pierwszeństwa, w zagładzie, upatrujemy mimowoli coś fatalnego, coś godnego pamięci.
Obaj dziejopisarze twierdzą zarówno, że to był Włoch, żołnierz w wojsku hiszpańskiém; co zaś do jego imienia, to każdy inne podaje. Według Tadina miał-to być niejaki Piotr Antoni Lovato, z oddziału kwaterującego w Lecco; podług Ripamontego, Piotr Paweł Locati z pułku kwaterującego w Chiavennie. I co do dnia jego przybycia do Medyolanu nie zgadzają się również: pierwszy mówi, że miało miejsce 22 października, drugi że téj saméj wprawdzie daty, ale o miesiąc późniéj: z tych dat jednak ani jednéj ani drugiéj nie należy uważać za prawdziwą, bo obie nie zgadzają się z innemi, daleko bardziéj wiarogodnemi. A jednak, Ripamontemu, piszącemu z rozkazu Rady dekuryonów, nie brakło zapewne środków do zebrania potrzebnych wiadomości; a Tadinowi, ze względu na sam jego urząd, bardziéj niż komu innemu musiał być znany wypadek takiéj doniosłości. Zresztą, z zestawienia innych dat, które, jakeśmy już mówili, zdają nam się bardziéj wiarogodnemi wynika, że stało się to przed ogłoszeniem rozporządzeń trybunału; a gdyby nam coś na tém miało zależéć, moglibyśmy nawet dowieść albo prawie dowieść, że musiało nastąpić w pierwszych dniach tego miesiąca; sądzę jednak, że czytelnik chętnie nas od tego zechce uwolnić.
Otóż, tak czy inaczéj, dość że ten człowiek nieszczęśliwy i niosący nieszczęście wszedł do Medyolanu z wielkim węzłem odzienia kupionego czy też skradzionego od żołnierzy niemieckich; zatrzymał się w domu, w którym mieszkali jego jacyś krewni na przedmieściu bramy Wschodniej; zaraz po przybyciu tam zachorował; został przeniesiony do szpitala, gdzie bąbel, który mu się utworzył pod pachą, zrodził w tym, kto go leczył, silne podejrzenie téj choroby, na którą rzeczywiście chorował; czwartego dnia umarł.
Trybunał zdrowia rozkazał zamknąć całą rodzinę krewnych owego żołnierza, w jjé mieszkaniu i przez to oddzielić ją od reszty ludzi; odzież zaś jego i łóżko, na którem umarł, spalono natychmiast. W parę dni potém, dwaj posługacze szpitalni, którzy go doglądali, i pewien miłosierny zakonnik, który mu ostatnią posługę oddawał, zachorowali, wszyscy trzéj na morowe powietrze. Jednak, dzięki podejrzeniu, które zaraz na wstępie wzbudziła choroba żołnierza, i dzięki różnym środkom ostrożności wskutek tego przedsięwziętym, zaraza nie rozszerzyła się daléj w szpitalu.
Ale żołnierz po-za szpitalem już pozostawił jéj ziarna, które téż niebawem kiełkować zaczęły. Najprzód zachorował właściciel domu, w którym on się zatrzymywał, niejaki Karol Colonna, lutnista z rzemiosła. Wówczas wszyscy mieszkańcy tego domu, z rozkazu trybunału zdrowia, zostali przeniesieni do lazaretu, gdzie znaczna ich część zachorowała; a kilku z nich wkrótce umarło z najoczywistszego moru.
Tymczasem zaraza, zasiana przez nich, przez ich odzież i rzeczy, które krewni, sąsiedzi i słudzy poukrywali cichaczem i zdołali ocalić od trybunału zdrowia, to jest od konfiskaty i spalenia; wraz z tą, która wchodziła do miasta wskutek wadliwych rozporządzeń, opieszałego ich wypełniania i zręcznego ich obchodzenia, tlała tam i nurtowała powoli przez całą resztę tego, i kilka pierwszych miesięcy następnego 1630 roku. Od czasu do czasu to w téj to w owéj dzielnicy ktoś na nią chorował, ktoś umierał; a sama ta nieznacząca liczba wypadków, w których się objawiała, oddalała obawy i utwierdzała coraz silniéj ludność miasta w tém nierozsądném i zabójczém przekonaniu, że moru nie ma, że go wcale nie było. Wielu nawet lekarzy wtórując głosowi narodu (czy i w tym razie był on głosem Boga?) żartowali sobie ze smutnych przepowiedni, z groźnych przestróg małéj garstki swoich kolegów; i mieli na pogotowiu nazwy chorób pospolitych na określenie każdego przypadku morowego powietrza, dla leczenia którego bywali wzywani; bez względu na to z jakiemi oznakami, z jakiemi symptomatami się objawiało.
Zawiadomienia o przypadkach tego rodzaju wówczas nawet, kiedy dochodziły do trybunału zdrowia, były najczęściéj niedokładne i spóźnione. Strach kwarantanny i lazaretu uczył ludzi przebiegłości: nie donoszono do władzy o chorych, przekupywano służbę pogrzebową i jéj zwierzchników; nawet, od osób należących do samego trybunału i wyznaczonych do oglądania trupów, za pomocą pieniędzy wyłudzano fałszywe świadectwa.
Ponieważ jednak, za każdém odkryciem, które mu się zrobić udało, trybunał rozkazywał palić rzeczy, nakładał sekwestr na domy, całe rodziny wysyłał do lazaretu, łatwo sobie wystawić jak wielkie rozdrażnienie i niezadowolenie musiał ściągnąć na siebie: — szlachty, kupców i plebsu — jak powiada Tadino; a więc całéj ludności przekonanéj najmocniéj, że ją dręczą bez żadnéj przyczyny i bez żadnéj potrzeby. Nienawiść najsilniejszą ściągnęli na siebie dwaj lekarze: znany już nam Tadino i Senator Settala, syn naczelnego medyka; doszła ona do takich rozmiarów, że, skoro tylko ci dwaj musieli przez jaki plac przechodzić, sypały się na nich groźby i przekleństwa, a czasem nawet kamienie. W jakże-to dziwnych i godnych pamięci warunkach znajdowali się przez kilka miesięcy ci ludzie! Widziéć zbliżającą się, straszliwą klęskę, starać się na wszelkie sposoby ją zażegnać, natrafiać na nieprzezwyciężone przeszkody tam, gdzie szukali pomocy, stać się celem ogólnéj nienawiści i za swą gorliwość pozyskać imię nieprzyjaciół ojczyzny: pro patrice hostibus, jak mówi Ripamonti.
Część téj nienawiści spadała na innych lekarzy, którzy będąc również przekonani o istnieniu zarazy, zalecali środki ostrożności i starali się przelać w każdego tę bolesną pewność, którą mieli sami. Ale nikt wierzyć im nie chciał. ludzie nieco grzeczniejsi lub rozsądniejsi pomawiali ich tylko o upór i łatwowierność; takich wszakże było niewielu, reszta zaś widziała w tém wszystkiém najoczywistsze oszukaństwo, haniebne knowanie mające na celu ciągnienie zysków z ogólnego przerażenia.
Naczelny medyk, Ludwik Settala, podówczas już blisko lat osiemdziesiąt liczący, najprzód profesor medycyny na wszechnicy w Pawii, potem filozofii moralnéj w Medyolanie, autor wielu dzieł rozgłośnych, wsławiony zaprosinami na katedry profesorskie do Ingolstadu, Pizy, Bolonii i Padwy i nie przyjęciem z nich żadnéj, był niezaprzeczenie jedną z najwyższych powag swego czasu. Życie jego niemniejszy od jego nauki wzbudzało szacunek, a lud uwielbiał go za wielkie miłosierdzie, z którem leczył i wspierał ubogich. Nie możemy tu również pominąć milczeniem innéj jeszcze okoliczności, która choć dla nas jest bardzo bolesną i zmniejsza poniekąd szacunek i sympatyę dla osoby Ludwika Settala, wówczas jednak musiała mu właśnie najskuteczniéj pomagać do wzbudzania tych uczuć; oto, nieborak podzielał wszystkie najzgubniejsze i najbardziéj rozpowszechnione przesądy, w które wierzyli jego spółcześni: bo, choć wyprzedził ich i stanął na czele, ale nie oddalił się od ich szeregów, co zwykle jest rzeczą niebezpieczną, naraża na różne przykrości i sprowadza nieraz utratę tego zachowania, które się w inny sposób zdobyło. A jednak owo wielkie zachowanie, które posiadał, nie zdołało, w obecnych warunkach, nie tylko zmienić zdania tych, których poeci zowią ciemnym gminem, zaś aktorowie-komicy — szanowną publicznością, lecz nie potrafiło go nawet ochronić od zaciętości i obelg téj części ludności, która najłatwiéj i najprędzéj przechodzi od sądów do objawiania swych myśli i do czynów.
Razu pewnego na ulicy, kiedy w lektyce udawał się do swych chorych, dokoła niego zaczęli zbierać się ludzie wołając, że to on jest przewódcą tych, którzy chcą gwałtem, aby była zaraza; że to on wprawia w przestrach całe miasto tą swoją miną ponurą i tą wielką brodą, a wszystko dlatego, żeby lekarze jaknajwięcéj zarabiać mogli. Tłum i rozdrażnienie rosły z każdą chwilą: lektykarze, widząc na co się zanosi, ukryli czém prędzéj swego pana w domu jednego z jego przyjaciół, który na szczęście znajdował się w pobliżu. To go spotkało za to, że widział jasno niebezpieczeństwo, że mówił o niém, że tysiące ludzi chciał od śmierci ratować: lecz wówczas, kiedy opłakaném swém zdaniem przyczynił się do tego, iż została wydaną na męki, szarpaną rozpalonemi kleszczami i w ostatku spalona na stosie jakaś nieszczęśliwa kobieta za to, że jej pan cierpiał dziwne jakieś boleści żołądka i że inny, u którego uprzednio służyła, silnie był w niéj zakochany[20], wówczas powiadam wszyscy jego mądrość wielbili, a nadto jeszcze (na samę myśl o tém zgroza nas przejmuje) pozyskał tytuł dobroczyńcy ludzkości.
Jednak przy końcu marca, najprzód na przedmieściu Wschodniéj bramy, a potém we wszystkich dzielnicach miasta, zaczęły ponawiać się coraz częściej wypadki choroby i śmierci, którym towarzyszyły dziwne przypadłości spazmów, bicia serca, letargu, silnéj gorączki, tudzież złowrogie bąble i siność; śmierć najczęściéj była szybką i gwałtowną a nieraz następowała bez żadnego śladu jakiéjś choroby uprzedniéj. Ci z lekarzy, którzy dotychczas nie chcieli się zgodzić na istnienie moru, a teraz nie chcieli przyznać tego, z czego się wyśmiewali tak jeszcze niedawno, czując wszakże potrzebę nadania jakiéjś nazwy téj nowéj chorobie, która już się stała tak pospolitą i jawną, że obejść się bez niéj nie mogła, zaczęli nazywać ją to zapaleniem mózgu, to jakąś febrą morową; nędzne usiłowania usprawiedliwienia siebie a raczéj proste oszukaństwo, które jednak bardzo szkodliwe wywierało skutki, bo uchodząc za prawdę, coraz mocniéj odciągało ludzi od uwierzenia w to, w co uwierzyć byli powinni jaknajprędzéj, od poznania, że straszna choroba w najwyższym stopniu jest zaraźliwą. Władze miejskie, niby zbudzone jakimś potężnym odgłosem, zaczęły większą zwracać uwagę na przedstawienia trybunału zdrowia i spełniać jego rozporządzenia co do sekwestrów, kwarantanny i innych środków zaradczych, które nakazywał. Trybunał zdrowia ciągle teraz potrzebował pieniędzy na codzienne i codzień rosnące wydatki, których wymagał lazaret, tudzież na wiele innych, których mu nie brakło; i, do czasu rozstrzygnięcia (co, jak sądzę, nie nastąpiło nigdy), kto ma te koszta ponosić czy miasto czy skarb, z prośbą o pieniądze zwracał się ustawicznie do dekuryonów. Na dekuryonów nalegał również wielki kanclerz z rozkazu gubernatora, który znowu z wojskiem pod nieszczęśliwe Casale pociągnął, aby je po raz drugi oblegać; nalegał i senat, żeby pomyśleli zaraz o zaopatrzeniu miasta dostateczną ilość żywności na wypadek, gdyby nieszczęście miéć chciało, iż zaraza naprawdę w niem-by się rozszerzyła i gdyby wskutek tego inne miasta przerwały z niém wszelkie stosunki; żeby wynaleźli sposób utrzymania znacznéj części ludności, której zabrakło pracy a zatém środków do życia. Dekuryonowie starali się o pieniądze drogą pożyczki i podatków: cząstkę tych, które zdobyli, oddawali zaraz trybunałowi zdrowia, inną cząstkę dzielili pomiędzy ubogich, a za resztę trochę kupowali zboża; słowem, jako tako zaradzali potrzebie. Chwila najsroższéj klęski jeszcze nie nadeszła.
W lazarecie, w którym pomimo że śmierć co dzień ludzi dziesiątkowała, liczba ich rosła z dniem każdym, było pracą i zadaniem nie-lada zapewnić dostateczną ilość służby, nakazać posłuszeństwo, zachować przepisy co do odosobnienia chorych, słowem utrzymać, a raczéj ustanowić ów porządek, którego wymagał trybunał zdrowia: zaraz bowiem od początku, największy nieład zaczął tam panować w skutek wyuzdania wielu jego gości czyli więźniów, tudzież niedbalstwa i pobłażliwości saméj służby. Trybunał zdrowia i dekuryonowie nie wiedząc już sami, co mają począć, wpadli wreszcie na myśl zwrócenia się do kapucynów i błagania ojca komisarza prowincyi, który zastępował miejsce ojca prowincyała zmarłego przed niedawnym czasem, aby chciał dać im ludzi zdolnych do sprawowania rządów w tém państwie, które o posłuszeństwie nic wiedziéć nie chciało, w którém tak wielki zamęt panował. Ojciec komisarz przystał na ich prośby; na zwierzchnika naczelnego przedstawił im niejakiego Feliksa Casati, człowieka w dojrzałym już wieku, cieszącego się sławą wielkiego miłosierdzia, energii i łagodności połączonéj z niepospolitą siłą woli; sławą, jak się okazało następnie, aż nadto zasłużoną; na jego towarzysza zaś i jakby pierwszego ministra, pewnego Michała Pozzobonelli, zakonnika młodego wprawdzie ale pełnego powagi i surowości tak w postępowaniu jako téż i w całéj powierzchowności. Zgodzono się na to z radością i dwaj kapucyni 30 marca weszli do lazaretu. Prezes trybunału zdrowia oprowadził ich po nim jakby oddając go im w posiadanie; i, zebrawszy całą służbę tudzież urzędników różnych stopni, objawił im, że od téj chwili, prezydentem w lazarecie, z władzą najwyższą i nieograniczoną, jest ojciec Feliks. Stopniowo, w miarę tego jak rosło to smutne zgromadzenie, przybywali inni kapucyni i stali się w tém miejscu nadzorcami, spowiednikami, zawiadowcami, lekarzami, szafarzami, kucharzami, nawet praczkami, słowem wszystkiém, czego okoliczności mogły wymagać. Ojciec Feliks zawsze czynny, nigdy nie strudzony krążył we dnie i w nocy po celkach, krużgankach, po wielkim dziedzińcu wewnętrznym, czasem niosąc w ręku laseczkę, czasem uzbrojony tylko włosiennicą; wszystkiego doglądał, wszędzie utrzymywał karność i porządek; uśmierzał bunty, sądził powaśnionych, groził, karcił, napominał, pocieszał, łzy osuszał i łzy wylewał. Wkrótce po przybyciu do lazaretu, zachorował na morowe powietrze; wyzdrowiał jednak i z nową gorliwością powrócił do zajęć dawniejszych. Spółbracia jego, po największéj części, śmierć tu ponieśli, a każdy z radością ją przyjął.
Dyktatura taka była naprawdę dziwnym pomysłem; tak dziwnym jak i sama owa klęska, jak i czasy, w których się to działo; a gdybyśmy o nich nie wiedzieli nic więcéj, ten jeden dowód albo raczéj próbka mogłaby nam dać pojęcie jak ciemném i źle urządzoném musiało być owo społeczeństwo, w którém ludzie, mający tak ważny obowiązek do spełnienia, nie potrafili nic innego zrobić jak wyrzec się go, ani komu innemu go powierzyć jak ludziom, którzy ze względu na swe powołanie, najmniéj powinni byli znać się na takich rzeczach. Ale, jakiż-to zarazem świetny dowód siły i umiejętności, którą miłosierdzie natchnąć może każdego w najtrudniejszych nawet czasach i okolicznościach, przedstawia nam postępowanie tych ludzi; sposób w jaki wywiązać się potrafili z tak niepomiernie ciężkiego zadania. Było naprawdę rzeczą bardzo piękną już samo przyjęcie przez kapucynów tego obowiązku, dla téj tylko przyczyny, że nikt inny przyjąć go nie chciał, nie mając innego w tém celu nad służenie bliźnim, innéj nadziei na tej ziemi nad śmierć bardziéj godną zazdrości, niż zazdroszczoną; i to również było dla nich chwałą niemałą, że go im ofiarowano dlatego, że był trudny i niebezpieczny i że przypisywano im owę energią i zimną krew, tak potrzebną, a niestety tak rzadką, w chwilach podobnych. Stąd więc czyny i serca tych zakonników zasługują na pamięć, na wzmiankę pełną miłości, uwielbienia i téj wdzięczności, która należy się wszystkim ludziom oddającym swoim bliźnim jakieś wielkie usługi, a témbardziéj takim, którzy oddając je, nie czynili tego bynajmniéj, aby ją pozyskać. Bo żeby nie ci mnisi — powiada Tadino — to niezawodnie całe miasto poszłoby na marne; a były naprawdę i godne podziwu wszystkie te rzeczy, które ci Ojcowie kapucyni w tak krótkim czasie dla dobra ogólnego zrobili, bo choć nie mieli pomocy, a przynajmniéj bardzo małą od miasta, jedynie swoją przemyślnością i mądrością, utrzymywali w lazarecie tyle tysięcy ubogich ludzi. Liczba osób, którym, w ciągu siedmiomiesięcznych rządów ojca Feliksa, lazaret udzielił schronienia, wyniosła blisko pięćdziesiąt tysięcy, podług Ripamontego, który słusznie powiada, że gdyby zamiast opisywania nieszczęść Medyolanu miał opowiadać o rzeczach, które miastu temu największą chlubę przynoszą, to i wówczas również takiemu człowiekowi jak ojciec Feliks należałaby się wzmianka przydłuższa.
Teraz już i w publiczności ów dziwny upór, z którym zaprzeczano istnieniu moru, musiał słabnąć i ginąć w miarę tego, jak choroba coraz bardziéj się rozszerzała drogą zetknięcia i obcowania z ludźmi zarażonemi, a zwłaszcza wówczas, kiedy od ubogiéj ludności, wpośród którjé grasowała przez pewien czas, zaczęła przechodzić do klas zamożniejszych, kiedy ofiarą jéj padło kilka osób bardzijé znanych. A pomiędzy niemi, jako człowiek najwięcéj znany podówczas, zatém i dziś zasługujący na wyraźną wzmiankę, znajdował się naczelny medyk Settala. Czy choć teraz przynajmnijé zgodzono się na to, że biedny starzec miał słuszność? Kto to wie? Oprócz niego, na morowe powietrze zachorowali: żona jego, dwaj synowie i siedem osób ze służby. On i jeden z jego synów wyzdrowieli, reszta umarła. — Takie wypadki — powiada Tadino — wydarzające się w mieście i w domach szlacheckich, usposobiły szlachtę i lud do myślenia, a niedowierzający lekarze i gmin zuchwały a ciemny zaczął usta stulać, zaciskać zęby i brwi podnosić.
Lecz skutki, wybiegi, zemsta, że tak powiem, uporu przełamanego są nieraz takiemi, iż wolelibyśmy, aby już raczéj wbrew rozsądkowi i rzeczywistości, pozostał do końca niewzruszony, niezwyciężony, a to właśnie miało teraz miejsce. Ci, którzy zaprzeczali tak stanowczo i tak długo temu, że blisko, że wpośród nich istnieją zarody okropnéj choroby, która rozwijając się swobodnie, może się rozszerzyć i sprawić spustoszenie straszliwe; widząc niepodobieństwo zaprzeczania już dłużéj jéj wzrostu, a nie chcąc przypisać go swej własnéj winie (byłoby to przecie wyznać jednocześnie wielkie oszukaństwo i wielki występek), tém usilniéj pragnęli wynaléść jakąś inną przyczynę i gotowi byli każdéj, pierwszéj-lepszjé się uczepić. Na nieszczęście szukać nawet daleko nie potrzebowali; mogły im jéj dostarczyć pojęcia i podania, wówczas tak ogólnie rozpowszechnione nietylko we Włoszech, ale w całéj Europie, o czarownikach, trucicielach, różnych sztukach szatańskich, o ludziach sprzysiężonych, aby mor rozszerzać za pomocą zaraźliwych jadów i guseł. Już nie po raz-to pierwszy w czasach morowego powietrza, a zwłaszcza w Medyolanie podczas ostatniego, które tu przed półwiekiem grasowało, przypuszczano takie rzeczy, albo w nie wierzono. Dodajmy do tego, że jeszcze w roku zeszłym do gubernatora przyszedł list urzędowy, podpisany własnoręcznie przez Filipa IV, z zawiadomieniem, że z Madrytu uciekło czterech Francuzów, silnie podejrzanych o rozpowszechnianie maści jadowitych i zaraźliwych, i zalecający mu, aby śledził starannie, czy się ci ludzie nie ukryli w Medyolanie. Gubernator ze swéj strony o treści tego listu zawiadomił senat i trybunał zdrowia i, jak się zdaje, już o nim więcéj nie myślał. Teraz wszakże, gdy mór wybuchł i został poznany, przypomnienie o tém ostrzeżeniu mogło posłużyć jako potwierdzenie niejasnych dotychczas podejrzeń jakiegoś zbrodniczego szalbierstwa, mogło być również pierwszym powodem do wywołania go rzeczywiście.
Otóż dwa wydarzenia, z których pierwsze było wynikiem ślepego, niepowściągnionego strachu, drugie zaś nie wiem już jakiéj przewrotności, zmieniły odrazu to niejasne podejrzenie możliwéj zbrodni na podejrzenie stokroć silniejsze, a dla wielu na niezachwianą, pewność téj zbrodni, w przekonaniu, że istnieje jakiś spisek potworny. Kilka osób, którym się przywidziało w katedrze wieczorem 17 maja, że jacyś ludzie smarują maścią przepierzenie, które służyło wówczas do oddzielania miejsc, dla obojéj płci przeznaczonych, kazali wynieść z kościoła w nocy owo przepierzenie wraz z wielką liczbą ławek; pomimo, że prezes trybunału zdrowia, który z czterema urzędnikami pośpieszył zaraz obejrzéć przepierzenie, ławki i kropielnice, nie znalazłszy nic takiego, coby mogło potwierdzić nierozsądne podejrzenie zamachu jadowitego, zawyrokował tylko, dla uspokojenia umysłów, a raczéj nie tyle z potrzeby, ile dlatego, aby obfitować w przezorności, zawyrokował, powiadam, że dostatecznie jest wymyć przepierzenie. Ten stos rzeczy, piętrzący się przed katedrą, silny przestrach wywołał w ludzie, dla którego tak często i tak łatwo lada przedmiot staje się dowodem tego, czego się obawia lub pragnie. Zaczęto mówić i uwierzono w to powszechnie, że w katedrze zostały naprowadzone jakimś jadem wszystkie ławki, ściany, a nawet sznury od dzwonów. I nie było-to mniemanie chwilowe: wszystkie pamiętniki z owéj epoki, które opisują to wydarzenie (a których wiele było pisanych już w czasach daleko późniejszych), mówią o tmé, jako o rzeczy najpewniejszéj, tak, iż prawdy musielibyśmy się tylko domyślać, gdyby nie pewien list trybunału zdrowia do gubernatora, z którego wyjęte są wyrazy, napisane powyżej kursywą, i który przechowuje się w archiwum, zwaném San Fedele, gdzieśmy go odnaleźli.
Następnego poranku nowy, jeszcze dziwniejszy i wielce znaczący widok przedstawił się oczom mieszkańców Medyolanu i sprawił wstrząsające wrażenie na ich umysły. We wszystkich dzielnicach, nieraz na bardzo długich przestrzeniach, spostrzeżono, że drzwi domów i mury były powalane, jakby za pomocą gąbki, jakimś żółtawym brudem. Czy to był jaki żart szalony, mający na celu wywołanie jeszcze silniejszego i powszechniejszego przestrachu, czy się pod tém ukrywał zamiar zbrodniczy zwiększenia i tak już wielkiego zamieszania, czy inna jaka przyczyna, dziś trudno to zgadnąć. Dość, że fakt ten jest poparty tak licznemi świadectwami, iż zamiast posądzać wielu o jakieś niewytłómaczone przywidzenie, zdaje nam się rzeczą bardzo słuszną widziéć w nim czyn rzeczywisty, spełniony przez kilku ludzi; a zresztą nicby w tém nadzwyczajnego nie było; nie po raz pierwszy przecie, ani po raz ostatni zdarzało się coś podobnego. Ripamonti, który z powodu różnych szczegółów o tém często wyśmiewa łatwowierność ludu, a jeszcze częściéj nad nią ubolewa, w tym razie powiada, że widział na własne oczy drzwi i mury pomazane i opis ich podaje[21]. W liście, o którym wyżej mowa, trybunał wydarzenie to opisuje w tych samych mniéj więcéj wyrazach; mówi o naoczném sprawdzeniu, o zabraniu pewnéj cząstki tego, czém były pomazane mury i o różnych doświadczeniach, czynionych z tą materyą na psach, co jednak żadnych złych skutków na nich nie wywierało; w końcu zaś dodaje, że, jego zdaniem, taka śmiałość wynikła raczéj z zuchwalstwa niż z jakiegoś zbrodniczego zamiaru, my zaś z tego zdania łatwo wywnioskować możemy, że aż do owéj chwili trybunał zdrowia posiadał jeszcze tyle spokoju, iż mógł nie widziéć tego, czego nie było. Inne pamiętniki owoczesne, opisując to zdarzenie, mówią, że z początku wiele osób mniemało, iż był-to tylko jakiś żarcik niewczesny, lecz w żadnym z nich nie znajdujemy wzmianki o kimś, ktoby istnienia samego faktu zaprzeczał; a niéma jednak wątpliwości, iż gdyby się tacy ludzie znaleźli, mówiłyby o nich, chociażby dlatego, aby ich nazwać niedorzecznemi. Sądzę, iż nie będzie zbyteczném zebrać i opowiedziéć tu szczegóły, częścią mało wiadome, częścią całkiem nieznane, a dotyczące tego słynnego, że tak powiem, obłędu, który podówczas wszystkich niemal ogarnął, bo, mojém zdaniem, w omyłkach, a zwłaszcza w takich omyłkach, które cały ogół popełnia, najciekawszém i najbardziej godném uwagi jest właśnie ich powstanie, droga, którą postępują i sposoby, za pomocą których zdołały przeniknąć do umysłów i niemi zawładnąć.
W mieście, już silnie zaniepokojoném, powstał teraz wielki popłoch: właściciele domów gorejącą słomą wypalali brudne piętna na drzwiach i murach; przechodnie zatrzymywali się i przyglądali się temu, pełni zgrozy i oburzenia. Obcych przybyszów (a więc przez to samo ściągających na siebie podejrzenie), których łatwo było poznać po odmienném ubraniu, lud zatrzymywał na ulicach i prowadził do sądu kryminalnego. Zarządzono badania, wypytywano aresztowanych, aresztujących i świadków: nie znaleziono winnego; umysły zdolne były jeszcze wątpić, rozważać, rozumować. Trybunał zdrowia wydał obwieszczenie, w którém każdemu, ktoby wykrył sprawcę lub sprawców tego czynu, obiecywał nagrodę, a nadto darowanie winy w razie udziału w jego spełnieniu. Ze względu, że nie wydaje nam się rzeczą godziwą, mówią panowie członkowie rady trybunału zdrowia w liście wyżéj wzmiankowanym, który, choć nosi wprawdzie datę 21 maja, lecz widocznie był pisany 19, w dniu wydania drukowanego obwieszczenia, ażeby ten występek w jakikolwiek sposób nie został ukarany, zwłaszcza, że był spełniony w tak niebezpiecznych i podejrzanych czasach, postanowiliśmy więc dla pocieszenia i uspokojenia tego narodu i dla powzięcia jakichś wiadomości o tym fakcie, ogłosić dziś obwieszczenie i t. d. Jednak w samém owém obwieszczeniu niema żadnéj wzmianki, przynajmniéj nieco jaśniejszéj, o tych rozsądnych i uspakajających wnioskach, których nie brak w liście do gubernatora: to zamilczenie o nich dowodzi jednocześnie silnego rozdrażnienia, które musiało cały lud ogarnąć i pobłażliwego zapatrywania się na nie samego trybunału, tembardziéj zasługującego na naganę, że zgubne jego skutki mogły być nieobliczonemi.
Podczas gdy trybunał szuka, wielu osobom, jak się to nieraz zdarza w podobnych razach, zdaje się, że już znalazły. Ci, dla których owo powalanie murów było najoczywistszém jadowitém namaszczeniem, widzieli w niém to zemstę don Gonzala Fernandeza z Kordowy za obelgi, odebrane przy wyjeździe z miasta, to wynalazek kardynała Richelieu w celu wyludnienia Medyolanu i tém łatwiejszego nim zawładnięcia, to wreszcie, nie wiem już doprawdy z jakich powodów, przypisywali je Kollaltowi, Wallensteinowi, a nawet temu lub owemu z magnatów medyolańskich. Nie brakło, jak-eśmy już mówili, i takich, którzy w tém zdarzeniu nie widzieli nic innego, oprócz nierozsądnego, niewczesnego żartu, którego sprawcami, podług jednych, miały być żaki szkolne, podług innych zaś, wielcy panowie lub wojskowi, którym się już sprzykrzyło oblegać Casale. Wprawdzie niesprawdzenie się obaw co do jakiegoś gwałtownego wybuchu zarazy i wytępienia całego miasta, zapewne niemało musiało się przyczynić do tego, iż pierwszy ów przestrach zaczął słabnąć stopniowo i że wkrótce, jak się zdawało, czy téż było rzeczywiście, cała ta sprawa poszła w niepamięć.
Była zresztą pewna liczba osób, która dotychczas w istnienie moru uwierzyć nie chciała. A ponieważ tak w lazarecie, jako téż i w mieście zdarzało się czasem, że ktoś z niego wyzdrowiał, więc mówiono (ostatnie dowody, które przytacza na swoję obronę przekonanie już zwalczone przez oczywistość, są zwykle ciekawéj wśród ludu, a również wielu stronnych lekarzy utrzymywało, że to nie jest mor prawdziwy, bo od prawdziwego moru wszyscyby poumierali[22]. Aby usunąć wszelką wątpliwość, trybunał zdrowia wynalazł środek odpowiedni potrzebie, sposób przemawiania do oczu, którego owe czasy mogły wymagać lub do którego myśl mogły nastręczyć. Na Zielone Świątki, nie wiem już którego dnia, mieszkańcy miasta zwykli byli udawać się tłumnie na cmentarz Ś-go Grzegorza za Wschodnią Bramą, aby modlić się za zmarłych w czasie poprzedniego moru, którzy tu byli pogrzebani; a ponieważ cel ten pobożny nastręczał również sposobność do zabawy, więc każdy, śpiesząc tam, stroił się we wszystko, co miał najlepszego. Właśnie tego dnia na morowe powietrze wymarła, pomiędzy innemi, cała jakaś rodzina. W chwili największego tłumu, wpośród powozów, ludzi na koniach i pieszo, ciała téj rodziny, z rozkazu trybunału zdrowia, zostały odprowadzone na ów cmentarz na wozie i całkiem obnażone, aby wszyscy mogli widziéć na nich wyraźne piętna moru. Gdzie wóz się ukazał, tam rozlegał się okrzyk przerażenia i wstrętu, gwar przeciągły i głuchy długo jeszcze za nim słyszéć się dawał, a inny gwar go poprzedzał. W morowe powietrze teraz już więcéj wierzyć zaczęto; zresztą ono samo codzień silniéj przekonywało o swojém istnieniu, a i to tłumne zgromadzenie powinno było niemało przyczynić się do jego wzrostu.
I tak więc z początku niema moru, niema ani odrobiny i żadną miarą być go nie może, nawet imienia jego wymawiać nie wolno. Potém jest jakaś febra morowa, a więc pojęcie o nim już się wkrada ubocznie, za pomocą przymiotnika. Daléj jest już mór, ale mór nieprawdziwy, mór do pewnego tylko stopnia, coś podobnego do niego, nie dające się wszakże jakąś inną nazwą określić. Nareszcie mór najprawdziwszy, bezsporny, nie ulegający żadnéj wątpliwości. Ale z pojęciem o nim wkrada się już w umysły wiara w jakieś jady, szerzące zarazę, w jakiś spisek zbrodniczy, wiara, która przeistacza i psuje właściwe znaczenie tego wyrazu, bez którego, niestety! obejść się niepodobna.
Sądzę, iż nie trzeba być nazbyt biegłym w nauce pojęć i wyrazów, aby dostrzedz, że tę samę mniéj więcéj drogę wiele z nich przebyć musiało. Na szczęście niewiele znajdzie się takich, któreby miały losy podobne i podobną doniosłość, któreby za taką cenę zdobywać musiały wiarę dla siebie, z któremiby się łączyły okoliczności tego rodzaju. Jednak tak w małych, jako téż i w wielkich rzeczach możnaby było uniknąć, w znacznéj części przynajmniéj, téj krętéj i tak długiéj drogi, postępując zgodnie z tą starą zasadą, która zaleca najprzód badać, słuchać, porównywać, rozważać, a potém dopéro mówić.
Ale mówić, to rzecz tak miła, a tak łatwa zarazem i o wiele łatwiejsza od tych wszystkich innych, że doprawdy i nam, to jest nam, ludziom wogóle, należałoby się trochę pobłażania.


ROZDZIAŁ XXXII.

Ponieważ stawało się rzeczą coraz trudniejszą podołać temu wszystkiemu, czego wymagały bolesne okoliczności, Rada dekuryonów dnia 17 maja postanowiła udać się do gubernatora z prośbą o pomoc. Zatem dnia 22 zostali wysłani do obozu dwaj członkowie Rady, aby mu przedstawili niedolę i kłopoty miasta: olbrzymie wydatki, próżne kasy, dochody lat przyszłych już zastawione, podatki bieżące nie wniesione skutkiem nędzy ogólnéj spowodowanéj przez tyle przyczyn, a zwłaszcza spustoszeniem, poczynioném przez wojska, aby zwrócili jego uwagę na to, że na mocy istniejącego zwyczaju i prawa, nigdy nie odmienianego, a nawet na mocy szczególnego rozporządzenia Karola V, wydatki na morowe powietrze skarb ponosi i że w roku 1576 podczas morowego powietrza gubernator medyolański, markiz Ayamonte, nietylko wszelkie podatki, wnoszone do Izby skarbowéj, zawiesił, lecz nadto z funduszów téjże Izby wydał miastu zapomogę w ilości czterdziestu tysięcy skudów; nareszcie, aby prosili o cztery rzeczy: o to, żeby i teraz darowano podatki, żeby Izba skarbowa dała pieniędzy, żeby gubernator zawiadomił króla o biedzie, która uciska miasto wraz z całą prowincyą, i żeby uwolnił od kwaterunku wojskowego te miejscowości, które już poprzednie kwaterunki zniszczyły. Gubernator, po wysłuchaniu ich, w odpowiedzi przesłał Radzie na piśmie nowe zachęty do wytrwałości i nowe ubolewania: wyrażał wielką przykrość, któréj doświadcza z powodu, iż okoliczności nie dozwalają mu znajdować się w mieście i dokładać wszelkich starań, aby mu nieść ulgę; ale wyrażał również nadzieję, że wszystkiemu zaradzić i wydołać potrafi znana gorliwość szanownéj Rady dekuryonów, bo, jak powiadał, są-to czasy, w których należy wydawać, nie oglądając się na nic i radzić sobie na wszelkie sposoby. Co zaś do przedstawionych żądań, obiecywał postarać się o ich spełnienie, o tyle przynajmniéj, o ile czasy i okoliczności obecne mogą na to pozwolić. A u dołu stał jakiś wykrętas, jakiś zygzag, który miał znaczyć Ambroży Spinola i był tak jasny i wyraźny jak jego obietnice. Wielki kanclerz Ferrer zawiadomił go listownie, że ta odpowiedź została przyjętą przez dekuryonów ze smutkiem niemałym; wysłano innych posłów, nastąpiła wymiana nowych próśb i odpowiedzi, ale na gubernatorze nic bardziéj stanowczego wymódz nie zdołano. Wreszcie po pewnym czasie, gdy morowe powietrze doszło do szczytu swego rozwoju, gubernator pismem urzędowém przelał na Ferrera swą władzę, gdyż, jak się wyrażał, nie może się zająć innemi sprawami, będąc zmuszony myśléć o wojnie, która-to wojna, mówiąc nawiasem, po zabraniu przeszło miliona ofiar, nie licząc w to żołnierzy w Lombardyi, Wenecyi, Piemoncie, Toskanii i części Romanii, z owego moru, który do Włoch zaniosła, po spustoszeniu, jak-eśmy to widzieli, tych okolic, przez które wojska ciągnęły, a tembardziéj tych, w których się ona toczyła, po zdobyciu i okrutném złupieniu Mantui, skończyła się wreszcie na przyznaniu wszystkich praw temu nowemu księciu, dla wypędzenia którego była prowadzoną. Musimy jednak powiedziéć, że ów książę został zniewolony do odstąpienia księciu Sabaudyi pewnéj cząstki Monferratu, któréj dochód roczny wynosił piętnaście tysięcy skudów, zaś Ferrantowi, księciu Guastalli, innych ziem, których dochód nie przewyższał sześciu tysięcy, że oprócz tego stanęła jeszcze inna ugoda, w największéj zachowywana tajemnicy, na mocy której książę sabaudzki ustępował Pinerolo dla Francyi, ugoda, wypełniona po pewnym czasie pod pokrywką innych powodów, za pomocą szalbierstw przeróżnych.
Jednocześnie z postanowieniem zwrócenia się do gubernatora Rada dekuryonów umyśliła jeszcze prosić kardynała-arcybiskupa o urządzenie procesyi uroczystéj, w któréjby ciało Ś-go Karola było obnoszoném po mieście.
Zacny prałat odmówił dla wielu powodów. Nie podobała mu się ta wielka ufność w skuteczność środka, wybranego tak samowolnie, i obawiał się wielce, aby w razie, jeżeli skutek nie odpowie oczekiwaniom, co uważał za rzecz bardzo możliwą, ufność nie zmieniła się w zgorszenie[23]. Obawiał się nadto, że jeżeli naprawdę istnieją tacy namaściciele, procesya może się stać aż nadto dogodną zręcznością dli zbrodni; jeżeli zaś ich niméa, to i bez ich udziału samo tale wielkie zbiegowisko ludu niemało się przyczyni do rozszerzenia zarazy, a to jest niebezpieczeństwo daleko rzeczywistsze[24].
Tymczasem uśpione podejrzenia namaszczania zbudziły się z nową siłą, stając się coraz to powszechniejszemi.
Znowu widziano, lub może tym razem wydało się tylko, że widziano pomazane mury, kołatki u drzwi i same drzwi gmachów publicznych i domów. Wieści o takich odkryciach leciały z ust do ust, i, jak się to prawie zawsze zdarza, gdy umysły są silnie zatrwożone, każdy, komu o tém opowiadano, doznawał takiego uczucia? jakby to, o czém słyszy, na własne oczy oglądał. Ludzie znękani wzrostem choroby, rozjątrzeni nieustannym strachem, tém chętniéj w to wierzyli; gniew przecie jest chciwy karania i, jak zauważył dowcipnie z tego samego powodu pewien rozumny człowiek[25], woli przypisywać nieszczęścia złości ludzkiej, za którą, może się pomścić, niż przyznać, że pochodzą z przyczyn, wobec których jest najzupełniéj bezsilnym i przed któremi wypada mu tylko z poddaniem się schylić czoło. Jad subtelny, przenikający z niezmierną łatwością ciała ludzkie i działający z przerażającą siłą: oto mniemania aż nadto wystarczające do wytłómaczenia wszelkich najgwałtowniejszych i najniezrozumialszych objawów choroby. Mówiono, że w skład tego jadu wchodzą ropuchy, gadziny, ślina, ropa zarażonych i wiele gorszych jeszcze rzeczy, słowem to wszystko, co najbardziéj wstrętnego i okropnego może wynaléść chorobliwie rozstrojona, dzika wyobraźnia. Do tego przyłączyła się wiara w czary, dla których nie istnieją ani przeszkody, ani trudności, które wszystkiego dokazać potrafią. Łatwo było zrozumiéć, dlaczego skutki owego pierwszego namaszczenia nie objawiły się zaraz: była-to próba jadów, niedość jeszcze silnych, która właśnie dlatego się nie udała; teraz wszakże sztuka owa wydoskonaloną została, a przez to piekielny zamysł użycia jéj na zagładę miasta utrwalił się ostatecznie. Teraz już, kiedy kto chciał utrzymywać, że to był żart tylko, lub śmiał zaprzeczać istnieniu spisku, uchodził co najmniéj za upartego, ślepego człowieka, co najmniej, powiadam, bo mógł ściągnąć na siebie podejrzenie, iż nie bez powodu stara się odwrócić uwagę ludzi od tego, co jest prawdą najoczywistszą, że sam należy do spisku, że jest namaścicielem. Nowy ten wyraz stał się wkrótce pospolitym, złowrogim, uroczystym. Z takiém przekonaniem, że są namaściciele, niepodobna prawie ich było nie znaléść: każdy ich szukał, każdy miał się na baczności; lada ruch nieostrożny mógł wzbudzić podejrzenie, a podejrzenie łatwo zmieniało się na pewność, pewność zaś na gniew wściekły.
Na dowód tego Ripamonti przytacza dwa fakta, uprzedzając, że wybrał je nie dlatego, aby miały być najokrutniejszemi z tych wszystkich, które się codzień zdarzały, lecz z powodu, że tak pierwszego, jako téż i drugiego był naocznym świadkiem.
W kościele Ś-go Antoniego w czasie nabożeństwa, nie wiem już doprawdy w jakie święto, starzec przeszło osiemdziesięcioletni, modląc się zrazu na klęczkach, następnie chciał usiąść i najprzód czapką zmiótł kurz z ławki. — Ten starzec namaszcza ławki! — zawołało głośno kilka kobiet, które to widziały. Ludzie znajdujący się kościele (w kościele!) rzucili się na starca: porwali go za włosy białe jak mleko, bili pięściami, potrącali nogami, nawpół go ciągnęli, nawpół popychali do drzwi, i jeżeli go nie zabili na miejscu, to tylko dlatego, aby go zawlec do więzienia, do sędziów na męki. — Widziałem go wówczas tak wleczonego — powiada Ripamonti — i niczegom się więcéj o nim nie dowiedział; sądzę jednak, że niedługo potém musiał ducha wyzionąć.
Drugie zdarzenie (a to miało miejsce nazajutrz po tém pierwszém) było niemniéj dziwne, chociaż mniej tragiczne. Trzej młodzi Francuzi: literat, malarz i mechanik, podróżujący po Włoszech, aby poznać ich przyrodę i starożytności i aby tu wyszukać jakiego zarobku, zwiedzając Medyolan, zbliżyli się do jednéj z zewnętrznych części katedry i stojąc tak przed nią, przypatrywali się czemuś z wielką uwagą. Jakiś przechodzień spostrzegł to, zatrzymał się zaraz i dał znak innemu, aby się doń zbliżył; po chwili było ich już kilku, wkrótce spora gromadka, która nie spuszczała z oka i śledziła najlżejsze poruszenia tych, których strój, sposób noszenia włosów i sakwy świadczyły jasno, że są cudzoziemcami, a co gorsza Francuzami. Jak gdyby dla upewnienia się, że to marmur rzeczywisty, trzej towarzysze wyciągnęli ręce i dotknęli ściany. W tejże chwili lud ich otoczył, schwytał i bijąc, powlókł do więzienia. Szczęście-to dla nich było niemałe, że pałac sprawiedliwości znajduje się nieopodal katedry, a szczęście stokroć większe, że ich uznano za niewinnych i wypuszczono na swobodę.
Takie rzeczy zdarzały się nietylko w mieście: szał szerzył się niemal z równą szybkością, jak zaraza. Podróżny, którego wieśniacy spotkali gdzieś na uboczu, zdala od bitéj drogi, lub który na gościńcu zatrzymywał się i spoglądał to w tę, to w owę stronę, albo na ziemi się rozciągnął, aby wypocząć; obcy człowiek, którego twarz lub ubiór mogłyby się wydać podejrzanemi: każdy z takich był już niezawodnie namaścicielem. Lada ostrzeżenie, lada okrzyk, choćby przez dziecko na ich widok wydany, wystarczał, aby uderzono we dzwony na trwogę, aby lud, nadbiegając zewsząd, obsypywał nieszczęśliwych gradem kamieni, lub rzuciwszy się na nich wściekle, zawlókł do więzienia. Spotkało to nawet samego Ripamontego. A więzienie w niektórych razach i do pewnego stopnia było, że się tak wyrażę, deską zbawienia.
Tymczasem dekuryonowie, nie zrażeni odmową mądrego prałata, ciągle nań nalegali, a te ponowne ich prośby cały lud popierał gorąco. Fryderyk jeszcze się przez pewien czas opierał; starał się ich przekonać o słuszności tych przyczyn, dla których nie chciwi przystać na ich żądanie; lecz cóż mógł zdziałać jeden człowiek, chociażby najrozumniejszy, w walce ze zdaniem i prośbami ogółu? Zresztą przy takim stanie pojęć, jaki podówczas istniał wogóle, a zwłaszcza przy tak niejasném i skrzywioném pojęciu o niebezpieczeństwie i przyczynach owego moru, łatwo zrozumiéć, że nawet najsłuszniejsze przekonania samego arcybiskupa mogły się zachwiać pod naciskiem tylu innych, mylnych wprawdzie, lecz powszechnych. Czy się przyczyniła i w jakim stopniu jego niedość silna wola do ustępstwa, które zrobił, to należy do tajemnic serca ludzkiego. Wszakże jeżeli w niektórych razach wolno nam jakąś pomyłkę lub winę całkowicie przypisać rozumowi człowieka, uniewinniając zupełnie jego sumienie, to niezawodnie wówczas, kiedy ten, co ją popełnia, należy do tych wyjątkowych ludzi (a właśnie do takich należał Fryderyk), którzy przez całe życie we wszystkiém słuchali głosu sumienia, bez względu na osobiste, doczesne korzyści. Uległ więc nareszcie kardynał tym prośbom, zgodził się na procesyą, a nadto na życzenie ogólne, aby trumna, w któréj znajdowało się ciało ś-go Karola, po procesyi przez dni osiem została wystawioną na wielkim ołtarzu w katedrze.
Nie znajduję nigdzie wzmianki, aby trybunał lub inne władze miały czynić z tego powodu jakie uwagi, lub starały się temu stawiać opór. Tylko ów trybunał zarządził pewne środki ostrożności, które nie zapobiegając niebezpieczeństwu, mogą posłużyć za dowód, że się go obawiano. Wydał obostrzone przepisy co do niewpuszczania nikogo do miasta; ażeby zaś zapewnić ich wypełnianie, kazał pozamykać wszystkie jego bramy, jak również w celu wyłączenia z tłumu o tyle przynajmniéj, o ile to było możliwém, osób zarażonych lub o to podejrzanych, kazał pozabijać gwoździami drzwi domów, będących pod sekwestrem, a liczba tych domów (jeżeli w rzeczach takiéj wagi może wystarczyć proste świadectwo pisarza, choćby nawet owoczesnego[26]), dochodziła już wówczas do pięciuset.
Przygotowania trwały trzy dni; jedenastego czerwca, w dniu wyznaczonym na owę uroczystość, procesya wyruszyła o świcie 2 katedry. Naprzodzie postępował tłum ludu; kobiety wszystkie prawie z twarzą pokrytą grubą zasłoną, wiele zaś boso i w pokutniczéj odzieży. Za tłumem szły cechy z chorągwiami, bractwa w ubiorach rozlicznych barw i krajów; daléj różne zakony, potem, księża świeccy z pochodniami lub świecami w ręku, w strojach i z oznakami, odpowiadającemi temu stopniowi, który każdy z nich zajmował w hierarchii duchownéj. Pośrodku w blasku tysiąca świateł, które się tu skupiały, wśród śpiewów, które się tu rozlegały najgłośniéj, pod baldachimem wspaniałym ukazywała się trumna, niesiona przez czterech kanoników w szatach bogatych, którzy się od czasu do czasu zmieniali. Przez kryształową trumnę przezierało ciało świętego w świetnym stroju pontyfikalnym, z mitrą na głowie, a w rysach zmienionych i zeszpeconych przez śmierć można było jeszcze odnaléść jakieś podobieństwo do tego oblicza, które nam pokazały obrazy i które niejeden z obecnych dobrze pamiętał, bo je znał i czcił za życia Karola Boromeusza. — Za zwłokami zmarłego pasterza — mówi Ripamonti, z którego głównie ten opis bierzemy postępował arcybiskup Fryderyk, teraz i osobą swą najbliższy jemu, jak był zawsze zasługą, węzłami krwi i dostojeństwem. — Za nim znowu duchowieństwo, za duchowieństwem radni i wysocy urzędnicy, w strojach galowych, potém szlachta, wśród któréj jedni występowali wspaniale, jakby dla uczczenia świętego, inni w szatach żałobnych, na znak pokuty, lub boso i w kapturach, nasuniętych na twarze, wszyscy z pochodniami. Inny tłum ludu orszak zamykał. Cała ulica wyglądała wspaniale: bogaci przybrali swe domy we wszystko, co mieli najdroższego; domy uboższych właścicieli przystroili albo zamożni sąsiedzi, albo miasto swoim kosztem. Miejscami, na pysznych kobiercach i zasłonach, lub w braku ich, poprostu na ścianach ukazywały się wielkie zielone gałęzie; wszędzie widniały obrazy, napisy, godła; okna zdobiły kosztowne wazy, starożytności, osobliwości wszelkiego rodzaju; wszędzie gorzało świateł co-niemiara. W liczbie tych domów niemało téż było i takich, na które trybunał zdrowia sekwestr już nałożył; zamknięci w nich ludzie patrzyli przez okna na procesyą i w ślad za nią słali swe modły gorące. Inne ulice były głuche i puste; gdzie-niegdzie tylko, również w oknach, ukazywali się ludzie i, nadstawiając ucha, łowili gwar niewyraźny; inni, a pomiędzy niemi były nawet i zakonnice, wstępowali na dachy, aby stamtąd, choć zdaleka, zobaczyć świętą trumnę, orszak, jakąś jego cząstkę przynajmniéj.
Procesya obeszła wszystkie dzielnice miasta: na każdéj rozstajni, czy téż placyku, gdzie się kończą wielkie ulice, a zaczynają zaułki, słowem, na wszystkich tych miejscach, które wówczas znane jeszcze były pod starożytną nazwą carrobi (dziś jednemu z nich tylko pozostała ta nazwa), zatrzymywała się, stawiając trumnę obok krzyża, który na każdym z takich carrobi wzniósł święty Karol podczas ostatniego moru, a z których kilka stoi jeszcze podziśdzień. Wszystko to tyle czasu zajęło, iż procesya zaledwie po południu do katedry wróciła.
Lecz otóż następnego dnia, wówczas właśnie, gdy panowała ta zarozumiała ufność, a nawet u wielu to fanatyczne przeświadczenie, że procesya musiała przeciąć zarazę, śmiertelność wzrosła tak wpośród ubogiéj, jako téż i bogatéj ludności we wszystkich dzielnicach miasta, i to z taką gwałtownością, czyniąc skok tak nagły, że każdy poznał odrazu, iż przyczyną jéj, czy téż powodem do niéj, była sama owa procesya. Ale, o! siło cudowna i bolesna przesądu, któremu ogół podlega! nie zbiegowisku tak wielkiemu ludu, nie tysiącznym sposobnościom przypadkowego zetknięcia się, a zatém wzajemnego zarażenia się, przeważna część ludności przypisywała te skutki, lecz namaścicielom, którzy w czasie procesyi mogli z taką łatwością wykonywać swe bezbożne rzemiosło. Mówiono, że z tłumem zmieszani zapowietrzali tą swoją maścią tyle osób, ile tylko zapowietrzyć mogli. Ale ponieważ to nie zdawało się jeszcze środkiem dostatecznym dla wywołania, ani do wytłómaczenia śmiertelności tak olbrzymiéj i ogarniającéj w równéj mierze wszystkie klasy ludności; ponieważ nadto, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nawet oczy tak uważne, a tak wiele widzące, bo podejrzliwe, nie zdołały odkryć ani na murach, ani gdziekolwiekbądź jakichś plam, jakichś śladów owéj maści; więc, aby ten fakt wyjaśnić, przypomniano sobie o innym wynalazku, znanym już oddawna, i w który cała Europa, nie wyłączając uczonych, wierzyła wówczas, a mianowicie o proszkach jadowitych, przyrządzonych za pomocą czarów. Utrzymywano, że takiemi proszkami zostały posypane ulice, a zwłaszcza te miejsca, w których miała się zatrzymywać procesya, aby mogły się czepiać sukien powłóczystych, a témbardziéj nóg, wszystkich tych ludzi, którzy w owym dniu, na znak pokuty, występowali boso. — Przeto dzień ów procesyi — powiada pewien pisarz owoczesny[27] — widział pobożność potrącającą o bezbożność, szczerość o zdradę, wygraną o zgubę. — A jednak był-to tylko biedny rozum ludzki, ścierający się z widmami, które sam stworzył!
Od téj chwili wściekłość zarazy rosła z dniem każdym: w krótkim przeciągu czasu nie pozostało już prawie ani jednego domu, któregoby nie dotknęła; a ludność lazaretu z dwóch tysięcy doszła, podług Somaglii, do dwunastu, późniéj zaś nieco, jak zapewniają Wszyscy o téj klęsce piszący, do szesnastu tysięcy. Z innego listu trybunału zdrowia, pisanego do gubernatora 4 lipca, dowiadujemy się, że w mieście umierało już co dzień przeszło pięćset osób; następnie, podczas najsilniejszego moru, tysiąc dwieście i tysiąc pięćset, jak utrzymują niemal wszyscy; a jeżeli mamy wierzyć Tadinowi, nawet przeszło trzy tysiące. Tadino twierdzi, oprócz tego, że po ustaniu moru, według ścisłych obliczeń, które uczyniono, ludność Medyolanu, wynosząca poprzednio przeszło dwieście pięćdziesiąt tysięcy, zeszła teraz na siedemdziesiąt cztery tysiące. — Podług Ripamontego, ludność miasta nie przewyższała dwustu tysięcy; powiada on, że liczbę zmarłych urzędowe regiestra podają na sto czterdzieści tysięcy, oprócz tych wszystkich, których się uleczyć nie udało. Inni pisarze jeszcze inne cyfry podają, ale nie będziemy tu ich przytaczać, bo nie są poparte żadnemi dowodami.
Łatwo sobie wystawić, jak udręczonemi musieli być dekuryonowie teraz, gdy się na nich zwalił wyłącznie cały ciężar zaradzenia potrzebom miasta i zapobiegania temu, czemu jeszcze można było zapobiedz. Musieli co dzień zwiększać ilość rozmaitych sług publicznych, jako to: monatlów, apparilorów, komisarzy, i z powodu ogromnéj śmiertelności, zamieniać ich coraz nowemi ludźmi. Pierwsi z nich, to jest monalti, byli używani do posług najbardziéj ciężkich i niebezpiecznych; obowiązkiem ich było zabierać trupy z domów, z ulicy, z lazaretu, wkładać je na wozy i grzebać następnie w wielkim wspólnym dole; nieść, lub prowadzić do lazaretu chorych i miéć nadzór nad niemi; palić i czyścić rzeczy zarażone, lub podejrzane. Ripamonti utrzymuje, że nazwę swą wzięli od greckiego monos; Gaspar Bugatti zaś (w opisie poprzedniego moru) mówi, że od łacińskie go monere, i wątpi zarazem, może nie bez słuszności, iżby to miał być wyraz niemiecki, jak to chce miéć wielu, dlatego tylko, że ludzie ci po największéj części pochodzili ze Szwajcaryi i kraju Gryzonów. Chociaż naprawdę, uważać ten wyraz za skrócenie niemieckiego monatlich, nie jest znowu rzeczą tak bardzo niewłaściwą, bo przecież przy sprowadzaniu ich i zawieraniu z niemi umowy, ponieważ niepodobna było przewidziéć, jak długo mogą być potrzebni, zapewne najmowano ich téż nie inaczéj, jak na miesiące.
Obowiązek apparitorów (woźnych) na tém głównie polegał, że, poprzedzając wozy z ciałami zmarłych, odgłosem dzwonka dawali znać przechodniom, żeby usuwali się z drogi. Do komisarzy należał nadzór tak nad pierwszemi, jako też i drugiemi, ich zaś bezpośrednią zwierzchnością był trybunał zdrowia. Trzeba było zaopatrzyć lazaret w dostateczną ilość lekarzy, felczerów, lekarstw, żywności, słowem, w to wszystko, czego szpital potrzebować może; trzeba było wynaléść i przygotować nowe mieszkania dla chorych, którzy przybywali co dzień. W tym celu pobudowano naprędce chałupy z drzewa i słomy na owym niby-dziedzińcu wewnętrznym lazaretu; założono nowy lazaret, cały z takich chałup, opasany prostym parkanem i mogący pomieścić w sobie cztery tysiące osób. A ponieważ i to jeszcze było zamało, postanowiono dwa inne zbudować; przystąpiono już nawet do robot, ale dla braku środków wszelkiego rodzaju musiano je przerwać i wszystkiego zaniechać. Środków, ludzi, odwagi ubywało w miarę tego, j ak rosły potrzeby.
I nietylko wykonanie projektów i rozporządzeń pozostawiało wiele do życzenia, nietylko potrzebom, aż nadto uznanym, zaradzano skąpo, nawet w słowach, ale bezsilność i rozpacz doszły do tego stopnia, że wielu z nich, najbardziéj naglącym i najbardziej zdolnym wzbudzić litość, nie zaradzano już wcale. Tak naprzykład, dla braku opieki, z powodu opuszczenia, umierała wielka liczba dzieci, którym morowe powietrze matki zabrało. Trybunał zdrowia przedstawił radzie dekuryonów niezbędną potrzebę urządzenia dla takich dzieci, a również i dla ubogich położnic jakiegoś przytułku, udzielenia im jakiéjkolwiek pomocy; lecz nic otrzymać nie zdołał. — Niemniéj — powiada Tadino — godni są litości dekuryonowie miasta, którzy byli tak znużeni, zasmuceni i rozrywani wymaganiami żołdactwa, nie znającego ani miary, ani poszanowania, a nie mieli znikąd żadnéj pomocy, bo gubernator odpowiadał im tylko, że to są czasy wojenne i że z żołnierzami należy obchodzić się grzecznie. — Jakże-to wielce zależało na zdobyciu Casale! Jakże-to piękném i ponętném być musi imię zwycięscy, bez względu na powody, na cel, w którym się walczy!
Tak również, kiedy już się napełnił trupami wielki wprawdzie, lecz jedyny dół, wykopany w pobliżu lazaretu, i kiedy nietylko w tym lazarecie, ale w całém mieście ilość nowych, niepogrzebanych trupów rosła z każdą chwilą, władze miejskie, po bezskutecznych usiłowaniach znalezienia rąk do téj smutnéj roboty, musiały oświadczyć, że same już nie wiedzą, co począć. I kto wie, na czemby się to wszystko skończyło, gdyby nie pomoc niespodziana, która w samę porę przybyła. Prezes trybunału zdrowia, zrozpaczony, ze łzami w oczach, uciekł się znowu do tych zacnych ojców Kapucynów, którzy sprawiali rządy w lazarecie, i ojciec Michał przyrzekł mu w ciągu dni czterech oczyścić miasto z trupów, a w ciągu dni ośmiu przygotować doły do grzebania zmarłych i to w takiéj ilości, żeby mogły wystarczyć nietylko na obecne potrzeby, lecz i na czas dłuższy w razie, gdyby ta okropna klęska potrwać jeszcze miała kilka miesięcy. Z innym zakonnikiem i kilkoma osobami, które prezes trybunału zdrowia wyznaczył mu do towarzystwa, wyszedł z miasta, aby wśród wieśniaków szukać ludzi, których potrzebował i częścią dzięki władzy i poważaniu, jakie trybunał posiadał, częścią zaś dzięki swéj sukni zakonnéj i swojéj wymowie, zebrał około dwustu ludzi, którym kazał wykopać trzy olbrzymie doły; wysłał następnie z lazaretu monattów dla zabierania umarłych. W naznaczonym więc dniu przyrzeczenie jego zostało spełnioném.
Pewnego razu lazaret znalazł się bez lekarzy i zaledwie przy pomocy obietnicy wysokiéj zapłaty, tudzież pozyskania stopni honorowych, udało się z trudnością niemałą i po dość długim czasie znowu ich dostać, chociaż o wiele mniéj, niż było potrzeba. Zdarzało się również, iż w lazarecie kończyły się wszelkie zapasy żywności i ludziom zdawała się grozić śmierć nietylko z zarazy, ale i z głodu, i nieraz w tak ciężkich chwilach, kiedy już nie wiedziano, jak sobie poradzić, przybywały obfite zasiłki, dar niespodziany litościwych, osób; bo i wpośród tak ogólnego odurzenia, wpośród obojętności dla innych z powodu nieustannéj obawy o siebie, były jednakże dusze szlachetne, w których nie wygasło miłosierdzie, a były i takie, w których uczucie to zbudziło się teraz dopiéro, kiedy straciły wszystko, co miały najdroższego na świecie. Podobnież wpośród tych, do których należało rządzenie i zaradzanie, a którzy albo padali ofiarą moru, albo, rzucając wszystko, uciekali, myśląc tylko o własnym ratunku, była mała garstka ludzi silnych odwagą i nigdy nie dotkniętych straszliwą chorobą, którzy do końca klęski wytrwali na swych stanowiskach; a nie brakło również i takich, którzy, pomimo że ich nic do tego nie zniewalało, dobrowolnie, pod wpływem wielkiéj litości, brali na siebie i pełnili najcięższe obowiązki.
Największą gotowość i wytrwałość w pełnieniu trudnych i niebezpiecznych posług wykazali duchowni. W lazaretach, w mieście oni najskuteczniejszą nieśli pomoc; zawsze wpośród chorych i umierających, choć nieraz sami chorzy lub umierający, krzepili ich dusze i ciała zarówno. W samem tylko mieście umarło od zarazy przeszło sześćdziesięciu proboszczów, to jest ośm dziewiątych mniéj więcéj ogólnéj ich liczby.
Fryderyk, jak to zresztą łatwo było przewidziéć, stał się zachętą i wzorem dla wszystkich. Już cała niemal jego służba, całe otoczenie wymarło, a krewni, wszyscy dostojnicy, nawet książęta panujący krajów sąsiednich prosili go usilnie, aby się od niebezpieczeństwa oddalił, aby na pewien czas zamieszkał w jakiéj willi ustronnéj, lecz arcybiskup rad tych nie przyjął i oparł się wszelkim naleganiom z tą samą mocą ducha, którą tchnie jego list pasterski, pisany do proboszczów, w którym powiada: „Bądźcie raczéj gotowi opuścić ten żywot doczesny, niż tę czeladkę, tę naszę dziatwę; idźcie z miłością na spotkanie moru, jak na ucztę, jak po nagrodę, jeżeli przez to możecie choć jednę duszyczkę dla Chrystusa pozyskać“[28]. — Nie zaniedbał wszakże pewnych ostrożności, które nie przeszkadzały mu pełnić obowiązków, — (co do tych ostrożności, wydał również rozporządzenie i przepisy dla duchowieństwa, zostającego pod jego zarządem); ale zarazem nie dbał o niebezpieczeństwo, a nawet zdawał się wcale go nie dostrzegać, wówczas gdy miłość bliźniego kazała mu narażać się na nie. Oprócz duchownych, z któremi ciągle przestawał, chwaląc ich gorliwość, dając im rady, posyłając ich na te stanowiska, na których już inni ich spółbracia śmierć ponieśli, lub zagrzewając do wytrwałości tych, którzy ustawali w pracy, — chciał jeszcze, aby każdy, kto go mógł potrzebować, miał wolny przystęp do niego. Zwiedzał lazarety, pocieszając chorych i dodając otuchy dozorczyniom; przebiegał miasto, niosąc pomoc ludziom zamkniętym w domach sekwestrowanych; zatrzymywał się u drzwi, pod oknami, aby słuchać ich skarg i przesyłać im w zamian wyrazy pociechy. Słowem, rzucił się, że tak powiem, w sam środek zarazy i żył wpośród niéj, sam się dziwiąc w ostatku, że go nie dotknęła.
Tak w klęskach, dotykających ogół, i w czasach zakłócenia, a raczéj wywrócenia zwykłego porządku, daje się zawsze dostrzegać wzrost i podwyższenie cnoty, lecz obok tego, niestety! w stopniu daleko silniejszym powiększenie się niegodziwości. Łotry, których mór oszczędzał i zastraszyć nie zdołał, w tém powszechném zamieszaniu i osłabieniu wszelkiéj siły publicznej widzieli jednocześnie wyborną sposobność do rozwinięcia swéj działalności i wszelką pewność bezkarności. A nawet sama owa siła publiczna w znacznéj części znajdowała się w ich ręku, i to w ręku najgorszych z nich. Na monattów i apparitorów szli zazwyczaj tacy tylko ludzie, w których żądza łupu i rozpusty pokonała strach zarazy i wszelki wstręt wrodzony. Istniały dla nich ścisłe przepisy, za wykroczenia podlegali karom niezmiernie surowym, każdy z nich miał wyznaczone miejsce, zwierzchnikami ich byli komisarze; dla nadzoru zaś nad niemi wszystkiemi zostali wyznaczeni w każdéj dzielnicy miasta urzędnicy i panowie ze szlachty, którym przysługiwało prawo doraźnego rozprawiania się z nieposłusznemi i władza najwyższa w sprawach, dotyczących przestrzegania porządku. Taki stan rzeczy potrwał przez czas jakiś i do pewnego stopnia przynajmniéj skutkował; lecz stopniowo w miarę tego, jak z dniem każdym zwiększała się liczba tych, którzy umierali, i tych wreszcie, którzy głowę tracili, przyszło niemal do tego, że już nikt nie pozostał, ktoby tych ludzi mógł w karbach utrzymać, tak, iż oni teraz, a zwłaszcza monatti, stali się samowładnemi panami. Jak gospodarze, jak nieprzyjaciele wchodzili do domów i, nie mówiąc już o kradzieżach, których się dopuszczali, o tém, w jaki sposób obchodzili się z nieszczęśliwemi, których mór oddawał w ich ręce, kładli nadto te swoje ręce zbrodnicze i zarażone na zdrowych, na dzieci, na krewnych, żony, mężów, grożąc im zaprowadzeniem do lazaretu w razie, jeżeli, nie dadzą za siebie czy to pieniężnego, czy innego jakiego okupu. Czasami znowu wymagali zapłaty za swe usługi i nie chcieli zabierać z domów ciał mocno już zepsutych inaczéj, jak za cenę tylu a tylu skudów. Powiadano (a pomiędzy łatwowiernością jednych i niegodziwością drugich ciężki wybór co prawda i trudno jest zarówno wierzyć w to, jak i nie wierzyć), powiadano więc, a i Tadino to potwierdza, że monatti i apparitorowie z wozów zrzucali naumyślnie po drodze rzeczy zarażone, aby rozszerzyć i podtrzymać ów mór, który stał się dla nich źródłem dochodu, zapewniał im panowanie i był dla nich świętem prawdziwém. Inni zbrodniarze, udając monattów, uwiązawszy sobie dzwonek do nogi, jak-to było nakazane tym ostatnim, dlatego, aby ich mógł każdy poznać i aby ostrzegać ludzi, iż się w pobliżu znajdują, wchodzili do domów i dopuszczali się tam najgorszych bezeceństw. Do niektórych domów, stojących otworem i pustych, albo zamieszkałych jedynie przez jakiego chorego, lub umierającego, wchodzili złodzieje i bezkarnie zabierali wszystko, co się im spodobało; na inne napadali siepacze i tak samo w nich sobie poczynali, a nawet gorszych jeszcze dopuszczali się rzeczy. Równocześnie z niegodziwością rosło i szaleństwo: wszystkie te błędne przekonania, które już tak dalece ogół podzielał, teraz, gdy ludzie do reszty potracili głowy, gdy wzburzenie umysłów doszło do takich rozmiarów, zolbrzymiały odrazu i zaczęły wywierać wpływ daleko silniejszy. A wszystkie służyły do wzmacniania i zwiększania owéj obawy namaszczania, obawy, któréj skutki i objawy, jak-eśmy już widzieli, bardzo często nie były również niczém inném, jak tylko wielką niegodziwością. To urojone niebezpieczeństwo niepokoiło i dręczyło ludzi daleko silniéj, niż niebezpieczeństwo rzeczywiste. — A w czasie — powiada Ripamonti — gdy wszędzie rozsiane trupy i całe ich stosy, napotykane na każdym kroku, będące zawsze przed oczyma, zmieniały miasto w jeden grób olbrzymi, rzeczą jeszcze bardziéj straszną i złowrogą był widok téj zażartości wzajemnéj, tego wyuzdania, téj potworności podejrzeń... Nietylko sąsiad, gość, przyjaciel wzbudzał obawy, ale i te imiona, te węzły miłości ludzkiéj: mąż i żona, ojciec i syn, brat i siostra, przejmowały trwogą, i, rzecz okropna zaiste i trudna do wiary! stołu, przy którym zasiadała cała rodzina, łoża małżeńskiego obawiano się jak zasadzki, jak kryjówki zaraźliwego jadu!
Olbrzymie rozmiary i dziwna potęga, jaką przypisywano temu urojonemu spiskowi, mieszała wszelkie sądy, podkopywała stosunki najbardziéj serdeczne, rodziła wszędzie niedowierzanie. Zrazu sądzono tylko, że ci domniemani namaściciele działają pod wpływem chciwości lub zemsty; potém jednak zaczęto sobie wyobrażać i uwierzono w to najświęciéj, że była jakaś szatańska rozkosz w tém namaszczaniu, coś, co pociągało, co przewyższało wolę człowieka. Gorączkowe majaczenia chorych, którzy obwiniali siebie o to, czego się obawiali od innych, zdawały się wyznaniem winy i sprawiały, że już nikt za nikogo nie ręczył. A większe jeszcze wrażenie musiał czynić widok tych chorych, którzy, nie poprzestając na słowach, zaczynali wykonywać takie ruchy, jakie w ich mniemaniu musiały być namaścicielom właściwe; taki obłęd byłby rzeczą naprawdę bardzo możebną i mógłby posłużyć do wyjaśnienia téj ogólnéj wiary w namaszczanie, popartéj tak licznemi świadectwami owoczesnych pisarzy. Tak samo w owym długim i smutnym okresie czasu, kiedy prześladowano czarowników i czarownice, przyznanie się do winy oskarżonych, niezawsze za pomocą tortury wydarte, pomagało niemało do rozpowszechniania i wzmacniania wiary w gusła: bo kiedy już jakieś mniemanie panuje przez czas długi, a do tego na znacznéj przestrzeni świata, zwykle na tém się kończy, iż zaczyna się ono pod różnemi postaciami, na różne sposoby objawiać, próbując wszelkich dróg, przechodząc przez wszystkie szczeble przekonań i pojęć; a trudno zaprawdę, aby tam, gdzie wszyscy lub wielu przynajmniéj wierzy, że wpośród nich dzieje się jakaś rzecz dziwna, nie znaleźli się tacy, którym się zdaje, że sami ją pełnią.
Pomiędzy wielu urojonemi wypadkami, które ów szał, ów strach namaszczania kazał widziéć ludziom, jeden zwłaszcza zasługuje na wzmiankę dla wiary i rozgłosu, jakie pozyskał. Mówiono, chociaż niewszyscy rzecz tę opowiadali w jednakowy sposób (bo zgodność zupełna byłaby dziwnym przywilejem baśni), że ktoś dnia pewnego widział, jak na plac katedry wjechał sześciokonny powóz, w którym kilka osób siedziało, a pomiędzy innemi jakiś wielki pan z twarzą ponurą i zaognioną, z zaiskrzonemi oczyma, z najeżonym włosem, z wyrazem groźby na ustach. Podczas, gdy ów ktoś przyglądał się temu z wielką uwagą, woźnica konia zatrzymał, zaprosił go do powozu; on zaś nie odmówił. Przejechawszy kilka ulic i zaułków, wysiedli przede drzwiami pewnego pałacu, do którego i on wszedł za innemi, i gdzie znalazł wiele pięknych i okropnych rzeczy, pustynie i ogrody, jaskinie i sale, a w tych salach jakieś widma, jakieś mary, zebrane na radę. Naostatku pokazano mu wielkie skrzynie, pełne złotych pieniędzy, i powiedziano, że może zabrać ich tyle, ile mu się podoba, pod warunkiem wszakże, aby przyjął słoiczek z maścią i namaszczał, chodząc po mieście. A gdy na to nie chciał przystać, w mgnieniu oka znalazł się znowu na tém samem miejscu, skąd go zabrano. Ta dziwna historyą, w którą lud cały wierzył święcie i któréj, jak powiada Ripamonti, żaden człowiek uczony i mogący wpływ wywierać na ogół, nie wyśmiał dostatecznie, nietylko całe Włochy obiegła, ale nawet stała się znaną po-za ich granicami. W Niemczech ogłoszono ją drukiem; elektor arcybiskup Moguncyi napisał do kardynała Fryderyka, zapytując go, co myśléć należy o tych dziwnych rzeczach, które mają się dziać w Medyolanie, na co mu Fryderyk odpisał, że to są tylko sny i przywidzenia.
Choć nieco odmiennéj natury, lecz nie większéj wartości i również zgubne w swych skutkach były przywidzenia uczonych. Po większéj części widzieli oni przepowiednię, a zarazem przyczynę nieszczęść, kraj trapiących, w komecie, która pojawiła się w roku 1628, jako téż w połączeniu Saturna z Jowiszem, — które-to połączenie — powiada Tadino — schylało się na ten rok 1630 tak jasno, że je każdy mógł zrozumiéć. Mortales parat morbos, miranda vide ntur. — Tę przepowiednię, wyjętą, jak utrzymywano, ze Zwierciadła kalendarzy doskonałych, książki, drukowanéj w Turynie w roku 1623, niemal każdy teraz powtarzał. Inna kometa, która się zjawiła w styczniu tego samego roku, w którym morowe powietrze wybuchło, była uważana za nowe ostrzeżenie, albo raczéj za jasny dowód owego jadowitego namaszczania. Szukali w księgach i niestety! znajdowali w nich aż nadto wiele przykładów moru, jak go nazywali, ręcznego, to jest takiego, który ludzie wywoływali i szerzyli za pomocą zaraźliwych jadów; przytaczali Liwiusza, Tacyta, Dyona, co mówię? Homera, Owidyusza i wielu innych starożytnych pisarzy i wieszczów, którzy opowiadają lub czynią wzmiankę o podobnych zdarzeniach; na nowszych zaś tembardziéj zbywać im nie mogło. Przytaczali stu innych pisarzy, którzy rozprawiali uczenie, albo mówili pobieżnie o jadach, czarach, maściach, proszkach: Cesalpina, Cardanusa, Grevina, Salia, Parea, Schenchia, Zechia i, pomijając resztę, tego nieszczęsnego Delrio, który, gdyby tylko sława pisarzy mogła być w prostym stosunku do dobra lub zła, zdziałanego przez ich pisma, musiałby zostać jednym z najsłynniejszych; tego Delrio, którego noce bezsenne przypłaciła życiem większa liczba osób, niż wyprawy wojenne jakiegoś zdobywcy; tego Delrio, którego Disquisizioni Magiche („Badania Magiczne“), krótki zbiór wszystkiego, co dotychczas śniło się kiedy ludziom w tym przedmiocie, stawszy się najwyższą powagą, niezbitą wyrocznią, były w ciągu niejednego stulecia prawidłem i bodźcem do prawnego, okropnego, ciągłego katowania niewinnych.
Z wymysłów, w które lud wierzył, uczeni brali to, co się mogło zgadzać z ich pojęciami; z ich zaś urojeń lud przyswajał sobie to, co mógł, lub to, co mu się zdawało, że może zrozumiéć; a wszystko razem tworzyło tę olbrzymią, chaotyczną masę ogólnego obłędu.
Lecz w stokroć większe jeszcze zdumienie wprawiają nas lekarze, a mówię to o takich lekarzach, którzy najpierwéj w mór uwierzyli, mówię zwłaszcza o Tadinie, który go przepowiedział, który widział, jak wchodził do kraju, jak się rozszerzał, który, że tak powiem, z oka go nie spuszczał i twierdził i starał się wszystkich, przekonać, że to mór najprawdziwszy, że jest w najwyższym stopniu zaraźliwy, że w razie niestawiania mu przeszkód, cały kraj ogarnie. Trudno niemal uwierzyć, powiadam, iż następnie ten sam Tadino w przerażającym wzroście śmiertelności widzi niewątpliwe skutki jadowitych, czarodziejskich maści; że ten sam człowiek, który oświadczył, iż obłęd i gorączka, dostrzeżone u owego Karola Colonny, u téj drugiéj z kolei ofiary moru w Medyolanie, są najpewniejszemi oznakami téj strasznéj choroby, w parę miesięcy potém, na dowód istnienia piekielnego spisku i namaszczania, fakt tego rodzaju przytacza, iż dwaj świadkowie zeznali, jako słyszeli sami od pewnego swego chorego przyjaciela, że w nocy przyszły do niego jakieś osoby i obiecywały mu pieniądze i ozdrowienie pod warunkiem, aby namaszczał domy sąsiednie, a gdy na to przystać nie chciał, osoby te znikły, zamiast nich zaś, pod łóżkiem pozostał wilk, a na łóżku troje kociąt, i były tam aż do rana.
Gdyby Tadino był jedynym człowiekiem, który na fakta tego rodzaju zapatrywał się w taki sposób, możnaby o nim śmiało powiedziéć, iż co prawda źle musiał mićé w głowie; albo raczéj wcale nie byłoby potrzeby mówić nawet o nim; ale ponieważ bardzo wielu, niemal cały ogół, bynajmniéj się od niego nie różnił w tym razie, więc jest-to już objaw, wkraczający w zakres dziejów rozumu ludzkiego, który daje nam możność spostrzeżenia, jak wielki nieład i przewrót może wywołać w szeregu pojęć rozsądnych i ustalonych, inny szereg pojęć, nagle stający mu wpoprzek. Zresztą ów Tadino należał przecie do najznakomitszych ludzi swego czasu.
Dwaj słynni i zasługujący na wiarę pisarze utrzymują, że kardynał Fryderyk powątpiewał o prawdziwości tego namaszczania[29]. I my wolelibyśmy co prawda oddać czcigodnéj i wdzięcznéj pamięci zacnego arcybiskupa pochwałę jeszcze bardziéj całkowitą i wyobrazić go sobie w téj, jak i w tylu innych rzeczach, wyższym nad większą część ludzi jemu spółczesnych; ale zmuszeni jesteśmy natomiast przyznać i zaznaczyć, że i jego postępowanie w tym razie jest nowym przykładem tego, jak wielki wpływ mogą wywierać przekonania, podzielone przez ogół, na umysły, chociażby najwznioślejsze. Widzieliśmy więc (przynajmniéj sądząc z tego, co mówi Ripamonti), że z początku nie dowierzał rzeczywiście, a i potém nawet zawsze utrzymywał, że na to ogólne przeświadczenie niemało wpływać musiała łatwowierność, ciemnota, strach, chęć uniewinnienia siebie tém, iż tak późno spostrzeżono owę zarazę i tak późno myśléć zaczęto o środkach ratunku, że przesadzano nad miarę, ale niemniéj wierzył, iż w tém wszystkiém i nieco prawdy jednak być musi. W bibliotece ambrozyańskiéj przechowuje się małe dziełko o tym morze, jego własną ręką pisane[30], w którem znajdujemy liczne wskazówki, a w jedném miejscu nawet otwarte wypowiedzenie przekonań, które żywił. — Było mniemaniem powszechném — mówi — że takie maści przyrządzały się w rozmaitych miejscach i że rozmaite były sposoby zarażania niemi, z których-to sposobów jedne wydają się nam prawdziwemi, inne zaś zmyślonemi.
Byli jednak i tacy, którzy do ostatka, do końca życia utrzymywali, że wszystko-to są przywidzenia; a wiemy o tém nie od nich wprawdzie, bo żaden nie był tak odważny, aby wypowiadać jawnie przekonanie tak niezgodne z tmé, w co wierzył ogół; ale od pisarzy owoczesnych, wyśmiewających i zbijających to przekonanie, jako szkodliwy, niepojęty błąd, któremu ulega mała garstka ludzi, i który, choć się nie waży wystąpić do walki otwartéj ze zdaniem powszechném, niemniéj jednak istnieje; wiemy o tém również i od pisarzy nieco późniejszych, którzy o tym morze pisali. — Znalazłem ludzi mądrych w Medyolanie — powiada zacny Muratori — którzy będąc dobrze powiadomieni od swoich rodziców, niezbyt wierzyli w te maści jadowite. — Z tych wynurzeń, z tych tajemniczych zwierzeń rodziców przed dziećmi widzimy, że poczucie prawdy było, zdrowy rozum istniał, lecz ukrywały się z obawy tych przekonań, które ogół wyznawał.
Władze miejskie, urzędnicy wyżsi i niżsi, których ubywało z każdym dniem i wśród których coraz większe zamieszanie, coraz większy postrach panował, całéj owéj energii, na którą jeszcze zdobyć się mogli, użyli teraz na szukanie domniemanych namaścicieli. Pomiędzy aktami z czasów owego moru, które przechowują się w archiwum San-Fedele, znajduje się list (bez żadnego innego, odnoszącego się do tego listu, dokumentu), w którym wielki kanclerz zawiadamia gubernatora tonem poważnym i jako o rzeczy bardzo pilnéj, o odebraniu wiadomości, że w wiejskim domu braci Hieronima i Juliana Monti, szlachciców medyolańskich, przyrządzają się maści jadowite w takiéj ilości, iż czterdziestu ludzi zajętych jest tém rzemiosłem, pod kierunkiem czterech szlachciców z Brescyi, którzy materyały dla fabryki jadów sprowadzają z Wenećyi. Dodaje przytém, iż on (wielki kanclerz) w tajemnicy największej wydał potrzebne rozporządzenia, aby posłać na owo miejsce sędziego Medyolanu i audytora trybunału zdrowia wraz z trzydziestu żołnierzami konnicy, że, Muratori: Opanowaniu moru. Modena, 1714 r. niestety, jeden z braci otrzymał ostrzeżenie w sam czas, aby módz ukryć wskazówki zbrodni; a prawdopodobnie ostrzeżenie to pochodziło od samego audytora, który był jego przyjacielem, i pod różnemi pozorami wymówił się od jechania do owego domu; lecz że pomimo to sędzia i żołnierze udali się tam dla obejrzenia wszystkiego i uwięzienia tych, którzy się okażą winnemi.
Sprawa ta zapewne musiała się skończyć na niczém, bo pisarze owocześni, mówiąc o podejrzeniach, które ściągnęli na siebie ci bracia Monti, na potwierdzenie ich żadnego nie przytaczają dowodu. Za to w innym wypadku, niestety! zdało się ludziom, że znaleźli.
Procesy, które stąd wynikły, nie były z pewnością pierwszemi procesami tego rodzaju, a nawet do wyjątkowych w dziejach prawodawstwa zaliczyć ich nie można. Bo, nie mówiąc już o czasach starożytnych, lecz ograniczając się na czasach daleko mniéj odległych od tych, o których piszemy, możemy podać tu, dla przykładu, że w Palermo w roku 1526, w Genewie w r. 1530, potem w r. 1545 i 1574, w Casal Monferrato w r. 1536, w Padwie w r. 1555, W Turynie w r. 1599, a następnie tamże w tym samym 1630 roku wytoczono procesa i skazano na męki, zwykle do najwyższego stopnia okrutne, w niektórych z tych wyżéj wymienionych miejsc jednego, w innych zaś wielu nieszczęśliwych, obwinionych o szerzenie morowego powietrza za pomocą proszków, maści lub czarów, a nieraz wszystkich tych trzech rzeczy razem. Lecz proces tak zwanych namaszczań w Medyolanie, podobnie jak najsłynniejszy jest z nich wszystkich, tak również jest może najbardziéj godny uwagi, lub co najmniéj daje szersze pole do czynienia uwag dlatego, iż pozostały po nim dokładniejsze i autentyczniejsze dokumenta. A chociaż pisarz, któremu, mówiąc o nim przed chwilą, oddaliśmy należną pochwałę, także nim się nie zajmował; jednak ponieważ, jego zdaniem, w tym razie należało nie tyle pisać historyą owego procesu, ile raczéj czerpać zeń dowody i zasiłki dla pracy, mającéj większą wartość, lub przynajmniéj będącéj bardziéj na dobie, sądzimy więc, że strona ściśle historyczna procesu może posłużyć za przedmiot do nowéj pracy. Ale jest-to rzecz, któréj nie wolno zbyć kilku słowami, a nie tu miejsce mówić o niéj tak obszernie, jak na to zasługuje. Oprócz tego, gdybyśmy się jeszcze i na tych wypadkach zatrzymywać chcieli, czytelnik z pewnością już nie miałby zbyt wielkiéj ciekawości dowiedzenia się dalszego ciągu, a raczéj zakończenia téj naszéj opowieści. Odkładając więc do innego dzieła ich przegląd i dzieje, wracamy nareszcie do znanych nam osób, aby się już więcéj z niemi nie rozstać aż do końca téj książki.


ROZDZIAŁ XXXIII.

Pewnéj nocy, przy końcu sierpnia, właśnie podczas najsilniejszego moru w Medyolanie, don Rodrigo powracał do domu w towarzystwie swego wiernego Griza, jednego z tych trzech, czy czterech jego sług, którzy z całéj zgrai dawniejszéj jeszcze pozostali przy życiu. Wracali z pewnego, umówionego miejsca, dokąd zwykle schodzili się teraz jego przyjaciele, aby czas spędzać na wspôlnéj hulance i odganiać trapiące każdego niewesołe myśli, a w zgromadzeniu tém co dzień ktoś nowy się zjawiał, co dzień ktoś ubył z przyjaciół dawniejszych. Tego wieczora don Rodrigo był tam jednym z najweselszych; śmiał się i do śmiechu pobudzał, a zwłaszcza niesłychanie wszystkich ubawił wypowiedzeniem jakiéjś niby mowy pogrzebowéj na cześć don Attilia, którego mór sprzątnął przed dwoma dniami.
Jednak, wyszedłszy na ulicę, poczuł jakieś dziwne zmęczenie, osłabienie w nogach, ciężkość oddechu, palenie wewnętrzne, których przyczynę usiłował przypisać jedynie wielkiéj ilości wypitego wina, niewczasowi, gorącu. Przez całą drogę ust nie otworzył, a najpierwszym wyrazem, który wyrzekł po przybyciu do domu, było rozkazanie Grizowi, aby mu poświecił dla udania się do sypialnego pokoju. Kiedy tam weszli, Grizo spojrzał na pana, a spostrzegłszy, że ma twarz zmienioną, zaognioną, że oczy jego stały się jakoś dziwnie wypukłe i błyszczące, cofnął się i zatrzymał zdaleka; bo już teraz przecie lada łotr miał oko tak wprawne jak oko lekarza.
— Nic mi nie jest — rzekł don Rodrigo, który z miny i postawy Griza odgadł jego myśli. — Nic mi nie jest, powiadam, czuję się dobrze; ale co prawda piłem; piłem, być może, trochę za wiele. Bo téż to było winko! Lecz to nic nie szkodzi; byłem się wyspał, wszystko przejdzie. Spać mi się chce ogromnie... Zabierz-no mi z przed oczu tę świecę, bo mnie razi... znieść jéj nie mogę...
— Tak, to figielki wina — rzekł Grizo, stojąc ciągle zdaleka. — Ale niech-no się pan tylko położy, a zaśnie, to zaraz przejdzie.
— Słusznie mówisz, jeżeli zasnąć potrafię... Zresztą czuję się dobrze. Postaw-no tu koło łóżka, tak, na wszelki wypadek, ten dzwonek; w razie gdybym miał w nocy czego potrzebować... a pamiętaj, skoro tylko zadzwonię, przychodź natychmiast. Ale pewnie niczego potrzebować nie będę... No, wynoś już prędzjé tę przeklętą świecę! — dodał następnie, podczas gdy Grizo wykonywał rozkaz, o ile możności, najmniéj zbliżając się do pana. — A do czarta! czemu mnie jéj blask tak razi?
Grizo wziął świecę i, życząc panu dobréj nocy, wyszedł z pośpiechem, podczas gdy don Rodrigo już się wsuwał pod kołdrę.
Ale po chwili owa kołdra wydała mu się ciężką jak kamień. Zrzucił ją, cały się skurczył, chciał usnąć jak najprędzéj, bo naprawdę sen go morzył okropnie. Lecz zaledwie drzemać zaczynał, jakieś gwałtowne wstrząśnienie budziło go znienacka, jak gdyby go ktoś silnie uderzał, i czuł coraz większe gorąco i coraz większy niepokój. Znowu przywodził sobie na myśl upał sierpniowy, wino wypite, różne nadużycia, których się dopuścił; chciałby temu tylko, temu wyłącznie całą winę przypisać; ale z po-za téj myśli wynurzała się zaraz myśl inna, nieproszona, niewywoływana, ta, która wówczas łączyła się z każdą, od któréj, że tak powiem, żadne uczucie nie było wolne, która wciskała się do wszystkich rozmów, bo nawet do najbardziéj swawolnych, gdyż łatwiéj było z niéj sobie żartować, niż pominąć ją milczeniem: myśl o morowém powietrzu.
Po długiém przewracaniu się z jednego boku na drugi zasnął nareszcie i zaczęły go opanowywać jakieś sny dziwne, nad wszelki wyraz okropne. Tak w coraz nowe wpadając, zdało mu się wreszcie, że się znalazł w samym środku wielkiego kościoła, w tłumie niezmiernym; nie mógł zrozumiéć, jak się tu znalazł, dlaczego tu przyszedł, jak mógł coś podobnego uczynić, zwłaszcza w takich czasach, i to go przyprowadzało do wściekłości. Patrzył na otaczających i widział wszędzie dokoła jakieś twarze żółte, wynędzniałe, oczy zamglone i osłupiałe, wargi obwisłe; wszyscy ci ludzie mieli na sobie jakieś straszne łachmany, przez które miejscami przeświecało ciało, a na ciele ukazywały się bąble i plamy. — Na bok, hołota! — zdawało mu się, że woła głosem rozkazującym, patrząc na drzwi, które były daleko, bardzo daleko i groźnie brwi ściągając, choć się nie ruszał, a nawet starał się skurczyć, o ile możności, aby jak najmniéj miejsca zajmować i jak najmniéj ocierać się o wszystkie te brudne, wstrętne ciała, które już i tak zabardzo się doń domykały. Lecz żaden z tych hultajów nie chciał się usunąć, nie zdawał się nawet słyszéć tego, co on mówił; przeciwnie, ściskali go coraz bardziéj, a zwłaszcza jeden z nich, jak mu się zdawało, ciągle potrącał w bok lewy, pomiędzy sercem a pachą, gdzie czuł jakieś kłócie, jakiś ból i ciężar. A kiedy się nieco odsuwał, odwracał się od natręta, usiłując od niego się uwolnić, zaraz coś nowego, coś innego, coś, czego nie mógł zrozumiéć, w to samo miejsce kłóć go zaczynało. Nie posiadając się z gniewu, chciał pochwycić za szpadę, lecz w téj chwili zdało mu się, że w tłumie właśnie ta szpada podsunęła się w górę i że jéj-to gałka ciśnie go tak mocno; jednakże, dotknąwszy się do boku, szpady nie znalazł, tylko uczuł bardziéj bolesne ukłócie. Krzyczał, rozkazywał, był cały zdyszany, a pomimo to zebrawszy wszystkie siły chciał jeszcze głośniéj zawołać; gdy, na raz, zdało mu się, że wszystkie te twarze w jednę zwróciły się stronę. I on tam spojrzał; spostrzegł kazalnicę: najprzód z po-za poręczy jéj wychyliło się coś wypukłego, gładkiego, błyszczącego; potém podniosła się i ukazała wyraźniéj głowa łysa, potém dwoje oczu, potem twarz i broda długa, biała, wreszcie cała, aż po pas widzialna postać zakonnika: ojciec Krzysztof stał na kazalnicy. Don Rodrigowi znowu się zdawało, że mnich, powiódłszy piorunującym wzrokiem po zgromadzonych, zatrzymał go na nim i rękę podniósł i przybrał taką postawę, jaką miał kiedyś w jego zameczku, w téj sali na dole. Teraz i on również podniósł groźnie rękę i w gniewie szalonym siły wytężył, aby rzucić się naprzód, aby pochwycić za to ramię wzniesione do góry; jakiś głos, który od pewnego czasu głucho chrypiał mu w gardle, wyrwał się nagle na zewnątrz przechodząc w ryk wściekły. Ocknął się. Opuścił rękę, którą był podniósł naprawdę; przez chwilę trudno mu było zdać sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje, a jeszcze trudniéj całkiem oczy otworzyć; bo światło dzienne, które już cały pokój zalało, raziło go niemniej od światła owéj świecy, na którą patrzéć nie mógł zeszłego wieczora; poznał swoje łóżko, swój pokój; zrozumiał, że to wszystko było snem tylko: kościół, lud, mnich, wszystko znikło; wszystko oprócz jednéj tylko rzeczy, oprócz owego bólu w lewym boku. Jednocześnie czuł gwałtowne bicie serca, szum i dzwonienie nieustanne w uszach, jakiś żar wewnętrzny i ciężkość w całém ciele daleko większą jeszcze niż ta, któréj doświadczał kładąc się do łóżka. Wahał się przez czas pewien, zanim spojrzał na to miejsce, gdzie go tak silnie bolało; nareszcie odsłonił je, rzucił lękliwe spojrzenie i... spostrzegł wstrętny bąbel sino czerwonawéj barwy.
Widział się zgubionym, skamieniał; przestrach śmierci go ogarnął, a jednocześnie silniejszy jeszcze przestrach monattów, obawa wpadnięcia w ich ręce, stania się ich łupem, zostania zawleczonym, wtrąconym do lazaretu. I szukając sposobu uniknięcia tego okropnego losu, czuł, że jego myśli dziwnie się plączą, czuł, że się zbliża chwila, w której tyle zaledwo zostanie mu przytomności, aby całkiem oddać się rozpaczy. Pochwycił za dzwonek i zatrząsł nim gwałtownie. Natychmiast zjawił się Grizo, który czuwał w przyległym pokoju. Zatrzymał się w pewnéj odległości od łóżka: spojrzał uważnie w twarz pana i z niej wyczytał odrazu, że się sprawdziły jego wczorajsze przypuszczenia.
— Grizo! — rzekł don Rodrigo, z trudnością siadając na posłaniu: — tyś był zawsze moim najwierniejszym sługą.
— Tak, panie.
— A ja zawsze wiele ci dobrego świadczyłem.
— Tak, jaśnie panie.
— Mogęż ci teraz zaufać!...
— O, pewno!
— Wiesz, Grizo, jam chory.
— Jużem to spostrzegł.
— Jeżeli wrócę do zdrowia, więcej ci jeszcze zrobię dobrego, niż robiłem dotychczas.
Grizo nic nie odpowiedział; stał nieruchomy czekając, aż się wyjaśni, do czego wszystko to zmierza.
— Nie chcę nikomu zaufać oprócz ciebie — ciągnął dalej don Rodrigo: — Grizo, zrób mi jednę łaskę.
— Jestem na rozkazy jaśnie pana — rzekł Grizo odpowiadając zwykłą formułą na to niezwykłe przemówienie pańskie.
— Wiesz, gdzie mieszka lekarz Chiodo?
— Wiem doskonale.
— To człowiek porządny; byle mu dobrze zapłacić, nie wydaje chorych. Idź do niego i poproś go do mnie: powiedz, że mu dam cztery, że mu dam sześć skudów za wizytę, a jeżeli będzie chciał więcéj, to i więcéj... ale niech tu przyjdzie natychmiast, a pamiętaj, bądź ostrożny, urządź wszystko tak, żeby się nikt nie domyślił niczego.
— Dobrze jaśnie pan mówi; trzeba wezwać lekarza — powiedział Grizo: — idę zaraz, za chwilkę już będę z powrotem.
— Słuchaj Grizo: daj mi najprzód trochę wody. Pić mi się chce szalenie; tu wewnątrz czuję takie palenie nieznośne.
— O; nie, jaśnie panie — odrzekł Grizo — trzeba zaczekać; nic bez lekarza. Taka choroba to nie żarty: tu ani chwili tracić nie można. Niech jaśnie pan leży spokojnie; lecę i wracam z Chiodo.
To mówiąc wyszedł śpiesznie i drzwi zamknął za sobą.
Don Rodrigo upadłszy na posłanie towarzyszył mu myślą do owego Chiodo, rachował jego kroki, obliczał, jak długo może zabawić, kiedy może wrócić. Od czasu do czasu spoglądał na swój bąbel, lecz za każdą rażą z pośpiechem, ze wstrętem głowę w inną stronę odwracał. Po niejakiéj chwili słuch wytężył, łowiąc każdy dolatujący doń odgłos i oczekując lekarza; a to wytężenie uwagi odrywało go od myślenia o swych cierpieniach i przez to samo nieco je zmniejszało. Nagle słyszy jakiś dźwięk, niby dzwonków, który jednak nie z ulicy ale z pokojów zdaje się doń dochodzić. Nadstawia ucha; dźwięk staje się coraz wyraźniejszy, a wraz z owym dźwiękiem słyszéć się daje stąpanie przyśpieszonych krojów: budzi się w nim podejrzenie straszne. Siada na posłaniu, słucha jeszcze uważniéj; w przyległym pokoju rozległ się jakiś stuk przyciszony, jak gdyby tam coś ciężkiego ostrożnie złożono na podłodze, już jednę nogę na ziemi postawił, jakby po to, aby się zerwać, aby uciekać; patrzy na drzwi. W téj chwili drzwi się otwierają: widzi dwie twarze zbójeckie, dwie postacie w czerwonem, brudnem, podartem ubraniu; dwaj monatti wchodzą do pokoju; widzi twarz Griza do połowy ukrytą za drzwiami, które przymknął po wejściu monattów i z po-za których spogląda na pana.
— A, zdrajco nikczemny!... Precz mi stąd łotry! Biondino! Carlotto! na pomoc! ratunku! mordują mnie! ratunku! — woła don Rodrigo; wsuwa rękę pod poduszkę, szukając pistoletu, który tam zawsze spoczywał; już go uchwycił, już go wyciągnął; ale, na jego pierwszy okrzyk, monatti biegną do łóżka: jeden z nich rzuca się na niego, wyrywa mu z dłoni pistolet, który ciska w kąt pokoju, jego zaś obala na posłanie i trzymając jak przykutego swemi silnemi rękami woła z wyrazem szyderstwa i złości: — ha, łotrze! ty śmiesz sprzeciwiać się monattom! sługom trybunału! ty śmiałeś rękę podnieść na nas, na wykonawców miłosierdzia! — Trzymaj go tam mocno, nim go zabierzemy — powiedział drugi monatto zbliżając się do wielkiéj, okutej szkatuły. Teraz już wszedł i Grizo, skierował się również do szkatuły i wraz z monattem zaczął zamek odbijać.
— Nędzniku! — wrzasnął don Rodrigo patrząc nań z pod ramienia tego, który go trzymał i szamocąc się w jego żelaznych objęciach. — Pozwólcie mi zabić tego łajdaka — mówił następnie do monattów — potém zrobicie ze mną, co się wam podoba. — I znowu z całéj siły zaczynał wołać na ratunek innych swych brawów; ale napróżno, bo nikczemny Grizo przed udaniem się do monattów dla zrobienia im propozycyi zabrania pana i podzielenia się łupem, wysłał ich daleko pod różnemi zmyślonemi pozorami niby z rozkazu samego don Rodriga.
— Cicho, cicho! nie bądź-że dzieckiem — mówił do nieszczęśliwego Rodriga oprawca, który go przykuwał do łóżka swemi silnemi ramionami. A następnie zwracając się do swego towarzysza i do Griza wołał: — pamiętajcie, dzielcie-no tam wszystko uczciwie, jak na porządnych ludzi przystało!
— Ty! Ty! — ryczał don Rodrigo widząc, jak Grizo się zwija, jak zamki odrywa, jak dostaje pieniądze, kosztowności, rzeczy przeróżne, jak dzieli na trzy części. — Ty, i po tém wszystkiém! — A szatanie przeklęty! O, ja mogę ozdrowiéć! ja mogę nie umrzéć! — Grizo nie odpowiadał ani słówka, a nawet o ile możności unikał zwracania się w stronę, z któréj dochodziły do niego owe wyrazy.
— Trzymaj go mocno — mówił drugi monatto — patrz, traci przytomność.
Tak było w istocie. Wydawszy krzyk rozdzierający, p0 ostatnim i jeszcze większym niż poprzednie wysiłku uczynionym dla odzyskania swobody, don Rodrigo padł nagle ubezwładniony i odurzony: patrzył jednak, jak oczarowany, wzdrygał się od czasu do czasu, jęczał.
Jeden monatto wziął go za ramiona, drugi za nogi i, zaniósłszy do przyległego pokoju, złożyli go na noszach, które tam pozostawili; potém jeden z nich wrócił, aby zabrać część łupu na nich przypadającą; następnie podnieśli opłakany ciężar i wyszli z domu.
Grizo jeszcze chwilę pozostał zbierając naprędce z pozostałych rzeczy to wszystko, co mu się przydać mogło; zrobił z tego wielki Węzeł i opuścił mieszkanie swego pana. Wprawdzie dobrze o tém pamiętał, aby się ani razu do monattów nie dotknąć, aby się trzymać od nich w takiéj odległości, iżby żaden z nich nie otarł się nawet o niego; ale teraz podczas tego ostatniego przetrząsania i zbielania, niewiele myśląc, chwycił leżące obok łóżka pańskie ubranie i potrząsł niém dla przekonania się, czy tam przypadkiem nie ma pieniędzy. Przypomniało mu się to jednak nazajutrz, bo, podczas gdy sobie hulał w najlepsze w jakiéjś szynkowni, nagle zaczęły go dreszcze przechodzić, zaćmiło mu się w oczach, opuściły siły, padł na ziemię. Odbiegli go towarzysze, dostał się w ręce monattów, którzy obdarłszy go ze wszystkiego, co miał porządniejszego na sobie i przy sobie, wrzucili na wóz; na wozie tym ducha wyzionął przed przybyciem do lazaretu, do którego jego pan został zaniesiony.
Zostawiając don Rodriga w tym przytułku niedoli, wypada nam teraz wrócić do innego człowieka, którego dzieje nigdyby nic wspólnego miéć nie mogły z dziejami tego pierwszego, gdyby się ów pierwszy sam o to tak usilnie nie starał; a nawet, rzec można, iż dzieje ich obu wówczas nie istniałyby dla nas: mówię tu o Renzu, którego zostawiliśmy w nowej przędzalni pod przybraném imieniem Antoniego Rivolty.
Przebywał tam w ciągu pięciu czy też sześciu miesięcy starannie ukrywając prawdziwe swe imię, potém, kiedy już nieprzyjaźń pomiędzy rzecząpospolitą a królem Hiszpanii stała się jawną a zatém ustała wszelka obawa, by biedny przędzarz miał być prześladowany lub wydany, Bortolo zaraz się doń zjawił, aby go zabrać i miéć znowu przy sobie, najprzód dlatego, iż go szczerze polubił, Powtóre zaś, że Renzo jako chłopak rozgarnięty i biegły w rzemiośle, był wielką pomocą dla takiego factotum, a nie mógł marzyć nawet o zastąpieniu go kiedyś przy właścicielu przędzalni, dla téj prostéj ale smutnéj przyczyny, że pióra w ręku trzymać nie umiał. Ponieważ do tej ostatniéj przyczyny Bortolo przywiązywał pewną wagę, zatém i my nie możemy pominąć jéj milczeniem. Być może, iż czytelnicy woleliby, aby krewniak Renza był nieco idealniejszym: nie wiem doprawdy co na to powiedziéć: ot, chyba żebyście sami W waszéj wyobraźni stworzyli sobie innego Bortola. Mój był takim, jakim go opisuję.
Następnie więc Renzo ciągle już przy nim pracował. Nieraz, a zwłaszcza wtedy gdy odbierał jeden z tych dziwnych listów Agnieszki, o których wiecie, tak mu już życie ciężyło, że chciał się do wojska zaciągnąć; a sposobności ku temu nie brakło, bo właśnie w owym czasie Rzeczpospolita potrzebowała żołnierza. Mówiono nawet o jakiéjś wyprawie na Medyolan, co także niemałą było dlań pokusą, bo, myślał sobie nieborak, jakby to było pięknie powrócić do domu jako zwycięzca, zobaczyć Łucyą, raz już rozmówić się z nią stanowczo. Ale Bortolo w takich razach zawsze potrafił odwieść go od tego postanowienia.
— Jeżeli na prawdę mają iść na Medyolan — powiadał — no, toć przecie pójdą i bez ciebie, a ty będziesz mógł udać się tam późniéj, spokojnie, wygodnie. A jeżeli ich tam tęgo skropią? jeżeli pobici powrócą? powiedz, czy nie na lepsze ci wyjdzie, żeś cicho siedział w domu? A szaleńców, co pójdą wojować nie zabraknie, bądź pewny. I niby to tak łatwo wejść na medyolańską ziemię; ho! ho!... dobrze się wpierw namordują. Cóż chcesz, jestem trochę niedowiarkiem; szczekają, szczekać mogą, to prawda; ale, ale księstwo medyolańskie to kąsek nieco za twardy, aby go można przełknąć tak od razu. To sprawa z Hiszpanią, mój chłopcze: a wiesz-że ty co to Hiszpania? Św. Marek jest silny ale u siebie w domu, a Hiszpania znowu... ho, ho, to co innego, nie tego potrzeba, aby ją pokonać. Bądź cierpliwy: albo to ci źle tutaj?... już wiem, co chcesz powiedziéć; ale wierz mi: jeżeli sądzono, żeby się to stało, to się i stanie, a stanie się tém prędzéj i tém lepiéj, im mniéj głupstw będziesz robił. Już ci jakiś święty pewno dopomoże. Powiadam ci, żołnierka to nie dla ciebie rzemiosło. Zamiast zwijać jedwab na cewkę, pójdziesz-że rżnąć i mordować? Albo to ty potrafisz? Cóż ty chcesz robić między takiemi ludźmi? Do tego, mój chłopcze, to się już trzeba urodzić.
Czasami znów Renzo postanawiał wrócić do domu ukradkiem, pod cudzém nazwiskiem, zmieniwszy ubiór, ale i od tego Bortolo każdą razą umiał go odwieść za pomocą racyj, których się każdy łatwo domyśli.
Następnie wybuchł mór w Medyolańskiem; a że wybuchł, jakeśmy to już mówili, na saméj granicy Bergamo, więc nie omieszkał ją przebyć; i... ale, nie trwóżcie się, mili czytelnicy; nie mam zamiaru opowiadać wam tutaj dziejów morowego powietrza i w tym jeszcze kraju; gdyby zaś kto był ich ciekawy, to je znajdzie w dziele niejakiego Wawrzyńca Ghirardelli, napisaném z rozkazu Rzeczypospolitéj; w dziele rządkiem wprawdzie i niemal całkiem nieznaném, pomimo że zawiera więcéj może rzeczy ciekawych niż wszystkie razem wzięte najsłynniejsze opisy klęsk tego rodzaju: od tylu przyczyn zależy bowiem rozgłos książek! Otóż, chciałem wam tylko powiedziéć, że i nasz Renzo na mór zachorował, że się sam leczył, to jest że nie leczył się wcale; że już bliskim był śmierci, lecz że mocna budowa ciała zwalczyła chorobę, tak iż po upływie dni kilku wyszedł całkiem z niebezpieczeństwa. Z powrotem do życia, w duszy jego, z większą siłą niż kiedy zbudziły się wszystkie wspomnienia, pragnienia, nadzieje, a to znaczy, iż bardziéj niż kiedy zaczął myśléć o Łucyi. Co się z nią dzieje teraz w tych czasach okropnych, w których ludzie pozostający przy życiu jakby wyjątek stanowią? I, będąc tak nie daleko, nie módz nic o niéj wiedziéć! I pozostawać, Bóg wie jeszcze jak długo w takiéj niepewności! A gdyby nawet ta niepewność znikła, gdyby po ustaniu wszelkiego niebezpieczeństwa dowiedział się wreszcie, że Łucya żyje; jednak i wówczas jeszcze będzie go dręczyć ta inna tajemnica, ten ślub niepojęty. Pójdę, sam pójdę, aby się odrazu o wszystkiém dowiedziéć — powiedział sobie, a powiedział to wtedy, kiedy jeszcze nie miał dość siły, aby się na nogach utrzymać. — O, byleby tylko żyła! Znajdę ją, znajdę, od niéj saméj usłyszę, co to za obietnica, przekonam ją, że jéj spełnić nie może, że to niepodobna, i zabiorę z sobą, tak zabiorę, i ją i tę biedną Agnieszkę, ona mnie zawsze kochała jak syna, jestem pewien, że i teraz mnie kocha. A więzienie? a siepacze? e! mają oni teraz co innego do myślenia ci, którzy przy życiu zostali. Przecież i tutaj przechadzają się sobie swobodnie pewni ludzie, którzy, gdyby nie ten mór... A dlaczegóż z tego prawa tylko łotrzy mieliby korzystać? Wszyscy mówią, że w Medyolanie jeszcze gorsze teraz zamieszanie. Jeżeli nie skorzystam z tak dobréj sposobności — (Mór! dobra sposobność! No proszę, jakże to nieraz dziwnie każę nam się wyrażać ten utrapiony instynkt odnoszenia i zastosowywania wszystkiego do naszej własnéj osoby!) — nigdy już się dla mnie inna, równie dogodna nie nadarzy!
Nadzieja to dźwignia nie lada, kochany mój Renzo!
Zaledwie tyle już sił odzyskał, że choć z trudnością mógł się zwlec z posłania, zaraz poszedł szukać Bortola, który aż dotychczas potrafił moru uniknąć może dlatego, że go się niezmiernie wystrzegał zachowując wszelkie ostrożności. Renzo nie wszedł do jego mieszkania, tylko z ulicy zaczai go wołać po imieniu prosząc, aby się zbliżył do okna.
— Aj, aj! mój chłopcze — rzekł Bortolo spostrzegłszy krewniaka — wykręciłeś się od śmierci. A to sztuka nie lada! Bardzo ci winszuję.
— Jeszcze mi nogi nie bardzo chcą służyć, jak widzisz, ale co do niebezpieczeństwa, to już minęło.
— Ach! chciałbym ja być teraz w twoich nogach, w twojej skórze. Pierwéj bywało, kiedy człowiek powie: zdrów jestem; to już i dosyć, a dziś tego za mało. Dziś, kto może powiedziéć: lepiej mi jest, ten dopiéro szczęśliwy, oj! złote to słowa!
Renzo usiłował pocieszać krewniaka, wyrażając mu nadzieję, że jak dotychczas tak i nadal potrafi uniknąć strasznéj choroby; potem zawiadomił go o swém postanowieniu.
— Teraz to idź; i ja ci to powiem; niech cię Bóg prowadzi — odrzekł Bortolo: — strzeż się tylko siepaczy jak morowego powietrza i, jeżeli Bóg pozwoli, aby nam obu nie przytrafiło się nic złego, to się jeszcze zobaczymy.
— O! wrócę z pewnością: ach, gdybym mógł wrócić nie sam jeden! No, nie trzeba tracić nadziei.
— Zabieraj swoje kobiety i wracaj; da Bóg i dla nich nie zabraknie roboty; a i mnie będzie weseléj. Bylebyśmy się tylko zobaczyli i byle już się raz skończyło to dyabelstwo!
— Zobaczymy się, zobaczymy; musimy się zobaczyć!
— Daj Boże, daj Boże, powiadam!
Przez dni kilka Renzo w ciągłym był ruchu, aby wypróbować i wzmocnić swe siły; a skoro tylko już mu się zdało, że może puścić się w podróż, zaraz zaczął się w drogę wybierać. Włożył na siebie pod ubranie pas z zaszytemi w nim owemi pięćdziesięciu skudami, których nigdy nie poruszył, o których nikomu, bo nawet Bortolowi nie powiedział ani słówka: zabrał tę trochę swoich własnych pieniędzy, które uciułał odkładając co dzień po parę groszy i oszczędzając na wszystkiém; wziął pod ramię mały węzełek z odzieniem i bielizną; schował w zanadrze świadectwo dobrego sprawowania się wydane na imię Antoniego Rivolty, o napisanie którego na wszelki wypadek prosił swego drugiego gospodarza, włożył do kieszeni spodeń wielki nóż (w owe czasy bowiem każdy człowiek porządny, jeżeli już nie nosił żadnéj innéj broni, to chociaż nóż taki musiał miéć zawsze przy sobie); i ruszył w drogę pod koniec sierpnia, we trzy dni po przeniesieniu don Rodriga do lazaretu. Skierował się w stronę Lecco; nie chciał tak na oślep iść do Medyolanu; ale najprzód postanowił wstąpić do swéj wioski, gdzie miał nadzieję znaléść Agnieszkę i dowiedziéć się od niéj na początek choć jakiéjś cząstki tego wszystkiego, czego się dowiedziéć pragnął tak gorąco.
Mała garstka tych, którzy mór przebyć zdołali, tworzyła, wpośród reszty ludności, jakby jakąś uprzywilejowaną klasę. Podczas gdy z dniem każdym rosła liczba umarłych i chorych, a ci, których dotychczas jeszcze oszczędzała zaraza, byli w ciągłéj trwodze i jeżeli musieli z domu wychodzić, to szli ostrożnie, uważnie, krokiem miarowym, choć chód ich zdradzał chęć pośpiechu, oglądając się podejrzliwie dokoła, bo wszystko mogło teraz stać się dla nich, że tak powiem, śmiertelnym orężem; tylko owi ludzie szczęśliwi, krążyli sobie wpośród zarażonych tak śmiało i swobodnie jak ci średniowieczni rycerze, którzy całkiem pokryci zbroją stalową, na rumakach mniéj więcéj tak samo jak oni przybranych, ruszali na włóczęgę po świecie (skąd owa szczytna nazwa błędnych rycerzy), krążąc bezpiecznie po wsiach i miastach wśród pieszych biedaków, którzy za całą obronę swéj skóry i dla złagodzenia razów, mieli tylko łachmany. Piękne, mądre i pożyteczne rzemiosło! rzemiosło godne na prawdę zająć pierwsze miejsce w jakim traktacie o ekonomii politycznéj.
Z tém więc błogiém przeświadczeniem, że się stał nieprzystępny dla moru, choć trapiony niepokojem, o którym już wiedzą czytelnicy, i częstym obrazem ogólnego nieszczęścia, który mu ani na chwilę o nimé zapomniéć nie dawał, szedł Renzo do domu przez kraj piękny, pod niebem pogodném, ale po drodze, nieraz na bardzo długich przestrzeniach nie napotkał nikogo, od czasu do czasu tylko samotność tę ożywiały jakieś błąkające się postacie, raczéj do cieni niż do ludzi podobne, lub ciała zmarłych wiezione do wspólnego dołu, bez księdza, bez śpiewów, bez pogrzebowego orszaku. Około południa zatrzymał się w jakimś lasku, dla posilenia się nieco chlebem i serem, które zabrał z sobą. Owoców: fig, jabłek, brzoskwiń, śliwek miał po drodze tyle, ile tylko zapragnął; na polach, w sadach mógł je zrywać, lub zbierać pod drzewami, gdzie całkiem niemal pokrywały ziemię jakby po burzy gradowéj; rok ten bowiem był niezmiernie urodzajny zwłaszcza na owoce, a nie było prawie komu o nich myśléć: i o winogrona również mało kto dbał teraz i z nich mógł pierwszy lepszy przechodzień korzystać.
Nad wieczorem spostrzegł swoję wioskę. Na ten widok, pomimo iż musiał już być przygotowany do niego, serce mu się ścisnęły: odrazu zbudził się w nim cały tłum wspomnień bolesnych; ogarnęły go stokroć jeszcze boleśniejsze przeczucia: zdało mu się, że słyszy ów złowrogi odgłos dzwonu na trwogę, który mu towarzyszył, który go ścigał wówczas, gdy z miejsc tych uciekał i czuł jednocześnie całą owę ciszę grobową, która tę jego wioskę teraz musiała zalegać. Wzruszenie jego wzrosło, gdy się znalazł na placyku przed kościołem, a czuł, że wzrośnie jeszcze bardziéj u kresu podróży, bo tym kresem, na dzisiaj przynajmniéj, miał być dom, który niegdyś zwykł był nazywać domem Łucyi. Obecnie, w najlepszym razie mógł on być tylko domem Agnieszki, a jedyna pociecha, któréj się tam zaznać spodziewał, było znalezienie jéj przy życiu i zdrowo. Tam również chciał prosić o przytułek dla siebie, bo przeczuwał nieborak, iż jego dom własny może teraz służyć za mieszkanie chyba tylko dla kun i szczurów.
Nie chcąc być dostrzeżonym, nie poszedł prosto przez wioskę, ale skręcił na boczną uliczkę, na tę samę, po któréj, owej nocy pamiętnej, szedł ze świadkami, Agnieszką i narzeczoną do plebanii, aby zaskoczyć znienacka proboszcza. Na téj uliczce, prawie na pół drogi był po jednéj stronie domek Renza, po drugiéj jego winnica, tak iż przechodząc tędy mógł wstąpić na chwilę do swéj posiadłości i zobaczyć, co się też tam dzieje.
Idąc patrzył przed siebie, pragnąc i obawiając się jednocześnie spotkać kogoś znajomego; i otóż po niejakiéj chwili spostrzegł człowieka w podartéj koszuli siedzącego na ziemi, opartego plecami o żywopłot z cierni w postawie obłąkanego: z czego, jak również i z twarzy, zdało się Renzowi, że w owym człowieku poznaje Gierwazego, tego biednego półgłówka, który mu służył za drugiego świadka w niefortunnéj wyprawie na plebanię. Podszedłszy nieco bliżéj, musiał się jednak przekonać, że to nie Gierwazy ale sam Tonio tak okropnie zmieniony. Mór, odbierając mu jednocześnie siły umysłu i ciała, rozwijał w jego twarzy i ruchach to małe, dotychczas, nieznaczne prawie podobieństwo, które miał do swego upośledzonego z natury braciszka.
— O Tonio! — zawołał Renzo zatrzymując się przed nim: — czyż-to ty jesteś?
Tonio nie poruszył głową, tylko oczy podniósł na mówiącego.
— Nie poznajesz mnie, Tonio!
— Komu się dostało, to się i dostało — odpowiedział Tonio pozostając następnie z otwartemi usty.
— Tyś chory, co? biedny Tonio: ale czyż mnie nie poznajesz?
— Komu się dostało, to się i dostało — powtórzył biedak z jakimś idyotycznym uśmiechem. Renzo, widząc, że nic innego już zeń nie wydobędzie, poszedł daléj z sercem jeszcze bardziej ściśnioném niż dotąd. Wtém, z bocznéj drożyny, wychodzi na uliczkę i posuwa się ku niemu jakaś czarna postać, w któréj poznaje odrazu don Abbondia. Proboszcz szedł niezmiernie powoli opiekając się na kiju, i rzec było można, że dźwigają siebie wzajemnie: on — kij, a kij — jego; a im bardziéj się zbliżał, tém łatwiéj było poznać po jego bladéj, wycieńczonéj twarzy i po całéj postawie, że i on również musiał przebyć straszliwą chorobę. Spostrzegłszy Renza, zaczął pilnie się weń wpatrywać, poznawał go i sam sobie nie wierzył; chłopak miał na sobie strój mieszkańca innej prowincyi: ale właśnie był to strój mieszkańców Bergamo.
— Tak, to on, niezawodnie! — rzekł sam do siebie, podnosząc, na znak niemiłego zdumienia, obie ręce do góry wraz z kijem, który trzymał w prawicy; a na tych biednych rękach wisiały teraz jak na kołkach te same rękawy, w których one niegdyś zaledwie zmieścić się mogły. Renzo kroku przyśpieszył podążając ku niemu i powitał go pełnym uszanowania ukłonem; bo, pomimo że się rozstali w sposób, o którym już wiecie, don Abbondio nie przestał przecie być jego proboszczem.
— Jak to, ty, tu? — zawołał don Abbondio.
— A ja, jak widzi proboszcz dobrodziéj. Czy o Łucyi nic tu nie wiedzą?
— A cóż chcesz, żeby wiedziano? Nic nie wiedzą. Jest w Medyolanie, jeżeli jeszcze jest na tym świecie. Ale ty...
— A Agnieszka, żyje?
— Może być, że żyje; ale kto-by tam miał o tém wiedziéć! jéj tu nie ma. Ale...
— A gdzież ona?
— W Valsassinie, w Pasturo, u tych swoich krewnych, wiesz przecie; bo powiadają, że tam mór nie taki wściekły jak u nas. Ale ty ty...
— Ach, jakże to źle, że jéj nie ma. A ojciec Krzysztof?...
— O, i jego już nie ma oddawna. Ale...
— Wiem; Agnieszka pisała mi o tém; spytałem, aby się dowiedziéć, czy czasem nie wrócił.
— Ó wrócił! właśnie! Nawet nikt o nim nie słyszał od czasu, jak poszedł. Ale ty, powiadam...
— Ach jakże to przykro!
— Ależ ty, ty! pocóżeś ty tu przyszedł; po co? na miłość Boską! Zapomniałżeś już o tém, że cię tu czeka więzienie?...
— Co mi tam więzienie! nie boję się go; mają oni teraz co innego do roboty. Postanowiłem przyjść i choć raz zobaczyć przynajmniéj, co się tu dzieje. Więc naprawdę nic a nic nie wiadomo...
— I cóż chcesz zobaczyć? co? to chyba, że tu już nikogo nie ma, że tu już nic nie ma? I masz-że ty rozum, w twojém położeniu, wiedząc, co ci grozi, co cię czeka, wracać do domu, prościutko do domu, włazić gwałtem wilkowi w paszczę, jest-że w tém choć odrobina rozsądku? Upamiętaj się; zrób tak, jak ci radzi starzec, który musi go miéć więcéj od ciebie, który chce ciebie ratować, który ci dobrze życzy; oto weź nogi za pas i wracaj tam, skądeś przyszedł, póki ciebie nikt jeszcze nie widział, a jeżeli już cię kto spostrzegł, to tém bardziéj uciekaj co tchu. Albo to tobie można tu zostawać? Alboż nie wiesz, że przychodzili tu po ciebie, że szukali wszędzie, przetrząsali wszystkie kąty, wszystko przewrócili do góry nogami?
— Wiem, wiem, niestety; łajdaki!
— A więc...
— Ale skoro mówię, że nie dbam o nich. A ten, ten-że łotr jeszcze żyje? jak dawniéj siedzi tu w zamku?
— Powiadam ci, że nie ma nikogo; powiadam ci, abyś wszystkiemu dał pokój; powiadam ci, że...
— A ja się pytam, czy on tu jest?
— O, miły Boże! Cóż to za dziwny sposób mówienia! Czyż-to być może, żebyś dotychczas, po tém wszystkiém, czegoś doznał, był jeszcze takim zapaleńcem!
— A więc czy on tu, czy go tu nie ma?
— Nie ma, no, nie ma. Ależ mór, moje dziecko, mór! Któż to się z domu rusza w takich czasach!
— E! księże proboszczu, gdyby to tyle tylko biedy było na świecie, co mór... Miałem go już i teraz nie lękam się niczego.
— A widzisz! a widzisz! a czyż to nie dostateczna przestroga! Kiedy człowiek raz go miał i żyje jeszcze, zdaje mi się, że powinienby Bogu dziękować, i...
— O, bo też dziękuję Bogu z całego serca.
— I nie szukać nowéj biedy, powiadam. Rób tak jak ja...
— I proboszcz dobrodziéj musiał go chyba przebyć, tak wygląda przynajmniéj.
— Czym go przebył! Szkaradny, zdradziecki mór; miałem go, miałem; cudem, synu mój, cudem chodzę jeszcze po świecie: dość powiedziéć... no, zresztą sam widzisz, jak mię oporządził. Teraz właśnie, aby się nieco wzmocnić i poprawić, potrzebowałbym koniecznie spokoju; nawet, powiem ci, że zaczynało mi być trochę lepiéj... Na miłość boską, pocoś ty tu przyszedł? Wracaj...
— Ksiądz proboszcz-bo ciągle z tém wracaniem... Gdybym miał wracać, to-bym już wołał i nie przychodzić. Po co przyszedłem? poco przyszedłem? To sobie dobre! A toć i ja przecie do swego domu przychodzę.
— Do twego domu...
— Księże proboszczu; a wielu umarło?
— Aj, aj! — zawołał don Abbondio; i zaczynając od Perpetui wymienił długi szereg pojedynczych osób i całych rodzin, które mór zabrał. Renzo spodziewał się już wprawdzie czegoś podobnego; ale słysząc naraz tyle imion ludzi znajomych, przyjaciół i krewnych, stał rozżalony, z głową zwieszoną, powtarzając tylko co chwila: biedak! biedaczka! biedacy!
— Widzisz! — mówił daléj don Abbondio — i na tém jeszcze nie koniec. Jeżeli ci, którzy zostali, nie przyjdą do rozumu choć teraz; jeżeli nie zaniechają wszelkich niepotrzebnych wybryków, no, to ci powiem, że się świat skończy.
— Niech się ksiądz proboszcz nie obawia; bo nie mam zamiaru tu pozostać.
— O, dziękiż Bogu, że ciebie oświecił. — No, i rozumie się, wracasz prościuteńko do Bergano?
— O to, dokąd pójdę, niech się już ksiądz proboszcz nie troszczy.
— Co! jakto? miałżebyś przypadkiem zrobić jeszcze większe głupstwo od tego?
— Powiadam, niech się o to ksiądz proboszcz nie troszczy: to już do mnie należy, co zrobię; przecie dzieckiem nie jestem ani waryatem, tak mi się zdaje przynajmniéj. Mam nadzieję, że ksiądz dobrodziéj będzie tyle łaskaw, iż nie powie nikomu, że mnie widział. Jestem przecie jego parafianinem, zdradzić mię nie zechce.
— Rozumiem — rzekł don Abbondio wzdychając z silném rozdrażnieniem: — rozumiem. Chcesz zgubić siebie i mnie w dodatku. Nie dość ci jeszcze tego, co wycierpiałeś; nie dość ci jeszcze tego, co ja wycierpiałem. Rozumiem, rozumiem; wszystko teraz rozumiem. — I mrucząc daléj pod nosem ten wyraz ostatni, poszedł w swoję drogę.
Renzo stał przez czas jakiś niezadowolony i smutny myśląc nad tém, dokąd ma iść, u kogo się zatrzymać. Wyliczając mu ofiary moru, don Abbondio nazwał pewną rodzinę wieśniaków, z któréj przy życiu pozostał teraz jeden tylko chłopak, w tym samym mniéj więéj wieku co Renzo, a do tego jego przyjaciel od dziecka; dom znajdował się o kilka kroków za wioską. Tam iść postanowił.
Musiał przechodzić obok swojéj winnicy, a już patrząc na nią z uliczki mógł się domyślić, w jakim się stanie znajduje. Ani wierzchołka, ani gałązki, ani listka jednego z tych drzew, które tam pozostawił, nie było już teraz widać nad murkiem. Stanął u wejścia (bramki ani śladu, nawet i zawias z niéj nie pozostało) powiódł wzrokiem do koła: o, biedna winnico! Przez dwie zimy mieszkańcy wioski chodzili zaopatrywać się w drzewo na opał: — do winnicy tego biedaka — jak ją nazywali. Winne łodygi, morwowe i owocowe drzewka, wszystkie były wyrwane z korzeniem lub ścięte tuż przy saméj ziemi. A jednak widniały jeszcze ślady dawniejszéj uprawy: młode winne gałązki odrastały, gdzieniegdzie oznaczając miejsce wytępionych szeregów; tu i ówdzie latorośle morw, fig, brzoskwiń, wisien i śliwek; ale i te również rozrzucone słabe, zagłuszone inną, nową, różnorodną i bujną roślinnością, zrodzoną tu i wyrosłą bez pomocy rąk ludzkich. Pełno tam było pokrzywy, paproci, kostrzewy, perzu, kitek, dzikiego owsa, amarantów zielonych, cykoryi, końskiego szczawiu i różnych innych podobnych roślinek, z których wieśniak na całym świecie utworzył na swój sposób jeden wielki dział, nazywając go ogólnmé imieniem, zielska albo chwastów. Całe zastępy, że tak powiem, łodyg zielonych starały się, jedna przed drugą, najwyżéj wystrzelić w powietrze, lub czołgając się po ziemi wybiedz jak najdaléj, słowem, jak najwięcéj miejsca dla siebie zagarnąć; wielka mieszanina liści, kwiatów, owoców najrozmaitszych barw, kształtów, wymiarów, kłosy, gronka, kity, pęki, gwiazdki, dzwonki, kitki, białe, czerwone, żółte, niebieskie. Wśród całéj téj drobnéj hałastry ukazywały się miejscami roślinki bardziéj pokaźne, choć, po największéj części nie o wiele lepsze od reszty: winograd turecki (uva turca) najwyższy z nich wszystkich, o rozłożystych gałązkach czerwonawej barwy, o wspaniałych ciemnozielonych liściach, wśród których niejeden już był opasany purpurową obwódką, o gronkach wdzięcznie pochylonych, wygiętych, ozdobionych u dołu ziarnkami floletowemi, nieco wyżej purpurowemi, daléj zielonemi a u góry białemi kwiatkami; dziewanna o wielkich liściach kosmatych przy ziemi, z wysmukłą, prostą łodygą rozpościerającą szeroko swoje ramiona, usiane niby gwiazdami, kwiatami żółtemi; bodziaki uzbrojone w kolce na gałązkach, listkach, na samych kielichach kwiatowych, w których ukazywały się białe lub czerwone czubki, albo z których odrywały się co chwila unoszone wiatrem lekkie piórka srebrzyste. Tu nieprzebrana moc powoi pnąc się i opasując młode morwowe latorośle całkiem je pokryły swemi liśćmi, kołyszącemi się za lada wiatru powiewem i zwieszały z ich wierzchołków swe białe, miękkie dzwoneczki; tam dzika dynia o czerwonych gałkach, uczepiła się winnéj latorośli, która, ze swéj strony, nie znajdując jakiéjś mocniejszéj podpory splotła z nią swoje gałązki i liście; i tak razem złączone ciągnęły siebie ku ziemi, jak dwoje słabych ludzi, którzy chcą się wspierać wzajemnie. Jeżyny wszędzie mnóstwo: tu się wspinała, tam zwieszała, daléj słała się po ziemi, rozpościerała lub stulała gałązki stosownie do rozmiarów opanowanego miejsca i rozsiadłszy się tuż u samego wejścia zdawało się, że chce bronić przystępu do tego zakątka samemu nawet jego właścicielowi.
Ale właściciel nie miał bynajmniéj ochoty wchodzić do takiéj winnicy; a może nawet mniéj czasu poświęcił na przyglądanie się jéj, niż my na skreślenie tego jéj obrazu. Poszedł daléj; o kilka kroków stamtąd jego dom się znajdował: przeszedł przez sad, w którym zielska sięgały mu aż do kolan, bo i on jak winnica był niemi całkiem zarosły, przepełniony. Stanął na progu jednéj z dwu izb, które były na dole: na odgłos jego kroków, a zwłaszcza gdy się we drzwiach ukazał, wielki popłoch wszczął się w izbie; przestraszone szczury pierzchły w różne kąty i zaczęły chować się w śmieciach, które całą podłogę pokrywały, a widocznie leżały tu jeszcze od czasów, kiedy służyły za posłanie dla lancknechtów. Powiódł wzrokiem po ścianach: były podrapane, okopcone, powalane obrzydliwym brudem. Spojrzał na sufit; wisiała tam jedna wielka zasłona z pajęczyny. Oprócz tego, nie zgoła. Chwycił się za głowę, stał tak przez chwilę i odszedł, wracając tą samą ścieżyną, którą utorował był wśród chwastów; o parę kroków daljé skręcił na inną uliczkę na prawo, wiodącą na pola; i, nie spotkawszy po drodze, ani usłyszawszy nawet ducha żywego, przybył do domku, w którym przenocować zamierzał. Słońce już zaszło, zmrok zapadał. Przyjaciel Renza siedział przede drzwiami, na ławeczce drewnianéj: ręce skrzyżował na piersiach, wzrok utkwił w niebie, jak człowiek odurzony nieszczęściem, zdziczały w skutek samotności, w któréj teraz żyć musiał. Na odgłos kroków zwrócił oczy w stronę nadchodzącego, ale w niepewném świetle wieczora i patrząc nań tak przez gałęzie i liście, musiał go wziąć za kogoś innego, bo, wstając i ręce w górę podnosząc powiedział: — czyż to ja jeden tylko? czyż nie dość się napracowałem wczoraj? Zostawcie mię choć na dziś w pokoju, będzie to także miłosierny uczynek.
Renzo nie pojmując, coby to miało znaczyć, za całą odpowiedź zawołał go po imieniu.
— Renzo!... — rzekł przyjaciel, a wyraz ten był jednocześnie zapytaniem i okrzykiem zdumienia.
— A tak, Renzo, w swéj własnej osobie — odpowiedział nasz chłopak; i obaj pobiegli ku sobie.
— To ty, ty naprawdę! — zawołał przyjaciel ściskając go serdecznie — o jakżem szczęśliwy, że ciebie widzę! Anim nawet przeczuwał! Wyobraź sobie, wziąłem cię za Paolina grabarza, który tu ciągle przychodzi dręczyć mię, abym szedł grzebać umarłych. Wiesz, że zostałem sam jeden? sam jeden! sam jeden jak pustelnik!
— Ach, wiem, niestety! — rzekł Renzo. I tak, wśród uścisków, zapytań i odpowiedzi z pośpiechem następujących po sobie, weszli razem do domku. Tu, nie przerywając rozmowy przyjaciel zaczął się krzątać, chcąc przyjąć towarzysza o ile się dało najlepiéj, a raczéj tak, jak mu na to mogły pozwolić smutne okoliczności, w których się spotkali i samo to niespodziane zjawienie się gościa. Przystawił garnek z wodą do ognia i zaczął przyrządzać polentę, ale po chwili oddał wałek Renzowi prosząc, aby ją mieszał; sam zaś wyszedł mówiąc: — oj! zostałem sam jeden, sam jedniutki!
Wrócił niosąc mleko w małym ceberku, trochę suszonego mięsa, dwie rzepy, kilka fig i brzoskwiń; i położywszy to wszystko na stole a następnie wyrzuciwszy polentę na misę drewnianą, obaj zasiedli do wieczerzy dziękując sobie nawzajem: jeden za to, że go przyjaciel odwiedził, drugi za serdeczne przyjęcie, którego tu doznawał. I, rzecz dziwna na prawdę, po dwuletniém blisko rozłączeniu zdało im się teraz, iż kochają się daleko więcéj niż wówczas, kiedy co dzień niemal się widywali; a to z powodu — powiada tu nasz rękopism — że tak jeden jak i drugi przebył takie koleje, które dają nam poznać, jak wielkim balsamem dla duszy jest przyjaźń, zarówno ta, którą sami czujemy, jako też i ta, którą znajdujemy w innych.
Wprawdzie, nikt nie mógł Renzowi Agnieszki zastąpić, ani pocieszyć go w tym smutku, którego doznawał z powodu, że jéj w wiosce nie znalazł, nie tylko dlatego iż miał dla niéj od tak dawna przywiązanie iście synowskie, lecz również, iż pomiędzy rzeczami, o których pragnął dowiedziéć się tak gorąco, była jedna, której klucz, że się tak wyrażę, ona tylko posiadała. Wahał się nawet przez chwilę, czy ma iść prosto do Medyolanu, czy też, ponieważ był już tak blisko Pasturo, najprzód tam się udać i odszukać Agnieszkę; ale pomyślawszy sobie, że ona mu nic o zdrowiu Łucyi powiedziéć nie może, został przy dawném postanowieniu znalezienia jéj przedewszystkiém, zaspokojenia swej niepewności, z ust jéj usłyszenia swego wyroku a następnie już osobistego zawiadomienia matki o tém wszystkiém. Jednak, i od przyjaciela dowiedział się wielu rzeczy ciekawych, które albo całkiem były mu nieznane albo znane niedokładnie: o przygodach Łucyi, o tém jak go tu szukano, o don Rodrigu jak z podkurczonym ogonem stąd wywędrował i nie ukazał się już więcéj; słowem o całéj téj gmatwaninie wypadków tak ciemnéj dla niego. Dowiedział się również (a nie małéj wagi była to wiadomość dla Renza), jak się właściwie nazywa don Ferrante; bo chociaż Agnieszka prosiła swego sekretarza, aby mu napisał jego nazwisko, ale Bóg to raczy wiedziéć, jak je tam ów sekretarz napisał; ten zaś człowiek, który mu zawsze listy czytywał, zamiast nazwiska powiedział taki jakiś dziwny wyraz, iż gdyby Renzo z jego pomocą chciał odszukać w Medyolanie dom owego don Ferranta, to niezawodnie nie znalazłby nikogo, ktoby się domyślił, o kim chce mówić. A jednak była to jedyna nić przewodnia, którą miał dla odszukania swej Łucyi. Co zaś do sądów i kary, to z każdą chwilą coraz mocniéj się upewniał, że jak na teraz przynajmniéj, z téj strony żadne mu prawie niebezpieczeństwo nie grozi; pan sędzia umarł już na morowe powietrze; kto wie kiedy innego przyślą do Lecco na jego miejsce; z siepaczy także mało kto przy życiu pozostał; a ta ich garstka, która jeszcze ocalała, miała niezawodnie co innego do roboty niż odgrzebywać takie stare dzieje.
I on również opowiedział przyjacielowi swoje przygody i w zamian usłyszał od niego wiele rzeczy ciekawych o przejściu wojska, o morowém powietrzu, o namaścicielach, o cudach przeróżnych. Są to brzydkie sprawy — powiedział przyjaciel prowadząc Renza do przyległego pokoju, którego mieszkańców zabrała zaraza — sprawy okropne, na które człowiek nigdy nie spodziewał się patrzyć; sprawy takie, że kto je raz widział, może się już na całe życie pożegnać z wesołością; a jednak, rzecz dziwna! pomówić o nich z dobrym przyjacielem, to jakoś ulgę przynosi.
O świcie obaj już byli w kuchni: Renzo ubrany jak do drogi, ze swym pasem ukrytym pod kaftanem i z wielkim nożem w kieszeni: zawiniątko zaś z odzieniem zostawił u przyjaciela, aby módz iść jeszcze prędzéj niż dotychczas. Jeżeli mi tam wszystko pójdzie po myśli — powiedział doń — jeżeli ją znajdę, jeżeli żyje, jeżeli... słowem... jeżeli będę znowu tędy przechodził; najprzód polecę do Pasturo do téj biednéj Agnieszki z tą dobrą nowiną, a potém... a potém... Lecz jeżeli, na nieszczęście... jeżeli broń Boże... wówczas, wówczas sam nie wiem, co pocznę; sam nie wiem, dokąd pójdę: to pewna, że mnie już tu nie zobaczycie nigdy. — I mówiąc to stał na progu z podniesioną głową, patrząc z wyrazem jakiegoś rozczulenia i smutku na tę jutrzenkę wschodzącą nad jego wioską rodzinną, na tę jutrzenkę, któréj już od tak dawna nie widział. Przyjaciel odpowiedział mu na to, jak się zwykle odpowiada w takich razach: żeby był dobréj myśli; że da Bóg wszystko pójdzie dobrze; zmusił go do wzięcia z sobą małego zapasu żywności; odprowadził kawał drogi i pożegnał nareszcie, ponawiając swoje najserdeczniejsze życzenia.
Renzo zamierzył sobie w dniu tym zbliżyć się o tyle tylko do Medyolanu, aby wejść doń nazajutrz o świcie i zaraz rozpocząć swoje poszukiwania. W drodze nie spotkało go nic takiego, coby mogło go od jego myśli odrywać: widział tylko, jak i wczoraj, smutne obrazy przypominające ogólne nieszczęście. O południu, znów się zatrzymał w jakimś gaiku, aby wypocząć i posilić się nieco, przechodząc przez Monzę i widząc otwartą piekarnię, zbliżył się do drzwi, i tak, na wszelki wypadek, żeby miéć zawsze coś do zjedzenia w zapasie, poprosił o dwa małe bochenki chleba. Piekarz powiedział mu, aby do sklepu nie wchodził; postawił na łopacie miseczkę, w którjé była woda z octem, i podał mu ją mówiąc, że tam ma wrzucić pieniądze; a gdy to uczynił, biorąc szczypcami jeden po drugim dwa bochenki, oddał je Renzowi, który, schowawszy je zaraz do obu kieszeni kaftana, odszedł.
Nad wieczorem przybył do Greco, nie wiedząc jednak, że się tam znajduje; ale za pomocą tych wspomnień, które mu jeszcze pozostały z owéj pierwszéj podróży do Medyolanu, i obliczając, jak wielka przestrzeń musi go teraz dzielić od Monzy, przyszedł do wniosku, że to już gdzieś niedaleko stolicy; tu więc postanowił noc spędzić; a że nie miał bynajmniéj ochoty zaglądać do gospód, z bitéj drogi skręcił na pierwszą drożynę wiodącą na pola, aby szukać jakiegoś samotnego cascinotto. I rzeczywiście znalazł wkrótce to, czego szukał: w parkanie, który otaczał podwórko jakiegoś ustronnego domu, spostrzegł wielki otwór: nie namyślając się długo wszedł, spojrzał dokoła; nigdzie ducha żywego. Ośmielony tém, kilka kroków naprzód postąpił, zaczął się lepiéj rozglądać: w rogu podwórka, pod dachem na czterech słupach stał wielki stóg siana; o stóg ten była oparta drabina; jeszcze się raz obejrzał dokoła, podszedł do drabiny, po chwili już był na stogu, a w parę minut potém spał jak zabity. Obudziwszy się o świcie przyczołgał się ostrożnie do krawędzi tego wielkiego loża, spojrzał w dół a nie widząc nikogo, zlazł szybko po drabinie i wyszedł na drogę przez ten sam otwór w parkanie. Poszedł ścieżynami przez pola i łąki, prosto w kierunku katedry, która była dlań teraz tém, czém dla żeglarzy gwiazda północna; i, po niejakiéj chwili znalazł się pod murami Medyolanu, pomiędzy bramą Wschodnią a bramą Nową, bardzo blisko od téj ostatniéj.


ROZDZIAŁ XXXIV.

Co do tego, w jaki sposób można się było dostać do miasta, Renzo słyszał tak ogólnikowo, że istnieją wprawdzie bardzo surowe przepisy o niewpuszczaniu nikogo, ktoby nie miał na piśmie świadectwa lekarza, że zdrów jest zupełnie; ale że nie zważając na to, mógł tam wchodzić każdy, kto miał sprytu choć odrobinę i umiał z chwili dogodnéj skorzystać. Tak też było w istocie; a nie mówiąc już nawet o rozprzężeniu ogólném, które w tym czasie tak dalece utrudniało pełnienie każdego rozkazu władzy; pomijając inne przyczyny, które wykonanie ich prawie całkiem niemożliwém czyniło, sam Medyolan znajdował się już teraz w takim stanie, że niewiadomo było, po co go strzedz i od czego; a każdy, kto wchodził do miasta, mógł być raczéj uważany za śmiałka, który swoje własne życie naraża, niż za człowieka niebezpiecznego dla zdrowia jego mieszkańców.
Opierając się na tém, co słyszał, Renzo postanowił próbować wejść do miasta zaraz przez pierwszą bramę, którą spostrzeże, a w razie, jeżeli tam napotka jakie trudności, iść daléj wzdłuż murów, aż póki nie znajdzie innéj, do któréj przystęp będzie łatwiejszy. A Bóg to raczy wiedziéć, ile takich bram, według jego mniemania, mogło być w Medyolanie. Znalazłszy się więc pod murami, zatrzymał się, patrząc dokoła, jak to czyni niemal każdy, kto drogi niepewny, zdaje się szukać jakiéjś wskazówki we wszystkiém, co go otacza. Ale na prawo i na lewo widział tylko cząstkę wąskiéj i krętéj uliczki, przed sobą kawał muru, a nigdzie żadnego śladu żywych istot; o ich istnieniu w pobliżu mógł świadczyć jedynie na murach, w pewnéj od niego odległości, gęsty i czarny słup dymu, który rozszerzając się stopniowo, u góry tworzył wielkie kłęby, rozpływające się zwolna w spokojném, szarém powietrzu. To odzież, łóżka i inne zarażone rzeczy palono, a takie stosy płonęły ciągle nietylko tu, lecz i w innych miejscach na murach.
Powietrze było duszne, całe niebo powleczone jakąś chmurą, czy też mgłą jednostajną, nieruchomą, która, choć zakrywała słońce, nie zdawała się jednak zapowiadać deszczu; okolica podmiejska, w znacznéj części leżąca odłogiem, była żółta, spalona; trawa i drzewa utraciły zwykłą swą barwę, a na zwiędłych, pozwieszanych liściach nigdzie ani jednéj kropli rosy dostrzedz nie było można. Ta samotność, ta cisza grobowa tak blisko od wielkiego miasta, przerażała Renza, zwiększała jego niepokój, rodziła najstraszniejsze przeczucia.
Stał przez czas jakiś, następnie poszedł naprawo, tak, na los szczęścia, nie wiedząc, że idzie ku Nowéj bramie, któréj, choć była W pobliżu, dostrzedz jednak nie mógł, bo ją zasłaniał wał, po-za którym podówczas była ukryta. Zaledwie uszedł kilka kroków, do uszu jego zaczęły dolatywać jakieś dźwięki, niby dzwonków, które to milkły, to znowu się odzywały, na ostatku zaś i głosy ludzkie. Przyśpieszył kroku i, minąwszy wystający róg wału, spostrzegł najprzód budkę drewnianą, a na jéj progu żołnierza, opartego o muszkiet, z wyrazem znużenia i zniechęcenia na twarzy. Po-za tém było ogrodzenie z kołów, a daléj za ogrodzeniem brama, to jest dwa wielkie skrzydła murów, przykryte dachem; brama była otwartą ha rozcież, podobnie jak i wrota w ogrodzeniu. Ale właśnie przed temi wrotami na ziemi, zagradzając drogę, stały w téj chwili mary, na które dwóch monattów układało jakiegoś biedaka, aby go nieść do lazaretu. Był-to naczelnik straży celnéj, który na mór zachorował. Renzo zatrzymał się, czekając, aż sobie pójdą, a gdy odeszli i nikt wrót nie zamykał, zdało mu się, że to jest właśnie chwila najdogodniejsza dla niego i szybko ku wejściu postąpił; lecz żołnierz, będący na straży, naraz groźnie zawołał: — Ej I dokąd? — Renzo znów się zatrzymał i, patrząc na niego, wyciągnął z kieszeni błyszczący, srebrny półdukat, który mu pokazał. Żołnierz, czy to że już mór przebył, czy to może, iż chciwość przewyższała w nim obawę zarazy, dość, że dał znak Renzowi, aby mu go rzucił; a gdy pieniądz upadł mu pod nogi, rzekł półgłosem: — Idź, a prędko! — Renzo nie czekał, aż mu to dwa razy powtórzą, przeszedł przez wrota, potém przez bramę i wkroczył do miasta, nie ściągnąwszy niczyjéj uwagi na siebie; tylko nieco daléj, może o jakie czterdzieści kroków, znowu usłyszał za sobą głos innego żołnierza ze straży, który zawołał: — Ej! stój! — Tym razem udał, że nie słyszy, i nie oglądając się nawet, poszedł jeszcze prędzéj. — Stój! — zawołał powtórnie żołnierz, lecz w głosie jego czuć było więcéj niecierpliwości, niż postanowienia nakazania posłuszeństwa dla swego rozkazu, a widząc, że go słuchać nie myśli, ścisnął tylko ramionami i wrócił do swéj budki, jak ktoś, komu więcéj zależy na tém, aby nie zbliżać się do przechodniów, niż na wtrącaniu się w ich sprawy.
Prosta i długa ulica, którą szedł Renzo, wiodła podówczas, jak i dziś prowadzi, aż do kanału, zwanego Naviglio; opasywały ją żywopłoty lub murki ogrodów i sadów, kościoły, klasztory i domy, widniejące gdzie-niegdzie. Przy końcu téj ulicy, a w środku téj, która ciągnie się wzdłuż kanału, stał słup kamienny z krzyżem u góry, zwany kolumną ś-go Euzebiusza. W dali więc przed sobą Renzo nic nie widział, oprócz tego krzyża. Doszedłszy do rozstajni, która dzieli owę ulicę na dwie, równe niemal połowy, obejrzał się dokoła, i na prawo, w tej uliczce, którą zwią zaułkiem ś-éj Teresy, spostrzegł jakiegoś mieszczanina, idącego ku niemu. — Nareszcie! choć jedna żywa dusza! — rzekł do siebie i poszedł zaraz na jego spotkanie, chcąc się go o drogę zapytać. Spostrzegł to ów mieszczanin i zdaleka już wzrokiem podejrzliwym zaczął od stóp do głowy mierzyć naszego chłopaka, a niepokój jego wzrósł widocznie, kiedy po chwili przekonał się, że, zamiast iść w swoję drogę, zmierza prosto ku niemu. Renzo, gdy się już znalazł w niewielkiéj odległości od nieznajomego, zdjął kapelusz, zwyczajem grzecznych górali, i trzymając go w lewéj ręce, a prawą schowawszy w jego środek, podszedł ku niemu. Ale ten, z wyrazem nieopisanego przerażenia w oczach, cofnął się szybko o parę kroków, podniósł w górę wielki kij sękaty i zwracając jego ostry koniec, okuty żelazem, na pierś Renza, zawołał:
— Precz! precz! precz!
— Oj, oj! — zawołał również i nasz chłopak; włożył napowrót kapelusz na głowę, a nie mając najmniejszéj ochoty (jak mówił następnie, gdy opowiadał o tém zdarzeniu) wszczynać kłótni w takiéj chwili, odwrócił się od tego szaleńca i poszedł daléj ulicą, w której już się teraz znajdował.
Mieszczanin poszedł również w swoję drogę, cały drżący, oglądając się co chwila po-za siebie. A powróciwszy do domu, opowiadał zaraz, iż spotkał namaściciela, który z minką układną i uniżoną, choć mu z oczu patrzyła obrzydła obłuda, ze słoiczkiem maści, czy też z pudełeczkiem proszków (nie był pewny, co mianowicie z tych dwojga rzeczy), ukrytém w kapeluszu, który trzymał w ręku, zbliżył się ku niemu, aby go oporządzić po swojemu, lecz że na szczęście on go potrafił w pewnéj odległości utrzymać. — Niechby ten łotr jeszcze choć na krok jeden ku mnie się przybliżył, zabiłbym go z pewnością, pierwéj nawet, nimby zdołał mnie dotknąć — dodał w końcu. — To bieda, żem go spotkał w miejscu tak samotném, bo gdyby to było w środku miasta, zarazbym zawołał ludzi na pomoc i schwytalibyśmy go z pewnością. Niema najmniejszéj wątpliwości, że miał w kapeluszu to jadowite paskudztwo. Ale tak, znalazłszy się z nim sam-na-sam, musiałem poprzestać na zastraszeniu go tylko, z obawy, abym sobie nie napytał biedy: boć to przecie na to, żeby rzucić trochę proszku, niewiele czasu potrzeba; a tacy zbrodniarze, jak on, mają i zręczność i wprawę niepospolitą, a zresztą i samego szatana po swojéj stronie. Teraz musi gdzieś krążyć po Medyolanie; a Bóg wie, jak wielkie spustoszenie tam sprawił — I odtąd póki żył, a żył jeszcze długie lata, za każdym razem, gdy w jego obecności mówiono o namaścicielach, powtarzał tę historyą, dodając na ostatku: — Ci, którzy utrzymują jeszcze, że to wszystko nieprawda, niech mnie przynajmniéj tego nie mówią; bo trzeba było widziéć na własne oczy, tak, jak ja widziałem.
Renzo, daleki od wyobrażania sobie, jak wielkiego niebezpieczeństwa uniknął, przejęty raczéj gniewem niż strachem, idąc, myślał o tém obrażającém i niesłuszném obejściu się, którego doznał przed chwilą; co prawda domyślał się mniéj więcéj, o co go ów człowiek posądzał, ale rzecz cała wydała mu się tak dziwną, tak nierozsądną, że przyszedł wkrótce do przekonania, iż ów nieznajomy mieszczanin musiał miéć chyba źle w głowie. — Ale w każdym razie to niedobry początek — powiedział sobie. — Zdawałoby się, że ten Medyolan naprawdę jest dla mnie feralny. Kiedy mam wejść niego, wszystko mi idzie jak z płatka, a potém, kiedy już w nim jestem, zewsząd walą się same przykrości i biedy, jak gdyby już tu na mnie umyślnie czekały. Ale co tam!.. Ot, z pomocą boską... jeżeli znajdę... jeżeli potrafię znaléść... o! wówczas... mniejsza tam o to wszystko!
Doszedłszy do mostu, nie wszedł nań, lecz skręcił na lewo, w ulicę Ś-go Marka, bo, jak mu się zdawało (i jak też było w istocie), ulica ta musiała do środka miasta prowadzić. Idąc, spoglądał na prawo i na lewo, w nadziei zobaczenia jakiéjś ludzkiéj postaci; lecz nie dostrzegł nic innego, oprócz nawpół zgniłego trupa w małym rowku, który się ciągnie wzdłuż domów, rzadko rozsianych (a było ich podówczas mniéj jeszcze niż dzisiaj) i kawałka samotnéj ulicy przed sobą. Po niejakiéj chwili usłyszał, że ktoś woła: — Mój człowiecze, mój dobry człowiecze! — i spojrzawszy w stronę, z któréj głos pochodził, zobaczył nieopodal, na tarasie samotnego domku, jakąś biedną kobietę, otoczoną dziatwą, która, nie przestając wołać, ruchem ręki zdawała się prosić go, aby się zbliżył. Nasz chłopak podbiegł śpiesznie, a gdy się przed domem zatrzymał, rzekła kobieta: — O, mój zacny człowiecze! w imię tych wszystkich osób najdroższych, któreś utracił, proszę cię, abyś mi jedno dobrodziejstwo wyświadczył: idź do komisarza, powiedz mu, że o nas zapomniano, że tu siedzimy zamknięci. Zamknięto nas w domu, jako podejrzanych, bo mój biedny mąż umarł, i drzwi gwoździami zabito, jak sam widzisz; a od wczorajszego poranku już nam i żywność przestano przynosić. Dotychczas nikt się nie chciał ulitować nad nami, nikt spełnić méj prośby, a te biedne dzieciaki mrą z głodu tymczasem.
— Z głodu! — zawołał Renzo i szybkim ruchem ręki sięgnął do obu kieszeni kaftana. — Oto macie, macie — rzekł, wydobywając z nich dwa małe bochenki. — Spuśćcie mi tylko jaki kosz, abym je weń włożył.
— Niech ci Bóg stokrotnie nagrodzi! Zaraz, zaraz, mój dobry człowiecze — rzekła kobieta i poszła po kosz i po powróz, na którym ów kosz spuściła następnie z tarasu.
Naszemu Renzowi tymczasem przyszły na myśl owe chleby, które znalazł pod krzyżem w czasie swéj pierwszéj bytności w Medyolanie, i powiedział sobie w duchu: — Otóż teraz je oddam, a tak może lepiéj nawet będzie, niż gdybym je oddał ich prawdziwemu właścicielowi; boć to jest naprawdę dobry uczynek.
— Co zaś do komisarza, o którym mówicie — rzekł następnie, kładąc chleby do kosza — to nie wiem doprawdy, czy wam się na co przydać mogę, bo muszę wam powiedziéć, że przed chwilą zaledwie przybyłem do miasta i że nie znam go wcale. Jednak, jeżeli spotkam jakiego porządnego, ludzkiego człowieka, z którym można się będzie rozmówić, to mu o tém powiem.
Kobieta prosiła go, aby tak uczynił i po kilkakroć powtórzyła mu nazwę téj ulicy, by ją innym mógł wskazać.
— A i wy również, jak sądzę, — powiedział Renzo — moglibyście wyświadczyć mi pewną łaskę, wielką łaskę, która nicby was nawet nie kosztowała. — Oto czy nie wiecie przypadkiem, gdzie się tu, w Medyolanie, znajduje dom niejakiego ***, wielkiego pana, o! bardzo wielkiego pana? czybyście mi go wskazać nie mogli?
— Że tu jest dom taki, to wiem doskonale — odpowiedziała kobieta — ale gdzie, tego nie wiem doprawdy. Idąc ciągle w tym samym kierunku, pewnie spotkacie kogoś, kto wam go wskazać będzie mógł, i znajdziecie go niezawodnie. A nie zapomnijcie też i o nas biedakach ludziom powiedziéć!
— Bądźcie spokojni, nie zapomnę — rzekł Renzo i poszedł daléj.
Idąc, za każdym niemal krokiem słyszał coraz wyraźniéj rosnącą i zbliżającą się wrzawę, która do uszu jego zaczęła dolatywać wówczas jeszcze, gdy z ową kobietą rozmawiał: był-to odgłos kopyt końskich i kół, któremu towarzyszyły od czasu do czasu trzaskanie z bicza i dzikie okrzyki. Patrzył przed siebie, ale nic nie widział; ulica była pustą.
Na placu ś-go Marka, na który wychodziła owa ulica, najprzód wpadły mu w oczy dwa słupy drewniane, wkopane w ziemię, z blokami i sznurem, w których nasz chłopak poznał odrazu (bo to była rzecz bardzo znana i pospolita podówczas) ohydne narzędzie tortury. Wzniesiono je tutaj, a nietylko tutaj, lecz na wszystkich placach, i na wszystkich większych ulicach miasta, dlatego, aby deputowani z każdéj dzielnicy, którym w tym razie przysługiwała władza najwyższa, mogli na nich wieszać każdego, kogo tylko za zasługującego na taką karę uznają, jako-to: ludzi samowolnie opuszczających domy, będące pod sekwestrem, podwładnych, nie spełniających swych obowiązków i innych winowajców w tym rodzaju. Był-to jeden z tych środków gwałtownych, lecz skutecznych, któremi w owe czasy, a zwłaszcza w owych chwilach krytycznych, szafowano tak hojnie.
Podczas gdy Renzo przygląda się szubienicy, myśląc sobie, po co ją wznieśli w tém miejscu, hałas już dawniéj słyszany wzmaga się coraz bardziéj, i wkrótce spostrzega wychodzącego z uliczki obok kościoła jakiegoś człowieka, który, trzymając w ręku dzwonek, potrząsa nim bezustannie: to woźny (apparitore), za nim szły dwa konie, które, wyciągając szyje, stąpając z wysiłkiem, ciągnęły duży wóz, naładowany trupami; za tym pierwszym wozem ukazał się drugi, za drugim trzeci, za trzecim czwarty: cały szereg wozów; monatti, po dwóch, szli tuż przy koniach, popędzając je za pomocą bicza lub pięści i klnąc przytém okropnie. Trupy na wozach, po największej części nagie, niektóre owinięte w jakieś brudne łachmany, zwalone jedne na drugie, splecione, splątane ze sobą, jak kupa wężów, które zwolna ogrzane słońcem wiosenném, zaczynają poruszać się i rozwijać swe zwoje. Za każdém silniejszém szarpnięciem konia, przy każdym dołku, na który wóz natrafiał, straszne te kupy ciał ludzkich chwiały się, drżały, rozsuwały, głowy kołysały się w powietrzu, a długie, dziewicze warkocze zwieszały się do ziemi, ramiona zaś, splecione przed chwilą, opadały, bijąc o koła i ukazując oku przerażonego przechodnia, do jakiego stopnia taki obraz śmierci może się stać okropnym, bolesnym i wstrętnym.
Nasz chłopak zatrzymał się nieopodal kanału, na rogu placu, szepcąc pacierze za dusze tych nieznanych zmarłych. Wtém myśl straszna przyszła mu do głowy; — Może tam, razem z niemi, tam, na spodzie wozu... O, Boże! spraw, aby tak nie było! spraw, abym o tém nie myślał!
Kiedy przeciągnął już orszak żałobny, Renzo ruszył daléj, przebył plac, idąc wzdłuż kanału na prawo, nie mając innego powodu do udania się w tym, a nie w innym kierunku nad ten tylko, że wozy z trupami pociągnęły na lewo; wkrótce przeszedł owę małą przestrzeń, która się znajduje pomiędzy kanałem a boczną ścianą kościoła, skręcił na prawo, na most Marcellina i znalazł się na Borgo Nuovo. Przystanąwszy na chwilę, zaczął się znowu oglądać dokoła, w nadziei znalezienia wreszcie kogoś, kto mu drogę wskazać zechce, i wkrótce spostrzegł w głębi ulicy księdza, który stał przed napół uchylonemi drzwiami jakiegoś domu, oparty na lasce, z głową pochyloną, z uchem przyłożoném do szczeliny we drzwiach; pozostawał tak nieruchomie przez czas jakiś, potém wyprostował się i rękę podniósł, kreśląc w powietrzu znak krzyża. Renzo pomyślał sobie (i tak też było w istocie), że ów kapłan musi tam kogoś spowiadać i zaraz rzekł do siebie: — To właśnie człowiek, jakiego mi potrzeba. Bo jeżeli już ksiądz, a zwłaszcza ksiądz, który przed chwilą spełnił swój obowiązek kapłański, nie będzie miał trochę miłosierdzia, trochę miłości bliźniego, no, to już chyba dziś cnót tych napróżno szukać na ziemi!
Tymczasem ksiądz, odszedłszy ode drzwi, skierował się w stronę Renza, krocząc powoli, ostrożnie, środkiem ulicy. Renzo szedł również na jego spotkanie, a gdy się już doń przybliżył, zdjął kapelusz, robiąc ruch, który wyrażał, iż chciałby mu coś powiedziéć, i zatrzymując się jednocześnie, aby dać poznać, że zdaleka tylko mówić będzie. Ksiądz także się zatrzymał w postawie, która zapowiadała, iż zgadza się go wysłuchać, jednak, jakby chcąc od nieznajomego odgrodzić się jakąś zaporą, wyciągnął rękę przed siebie i jak mógł najdaléj oparł swą laskę o ziemię. Na zapytanie Renza ksiądz dał zadawalniającą odpowiedź, bo nietylko powiedział mu nazwę ulicy, na któréj znajdował się dom don Ferranta, lecz nadto, widząc, że chłopakowi bardzoby się przydały pewne bliższe szczegóły, nauczył go, jak, idąc to na prawo, to prosto, to na lewo, to przez taki placyk, to około tego a tego kościoła, ma przebyć te pięć, czy sześć ulic, które go jeszcze dzieliły od upragnionego celu.
— Niech księdza dobrodzieja Bóg w zdrowiu zachowa w tych ciężkich czasach i zawsze — powiedział Renzo, a gdy kapłan miał już odejść, dodał śpiesznie: — Jeszcze jedna łaska — i opowiedział mu o biednéj kobiecie, zamkniętéj z dzieciakami, któréj już przestano żywność przynosić. Zacny ksiądz podziękował mu za to, iż podaje mu taką dobrą sposobność do pośpieszenia z pomocą tym, którzy potrzebują jéj tak bardzo, i odszedł, mówiąc, że idzie zawiadomić o tém, kogo należy. I Renzo poszedł daléj, a idąc, starał się myśléć ciągle o kierunku, którego ksiądz kazał mu się trzymać, dlatego, aby nie był zmuszonym znowu o drogę pytać przechodniów. Lecz nie możecie sobie wyobrazić, jak trudném zadaniem było-to dla niego, nie tyle nawet ze względu, iż rzecz ta sama przez się nie była już łatwą, ile, że nowy niepokój, nowe udręczenie jego duszą owładnęło. Ta nazwa ulicy, ten ślad tak pewny, wstrząsły go teraz do głębi. Była wskazówka, któréj szukał, któréj pragnął, bez któréj obejść się nie mógł; nic nad to mu nie powiedziano, nic zgoła, coby mogło zwiększyć jego bolesne przeczucia; ale cóż chcecie? ta myśl, ta pewność, że zbliża się chwila, w której usłyszy: „żyje“, albo też „umarła“, ta myśl takie na nim uczyniła wrażenie, iż wołałby teraz nic jeszcze nie wiedziéć i rozpoczynać dopiero owę podróż, któréj kres był już tak bliski. Pomimo to jednak zebrał wszystkie swe siły i rzekł do siebie: — Ej! jeżeli już teraz dziecinnieć zacznę, to cóż będzie daléj? — I tak, nabrawszy nieco otuchy, przyśpieszył kroku, zbliżając się coraz bardziéj ku środkowi miasta.
Lecz jakiegoż-to miasta! i czémże ono było teraz nawet w porównaniu do roku zeszłego, gdy w niém ów straszny głód panował!
Renzowi wypadło właśnie przechodzić przez jednę z najbardziéj wyludnionych i spustoszonych jego części: przez tę sieć uliczek, w środku któréj znajduje się rozstajnia, czy też placyk, zwany podówczas carrobio Nowéj Bramy. (Stał tam krzyż wpośrodku, a naprzeciwko niego, obok miejsca, gdzie dziś stoi figura ś-go Franciszka, stary kościół, pod wezwaniem ś-téj Anastazyi). W téj okolicy tak wielka grasowała zaraza, tak wielki smród wychodził z ciał gnijących, niepogrzebanych, że mała garstka ludzi, która jeszcze pozostała przy życiu, była zmuszoną, przenieść się do innych dzielnic; tu więc ze smutkiem, który miejscowości téj nadawała owa wielka samotność i opuszczenie, łączył się wstręt i obrzydzenie, wywołane śladami tego, co po jej mieszkańcach zostało. Renzo przyśpieszył kroku, myśląc sobie, dla dodania odwagi, że prawdopodobnie kres, do którego dąży, nie musi być jeszcze zbyt blisko i że zanim doń przyjdzie, zmieni się, choć w części, to straszne otoczenie. Jakoż rzeczywiście po niedługiéj chwili znalazł się w miejscu, które można już było nazwać miastem żywych ludzi; ale i tu cóż za miasto! co za ludzie! Drzwi od ulicy, wszystkie prawie, bo z wyjątkiem tych tylko, które stały otworem dlatego, iż domy były już puste, albo że w nich gospodarowali monatti, jedne zamknięte w skutek podejrzeń i trwogi, inne zabite gwoździami lub zapieczętowane, co oznaczało, że w domu są, albo byli chorzy na morowe powietrze; inne wreszcie naznaczone krzyżem, nakreślonym węglem, który miał służyć za wskazówkę dla monattów, że tu są ciała, które trzeba zabrać; a wszystkie te znaki, zrobione raczéj na chybił-trafił, niżeli z prawdziwego zbadania ich potrzeby, stosownie do tego, czy to tu, czy gdzieindziéj znalazł się w daéj chwili jakiś komisarz trybunału zdrowia, albo inny jaki urzędnik, który chciał wypełnić rozporządzenie władzy, lub tylko zemścić się za osobistą urazę i dręczyć bezbronnych. Wszędzie jakieś łachmany, ścierki wstrętne, ropiaste, słoma cuchnąca, prześcieradła wyrzucone na ulicę przez okna, od czasu do czasu ciała osób zmarłych nagle na bruku, pozostawione tu aż do przybycia pierwszego wozu pogrzebowego, który je zabierze, albo nawet spadłe z jednego z takich wozów, lub wreszcie wyrzucone przez okna; tak dalece już bowiem, pod wpływem nieubłaganéj, wściekłej klęski, zdziczały serca ludzkie, że wszelkie obowiązki miłosierdzia, wszelkie względy towarzyskie zapomnianemi zostały! W sklepach, na placach ustał wszelki ruch i gwar targowy, nigdzie turkotu powozów, ani wołania przekupniów, ani rozmów przechodniów, i oprócz stuku wozów pogrzebowych, skarg biedaków, jęków i rozpaczliwych krzyków chorych, przekleństw i wrzasków monattów, żaden prawie inny odgłos nie przerywał téj ciszy grobowéj. Trzy razy na dzień: o świcie, w południe i wieczorem odzywał się dzwon z katedry, dając hasło do odmawiania pewnych modlitw, nakazanych przez arcybiskupa; na ten dźwięk odpowiadały dzwony innych kościołów, i wówczas-to można było widziéć ludzi ukazujących się w oknach i odmawiających wspólnie pacierze, słyszéć gwar przyciszony głosów, westchnień i jęków, gwar, tchnący wprawdzie smutkiem i żałobą, lecz nie pozbawiony, że tak powiem, jakiegoś uspokojenia, jakiéjś pociechy.
Mór zabrał już był podówczas może dwie trzecie mieszkańców Medyolanu, z tych zaś, którzy pozostali przy życiu, znaczna część albo była chorą, albo opuściła miasto; napływ ludzi zamiejskich ustał niemal zupełnie, a wpośród tych rzadkich przechodniów, którzy się ukazywali na ulicach, niepodobna już było napotkać ani jednego człowieka, w którego postawie, ruchach i twarzy nie byłoby widać czegoś dziwnego, czegoś, co mówiło jasno o nieszczęściu, przygniatającém cały ogół. Najznakomitsze osoby wychodziły teraz na miasto bez kapicy i płaszcza, tych dwu najniezbędniejszych podówczas części ubrania ludzi świeckich; widziano księży, a nawet zakonników, którzy swe sutanny i habity zamienili na kaftan obcisły; słowem, zaniechano noszenia wszelkiéj odzieży, która będąc obszerną, mogłaby, powiewając, o coś się ocierać, czegoś dotykać, lub (a tego co prawda obawiano się najmocniéj) ułatwiać namaścicielom pełnienie ich strasznego rzemiosła. Każdy starał się o to tylko, żeby być, o ile możności, obciśle ubranym, a zresztą mało go obchodziło, jak tam będzie wyglądać; stąd więc coś zaniedbanego w każdéj postaci: ci, co zawsze nosili brody, mieli je teraz dłuższe jeszcze niż zwykle, ci zaś, co ich nie nosili nigdy, pozwalali im rosnąć swobodnie, i włosy na głowach były również długie, poplątane, a wszystko to wynikało nie tyle nawet z owego zaniedbania wszelkich starań około swéj własnéj osoby, zaniedbania, które rodzi się zwykle w czasie długotrwałego nieszczęścia i przygnębienia, ile z powodu, że balwierzom wogóle zaczęto silnie nie dowierzać od chwili, gdy jeden z nich, Jan Jakób Mora, został pojmany, a następnie na męki i śmierć skazany, jako namaściciel. Biedne to imię przez długie, bardzo długie lata przechowało straszny rozgłos hańby i bezeceństwa, a jednak zasługiwało na sławę wcale odmienną, bo na żal wielki i na wielką litość. Ludzie po największéj części ukazywali się teraz na ulicy, trzymając w jednej ręce kij, a niektórzy nawet pistolet, jako groźną przestrogę dla tych, którzyby chcieli zabardzo do nich się zbliżyć; w drugiej zaś ręce kawał ciasta, zaprawionego różnemi, silnemi wonnościami, lub gałkę czy to z drzewa, czy z kruszcu, wewnątrz któréj znajdowała się gąbka, nasiąkła octem aptecznym. Te środki przeciwko zarazie przytykali co chwila do nosa, albo, trzymając je ciągle koło niego, nie przestawali wąchać. Oprócz tego niektórzy mieli jeszcze zawieszoną na szyi flaszeczkę z żywém srebrem, które starannie odmieniali co kilka dni, będąc przekonani, że posiada ono własność pochłaniania i zatrzymywania w sobie wszelkich szkodliwych wyziewów. Wielcy panowie nietylko wychodzili z domu bez zwykłego orszaku sług i dworzan, ale sami, z koszem na ręku, udawali się na miasto dla zakupienia żywności. Kiedy się dwu przyjaciół spotkało przypadkiem na ulicy, to witali się zdaleka, w milczeniu, z pośpiechem. Idąc, każdy był całkiem zajęty omijaniem obrzydliwych zawad, szerzących zarazę, któremi ziemia była usiana, a miejscami zupełnie pokryta; każdy usiłował trzymać się środka ulicy, z obawy innych, gorszych jeszcze brudów, lub jakiego okropnego ciężaru, który mógł nań spaść z okna, z obawy przed proszkami jadowitemi, któremi, jak zapewniano, często z okien obsypywano przechodniów, z obawy nareszcie samych murów, które mogły być pomazane maścią. Tak więc ciemnota, odważna i ostrożna zarazem, lecz na swój śposób, bo na opak, dodawała teraz coraz nowych udręczeń do udręczeń już istniejących i budziła strach jakichś urojonych niebezpieczeństw, tłumiąc coraz bardziéj, a raczéj niszcząc zupełnie dobrze zrozumiane, zbawienne obawy istotnego niebezpieczeństwa, które z początku objawiać się zaczęły.
Tak wyglądało to, co najmniéj strasznego, najmnijé opłakanego i godnego litości było w owém mieście, to jest ludzie dostatni i zdrowi, i na teraz przynajmniéj, po tylu obrazach niedoli, które już mi tu nakreślić wypadało, myśląc przytém o tylu innych, jeszcze stokroć groźniejszych, które niezadługo trzeba mi będzie stawiać czytelnikowi przed oczy, wolę całkiem zaniechać mówienia o tém, jak wyglądali chorzy, czołgający się po ulicach, albo leżący na bruku, oraz dzieci, kobiety, ubodzy. Był-to taki obraz, że patrzący na niego mógł prawie jakąś rozpaczliwą pociechę znajdować w tém, co na nieobecnych, na pokolenia późniejsze robi najbardziej wstrząsające i bolesne wrażenie: oto doznawał ulgi na myśl, na widok, że tych żyjących już tak niewiele zostało.
Idąc wciąż wpośród tego zniszczenia i pustki, Renzo przebył już sporą część wskazanéj mu drogi, gdy naraz z pewnej ulicy, na którą miał zawrócić, ale od któréj był jeszcze dosyć daleko, doleciał go jakiś hałas, a z nim razem i odgłos zwykły strasznych, żałobnych dzwonków.
Przybywszy do rogu owéj ulicy, która była jedną z najszerszych, spostrzegł cztery wozy, stojące w jej środku; dokoła nich panował ruch taki, jaki zwykle widziéć można na targu zbożowym, kiedy ludzie, snując się we wszystkich kierunkach, dźwigają wory, rzucają je, przenoszą z jednego miejsca na drugie. Monatti wchodzili do domów, a po chwili wychodzili z nich z ciężarem na plecach, który kładli na tym lub owym wozie; jedni z nich byli ubrani czerwono, inni nie mieli wcale téj wyróżniającéj oznaki, albo przystroili się w inną, bardziéj jeszcze obmierzłą: w kity z piór i kutasy barw jaskrawych, które ci nikczemnicy, jakby na znak wesela, umyślili nosić wpośród téj ogólnéj żałoby. Co chwila to z tego, to z owego okna dawał się słyszéć głos ponury, który wołał: — Tu, monatti! — na co glos jeszcze bardziéj ponury, ochrypły i straszny, wydobywając się ze smutnego gwaru, panującego na ulicy, odpowiadał: — Zaraz, zaraz! — Czasem znowu mieszkańcy jakiego domu, zniecierpliwieni długiem czekaniem, uskarżali się na opieszałość monattów i chcieli im pośpiech nakazać, co jednak żadnego nie wywierało skutku, chyba ten tylko, że dawało powód do zuchwałych odpowiedzi i klątw, któremi hojnie szafowali słudzy miłosierdzia.
Wszedłszy w ulicę, Renzo przyśpieszył kroku, starając się jak najmniéj patrzéć na to wszystko, bo tyle tylko, ile było koniecznie potrzeba, aby się nie natknąć na jeden z tych wozów, lub na jednego z tych ludzi; lecz naraz oko jego natrafiło na widok tak niezwykły, a wzbudzający tak olbrzymią, tak niezmierną litość, że już się od niego oderwać nie mogło. Stanął jak wryty, sam prawie o tém nie wiedząc.
Zstępowała zwolna ze schodów jednego z domów pobliskich i szła ku monattom kobieta. Powierzchowność jéj zapowiadała młodość dojrzałą, ale taką, któréj daleko jeszcze do schyłku, i znać w niéj było piękność, przyćmioną wprawdzie jakiémś olbrzymiém cierpieniem lub śmiertelną niemocą, ale pomimo to wielką: tę piękność delikatną, miękką, że tak powiem, a wspaniałą i promienną zarazem, która jest krwi lombardzkiéj właściwą. Chód jéj nie był chwiejny, choć zdradzał znużenie; łez w oczach nie miała, tylko ich ślady, które mówiły, że ich wylała bez liku; w boleści téj było coś spokojnego, coś głębokiego, słowem, coś, co świadczyło, że dusza zachowała całą świadomość siebie, aby swą wolę tém silniéj odczuwać. Wszakże nietylko sama jéj postać tak wielką litość wzbudzała, nietylko jéj widok kazał doznawać tego uczucia, teraz już tak osłabionego, tak dalece przytępionego w sercu każdego niemal człowieka. Na ręku niosła dziewczynkę nieżywą, lat, mniéj więcéj, dziewięciu. Dziecina była ubrana starannie, włoski miała gładko rozdzielone nad czołem, sukienkę śnieżnéj białości; zdawałoby się, że ją tak przybrano odświętnie na jakąś uroczystość, zapowiedzianą i upragnioną oddawna. Kobieta trzymała ją w postawie siedzącéj; pierś dzieciny była o jéj pierś opartą, i mogłoby się wydawać, iż niesie żywą istotę, gdyby nie to, że jedna z drobnych rączek, jak wosk biała, zwieszała się bezwładnie, że mała główka spoczywała na ramieniu matki z ociężałością większą, niż ta, którą sen sprowadza; mówię, matki, bo gdyby nawet nie świadczyło o tém podobieństwo tych dwóch twarzy, powiedziałaby to jasno jedna z nich, ta mianowicie, na której mogło się jeszcze malować uczucie.
Jakiś szkaradny monatto poszedł na spotkanie kobiety, aby jjé dziecię z rąk zabrać, i rzecz dziwna naprawdę, niesłychana u tych ludzi, zbliżył się do niéj z pewném wahaniem się i z wyrazem jakiegoś niezwykłego uszanowania. Lecz ona, cofając się, choć nie okazując po sobie ani oburzenia, ani pogardy, rzekła: — Nie, nie! nie dotykajcie jéj teraz; ja sama muszę złożyć ją na tym wozie: oto macie! — I z temi słowy otworzyła rękę, zaciśniętą dotychczas, pokazała woreczek z pieniędzmi i oddała go monattowi, który dłoń wyciągnął, mówiąc przytém do niego: — Przyrzeknijcie mi, że nie zdejmiecie z niéj ani jednéj niteczki, że nie dopuścicie, by to uczynił ktoś inny, że ją tak pochowacie.
Monatto rękę przycisnął do piersi, potém z niezwykłą gorliwością, a nawet z pewném uniżeniem, które wypływało nie tyle z owego daru niespodzianego, ile raczéj z nowego uczucia, ogarniającego go w téj chwili, zajął się zrobieniem miejsca na wozie dla zmarłéj dziewczynki. Matka, pocałowawszy ją w czoło, złożyła na owym wozie tak ostrożnie i starannie, jakby na łóżeczku, przykryła białą, wielką chustą i rzekła na ostatku: — Żegnaj mi, Cecylio! odpoczywaj w pokoju! Dziś wieczorem i my za tobą pójdziemy i nie rozstaniemy się już nigdy. Módl się tymczasem za nas; ja będę się modliła i za ciebie i za innych. — Tu, zwracając się do monattów, dodała: — Przejeżdżając tędy, nad wieczorem wstąpcie do tego domu, aby mnie zabrać, i nietylko mnie jednę...
To powiedziawszy, wróciła do domu, a w chwilę potem ukazała się w oknie z inną dzieciną na ręku, młodszą od pierwszéj, żywą jeszcze, ale już z piętnem bliskiej śmierci, wyrytém na twarzy. Stała tak, dopóki wóz z miejsca nie ruszył, dopóki dojrzéć go mogła, patrząc na ten opłakany, niegodny obraz swego dziecka; potém znikła. Nic innego już teraz nie pozostawało jéj do zrobienia, jak tylko złożyć na łożu boleści to jedyne żywe jeszcze dziecię i przytulić je do siebie i umrzéć razem, jak umierają razem kwiaty wspaniale rozkwitłe i drobne pączki, podcięte kosą, która równa wszelkie ziele, wszelkie kwiecie na łące.
— O, Boże wielki! — zawołał Renzo — wysłuchaj jéj! zabierz do siebie i ją i jej dziecię. Tyle już wycierpiała! Ach! zmiłuj się nad nią!
Uspokoiwszy się nieco po tém niezwykłém wzruszeniu, w chwili właśnie, gdy się starał przypomnieć sobie, którędy ma iść teraz, czy skręcić zaraz na pierwszą ulicę, czy udać się w prawo, czy w lewo, doleciała doń znowu jakaś wrzawa, głosy groźne, rozkazujące, skargi, jęki, płacz kobiet i dzieci.
Poszedł więc naprzód z tém przygniatającém, ciężkiém przeczuciem, że lada chwila ujrzy znowu coś bolesnego. Doszedłszy do rogu ulicy, spostrzegł nadciągający z niéj jakiś tłum ludzi i zatrzymał się, czekając, aż obok niego przeciągnie. Byli-to chorzy, których prowadzono do lazaretu; jedni z nich, popychani gwałtem, napróżno opierać się usiłowali, napróżno wołali, że chcą umrzéć na swojém łóżku, we własnym domu, napróżno odpowiadali złorzeczeniami na klątwy i rozkazy monattów, którzy ich wiedli; inni szli w milczeniu, nie okazując po sobie ani boleści, ani gniewu, ani żadnego innego uczucia, tylko odurzeni, jakby nieświadomi tego, co się z niemi dzieje; kobiety tuliły niemowlęta do łona; dzieci, przerażone tą całą wrzawą, tym tłumem, temi rozkazami bardziéj jeszcze, niż myślą niejasną o śmierci, wołały z płaczem za matką, za jéj kojącym uściskiem, za domem. Ach! może ta matka, którą, jak im się zdawało, zostawili uśpioną na łóżku, padła na nie, zaskoczona nagle śmiertelną chorobą i leży tam bez czucia, zanim wóz przyjedzie zabrać ją do lazaretu, lub jeżeli się nieco spóźni, zawieźć prosto do wspólnego dołu umarłych. Może, o! boleści, stokroć bardziéj rozdzierająca! może ta matka, złamana cierpieniem, zapomniała o wszystkiém, nawet o swych dzieciach i żadna już myśl inna nie ma do niéj przystępu, oprócz téj jednéj: umrzéć spokojnie. Jednak i wśród tego opłakanego zamieszania dawały się jeszcze dostrzegać objawy wielkiéj mocy ducha i poświęcenia: ojcowie, matki, bracia, siostry, mężowie i żony podtrzymywali swych drogich, swych najbliższych, krzepiąc ich słowami pociechy, i nietylko dorośli, ale nawet małe chłopaki i dziewczynki, prowadząc młodsze dzieci, zalecały im, z rozsądkiem i miłością nad lata, aby były posłuszne, i zapewniały, że w tém miejscu, dokąd ich wiodą, znajdą opiekę i ludzi, którzy będą się starali o to, by do zdrowia wróciły.
Oprócz boleści i rozczulenia, wywołanego tém wszystkiém, co widział dokoła, podróżnika naszego ogarniał coraz silniejszy niepokój; wzruszenie jego rosło z każdą chwilą. Dom, którego szukał, musiał już być niedaleko, a kto wie, czy wpośród tych ludzi... Wreszcie, gdy orszak minął i ustała ta straszna niepewność, zwrócił się do jednego z monattów, który ów pochód zamykał, pytając go o dom don Ferranta.
— Idź do licha, trutniu — brzmiała odpowiedź, na którą Renzo Uznał wszakże za najlepsze nie dać ze swéj strony żadnéj, choć czuł dobrze, jaka się należała temu nędznikowi.
W téj chwili o parę kroków od siebie spostrzegł jakiegoś komisarza, podążającego za orszakiem, a że wyglądał nieco poczciwiéj od innych, do niego więc znowu zwrócił się ze swém zapytaniem. Komisarz, wskazując laską po-za siebie, powiedział:
— Pierwsza ulica na prawo, ostatni duży dom na lewo.
Z sercem mocno bijącém chłopak nasz podążył w tamtę stronę, już był w ulicy, już dostrzegł i poznał ów dom, którego szukał, a który tak bardzo odróżniał się od reszty domów, niższych i skromniejszych; stanął przed jego zamkniętemi drzwiami, położył rękę na kołatce i trzymał ją na niéj zawieszoną, jakby nad urną, z któréj ma wyciągnąć za chwilę kartkę z wyrokiem śmierci lub życia. Nareszcie podniósł kołatkę i we drzwi uderzył.
Po niejakiéj chwili otworzyło się do połowy okno na piętrze, ukazała się w niém jakaś kobieta i spoglądała na dół z twarzą ponurą, z wyrazem, który zdawał się mówić: co to? kto to? monatti? włóczęgi? komisarze? namaściciele? dyabły?
— Szanowna pani — rzekł Renzo głosem niezbyt pewnym, patrząc w górę — czy tu jest w służbie dziewczyna ze wsi, imieniem Łucya?
— Już jéj tu niema; idźcie z Bogiem! — odpowiedziała kobieta i chciała zamknąć okno.
— Chwilkę! przez litość. Niéma jéj! A gdzież jest?
— W lazarecie — i znowu zaczęła zamykać okno.
— Ależ chwilkę, na miłość boską! Czy na mór zachorowała?
— A przecie nie na co innego! Dziwi was to, rzecz niezwyczajna, co? No, idźcie z Bogiem!
— O, ja nieszczęśliwy! Ach! pani, jeszcze słówko! I mocno zachorowała? I jak to dawno?..
Ale tymczasem okno zamknęło się już naprawdę.
— Pani, szanowna pani! jedno słówko tylko, przez litość! w imię tych wszystkich, których straciłaś! Ja przecie proszę tylko, chcę się dowiedziéć. Ej! pani! pani łaskawa! Lecz było-to to samo, co mówić do ściany.
Przerażony tą wiadomością i oburzony na owę kobietę, Renzo raz jeszcze za kołatkę uchwycił i stojąc odrzwi oparty, to ją ściskał, to z ręki wypuszczał, to podnosił, aby powtórnie do drzwi zapukać, to trzymał zawieszoną w powietrzu. W tém silném wzruszeniu, które nim miotało, obejrzał się, bo mu przyszło na myśl, iż może tu w pobliżu jest jaki człowiek, jaki sąsiad litościwy, który zechce mu udzielić rady, wskazówek, wiadomości nieco dokładniejszych. Ale pierwszą i jedyną osobą, którą spostrzegł, była inna kobieta, stojąca o jakie dwieście kroków od niego. Na twarzy jéj malowała się złość, przestrach, niecierpliwość, nienawiść; oczy szeroko rozwarte patrzyły tak, jakby chciały jednocześnie i na niego być ciągle zwrócone i sięgać daleko w głąb ulicy; usta miała otwarte, jakby chciała krzyczeć z całéj siły, pomimo to jednak milczała, znać było nawet, że oddech wstrzymywała; dwoje chudych ramion podniosła do góry, poruszając pomarszczonemi, zakrzywionemi jak szpony rękami, które zdawało się, iż schwytać coś chciały; widoczném było, że chce ludzi zwołać, ale tak, aby tego ktoś jeden nie spostrzegł. Kiedy wzrok Renza spotkał się z jej wzrokiem, wzdrygnęła się cała, niby na gorącym uczynku złapana, jak to mówią, a twarz jéj jeszcze szkaradniejszego wyrazu nabrała.
— I cóż u licha?.. — zaczął Renzo, podnosząc również obie ręce i patrząc z niemałém zdziwieniem na kobietę; lecz ta, straciwszy widocznie nadzieję, aby się udało schwytać go znienacka, wydała okrzyk, tłumiony dotychczas:
— Namaścicieli łapaj, kto może! trzymaj namaściciela!
— Kto? ja? ach! czarownico przeklęta, milcz! — zawołał Renzo i parę kroków ku niéj poskoczył, aby ją zastraszyć i zmusić do milczenia. Ale zaraz spostrzegł, że wypada mu raczéj pomyśléć o sobie.
Na krzyk kobiety zaczęli ludzie nadbiegać; wprawdzie nie byłto tłum taki, jaki w podobnym wypadku zebrałby się niezawodnie przed trzema miesiącami, lecz w każdym razie było ich aż nadto dosyć, by zrobić z jednym, bezbronnym człowiekiem wszystko, coby się im tylko mogło spodobać. Jednocześnie znowu się okno otworzyło i ta sama kobieta, która tak bezlitośnie odprawiła Renza, ukazała się w niém, wołając również:
— Łapcie go, łapcie, bo musi być jednym z tych, którzy włóczą się po mieście i namaszczają drzwi porządnych ludzi.
Renzo nie namyślał się długo; osądził odrazu, że lepiéj jest uciec od tych ludzi, niż starać się ich przekonać o swéj niewinności. Spojrzał na prawo, na lewo i co tchu zaczął biedź w stronę, w któréj najmniéj widział osób. Z wielką siłą odepchnął pierwszego, kto mu chciał drogę zastąpić, uderzeniem pięści w piersi odtrącił daleko, może na jakie osiem lub dziesięć kroków, innego, który biegł na jego spotkanie, i pędził daléj z pięścią podniesioną, zaciśniętą, groźną, gotową jak grom spaść na każdego, ktoby mu się pod rękę nawinął. Ulica przed nim była pustą zupełnie, ale za sobą słyszał ciągle odgłos licznych kroków tych, co go ścigali, i okropne, nieustające okrzyki: — Łapaj go, łapaj namaściciela! — Nie wiedział, jak i kiedy skończy się ta pogoń, nie wiedział sposobu ujścia jéj, ukrycia się gdziekolwiek. Gniew jego zmienił się we wściekłość, w udręczenie, w rozpacz; nie wiedząc sam prawie, co czyni, uchwycił za swój nóż, wydobył go, stanął jak wryty i zwrócił na ścigających twarz. Z takim strasznym, takim dzikim wyrazem, jakiego nigdy jeszcze nie miał dotychczas, i z ręką podniesioną, wywijając w powietrzu klingą błyszczącą, zawołał:
— Chodźcie, łajdaki, chodźcie! Czekam na każdego, kto się zbliżyć poważy! Namaszczę go naprawdę tym oto nożem!
Ale z niemałém zdziwieniem i z przyjemném, choć niejasném uczuciem pewnéj ulgi, spostrzegł, że jego prześladowcy już za nim nie gonią, że się zatrzymali, wahając się, zmieszani widocznie, i że, nie przestając krzyczeć, niby spętani, wywijają rękami w powietrzu, jakby chcieli dać znać o jaékimś innym ludziom, znajdującym się daleko za nim. Spojrzał więc znowu przed siebie i spostrzegł (silne wzburzenie nie pozwoliło mu dojrzéć tego przed chwilą) wóz, który się ku niemu przybliżał, a raczéj cały szereg tych zwykłych pogrzebowych wozów ze zwykłym orszakiem monattów, nieco zaś daléj za niemi inną gromadkę ludzi, którzy chcieliby widocznie dopomódz do schwytania namaścieiela, zamykając mu drogę, lecz zatrzymali się również jak i pierwsi przed tą samą przeszkodą. Widząc się tak wziętym we dwa ognie, jak to mówią, przyszło mu na myśl, że to, co było powodem przerażenia dla nich, może się stać ratunkiem dla niego: pomyślał, że nie czas teraz wybredzać; schował nóż do pochwy, usunął się na bok, zaczął biedź ku wozom, minął pierwszy, na drugim spostrzegł nieco wolnego miejsca. Popatrzył uważniéj, skoczył; już był na nim; stanął na prawéj nodze, lewą zaś trzymał w powietrzu, a ręce podniesione do góry.
— Brawo! brawo! — zawołali razem monatti, z których jedni szli pieszo przy wozach, inni siedzieli na nich, inni jeszcze (rzecz straszna! lecz musimy ją przecie powiedzićé) na trupach, popijając z wielkiéj flaszy, którą sobie podawali z rąk do rąk. — Brawo! zuch z ciebie nie lada; nie każdy tak skoczyć potrafi!
— Udałeś się pod naszę opiekę, pod opiekę monattów; możesz śmiało na nas polegać; tak ci tu będzie bezpiecznie jak w kościele — rzekł do niego jeden z tych dwu, którzy się znajdowali na owym wozie.
Ścigający za zbliżeniem się orszaku po największéj części zaczęli się rozchodzić, nie przestając wołać: — Łapaj go, chwytaj namaściciela! — Niektórzy oddalali się niechętnie, ociągając się, stając co chwila, wygrażając, obsypując złorzeczeniami i przekleństwy naszego Renza, który odpowiadał im na to z wozu, trzęsąc zaciśniętemi pięściami w powietrzu.
— Zaraz ja się w to wdam — rzekł do niego jeden z monattów, i zdarłszy z jakiegoś trupa brudny, ohydny łachman, szybko zawiązał na nim wielki węzeł, uchwycił go za jeden koniec, podniósł w górę, wywijając nim jak procą i udał, że go chce rzucić na upartych prześladowców, wołając: — Czekajcie, czekajcie, łajdaki! — W jednéj chwili wszyscy, zdjęci strachem ogromnym, rozbiegli się w różne strony. Renzo widział już teraz same tylko plecy swoich wrogów i pięty ich migające w powietrzu.
Pomiędzy monattami powstał wrzask, śmiech, jakieś wycie, wyrażające radość z odniesionego zwycięstwa, a długie, przeciągłe: — U! ha! — towarzyszyło uciekającym.
— Aha! widzisz! Umiemy opiekować się porządnemi ludźmi, co? — rzekł do Renza ów monatto. — Jeden z nas wart więcéj niż stu hultai.
— O, pewno; mogę powiedzieć śmiało, że wam życie winienem — odrzekł Renzo. — Ach! dziękuję wam z całéj duszy.
— Za co? — powiedział monatto. — Zasługujesz na to; widać odrazu, żeś dzielny chłopak. Dobrze robisz, smarując tę hołotę; smaruj, maż, wytępiaj ich wszystkich; bo to, póki żyje, nic nie warto; dopiéro po śmierci na coś przydać się może; w nagrodę za nasze poświęcenie, za naszę pracę przeklinają nas, łotry! i odważają się mówić, że skoro tylko pomór ustanie, to nas wszystkich powieszą. Ho! niedoczekanie ich! oni zdechną, a pomór się nie skończy; monatti zostaną, sami tylko monatti! Będziemy śpiewać, będziemy hulać; całe miasto będzie nasze!
— Niech żyje pomorek, niech zginie hałastra! — zawołał drugi i aby spełnić tak piękne zdrowie, flaszę do ust podniósł, trzymając ją oburącz z powodu trzęsienia wozu; dobrze z nijé pociągnął, następnie zaś podał Renzowi, mówiąc: — Masz, wypij za nasze zdrowie.
— Życzę go wam wszystkim z całego serca — rzekł Renzo — ale pić mi się nie chce; jakoś wcale nie czuję pragnienia w téj chwili.
— Musiałeś się dyablo przestraszyć; tak mi się zdaje przynajmniéj — powiedział monatto. — Wyglądasz jakoś na bardzo potulnego człowieczka. No, no, z taką miną jaki tam z ciebie namaściciel być może!
— Każdy robi, jak umie: trochę lepiéj, trochę gorzéj... — powiedział pierwszy monatto.
— Daj-no mnie tę flaszę — rzekł jeden z tych, którzy szli pieszo przy wozie — bo i ja przecie chciałbym wypić za zdrowie jéj właściciela, który znajduje się w tém prześwietném gronie... tam, tam właśnie, zdaje mi się, w tym pięknym powozie.
I z niegodziwym, szkaradnym uśmiechem wskazał na wóz, poprzedzający ten, na którym się Renzo znajdował. Potém, przybrawszy wyraz niby poważny, ale jeszcze bardziéj ohydny i łotrowski, niż ów uśmiech poprzedni, ukłonił się w stronę wozu i dodał:
— Pozwól, wielmożny panie, aby biedny monatto skosztował winka z twojéj piwnicy. Bo zważ-no, czy mi się to nie należy: wszak-to my wsadziliśmy ciebie do powozu, aby powieźć na przechadzkę. Zresztą wam, panom wielmożnym, wino zaraz szkodzi, a my, biedni monatti, mamy dobre żołądki.
I wśród śmiechu towarzyszów wziął flaszę do rąk, ale niezaraz zaczął pić; zwrócił się najprzód do Renza, wpatrzył się weń z wyrazem jakiéjś pogardliwéj litości i rzekł:
— Ten dyabeł, z którym zawarłeś umowę, musi być niezawodnie bardzo młody, bo gdybyśmy tobie nie dopomogli, no, to mógłbyś długo czekać, aż on się nad tobą zmiłuje...
A potém dopiéro wśród nowego wybuchu śmiechu flaszę do ust poniósł.
— A nam? ej! a nam? — zawołało kilka głosów z wozu, który był na przodzie. Nędznik, wypiwszy tyle, ile chciał, trzymając oburącz flaszę, podał ją tym swoim godnym towarzyszom, wśród których, znowu podawana z rąk do rąk, krążyła czas jakiś, aż doszła wreszcie do ostatniego monatta, który, wypróżniwszy ją, przewrócił dnem do góry, uchwycił za szyjkę, wywinął nią młyńca w powietrzu i rzucił o bruk, gdzie się w drobne kawałki rozsypała, krzycząc przytém: — Niech żyje pomorek! — W ślad zatém zanucił jakąś bezwstydną piosenkę, a wkrótce do jego głosu przyłączyły się wszystkie inne głosy téj bandy. Piosnka piekielna, zmieszana z odgłosem dzwonków, z turkotem wozów, ze stukiem kopyt końskich, rozlegała się na pustéj, cichéj ulicy i w domach pobliskich, a serca tych niewielu, którzy tam jeszcze zostali, ściskały się z goryczą na te dźwięki złowrogie.
Ale i cóż czasem na świecie nie przyda się? z czegóż w pewnych okolicznościach nie można wyciągnąć korzyści, a nawet przyjemności? Niebezpieczeństwo, w jakiem Renzo znajdował się przed chwilą, czyniło dlań znośném towarzystwo umarłych i tych żyjących, co go otaczali, i teraz ta piosnka szatańska była dla uszu jego przyjemną, mógłbym prawie powiedziéć, pożądaną, bo go uwalniała od stokroć przykrzejszéj rozmowy. Zadyszany, wzburzony, nie ochłonąwszy jeszcze całkowicie z przestrachu, dziękował tymczasem z całéj duszy Bogu, że mu pozwolił ujść szczęśliwie tak groźnego niebezpieczeństwa, nie uczyniwszy nikomu nic złego, i prosił Go, aby mu jeszcze chciał dopomódz do oswobodzenia się od owych oswobodzicieli, i ze swej strony miał się ciągle na pogotowiu, spoglądał na nich, spoglądał na ulicę, aby skorzystać z chwili dogodnéj i zsunąć się z wozu cichutko, ostrożnie, nie dając im sposobności do narobienia hałasu, do powiedzenia mu czegoś, coby mogło w podejrzenie wprawić przechodniów.
Naraz, na jakimś zakręcie, zdało mu się, iż poznał to miejsce: spojrzał z większą uwagą i upewnił się w tém ostatecznie. Wiecie, gdzie się znajdował? W okolicy Bramy Wschodniéj, na téj ulicy, po któréj na jakie dwadzieścia miesięcy przedtem szedł tak powoli ku środkowi miasta, a wracał z takim pośpiechem! Przyszło mu zaraz na myśl, że to stąd idzie się prościuteńko do lazaretu; ta zaś okoliczność, że się znalazł na właściwéj drodze tak odrazu, nie szukającjéj, nie pytając nawet o nią, zdała mu się dowodem opieki Opatrzności, jakąś dobrą wróżbą. Właśnie w téj chwili na spotkanie wozów szedł komisarz, wołając na monattów, aby zatrzymali konie, widocznie w celu dania im jakichś rozporządzeń. Orszak stanął natychmiast, a śpiew dotychczasowy zmienił się w krzykliwą rozmowę. Jeden z monattów z tego wozu, na którym znajdował się Renzo, zeskoczył na ziemię, Renzo zaś rzekł do drugiego:
— Dziękuję wam za wasze dobre serce. Niech wam to Bóg nagrodzi! — i z przeciwnéj strony również zsunął się na ziemię.
— Idź, idź, nieboraku! — odrzekł monatto. — Choć-to z ciebie niby namaściciel, ale że nie ty wytępisz Medyolan, to pewna.
Na szczęście nie było nikogo, ktoby to mógł usłyszéć. Orszak stał na lewéj stronie ulicy; Renzo przeszedł z pośpiechem na prawą i ocierając się niemal o mury, szedł naprzód ku mostowi; przebył go, wstąpił na ulicę przedmieścia; poznał klasztor kapucynów; już był blisko bramy, spostrzegł po-za nią róg lazaretu; wyszedł z miasta i oczom jego ukazała się strona zewnętrzna owego budynku, na którego tle widział jakby próbkę, jakby słabą tylko wskazówkę tego olbrzymiego, tak rozmaitego, niewymownie żałosnego widoku, który jego wnętrze przedstawia.
Wzdłuż dwóch stron gmachu, które odrazu może wzrokiem każdy ogarnąć, kto na niego z tego miejsca patrzy, roili się ludzie; chorzy, albo szli całemi gromadami do lazaretu, albo siedzieli na brzegach opasującego go rowu, czy to z powodu, że sił im zabrakło zawlec się do jego wnętrza, czy że wyszedłszy zeń zrozpaczeni, również siły nie mieli iść daléj. Inni biedacy tułali się tu i owdzie, jak odurzeni, jak nieprzytomni, a wielu z nich było obłąkanych zupełnie: jeden z wielkiém ożywieniem opowiadał swe gorączkowe przywidzenia jakiemuś nieszczęśliwemu, który leżał już bliski skonania; inny znów miotał się i ryczał w napadzie szaleństwa; inny jeszcze spoglądał dokoła z twarzą uśmiechniętą, jakby coś niezmiernie wesołego, zabawnego wszędzie dostrzegał. Ale rzeczą najdziwniejszą i najhałaśliwszą w téj całéj opłakanéj, szalonéj wesołości, był śpiew donośny i ciągły, który zdawał się rozlegać gdzieś po-za tym nieszczęśliwym tłumem, a jednak górował nad wszystkiemi innemi głosami. Była-to piosnka ludowa, miłosna, wesoła, jedna z tych, które zwano podówczas wiejskiemi; a biegnąc wzrokiem w ślad za jéj dźwiękiem, aby odkryć, kto może się cieszyć i z czego w takiém miejscu, w takich czasach, nietrudno było dostrzedz jakiegoś biedaka, który, siedząc spokojnie w głębi rowu, z głową podniesioną do góry, śpiewał sobie z całéj siły.
Zaledwie Renzo postąpił kilka kroków wzdłuż południowéj strony budynku, gdy naraz w tłumie tym wszczął się jakiś hałas niezwykły, a zdaleka doleciały doń głosy: — Łapaj! trzymaj! — i w ślad za tém tuż obok niego jak wicher przeleciał jakiś dziwny jeździec: był-to chory w gorączce, który, spostrzegłszy przy jakimś wozie wyprzężoną szkapę, wskoczył na nią i tłukąc wściekle pięściami jéj szyję, a piętami boki, wprawił ją w galop szalony; za nim, krzycząc, pędzili monatti, aż wreszcie wszystko znikło w wielkim tumanie kurzawy.
Tak więc, odurzony już i znękany tym ciągłym widokiem niedoli i śmierci, chłopak nasz dotarł nareszcie do bramy tego miejsca, gdzie nieszczęścia i boleści razem zebranych było może więcéj, niż na całéj przestrzeni, którą przebył dotychczas. Zajrzał do oéj bramy, wszedł pod jéj sklepienie i stanął jak wryty w środku portyku.


ROZDZIAŁ XXXV.

Wystaw sobie, czytelniku, dziedziniec lazaretu, zaludniony szesnastu tysiącami chorych, tę całą przestrzeń, pełną chałup, pobudowanych naprędce, namiotów, wozów i ludzi; te dwa długie szeregi krużganków na prawo i na lewo, przepełnione choremi i trupami, pomieszanemi razem, leżącemi na siennikach lub słomie, a nad tym całym, że tak powiem, olbrzymim barłogiem, jakiś gwar głuchy w powietrzu, jakieś falowanie, ruch, snowanie się ludzi: sług lazaretu, chorych powracających do zdrowia, obłąkanych; tu ktoś bieży, tam pada, ten się nachyla, ten wstaje. Takim był obraz, który roztaczając się odrazu przed oczyma Renza, wstrząsnął nim do głębi i sprawił, że skamieniał na chwilę. Obrazu tego opisywać szczegółowo nie będę i wątpię nawet, czyby który z moich czytelników wymagał tego ode mnie; dość, że idąc krok w krok za naszym bohaterem, zatrzymamy się tam, gdzie on się zatrzyma, i z tego, co on widział, powiemy tyle tylko, ile potrzeba, aby wiedziéć, co robił, co czuł, co go tam spotkało.
Od bramy, w któréj się zatrzymał, aż do kaplicy, znajdującéj się w środku dziedzińca i daléj za nią, aż do przeciwległej bramy, wiodła jakby ulica, wolna od chałup, namiotów i wszelkich innych większych stałych zawad; teraz, spojrzawszy na nią po raz drugi, uważniéj, spostrzegł tam mnóstwo wozów, wielki ruch, krzątaninę, przenoszenie różnych rzeczy w celu oczyszczenia drogi; spostrzegł kapucynów i jakichś ludzi świeckich, którzy kierowali widocznie tą pracą, a jednocześnie wyprawiali stamtąd każdego, kto nie miał tam nic do roboty. Obawiając się więc, aby i jego nie wyprawiono w ten sposób, wołał obrać inną drogę i ruszył prosto między chałupy, w stronę, do któréj był zwrócony w téj chwili, na prawo.
Szedł naprzód, od chałupy do chałupy, to w tę, to w owę stronę, stosownie do tego, gdzie wolne miejsce upatrzył, aby na niém nogę postawić; zaglądał do każdéj z nich, patrzył oprócz tego uważnie na łóżka, stojące pod gołém niebem i przypatrując się twarzom bladym, wycieńczonym chorobą, zaognionym i wykrzywionym gorączką, lub nieruchomym, bo martwym, szukał wpośród nich tego, czego obawiał się znaléść. Ale choć już dość znaczną przestrzeń przebył w ten sposób, choć już dość długo trwał ten przegląd bolesny, nie spostrzegł jeszcze żadnéj kobiety. Stąd wywnioskował, że muszą one miéć jakieś miejsce, wyłącznie dla nich tylko przeznaczone. I nie mylił się, bo tak było w istocie; lecz gdzie ono? jak go szukać, jak znaléść? Od czasu do czasu spotykał tych, którzy sprawiali tu służbę i rządy. Ludzie ci zdawali się należeć do dwu przeciwnych obozów i tak się różnili pomiędzy sobą ubiorem, postawą, wyrazem, jak różném było to, co jednym i drugim dodawało równéj siły do pełnienia ich służby: brak wszelkiéj litości u jednych, anielska litość u drugich. Lecz ani tych pierwszych, ani drugich nie śmiał o nic pytać, z obawy przyczynienia sobie jakiegoś kłopotu, i postanowił iść, iść ciągle, aż sam znajdzie wreszcie oddział dla kobiet. A idąc, nie przestawał przypatrywać się uważnie każdej ludzkiéj postaci; lecz od czasu do czasu wzrok od nich odwracał, przygnębiony, rozżalony, olśniony, że się tak wyrażę, widokiem tego ogromu boleści.
Samo powietrze i niebo zwiększały (jeżeli coś jeszcze zwiększyć ją mogło) grozę tego widoku. Mgła poranku, podnosząc się powoli do góry, zebrała się w chmurki, które stając się coraz ciemniejszemi, zdawały się zapowiadać burzę na wieczór; tylko w środku tego posępnego, nisko nad ziemią zawieszonego nieba, przeświecała jak przez gęstą zasłonę tarcza słoneczna, blada, bez promieni, siejąca dokoła słabe, przyćmione światło; powietrze było duszne, upał niesłychany. Od czasu do czasu wśród ciągłego gwaru całego tego tłumu dawały się słyszeć odgłosy mocniejsze, oderwane, niejasne; słuchający ich uważniéj mógłby odróżnić, z któréj strony pochodzą; mógłby wziąć je za turkot ustający co chwila jakichś dalekich wozów. Na drzewach pobliskich żaden listek nie zadrżał, żaden ptak na nich nie spoczął, ani wyleciał z pośrodka gałęzi; tylko jaskółka, ukazując się nagle nad dachem, otaczającym dziedziniec lazaretu, lotem strzały spuszczała się na dół z rozpostartemi skrzydełkami, jakby chciała ziemię niemi muskać, lecz przestraszona panującym tu gwarem, znowu szybko wznosiła się w górę, znikając gdzieś za krużgankiem. Był-to jeden z tych dni, w jakich nawet wśród najweselszych towarzyszy podróży niéma nikogo, ktoby chciał przerwać milczenie, w jakich wieśniaczka, pracująca w polu, przestaje śpiewać, sama prawie o tém nie wiedząc, i strzelec kroczy zwolna, zadumany, ze zwieszoną głową, z oczyma ku ziemi; jeden z tych dni poprzedzających burzę, w jakich w przyrodzie, jakby uśpionéj, jakby zdrętwiałéj na pozór, odbywa się wszakże cicha, lecz potężna praca, zdająca się uciskać każdą żywą istotę i sprawiająca, że nietylko wszelki ruch, wszelką czynność wykonywamy z dziwną ociężałością, lecz że nawet wypoczynek, że nawet samo istnienie jest dla nas brzemieniem. Tu, w tym przybytku cierpienia i śmierci, człowiek pasujący się z chorobą upadał odrazu pod tym nowym ciężarem; zdrowie całych kroci ludzi pogorszyło się nagle w sposób przerażający, a również ostatnia walka życia ze śmiercią stała się jeszcze bardziéj męczącą; ze wzrostem cierpienia wzmogły się jęki. Ach! nawet to miejsce opłakane może nigdy nie widziało dnia tak strasznego!
Długo już bardzo, choć zawsze napróżno, krążył nasz Renzo wpośród owych chałup, gdy naraz w tym chórze jęków, w tym dalekim, niewyraźnym gwarze zaczął odróżniać jakieś dziwne głosy, niby beczenie kóz, połączone z dziecinném kwileniem, aż wreszcie doszedł do parkanu z desek, popękanego, w bardzo złym stanie, z po-za którego wychodziły owe głosy. Przyłożył oko do szerokiéj szczeliny pomiędzy dwiema deskami i zobaczył placyk ze wszystkich stron ogrodzony, z rozsianemi na nim chałupami, a w tych chałupach i na tym placyku już nie zwykłych umierających i chorych, ale drobną dziatwę, leżącą na materacykach, poduszkach lub rozesłanych pieluchach, mamki i inne kobiety, krzątające się koło nich i co najbardziéj przyciągało oko i zatrzymywało je najdłużéj, kozy pomieszane z niemi, pełniące widocznie obowiązek ich pomocnic; słowem był-to szpital niemowląt, taki, jaki w tym czasie i w tém miejscu mógł być możebny. Było, powiadam, rzeczą dziwną naprawdę widziéć te zwierzęta, jak stojąc nad tym lub owym dzieciakiem, pozwalały mu ssać swe wymiona, jak z iście macierzyńską skwapliwością nadbiegały na krzyk niemowlęcia i zatrzymując się obok niego, starały się przybrać najdogodniejszą dlań postawę i beczały żałośnie, oglądając się dokoła, jakby chciały zawołać na kogoś, ktoby im obojgu przyszedł z pomocą. Tu i owdzie siedziały mamki z dziećmi przy piersi, a w wyrazie twarzy niektórych, w całéj ich postaci malowało się tyle miłości, że w patrzącym na nie mogła się zrodzić wątpliwość co do tego, czy zostały zwabione tu hojną zapłatą, czy raczéj ową wielką litością, która każę szukać boleści i potrzeb, aby nieść im ulgę i pomoc. Jedna z nich ze smutkiem niemałym odsunęła od piersi, w któréj już pokarmu zabrakło, płaczącą dziecinę i szła szukać zwierzęcia, któreby ją zastąpiło. Inna patrzyła z rozczuleniem na niemowlę, które u jéj piersi usnęło, i ucałowawszy je, ostrożnie wstała, udając się do jednéj z chałup, by je złożyć na posłaniu. Lecz trzecia, pozwalając ssać ze swéj piersi obcemu dziecięciu, oczy zwróciła ku niebu, wpatrując się w nie z takim wyrazem, jakby zapomniała o wszystkiém, co ją otacza. O czém tak myślała ta kobieta w téj postawie, z tym wzrokiem? Może o inném, o własném dziecięciu, które niedawno jeszcze tę samę pierś ssało i które przy téj piersi skonało! Starsze wiekiem kobiety inną służbę pełniły. Jedna z nich nadbiegała na krzyk zgłodniałéj dzieciny, brała ją na ręce i niosła do kozy, która nieopodal stała przy kupce świeżéj trawy i zbliżała je do jéj wymienia, krzycząc na niezgrabne zwierzę i gładząc je jednocześnie, aby zmusić do spokojnego zachowania się i do przyjęcia na siebie obowiązku karmicielki. Druga śpieszyła do jakiegoś niemowlątka, które koza, zajęta karmieniem innego dzieciaka, nieuważnie nogą przygniotła; trzecia chodziła po placyku z dzieckiem na ręku, kołysząc je i starając się uśpić śpiewem, lub uspokoić pieszczotliwemi wyrazami, nazywając je przytém imieniem, które sama mu dała. Naraz do ogrodzenia wszedł jakiś kapucyn z białą brodą, niosąc na ręku dwoje plączących niemowląt, których matki skonały przed chwilą; jedna z kobiet pośpieszyła na jego spotkanie, wzięła niemowlęta i przytuliwszy do siebie, poszła szukać wpośród swych towarzyszek i w trzódce kóz kogoś, ktoby je zaraz nakarmił.
Długą chwilę stał Renzo jak przykuty do miejsca, bo choć mu pilno było iść daléj i szukać tego, co było celem wszystkich jego myśli, jednak obraz ten miał w sobie coś tak pociągającego, że pomimo, iż nieraz już oczy od owéj szczeliny w parkanie odwrócił, znowu je do niéj przykładał, aby raz jeszcze spojrzeć do wnętrza ogrodzenia.
Wreszcie poszedł daléj, idąc wzdłuż parkanu, aż do miejsca, w którém kilka chałup, przytykających do niego, kazały mu zmienić kierunek. Poszedł więc wówczas wzdłuż owych chałup, z zamiarem zbliżenia się znowu do parkanu, skoro tylko to będzie możebném. Nagle, gdy patrzył przed siebie, starając się najdogodniejszą drogę wybrać, zjawisko niespodziane, chwilowe, przelotne wstrząsnęło jego duszą do głębi. O jakie sto kroków przed sobą spostrzegł przechodzącego i niknącego zaraz wśród chałup kapucyna, w którym, choć go widział tak zdaleka i chwilowo, zdało mu się, że poznaje z ruchów, postawy i twarzy ojca Krzysztofa. Łatwo możecie sobie wystawić jego wzruszenie. Biegł w tamtę stronę, skręcił w bok między chałupy, krążył wpośród nich naprzód, nazad, w prawo, w lewo, szukał wszędzie, zaglądał, aż wreszcie z nieopisaną radością spostrzegł znowu owę postać, owego mnicha; widział go nieopodal, widział, jak z miseczką w ręku odchodził od jakiegoś kotła i kroczył ku jednéj z chałup; usiadł na jéj progu, misę przeżegnał, zaczyna jeść. Tak, to on, to ojciec Krzysztof!\
Przygody i dzieje ojca Krzysztofa od Czasu, gdyśmy go z oczu stracili, dadzą się opowiedziéć w dwu słowach. Nie opuszczał Rimini, ani nawet o tém pomyślał, aż do chwili, kiedy mór, wybuchając w Medyolanie, dał mu sposobność do spełnienia tego, czego sobie zawsze pragnął tak gorąco, do poświęcenia życia dla bliźnich. Zaczął prosić, błagać, aby go tam posłano dla doglądania chorych. Stryj hrabia już nie żył, a zresztą wszelkie inne względy musiały teraz ustąpić przed potrzebą zebrania jak największéj ilości ludzi, mogących pełnić służbę w lazarecie; prośbom więc jego odrazu stało się zadość. Udał się natychmiast do Medyolanu, do lazaretu i był już tu przeszło od trzech miesięcy.
Lecz radość Renza z powodu znalezienia zacnego zakonnika ani na jednę chwilę nie była zupełną, bo już przyglądając mu się, gdy go poznawał, musiał spostrzedz, jak dalece się zmienił. Twarz miał wychudłą i bladą, oczy zapadłe, pochyloną postać; znać było, że to wycieńczone, słabe ciało krzepi tylko i podtrzymuje jakiś nadludzki prawie wysiłek ducha.
I on również wpatrywał się w idącego ku niemu młodzieńca, który ruchem, ponieważ nie śmiał głosem, starał się zwrócić na siebie jego uwagę i dać się poznać.
— Ach, ojcze Krzysztofie! — rzekł następnie, gdy się już doń przybliżył na tyle, iż mógł być słyszany, nie podnosząc głosu.
— Ty tu! — powiedział zakonnik, stawiając miskę na ziemi i wstając.
— Ojcze, jak się masz? Jak się masz, ojcze?
— Lepiéj niż tylu innych biedaków, których tu widzisz — odrzekł zakonnik, a głos jego był słaby, smutny, zmieniony jak i cała jego postać. Tylko oczy były te same, co dawniéj, a nawet było w nich coś bardziéj błyszczącego, żywszego, niż dawniéj, jakby poświęcenie, jakby miłość bliźniego, podniesione do najwyższéj potęgi, u kresu swego dzieła i czując się już bliskiemi swego źródła, w nadziemskiéj radości, roznieciły w tych źrenicach płomień żywszy i czystszy, niż ten inny, który choroba gasiła powoli.
— Ale ty — ciągnął daléj — dlac
zego tu jesteś, dlaczego tak się narażasz? — Dzięki Bogu, mogę się już moru nie lękać; miałem go. Przychodzę... szukać... szukać Łucyi.
— Łucyi! Łucya tu?
— Tak, tu; przynajmniéj mam nadzieję, że ją jeszcze tu znajdę.
— Jest już twoją żoną?
— Ach! drogi ojcze, nie, nie, niestety! Więc nie wiesz nic o tém wszystkiém, co się stało?
— Nie wiem o niczém, mój synu; od czasu, jak Bóg nas rozłączył, nic już o was nie słyszałem; ale teraz, kiedy ciebie mi zsyła, wyznam szczerze, iż pragnę gorąco dowiedziéć się o wszystkiém. Ale... jakżeś wrócił?.. A wygnanie?.. Potém co zaszło?..
— A więc ojciec słyszał, jak się ze mną obeszli?
— Ale ty, cóżeś ty zrobił?
— Co ja zrobiłem? Ot, powiem szczerze, że gdybym chciał teraz dowodzić, iż w owym dniu w Medyolanie postępowałem, jak na rozsądnego człowieka przystało, tobym skłamał; ale, jak mi Bóg miły, nie zrobiłem nic złego.
— Wierzę ci, i pierwéj nawet tak myślałem.
— Otóż więc powiem teraz wszystko, jak było.
— Zaczekaj chwilkę — rzekł zakonnik i odszedłszy kilka kroków od chałupy, zawołał: — Ojcze Wiktorze! ojcze Wiktorze!
Po chwili zjawił się młody kapucyn, do którego rzekł:
— Zróbcie mi tę łaskę, ojcze Wiktorze, aby również i za mnie dopatrzyć tych naszych biedaków, nim ja do nich powrócę; jednak w razie, gdyby mnie ktokolwiek potrzebował, to zawołajcie mię zaraz. A zwłaszcza ten, ten, wiecie?.. Gdyby dawał chociaż najmniejsze oznaki, że wraca do przytomności, to proszę, bardzo proszę, natychmiast mi o tém powiedzcie.
— Dobrze — odpowiedział młody kapucyn.
Ojciec Krzysztof wrócił do Renza, mówiąc:
— A teraz wejdźmy tu... lecz — dodał natychmiast, zatrzymując się — wyglądasz tak, jakbyś był bardzo zmęczony, i jeść ci się chce z pewnością.
— To prawda — rzekł Renzo. — Teraz, kiedy mi ojciec o tém powiedział, to i ja przypomniałem sobie, żem dziś w ustach nic jeszcze nie miał.
— No, to czekaj! — powiedział zakonnik i wziąwszy inną misę, poszedł do kotła, aby ją napełnić. Wrócił po chwili, oddał ją wraz z łyżką Renzowi, wprowadził go do chałupy, kazał usiąść na sienniku, który mu służył za łóżko; potém z beczułeczki, stojącéj w rogu izby, nasączył wina szklankę i postawił ją na stoliku przed gościem; na ostatku przyniósł swoję misę i zasiadł obok niego.
— Ach! ojcze Krzysztofie — rzekł Renzo — czyż to się godzi tak samemu wszystko robić? Ale-bo to ojciec dobrodziéj zawsze ten sam. Nie wiem doprawdy, jak mu dziękować.
— Nie dziękuj, niema za co — rzekł zakonnik. — A ten posiłek, widzisz, to własność biedaków, lecz i ty przecież jesteś biedny, bardzo biedny w téj chwili. No, teraz powiedz mi wszystko to, czego nie wiem, powiedz mi o téj naszej niebodze, a mów prędko, bo czasu mamy niewiele; jak widzisz, nie brak mi roboty.
Renzo, czerpiąc z misy polewkę i łyżkę po łyżce niosąc do ust, zaczął opowiadać przygody Łucyi: jak znalazła przytułek w klasztorze, jak ją porwano... Słysząc o tych wszystkich udręczeniach i niebezpieczeństwach, przez które przechodziła nieszczęśliwa dziewczyna, na myśl, że to on sam nastręczył jéj owo schronienie, poczciwemu zakonnikowi tchu w piersiach zabrakło; po chwili jednak odetchnął swobodniéj, gdy usłyszał, jak cudownie wybawioną została, gdy się dowiedział, że wróciła do matki i że ta ostatnia sama ją oddała pod opiekę donny Prassedy.
— A teraz opowiem o sobie — mówił daléj Renzo i opowiedział w krótkości swoje przygody w owym dniu feralnym w Medyolanie, swoję ucieczkę i jak się tułał cały ten czas na obczyźnie, i jak teraz dopiéro, korzystając z ogólnego zamieszania, odważył się wrócić do kraju, i jak w swéj wiosce nie znalazł Agnieszki, i jak w Medyolanie dowiedział się, że Łucya w lazarecie.
— I otóż jestem tutaj — zakończył — aby jéj szukać, aby się dowiedziéć, czy żyje i czy... czy pójdzie za mnie... bo to nieraz... bo to czasem...
— Ale — przerwał mu zakonnik — masz-że ty jaką wiadomość o tém, gdzie jéj szukać, gdzie ją tu pomieszczono?
— Żadnéj, drogi ojcze, żadnej, oprócz téj tylko, że tu się znajduje. Jeżeli jeszcze Bóg mi pozwoli tu ją znaléść... Jeżeli...
— O! biednyś ty, biedny! Ale gdzie i jak szukałeś jéj tu dotychczas?
— A kręcąc się między temi chałupami, zaglądałem do każdéj, przyjrzałem się każdemu choremu, ale dotąd co prawda samych prawie tylko mężczyzn widziałem. Domyśliłem się z tego, że dla kobiet musi być jakieś miejsce osobne, jednak żadną miarą trafić tam nie mogłem; chyba mię teraz ojciec dobrodziej poratuje i drogę wskaże.
— A nie wiesz-że, mój synu, iż tam nie wolno wchodzić żadnemu mężczyźnie, który nie należy do służby lazaretu?
— Ale ja przecie wejdę, muszę wejść! I cóż mi zrobią?
— Prawo to jest słuszne i święte, mój synu; a jeżeli nadmiar niedoli nie pozwala czuwać nad tém, aby go ściśle przestrzegano, czyż to jest dostatecznym powodem, by człowiek uczciwy miał je przekraczać?
— Ależ, ojcze Krzysztofie! — rzekł Renzo — Łucya miała być moją żoną; ojciec dobrodziéj wie dobrze, jak nas rozłączono: już od dwudziestu miesięcy jej nie widziałem; cierpię i cierpliwie znoszę wszystko; aż tu przyszedłem, narażając się na takie niebezpieczeństwa, a teraz...
— Nie wiem doprawdy, co na to powiedziéć... — rzekł zakonnik, odpowiadając raczéj na swe własne myśli, niż na słowa Renza. — Ty idziesz wprawdzie z najuczciwszemi zamiarami, i daj Boże, aby ci wszyscy, którzy do tego miejsca mają wolny przystęp, zachowywali się w niém tak, jak wiem, że ty się będziesz zachowywał. Bóg, który niezawodnie pochwala i błogosławi tę twoję stałość w miłości, tę twoję wytrwałość w szukaniu téj, którą on ci za towarzyszkę przeznaczył, Bóg, surowszy i sprawiedliwszy niż ludzie, ale również pobłażliwszy niż oni, w dobroci swojéj nie będzie pamiętał o tém, żeś prawo przekroczył, aby ją znaléść. Ale ty pamiętaj, że z twego postępowania w tém miejscu my obaj będziemy musieli zdać ścisły rachunek, nie przed ludźmi zapewne, ale przed Bogiem. Chodź za mną.
I z temi słowy wstał. Toż samo natychmiast uczynił Renzo, który choć z wielką uwagą słuchał tego, co mówił zakonnik, miał jednak czas namyśléć się, że lepiéj będzie zamilczéć o tym dziwnym ślubie Łucyi, o którym zrazu miał zamiar mu powiedzieć. — Bo — myślał sobie — skoro i o tém jeszcze się dowie, będzie mi z pewnością robił inne jakieś trudności. Jeżeli ją znajdę, no, to będzie jeszcze dość czasu na pomówienie o téj sprawie, jeżeli zaś... ach! wówczas!.. i na cóż się to przyda!
Stanąwszy wraz z Renzem na progu chałupy, kapucyn tak mówił daléj:
— Słuchaj: nasz ojciec Feliks, do którego należy zarząd téj części lazaretu, prowadzi dzisiaj dla odbywania kwarantanny w inném, Umyślnie na ten cel przeznaczoném miejscu, tych niewielu, którzy tu do zdrowia wrócili. Widzisz ten kościół, tam w środku?.. — i podnosząc wychudłą, drżącą rękę, wskazał na lewo, na kopułę kaplicy, która w szarawém powietrzu wznosiła się nad nędznemi szopami i namiotami. — Tam dokoła zbierają się oni teraz, aby następnie w procesyi wyjść przez tę bramę, przez którą ty zapewne wejść tu musiałeś.
— A! więc to dlatego tak się krzątano uprzątnąć drogę!
— Tak, dlatego. Musiałeś również słyszéć, jak ten dzwon się odzywał?
— Słyszałem, ale jedno tylko uderzenie.
— Było-to już drugie z kolei; za trzeciém wszyscy się tam zbiorą; ojciec Feliks będzie miał do nich krótką przemowę, a potém ich poprowadzi. Ty, skoro ów dzwon usłyszysz, idź tam zaraz; staraj się stanąć w tyle za temi ludźmi, z boku drogi, tak, żebyś, nie przeszkadzając nikomu i nie ściągając niczyjéj uwagi, mógł widziéć wszystkich, gdy będą około ciebie przechodzili; i patrz... i patrz... czy jéj tam nie będzie. Jeżeli Bóg nie chciał, aby się wpośród nich znalazła, to jeszcze tam jéj szukaj — i znowu rękę podniósł, wskazując na tę część gmachu, którą mieli przed sobą. — Tamta strona budynku i ta cała przestrzeń przed nim jest przeznaczona dla kobiet. Zobaczysz płot z desek, który owę przestrzeń otacza, ale ponieważ miejscami jest połamany, a miejscami nawet wcale go niéma, łatwo ci więc będzie dostać się do środka. A raz już tam się znalazłszy, byłeś tylko zachował się spokojnie, to ci z pewnością nikt nic nie powie. Na przypadek wszakże, gdyby cię ktoś zapytał, coś ty za jeden, jakiem prawem tam wszedłeś, powiedz mu tylko, że ojciec Krzysztof z *** zna ciebie i za ciebie odpowie: to wystarczy. Szukaj jéj, szukaj z ufnością i... ze zdaniem się na wolę bożą. Bo pamiętaj, że niemałém jest to, czego tu szukać przyszedłeś. Chcesz, aby ci żywą osobę oddał lazaret! A wiesz-że ty ile razy widziałem odnawiające się tłumy tych moich biedaków? ilu ich stąd wywieziono, jak niewielu wyszło?!.. Idź, ale bądź przygotowany na wszystko...
— Tak, rozumiem — przerwał mu Renzo, zmieniając się na twarzy, z jakimś dzikim wyrazem w oczach — rozumiem! Idę, będę szukał; wszędzie zajrzę, wszędzie, do każdego kąta; przejdę cały lazaret wszerz, wzdłuż, raz, drugi i trzeci... a jeżeli jéj nie znajdę!..
— A jeżeli jéj nie znajdziesz?.. — rzekł zakonnik z wyrazem poważnym i wyczekującym, ze spojrzeniem, w którem malowało się jakieś napomnienie, jakaś niby nagana.
Lecz Renzo nic tego nie widział; straszna niepewność zbudziła w nim cały żal dawny; gniew wściekły, rozpaczliwy ożył z nową siłą. — Jeżeli jéj nie znajdę — powtórzył — no, to znajdę kogoś innego. Czy to w Medyolanie, czy w jego przeklętym zamku, a choćby na kraju świata, choćby w piekle znajdę go, znajdę tego nędznika, który nas rozdzielił, tego łotra, co to gdyby nie on, Łucya byłaby już moją od dwudziestu miesięcy; a jeżeli sądzoném nam było umrzéć, to przynajmniéj umarlibyśmy razem. Jeżeli jest jeszcze na świecie, to go znajdę...
— Renzo! rzekł Kapucyn, chwytając go za rękę i patrząc nań wzrokiem jeszcze surowszym.
— I znajdę go — ciągnął daléj Renzo, drżąc z gniewu — jeśli mór już się na nim nie pomścił... O! nie takie-to teraz czasy, aby każdy hultaj ze swemi brawami mógł ludzi o rozpacz przyprawiać i drwić sobie z ich męki; teraz; co innego: ludzie spotykają się twarz w twarz i... ja sam sprawiedliwość wymierzę!
— Nieszczęsny! — zawołał ojciec Krzysztof głosem, który odzyskał naraz całą swą doniosłość i siłę dawniejszą — nieszczęsny! — powtórzył, a jego głowa, zwieszona na piersi, podniosła się szybko, na policzki wystąpił rumieniec, oczy groźnie zabłysły. — Patrz, nieszczęsny! — I podczas gdy jedną ręką ściskał mocno ramię Renza, drugą wodził przed sobą, starając się wskazać jak największą przestrzeń téj bolesnéj sceny, którą mieli dokoła. — Patrz, kim jest Ten, kto tak karze? kto sądzi, a jest wolny sądu? kto chłoszcze i przebacza?! A ty, nędzny robaku, ty chcesz sprawiedliwość wymierzać! Wiesz-że ty, co to sprawiedliwość? Idź, nieszczęsny, idź sobie! Miałem nadzieję... tak, miałem nadzieję, że przed śmiercią Bóg mię raczy pocieszyć tém, iż się dowiem, że moja Łucya żyje, że ją może zobaczę, że mi przyrzecze modlić się za moję duszę. Idź, odjąłeś mi tę nadzieję. Bóg nie zostawi jéj na ziemi dla ciebie, a i ty sam zapewne nie jesteś tyle zuchwały, aby uważać siebie za godnego, by cię Bóg pocieszył. On wejrzał na nią i zlitował się nad nią, bo jest jedną z tych istot, dla których przeznaczonemi są wiekuiste pociechy. Idź! Nie mam czasu słuchać ciebie dłużéj!
I z temi słowy puścił ramię Renza, odpychając go zlekka, i skierował się ku jednej z chałup.
— Ach, ojcze! — rzekł Renzo błagalnym głosem, idąc w ślad za nim — czyż chcesz w taki sposób mnie odprawić?
— Jakto — powiedział głosem mniéj już surowym kapucyn — śmiałżebyś wymagać, abym ów czas drogi, który całkiem należy do tylu strapionych, czekających na mnie, bym im mówił o Bogu i przebaczeniu, marnował, słuchając twych słów zapalczywych, twoich zamiarów zemsty? Słuchałem ciebie, gdyś chciał ode mnie pomocy i pociechy; tamtych odbiegłem, boś i ty był godzien litości, bo i względem ciebie miłosierdzie pełniłem; ale teraz żądza zemsty cię trawi: więc czegóż chcesz ode mnie? Mówię ci: idź, idź sobie! Ani cię słuchać, ani ci pomódz nie mogę. Widziałem, jak umierają pokrzywdzeni, odpuszczając swym winowajcom; widziałem winowajców plączących nad tém, iż przed pokrzywdzonemi nie mogą się upokorzyć, i z jednemi i z drugiemi płakałem; ale z tobą cóż chcesz, abym robił?
— Ach! ja mu przebaczam! przebaczam naprawdę! przebaczam raz na zawsze! — zawołał Renzo.
— Renzo — rzekł poważnie i z większym spokojem zakonnik — pomyśl, przypomnij sobie i powiedz mi następnie, ile-to już razy mu przebaczałeś?
A po niejakiéj chwili, nie otrzymując żadnéj odpowiedzi, nagle głowę pochylił i powoli, głosem stłumionym rzekł:
— Ty wiesz, dlaczego ja noszę ten habit.
Renzo milczał.
— Ty to wiesz!
— Wiem — odrzekł Renzo nieśmiało.
— I ja nienawidziłem, ja, com cię zgromił za jedno słowo, za jednę myśl tylko, ja... zabiłem tego, którego nienawidziłem z całéj duszy, którego nienawidziłem oddawna.
— Tak, ale to był ciemięzca, zuchwalec, jeden z tych...
— Cicho! — przerwał mu kapucyn. — Czy myślisz, że gdyby tylko istniała jaka dobra wymówka, mogąca usprawiedliwić moję zbrodnię, tobym jéj nie znalazł wciągu lat trzydziestu?! Ach! gdybym mógł przelać do twego serca to uczucie, które od owéj strasznéj chwili miałem zawsze, mam dotychczas dla człowieka, którego nienawidziłem! Gdybym mógł, ja? Ale Bóg może: On to uczyni!.. Słuchaj, Renzo! Więcéj On ciebie kocha, niż ty sam siebie. Mogłeś knuć zemstę, ale On ma dość władzy i litości, by nie dopuścić cię do jéj spełnienia; tobie uczynił łaskę, któréj kto inny był nadto niegodny. Ty wiesz, tyś powtarzał to tyle razy, że On może wstrzymać rękę ciemięzcy; ale wiedz i o tém, że może również powstrzymać rękę mściciela. Czyż sądzisz, iż dlatego tylko, żeś biedny, żeś pokrzywdzony, On nie będzie już bronił przed tobą człowieka, którego stworzył na swój obraz i podobieństwo? Że pozwoli ci zrobić wszystko, co zechcesz? Nie! A wiesz-że przynajmniéj, co ty zrobić możesz? Możesz nienawidzić i zgubić siebie; możesz jedynie przez to uczucie oddalić od siebie błogosławieństwo boże. Bo pamiętaj, choćby ci wszystko poszło po myśli, choćby cię nawet najwyższe szczęście spotkało, nie wyjdzie ci ono na dobre i możesz je za karę uważać aż do chwili, dopóki wreszcie nie przebaczysz owemu człowiekowi tak, aby już nigdy nie było potrzeby powtarzać: ja mu przebaczam!
— Tak, tak — powiedział Renzo zawstydzony, wzruszony do głębi — rozumiem, czuję to, żem mu dotychczas nigdy nie przebaczył naprawdę, tak, jak na chrześcijanina przystało; czuję, żem mówił jak poganin, jak bydlę; ale teraz, teraz z bożą pomocą chcę mu przebaczyć; przebaczam mu z całego serca.
— A gdybyś go zobaczył?
— Ach! prosiłbym Pana Boga o cierpliwość dla mnie, a o upamiętanie dla niego.
— Czy pamiętałbyś o tém, że Bóg nietylko przebaczać nieprzyjaciołom, ale nadto kazał nam ich kochać. Czy pamiętałbyś, że Zbawiciel tak ich miłował, iż śmierć za nich poniósł?
— Tak, z bożą pomocą starałbym się o tém pamiętać.
— A więc chodź ze mną. Powiedziałeś: znajdę go, i znajdziesz. Chodź, zobacz, do kogo żywiłeś nienawiść, komu tak źle życzyłeś, na kim się mścić miałeś, jakiem-to życiem chciałeś się rozporządzić.
I wziąwszy Renza za rękę i ścisnąwszy ją z siłą iście młodzieńczą, poszedł naprzód. Nasz chłopak, nie pytając już o nic więcéj, podążył za nim.
Po małéj chwili ojciec Krzysztof zatrzymał się u wejścia do jednéj z chałup, popatrzył na Renza z powagą i rozczuleniem i wprowadził go do środka.
Tem, co najprzód zwróciło na siebie uwagę Renza, był jakiś człowiek, wyglądający na chorego, lecz na takiego chorego, który już zaczyna do zdrowia powracać. Siedział on w głębi chałupy na słomie i, spostrzegłszy ojca Krzysztofa, potrząsł głową, jakby mu przez to chciał dać jakiś znak przeczący; kapucyn zrozumiał widocznie jego znaczenie i ze smutkiem, z poddaniem się czoło pochylił. Rozglądając się dalej z niespokojną ciekawością, Renzo zobaczył trzech, czy czterech innych chorych, z których jeden, leżący w kącie na materacu, owinięty w prześcieradło i przykryty płaszczem wspaniałym, przykuł jego uwagę; wpatrzył się weń; poznał don Rodriga i cofnął się przerażony, jakby chciał uciekać; lecz ojciec Krzysztof ścisnął go znowu mocno za rękę, zawlókł pomimo oporu do stóp owego łoża, i wyciągnąwszy drugą, wolną rękę, wskazał palcem na człowieka, który się na niém znajdował.
Nieszczęśliwy ów leżał bez ruchu; oczy miał szeroko rozwarte, szkliste, bez wyrazu, twarz bladą, usianą czarnemi plamami, usta czarne, wzdęte; mogłoby się zdawać, że to twarz trupa, gdyby nie wykrzywienie gwałtowne, które świadczyło o uporczywéj walce życia ze śmiercią. Ciężki, trudny oddech od czasu do czasu pierś jego podnosił; prawa ręka, leżąc na płaszczu, przyciskała bok w pobliżu serca sinemi, zczerniałemi na końcach, konwulsyjnie zaciśniętemi palcami.
— Patrz! — rzekł zakonnik głosem cichym, lecz uroczystym. — Może to być karą, może być i zmiłowaniem. To samo, co uczujesz teraz dla tego człowieka, który ciebie obraził, to samo, tak, to samo w godzinę twojéj śmierci czuć będzie dla ciebie Pan Bóg, którego ty obraziłeś. Błogosław go i bądź błogosławiony. Od czterech dni już tu leży w tym opłakanym stanie, w jakim go widzisz, i nie daje najmniejszéj oznaki, aby miał do przytomności powrócić. Może Bóg pozwoli mu ją odzyskać chociaż na godzinę; może chce tylko, abyś ty Go o to prosił i ona, ta niewinna istota; a może łaskę tę ześle na niego jedynie przez twoję modlitwę, przez modlitwę serca strapionego, pełnego poddania się Jego świętéj woli. Może zbawienie tego człowieka i twoje własne zależy teraz od ciebie, od twego przebaczenia, od litości, którą uczujesz dla niego... od miłości!
Umilkł, złożył dłonie, twarz ku nim pochylił i modlić się zaczął. Renzo uczynił toż samo.
Od kilku chwil zaledwie byli pogrążeni w téj cichéj modlitwie, gdy odgłos dzwonu rozległ się w powietrzu. Obaj jednocześnie zwrócili się ku drzwiom i wyszli z chałupy, nie zamieniwszy z sobą ani słowa: ich oczy mówiły.
— Idź teraz — powiedział kapucyn — idź, przygotowany na wszystko, bo tak na wielki smutek, jak i na wielką radość, a cokolwiekbądź spotka ciebie, poddaj się bez szemrania woli bożéj, chwal imię Jego święte. Czy to ze złą, czy z dobrą nowiną, przychodź tu do mnie, czekam na ciebie; razem będziemy Boga chwalili.
Tak się rozstali: jeden wrócił do swoich chorych, drugi skierował się ku kaplicy, od któréj dzieliło go zaledwie jakie sto kroków.


ROZDZIAŁ XXXVI.

I któżby to powiedział Renzowi jeszcze przed paru godzinami, że wśród tych, tak bolesnych poszukiwań, z nastaniem chwil największego niepokoju, trwogi, niepewności, bo chwil najbardziéj stanowczych, serce jego będzie rozdzielone pomiędzy Łucyą a don Rodrigiem? A jednak tak było: człowiek ten stał mu ciągle przed oczyma, łączył się ze wszystkiemi innemi, drogiemi i strasznemi obrazami, które nadzieja lub obawa wywoływały w nim naprzemiany; słowa słyszane przy jego łożu wciskały się mimowoli pomiędzy dręczące tak i nie, które wstrząsały co chwila jego skołataną duszą, i nie mógł skończyć modlitwy za pomyślny skutek téj ciężkiéj próby bez przyłączenia do niéj téj innéj, którą tam, u tego łoża, rozpoczął, a którą przerwał odgłos dzwonu.
Ośmiokątna kaplica, stojąca w środku lazaretu na podwyższeniu, utworzoném z kilku stopni, była niegdyś ze wszystkich stron otwartą; dach jéj spoczywał tylko na filarach i kolumnach; w każdéj z ośmiu fasad był wielki łuk wśród dwu międzysłupi, po-za któremi wewnątrz obiegał krużganek, otaczający osiem innych łuków, które odpowiadały łukom zewnętrznym i podtrzymywały kopułę; tu właściwie był kościół, a ołtarz; wzniesiony pośrodku mógł być widziany z każdego okna celek lazaretowych, z każdego prawie miejsca wielkiego dziedzińca. Tak było kiedyś; dziś kaplicę obrócono na inny użytek, zamurowano łuki w fasadach, lecz pierwotne wiązanie, pozostając nietknięte, mówi jasno o pierwotném przeznaczeniu tego budynku i o tém, jak dawniéj wyglądał.
Renzo zdaleka już spostrzegł ojca Feliksa, który przeszedłszy pod portykiem kaplicy, zatrzymał się w łuku, znajdującym się nawprost bramy, wiodącéj do miasta. Przed lukiem tym na ulicy środkowéj stał orszak, który miał prowadzić i do którego, jak to widać było z jego ruchów i z całéj postawy, zaczął zaraz przemawiać.
Chłopak nasz, krążąc wśród chałup, tak swoje kroki kierował, aby stosownie do rady ojca Krzysztofa, znaléść się w tyle owego orszaku. Gdy tam przyszedł, stanął cicho po-za innemi i zaraz zaczął patrzyć przed siebie na zgromadzonych; nie na wiele jednak mu się to przydało, bo z tego miejsca widział tylko tłum głów, zwróconych w stronę kaplicy. Pewna ich liczba, w środku, była pokryta chustkami i zasłonami; na nie zwrócił oczy z większą jeszcze uwagą; lecz po niejakiéj chwili, i tu również nie zdoławszy dojrzéć nic więcéj, podniósł wzrok do góry, w stronę, w którą wszyscy patrzyli. Uczuł rozczulenie i uwielbienie na widok czcigodnéj postaci każącego zakonnika, i z tą odrobiną uwagi, jaka w takiéj chwili mogła mu jeszcze pozostać, zaczął słuchać jego uroczystéj przemowy.
— Zwróćmy myśl naszę do tych tysięcy ludzi, którzy przeszli tamtędy — mówił ojciec Feliks, wskazując ręką po-za siebie na bramę, wiodącą na cmentarz ś-go Grzegorza, który był wówczas, rzec można, jednym wielkim grobem — spójrzmy dokoła na te tysiące, które tu jeszcze zostają, nie wiedząc, którędy stąd wyjdą, spójrzmy wreszcie na siebie, na tę małą garstkę, która z tego miejsca boleści i śmierci cało wychodzi. Niech będzie pochwalony Bóg wszechmogący! Pochwalony w sprawiedliwości! pochwalony w miłosierdziu! pochwalony w śmierci! pochwalony w życiu! pochwalony w tém naszém ocaleniu! Ach! bracia najmilsi! i dlaczegóż ocalić nas raczył, jeżeli nie dlatego, by tu, na ziemi, mieć garstkę swego wybranego ludu, wybranego, bo oczyszczonego przez boleść, bo przejętego wdzięcznością ku Niemu? Jeżeli nie po to, byśmy teraz, czując mocniéj jeszcze niż dawniéj, iż życie Jego jest darem, cenili je tak, jak winniśmy cenić wszystko, co od Niego pochodzi, i używali go na pełnienie dzieł takich, z których Jemu złożyć możemy ofiarę? Jeżeli nie po to, byśmy, pomni na nasze nieszczęścia, śpieszyli z pomocą bliźnim naszym, byśmy ukochali ich tém goręcéj? Pomoc nasza i miłość nasza należy się najprzód tym, z któremi cierpieliśmy tu razem, z któremi mieliśmy wspólne nadzieje i obawy; tym, których tu zostawiamy, wpośród których niejeden z was ma przyjaciół i krewnych, a którzy wszyscy razem są, naszemi braćmi w Chrystusie. Może niejeden z nich, widząc nas przechodzących, dozna pewnéj ulgi na myśl, że choć ktoś przecie zdrowo stąd wychodzi. Niech-że zachowanie się nasze zbudowaniem dlań będzie. Niech ci, co tu zostają, nie dostrzegą w nas radości głośnéj, radości ziemskiéj z powodu, żeśmy uniknęli śmierci, z którą oni pasują się jeszcze. Odchodźmy stąd, dziękując Bogu za swe ocalenie i modląc się za nich, aby powiedziéć mogli: ci, choć odchodzą, nie zapomną o nas; modlitwy ich wspierać nas będą. Niech te pierwsze kroki, które teraz, wracając do świata, stawiać będziemy, staną się już dla nas początkiem życia nowego, pełnego miłości i poświęcenia. O, mili bracia! ci z was, którzy odzyskali już siły, niech słabszym śpieszą z pomocą; młodzieńcy, bądźcie podporą dla starców; wy, ojcowie, coście potracili synów, patrzcie, ilu tu synów zostało bez ojców! Przytulcie ich do siebie, zastąpcie im ojców! Ten miłosierny uczynek zmyje winy wasze, złagodzi boleść waszę.
Tu głuchy szmer łkań i westchnień, wzmagający się z każdą chwilą wśród słuchaczy, ustał nagle na widok, iż ojciec Feliks, zarzuciwszy sobie powróz na szyję, padł na kolana. Wielka cisza zapanowała; każdy, wstrzymując oddech, patrzył na niego, oczekując, co powie.
— Dla siebie — rzekł — i dla wszystkich moich towarzyszy, którzy, choć tak niegodni téj wielkiéj łaski, zostaliśmy jednak wybrani, aby, służąc wam, służyć Chrystusowi, proszę was pokornie o przebaczenie, jeżeli tak ważnego obowiązku nie umieliśmy godnie spełnić. Jeżeli lenistwo, jeżeli słabość ciała czyniły nas mniéj baicznemi na wasze potrzeby, mniéj gotowemi do spieszenia na wasze wołania; jeżeli naganna niecierpliwość, występna obojętność sprawiały, że stawaliśmy przed wami z twarzą surową lub znudzoną; jeżeli czasem, pod wpływem téj nędznéj myśli, że my wam jesteśmy potrzebni, nie obchodziliśmy się z wami z tą całą pokorą, która nam przystała; jeżeli nasza ułomność nie pozwoliła nam zapobiedz wszystkiemu, co mogło być dla was zgorszeniem, przebaczcie nam! a Bóg przebaczy wam wasze winy i błogosławić was będzie. — I przeżegnawszy zgromadzonych, powstał.
Taką mniéj więcéj była treść przemowy ojca Feliksa: lecz któż zdoła opisać, jak ją wypowiedział! Mówił tak, jak tylko mówić może człowiek, który nazywa wielką łaską służenie chorym na morowe powietrze, bo ją istotnie za takową uważa; który głośno wyznaje, że nie zdołał godnie odpowiedzieć wzniosłemu zadaniu, bo się rzeczywiście za winnego uważa; który prosi o przebaczenie, bo przebaczenia potrzebuje. Ale pomyślcie tylko, jakie wrażenie sprawić musiały słowa jego na tych ludzi, którzy widzieli ciągle ojców kapucynów zajętych służeniem im i doglądaniem ich, którzy patrzyli na to, jak umierali dla nich, którzy wiedzieli, że ten ich zwierzchnik, ten ich przywódca, który teraz w imieniu wszystkich swych braci prosił ich o przebaczenie, dawał z siebie zawsze przykład najwyższego poświęcenia i raz sam już bliskim był śmierci; pomyślcie, jaki-to wybuch płaczu, jakie-to łkania były odpowiedzią na jego przemowę! Następnie szlachetny zakonnik wziął krzyż wielki, oparty o jeden z filarów, podniósł go wysoko do góry, w krużganku zewnętrznym zostawił swoje sandały i zszedłszy ze stopni wśród ludu, który z oznakami wielkiego szacunku ustępował mu z drogi, poszedł stanąć na czele gromady.
Renzo rozczulony, spłakany tak, jakby był jednym z tych, których proszono o to dziwne przebaczenie, również usunął się na stronę i stanąwszy przy jakiéjś chałupie, napół ukryty, z głową wysuniętą naprzód, z oczyma rozwartemi szeroko, z sercem bijącém gwałtownie, lecz razem z jakąś nową i niezwykłą ufnością, zrodzoną, jak sądzę, z rozrzewnienia, którem go przejęło kazanie i widok rozrzewnienia innych, czekał na przejście orszaku.
Lecz otóż i orszak już ruszył: na przedzie szedł ojciec Feliks boso, z owym powrozem na szyi, trzymając wysoko przed sobą krzyż wielki i ciężki; z jego bladéj, wychudłéj twarzy widniała skrucha i męstwo zarazem; stąpał powoli, lecz krokiem pewnym, a łatwo zgadnąć, że czynił to jedynie dlatego, by oszczędzać słabe siły tych, których prowadził; cała jego postać świadczyła o tém, że zwiększenie trudów i niewygód wszelkiego rodzaju, tak nieodłącznych od jego ciężkiego obowiązku, dają mu właśnie moc do tém gorliwszego jego pełnienia. Tuż za nim szły dzieci starsze, bose po największéj części; niewiele z nich miało na sobie całkowite ubranie, niektóre były tylko w koszulach. Daléj szły kobiety, z których każda niemal prowadziła małą dziecinę za rękę, śpiewając Miserere, a słabe dźwięki ich głosów, bladość i wycieńczenie ich twarzy zdolne są przejąć litością i wzruszyć do głębi każdego zwykłego widza, każdego zwykłego przechodnia. Lecz uwaga Renzs wcale czém inném zajęta; cały we wzrok się zmienił: patrzył, przyglądał się pilnie każdemu szeregowi, każdéj postaci; nie opuszczał żadnej twarzy, co mu tém łatwiéj przychodziło, że orszak posuwał się bardzo powoli. Szli wciąż a szli, on patrzył a patrzył, lecz zawsze napróżno; co chwila rzucał przelotne spojrzenie na te szeregi, które miały jeszcze obok niego przeciągać; już ich niewiele zostało, już ostatni przechodził, przeszły wszystkie kobiety; same nieznane twarze. Ręce mu opadły i z głową przechyloną na jedno ramię przeprowadził jeszcze wzrokiem ów szereg ostatni w czasie, gdy już obok niego zaczęli przechodzić mężczyźni. Wtém nanowo wytężył uwagę, nanowo nadzieja w serce jego wstąpiła, bo spostrzegł kilka wozów, jadących zwolna za orszakiem, na których znajdowali się ci z powróconych do życia, którzy jeszcze o własnych siłach chodzić nie mogli. Tu kobiety znajdowały się na ostatku, a wozy jechały tak powoli, że również mógł przyjrzéć się każdéj, nie pominąć żadnéj. Ach! lecz na cóż się to zdało! Renzo przejrzał wóz pierwszy, drugi, trzeci, wszystkie po kolei; na żadnym Łucyi nie było; za ostatnim szedł już tylko, zamykając pochód i widocznie pilnując porządku, jakiś inny kapucyn, o poważnym wyrazie twarzy, z laską w ręku. Był-to ów ojciec Michał, który, jak-eśmy już mówili dawniéj, został wyznaczony na towarzysza i pierwszego pomocnika ojca Feliksa.
Tak więc zgasła zupełnie ta błoga nadzieja, a opuszczając Renza, nietylko uniosła z sobą ulgę chwilową, którą mu sprawiła, lecz nadto, jak to się najczęściéj zdarza w takich razach, pozostawiła go w stanie stokroć gorszym jeszcze niż przedtém. Teraz już rzeczą najlepszą, jaka spotkać go mogła, było znalezienie Łucyi wśród chorych. Jednak, chcąc zagłuszyć śmiertelną obawę, która zajęła w nim miejsce nadziei, tak żywo rozbudzonjé przed chwilą, biedak nasz całą siłą duszy uchwycił się za tę nić tak wątłą, tak smutną; wyszedł na drogę i skierował się w stronę, z któréj przybyła procesya uzdrowionych. Kiedy się znalazł przed kaplicą, ukląkł na jéj stopniu najniższym i zaczął się modlić, albo raczéj przemawiać do Boga w wyrazach urywanych, bez związku, przeplatanych westchnieniami, w których była i prośba i skarga i obietnica — przemawiać tak, jak się nie przemawia do ludzi, bo ludzie nie mają dość przenikliwości, by taką mowę zrozumiéć, ani dość cierpliwości, by jéj wysłuchać; bo nie są dość wielcy, by uczuć dla niéj litość czystą, niezmieszaną z pogardą.
Po niejakiéj chwili wstał już nieco spokojniejszy; obszedł kaplicę do połowy i znalazł się w téj części ulicy środkowéj, któréj jeszcze nie widział, a która wiodła do drugiéj bramy lazaretu; wkrótce spostrzegł ogrodzenie, o którem mówił mu ojciec Krzysztof, a które rzeczywiście było w bardzo złym stanie, i przez jeden z otworów, których w niém nie brakło, dostał się do wnętrza oddziału, przeznaczonego dla kobiet. Zaledwie parę kroków postąpił, gdy spostrzegł na ziemi jeden z takich dzwonków, jakie monatti uwiązywali sobie u nogi; przyszło mu na myśl, że dzwonek taki mógłby mu posłużyć jako paszport w tém miejscu. Podniósł go, spojrzał dokoła, aby się przekonać, że nań nikt nie patrzy, i przywiązał go sobie do nogi zupełnie tak samo, jak to oni czynili. I nie tracąc więcéj ani chwili, rozpoczął natychmiast swoje poszukiwania, poszukiwania trudne nad wszelki wyraz, bo jeżeli nawet nie ze względu na to, jakiemi były owe przedmioty, wśród których miały być prowadzonemi, to chociaż na samę ich ilość. Zaczął przebiegać wzrokiem, a raczéj przyglądać się uważnie nowym obrazom niedoli, podobnym wprawdzie do tych, na jakie już patrzył poprzednio, a jednak tak od nich odmiennym; bo tu klęska ta sama objawiała się, że tak powiem, pod inną postacią: innemi były cierpienia, inne ich znoszenie, inne skargi i współczucie i sama pomoc wzajemna, inną była nawet litość, która się w sercu widza budziła.
Już od pewnego czasu krążył po tém miejscu boleści, nie natrafiwszy na żadnę przeszkodę, lecz nie zdoławszy jednak wpaść na żaden ślad téj, któréj szukał, gdy naraz usłyszał po-za sobą głośne: — Ej I ej! — Zdało mu się, że to na niego wołają; obejrzał się i spostrzegł w niejakiéj odległości komisarza, który, wskazując nań ręką, rzekł:
— Tam, w celkach, jest robota; tu, na teraz, jużeśmy skończyli.
Renzo zmiarkował zaraz, za kogo go wzięto; spostrzegł, że to ów dzwonek, uwiązany u nogi, jest przyczyną omyłki. Nazwał się w duchu osłem ostatnim za to, że pamiętając tylko o kłopotach, których mógł uniknąć dzięki téj oznace, zapomniał zupełnie o tylu innych, które ta właśnie mogła nań ściągnąć, lecz pomyślał jednocześnie i o tém, że trzeba co najprędzéj zninknąć od tego człowieka. Z pośpiechem po kilkakroć kiwnął głową, jakby dla powiedzenia mu, że rozkaz zrozumiał i chce go wypełnić, i skręcił na bok pomiędzy chałupy, które go przed wzrokiem komisarza zakryły.
Kiedy mu się już zdało, że się dostatecznie oddalił, pomyślał również o pozbyciu się tego, co było przyczyną całego jego kłopotu, i aby owę czynność wykonać, nie zwróciwszy niczyjéj uwagi, schował się do wąskiego przejścia, które się znajdowało pomiędzy tylnemi ścianami jakichś dwu chałup. Nachylił się, aby dzwonek odwiązać, głowę oparł o słomianą ścianę jednéj z owych chałup; wtém do ucha jego z jej wnętrza doleciał głos... O, Boże wielki! czy to być może? Cały w słuch się zmienił: oddech zatrzymał... Tak, tak! to jéj głos... — Bać się... czego? — mówił ów głos. — Coś gorszego niż burzę przebyłyśmy przecie. Ten, co się nami opiekował dotychczas, i teraz nami opiekować się będzie.
Jeżeli Renzo nie wydał okrzyku, to bynajmniéj nie z obawy zdradzenia siebie, ale dlatego tylko, że mu tchu w piersiach zabrakło. Kolana ugięły się pod nim, zaćmiło mu się w oczach, lecz to trwało zaledwie chwilę; nagle odzyskał całą swą siłę, uczuł się rzeźwym, lekkim jak nigdy; w kilku krokach okrążył chałupę, stanął we drzwiach i zobaczył tę, która mówiła. Stała odwrócona od niego, pochylona nad jakiémś łóżkiem; na odgłos kroków obejrzała się; patrzy, niedowierza sobie, zdaje się jéj, że to sen; przygląda się z większą uwagą, woła nareszcie: — o Boże miłosierny!
— Łucya! znalazłem ciebie! znalazłem! więc to ty, ty naprawdę! więc żyjesz! — zawołał Renzo śpiesząc do niéj cały drżący.
— O Boże miłosierny! — powtórzyła Łucya, a znać było, że również drży jak listek: — ty tu? co to znaczy! jakim sposobem? dlaczego? mór! — Miałem już go. A ty?...
— Ach!... i ja również. A o mojéj matce?...
— Nie widziałem jéj, bo jest w Pasturo; zdaje mi się jednak, że zdrowa. Ale ty Łucyo... jakaś ty jeszcze blada! widać, żeś taka słaba, taka wycieńczona! Lecz już zdrową jesteś, zdrową, nieprawdaż?
— Bóg chciał, abym jeszcze została na ziemi; nie zabrał mnie... Ach, Renzo, dlaczegoś tu przyszedł!
— Dlaczego? — rzekł Renzo, zbliżając się do niéj coraz bardziéj: — pytasz mię dlaczego? dlaczego tu jestem? dlaczego tu przyszedłem? czyż potrzeba, abym ci to mówił? A o kim-że to ja myślę ciągle i zawsze? Alboż to ja nie jestem już Renzem? Alboż ty nie jesteś już Łucyą?
— Ach, co mówisz! co mówisz! Ale czyż matka nie pisała ci?...
— A jakże, pisała, pisała, kazała napisać! Ale to były piękne rzeczy naprawdę: właśnie takie, by je pisać do takiego tułacza, do takiego nieszczęśliwego, udręczonego, biednego człowieka jak ja; do człowieka, który nic złego przynajmniéj nie zrobił ci nigdy!
— Ależ Renzo, Renzo! więc skoroś już wiedział... i po co tu było przychodzić?
— Po co? O Łucyo! pytasz po co było przychodzić? Po tylu obietnicach! po tylu przyrzeczeniach! Łucyo, czyś się już tak zmieniła? Czy już nic nie pamiętasz?
— O Boże! — zawołała Łucya, składając ręce i zwracając oczy ku niebu z wyrazem nieopisanéj boleści: — dlaczegoś nie chciał mnie zabrać do siebie!... — Ach, Renzo! cóżeś uczynił? Oto, zaczynałam już miéć nadzieję, że... z czasem... zapomnę...
— Piękna nadzieja! I takież to rzeczy mówisz mi w żywe oczy, Łucyo!
— Ach, cóżeś uczynił, cóżeś uczynił! I to tu, w tém miejscu! wśród takiéj niedoli! wśród takich widoków! tu, gdzie umierają krociami, śmiałeś... mogłeś...
— Za tych, co umierają, trzeba się modlić i miéć nadzieję, że Bóg na tamtym świecie da im światłość wiekuistą; ale niesłusznie jest, aby, chociaż nawet dlatego, ci, co żyją, mieli być nieszczęśliwemi...
— Ach Renzo! Renzo! nie zastanawiasz się nad tém, co mówisz. Pomyśl tylko: obietnica uczyniona Najświętszéj Pannie!... ślub!
— A ja ci powiadam, że wszystkie te obietnice nic nie warte, nic nie znaczą.
— O Boże! Co mówisz? Gdzieżeś był przez ten czas? Z kimżeś przestawał? Jak możesz tak mówić?
— Mówię jak dobry chrześcijanin; a o Najświętszéj Pannie mam nawet lepsze wyobrażenie niż ty sama, Łucyo; bo wierzę, iż nie wymaga obietnic, które się robią z krzywdą bliźniego. Gdyby ci Matka Boska sama o tém powiedziała, a, to co innego! Lecz zważ-no tylko: i cóż to było? twój własny pomysł; nic więcéj. A wiesz-że co naprawdę powinnaś przyrzec Matce Boskiéj? Oto powinnaś Jéj przyrzec, iż pierwszéj córce, którą mieć będziemy, damy na imię Marya: taką obietnicę to i ja gotów jestem zrobić choćby tu zaraz razem z tobą: to są rzeczy, które daleko więcéj chwały Matce Boskiéj przynoszą; taką pobożność to rozumiem, bo i krzywdy nikomu nie czyni i chwały Bogu przysparza.
— Nie, nie! nie mów tak: sam nie wiesz, co mówisz; nie wiesz, co to ślub uczynić, nie byłeś nigdy w takiém położeniu, nie doświadczyłeś... Idź, idź stąd na miłość boską!
I oddaliła się szybko idąc w stronę łóżka.
— Łucyo! — rzekł Renzo nie ruszając się z miejsca: — powiedz mi przynajmniéj, ach, powiedz: gdyby nie ta przyczyna... gdyby nie ten ślub... byłabyś ty dla mnie tą samą co dawniéj?
— O człowieku bez serca! — odrzekła Łucya, zwróciwszy się znowu ku niemu i z trudnością łzy wstrzymując: — gdybyś mię zmusił do powiedzenia ci czegoś niepotrzebnego, czegoś, coby mi boleść sprawiło, czegoś, co może byłoby grzechem, czyżby ci to ulgę przyniosło? Idź, ach idź już stąd! zapomnij o mnie: widać, że nie byliśmy przeznaczeni dla siebie! Zobaczymy się kiedyś na tamtym świecie.. Przecież to życie nie powinno być już zbyt długie! Idź, proszę ciebie; a kiedy moję matkę zobaczysz, to powiedz jéj, że żyję, żem mór przebyła, że i tu również Bóg zawsze mną się opiekował, żem znalazła prawdziwą przyjaciółkę w tej oto zacnéj kobiecie, która jest dla mnie drugą matką; powiedz jéj, że mam nadzieję, iż uniknęła choroby i że się zobaczymy, kiedy Bóg zechce i jak zechce... Idź, zaklinam ciebie i nie myśl o mnie... chyba wówczas, gdy modlić się będziesz.
I, jakby nie mając już nic więcéj do powiedzenia i nie chcąc również nic więcéj usłyszéć, jakby zasłaniając się przed jakiémś niebezpieczeństwem, cofnęła się jeszcze daléj w głąb chałupy i stanęła tuż przy łóżku téj, o któréj mówiła przed chwilą.
— Słuchaj, Łucyo, słuchaj! — powiedział Renzo nie odważając się jednak zbliżyć ku niéj.
— Nie, nie; idź, ach, idź przez litość!
— Słuchaj: ojciec Krzysztof...
— Co?
— On tu.
— Tu? gdzie? Skąd wiesz o tém?
— Dziś; niedawno jeszcze sam z nim mówiłem; i dość długą chwilę spędziliśmy razem; a taki człowiek, taki świętobliwy zakonnik, mógłby, jak sądzę...
— On tu! to zapewne, aby chorych doglądać, aby im służyć. Ale on sam? czy już mór przebył?
— Ach Łucyo! niestety, zdaje mi się... obawiam się... — a podczas gdy Renzo ociągał się z wymówieniem słowa tak bolesnego dla niego; a które musiało być i dla niéj niemniéj bolesném, ona odchodząc od łóżka znowu się ku niemu zbliżyła: — tak, obawiam się, czy nie ma go teraz! — dokończył po chwili głosem stłumionym.
— O biedny człowiek! Lecz co mówię? Dlaczego biedny? To my biedni! Widziałeś go, czy w łóżku? czy go kto dogląda?
— Nie leży, chodzi, innych dogląda; ale gdybyś go widziała, jak wygląda, jaki blady, jak się pochylił! A tylu już widziałem, że, niestety... pomylić się trudno!
— O biedniż my, biedni! Więc tutaj jest chory, tutaj?
— A tutaj, nawet niedaleko: trochę daljé niż od mego domu było do twego... jeżeli jeszcze pamiętasz!...
— O Matko Najświętsza!
— Tak, tak, nie o wiele daléj... — I rozmawialiśmy długo, a pomyśl tylko, czyśmy mogli nie mówić o tobie! A co mi powiedział!... A gdybyś wiedziała, co mi pokazał! Ale zaraz dowiesz się o wszystkiém, tylko najprzód powiem ci to, co on mi powiedział, to, com z jego własnych ust słyszał. Oto powiedział mi, żem dobrze zrobił przychodząc tu, aby szukać ciebie, i że miłém jest Bogu, gdy kto tak postępuje jak ja, i że Bóg dopomoże mi z pewnością do znalezienia ciebie, co się też i spełniło; przepowiedział! ale, przecież to święty. A co, widzisz teraz!
— Jeśli tak mówił, to dlatego, że nie wie...
— A cóż chcesz, aby miał wiedziéć o tém wszystkiém, coś sobie uroiła, coś postanowiła tak niepotrzebnie, tak nierozmyślnie, nie poradziwszy się nawet nikogo? Takiemu poczciwemu, takiemu rozsądnemu człowiekowi jak on nic podobnego na myśl nawet nie przyjdzie. Ale co mi pokazał! — I tu opowiedział, jak go ojciec Krzysztof przyprowadził do don Rodriga i w jakim opłakanym stanie go znalazł: Łucya, pomimo że w czasie swego pobytu w tém miejscu, musiała się już nieco oswoić nawet z najbardziéj silnemi i bolesnemi wrażeniami uczula się jednak przejętą do głębi litością i przerażeniem.
— A i tam również — ciągnął daléj Renzo — mówił jak święty: powiedział, iż może Pan Bóg postanowił zmiłować się nad tym biedakiem... (teraz już nie mógłbym nazwać go inaczéj...), że gotów jest łaskę mu uczynić; ale że chce, byśmy się razem modlili za niego... Razem!... słyszysz Łucyo, razem!
— Tak, tak; będziemy się modlić za niego, każdy tam, gdzie mu Bóg żyć przeznaczy: On nasze modlitwy potrafi połączyć.
— Ależ, skoro ci jego własne słowa powtarzam!...
— Tak, ale on nie wie...
— Ale czyż nie rozumiesz, że kiedy święty co mówi, to sam Pan Bóg przez jego usta przemawia? że nie powiedziałby tego, gdyby istotnie tak być nie miało... A dusza tego biedaka? Ja, co prawda, modliłem się szczerze i będę się modlił za niego: modliłem się tak, jakby był moim bratem. Ale, biedaczysko! i jakże chcesz, by mu się dobrze miało dziać tam, na tamtym świecie, jeżeli tutaj nie zrobimy tego, co potrzeba, jeżeli nie naprawimy zła, które on wyrządził. A gdybyś się chciała dać przekonać, gdybyś się zgodziła na to, co jest słuszne i sprawiedliwe, wszystkoby zaraz było po dawnemu; co tam było, to było; on już tu na ziemi odpokutował za swoje grzechy...
— Nie, Renzo. Bóg nie chce, abyśmy grzeszyli dlatego, żeby On mógł czynić miłosierdzie. Zostaw to Jemu; modlić się: oto nasz obowiązek. A gdybym umarła owjé nocy, czyżby dlatego nie mógł mu przebaczyć? A jeżelim nie umarła, jeżeli zostałam ocaloną...
— A twoja matka, ta biedna Agnieszka, która mnie kochała jak syna, która tak pragnęła, abyśmy się już pobrali, czyż i ona również nie mówiła ci, że takie postanowienie nie może miéć żadnego znaczenia? Ona, która już nieraz i dawniéj umiała twój sąd zmienić, bo, w niektórych rzeczach, lepiéj myśli od ciebie...
— Jakto! chciałbyś, aby moja matka doradzać mi miała złamanie ślubu! Ależ Renzo, czyś zmysły postradał?
— O!... A wiesz, co ci powiem? Wy, kobiety nie znacie się na takich rzeczach; ale ojciec Krzysztof... Kazał mi przecie przyjść do siebie i zawiadomić go, czym ciebie znalazł. Idę więc, idę natychmiast; zobaczym, co on powie: a to, co powie...
— Tak, tak; idź do tego świętego człowieka; powiedz mu, że się modlę za niego i proszę, żeby się modlił za mnie, bo tak bardzo tego potrzebuję! Ale na miłość boską, na zbawienie duszy twojéj i mojéj, proszę ciebie, zaklinam, nie przychodź tu więcéj, aby mię dręczyć... aby mię kusić. Ojciec Krzysztof potrafi ci wytłómaczyć wszystko; on ciebie przekona, uspokoi, pocieszy...
— Uspokoi, pocieszy... O! co to, to darmo; to możesz sobie wybić z głowy. Już kazałaś mi napisać te szkaradne słowa, i Bóg jeden wie tylko, ile przez nie wycierpiałem; a teraz jesteś tak okrutną, że mi je w żywe oczy powtarzasz. A ja natomiast powiem ci jasno i wyraźnie, że nie uspokoję się nigdy. Chcesz o mnie zapomniéć, ale ja nie chcę zapomniéć o tobie. I przyrzekam ci, przyrzekam najuroczyściéj, że skoro doprowadzisz mię do rozpaczy, to już się zgubię na wieki. Wówczas, niech licho porwie rzemiosło, niech licho porwie poczciwość. Chcesz skazać mię na to, bym oszalał z rozpaczy; więc oszaleję i jak szaleniec żyć będę... A ten nieszczęśliwy! Widzi to Bóg, czym mu nie przebaczył z serca; ale ty... Chcesz więc, abym przez całe życie myślał, że gdyby nie on?... Łucyo! powiedziałaś, bym o tobie zapomniał; zapomnieć o tobie! Ach, powiedz i jakże to zrobić? A o kimże to ja myślałem przez ten cały czas?... I po tém wszystkiém! i po tylu przyrzeczeniach! Ach, cóżem tobie zawinił od chwili, gdyśmy się rozstali? Czy za to, żem tyle wycierpiał, tak się ze mną obchodzisz? za to, żem był nieszczęśliwy? za to, że mnie ludzie prześladowali? za to, żem tak długo tułał się na obczyźnie, smutny, samotny, stęskniony do ciebie? za to, żem z pierwszéj chwili dogodnéj skorzystał, aby tu wrócić, aby ciebie szukać?
— O ratuj mię, Matko Najświętsza! — zawołała Łucya wśród płaczu znowu dłonie składając i podnosząc załzawione oczy ku niebu: — Ty wiesz, że od owéj nocy nigdym jeszcze nie przebyła chwili podobnéj. Pośpieszyłaś mi wówczas z pomocą; ach dopomóż i teraz!
— Tak, Łucyo; dobrze robisz prosząc Matkę Boską o pomoc; ale dlaczegóż sądzisz, że Ona, ta matka miłosierdzia, ta pocieszycielka strapionych chce abyśmy cierpieli... a jeżeli niemy, to ja przynajmniéj... I za co? za jedno nierozważne słowo, które ci się wymknęło wówczas, gdy sama nie wiedziałaś, co mówisz? Chceszże koniecznie wierzyć, że cię ocaliła wtedy dlatego, aby późniéj życie nam zatruć?... A może to tylko wymówka; może... Słuchaj Łucyo, jeżeli przestałaś mię kochać... powiedz mi to... powiedz śmiało.
— Ach, Renzo, dosyć już, dosyć! na miłość boską, na dusze wszystkich twoich bliskich zaklinam cię, nie dręcz mnie więcéj, bo umrę... a nie byłaby to dobra godzina dla śmierci. Idź do ojca Krzysztofa, poleć mnie jemu, i nie wracaj już tu, nie wracaj.
— Idę; ale łatwo pojmiesz, czy wrócić nie zechcę! Gdybyś ty była na kraju świata, i wówczas-bym wrócił; oj, wróciłbym, wrócił! — I znikł z temi słowy.
Łucya usiadła albo raczjé padła na ziemi, obok łóżka; i oparłszy o nie głowę, gorzko dalej płakała. Jéj towarzyszka, która dotychczas słuchała tylko z natężoną uwagą i przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, spytała ją teraz, coby miało znaczyć zjawienie się tego człowieka, te łzy, to wzruszenie, ta cała rozmowa. Lecz może czytelnik ze swjé strony zechce również mnie spytać: kim była owa kobieta? otóż, żeby go zadowolnić, powiem mu to w kilku wyrazach.
Była-to zamożna kupcowa, lat około trzydziestu. W przeciągu dni kilku straciła męża i wszystkie swe dzieci; następnie, sama na mór zapadłszy, została przeniesiona do lazaretu i umieszczona w téj saméj chałupie, w któréj już uprzednio umieszczono Łucyę; a zdarzyło się to w czasie, gdy nasza nieboga, zwalczywszy już, choć sama o tém nie wiedziała, straszną chorobę i zmieniwszy, choć również tego nie spostrzegła, wiele towarzyszek niedoli, zaczęła powracać do zdrowia i odzyskiwać przytomność, którą, zaraz od początku choroby, bo jeszcze w domu don Ferranta, utraciła zupełnie. Chałupka nie mogła pomieścić więcéj niż dwie osoby: a pomiędzy temi dwoma kobietami smutnemi, opuszczonemi, zatrwożonemi, samotnemi choć w tłumie, zrodziła się wkrótce taka zażyłość, taka przyjaźń serdeczna, jaką, w zwykłych okolicznościach tylko bardzo długa i ścisła znajomość sprowadzić może. W bardzo krótkim czasie Łucya tyle już sił odzyskała, że mogła przyjść z pomocą téj swojéj towarzyszce, która niezmiernie ciężko chorowała. Gdy i ona wreszcie wyszła z niebezpieczeństwa, zaczęły pocieszać się wzajemnie, dodawać sobie odwagi, straż pełnić w chałupie na przemiany; w końcu postanowiły razem lazaret opuścić aby i potém już się nie rozstawać. Kupcowa, któréj mienie, to jest dom, sklep i pełna kasa, zostające pod opieką jéj brata komisarza w trybunale zdrowia, było bardzo znaczne, wiedząc, że zostanie teraz jego jedyną, a tak osamotnioną, tak nieszczęśliwą właścicielką, chciała Łucyę zatrzymać przy sobie jak córkę, lub siostrę. Możecie sobie wystawić, z jak wielką wdzięcznością dla niéj i dla Opatrzności, Łucya zgodziła się z nią zamieszkać, lecz nie na zawsze, na ten czas tylko, nim się czegoś o matce nie potrafi dowiedziéć, nim, jak miała nadzieję, woli jéj w tym razie nie usłyszy. Dotychczas, nieśmiała i skromna jak dawniéj, nigdy, ani słówka nie powiedziała ani o tém, że miała za mąż wychodzić, ani o innych swych dziwnych przygodach. Lecz teraz, w tém gwałtowném wzburzeniu, czuła nie mniejszą, potrzebę wynurzenia się jak jéj towarzyszka słuchania. I uchwyciwszy oburącz prawą jéj rękę, wśród łkań i łez, które od czasu do czasu przerywały jéj mowę, zaczęła natychmiast odpowiadać jéj z całą otwartością na wszystkie pytania.
Renzo tymczasem szedł śpiesznie do téj części lazaretu, w której był ojciec Krzysztof. Choć nie odrazu (bo dobrze miejsca nie znając musiał czasem drogi nałożyć), ale trafił tam wreszcie. Znalazł i owę chałupę, była jednak pusta; zaczął więc krążyć i szukać w jéj pobliżu, aż spostrzegł, w jednéj z szop, ojca Krzysztofa pochylonego, prawie leżącego na ziemi obok jakiegoś konającego, którego musiał widocznie spowiadać lub pocieszać. Stanął opodal czekając, aż skończy. Wkrótce zobaczył, że zamyka oczy owemu biedakowi, podnosi się nieco, klęka, szepce pacierze... Nareszcie wstał. Pośpieszył wówczas ku niemu.
— Och! — rzekł zakonnik spostrzegłszy go; — i cóż?
— Jest; znalazłem ją.
— Znalazłeś. Zdrowa?
— Tak; a przynajmniéj do zdrowia powraca.
— O, dzięki Bogu!
— Ale... — powiedział Renzo, kiedy już podszedł doń tak blisko, że mogli rozmawiać półgłosem: — nowa bieda!...
— Jaka bieda?
— A ta... chcę powiedziéć... Już to ojciec Krzysztof wie przecie, jaka to dobra dziewczyna; ale czasami, kiedy sobie coś uroi, za nic wybić jéj tego z głowy nie można. Teraz, po tylu przyrzeczeniach, po tém wszystkiém, o czém już wie ojciec dobrodziéj, ni stąd ni zowąd, powiada mi raptem, że nie może iść za mnie, i to dlatego, jak mówi, że owéj nocy, w tym zamku, kiedy ją strach śmiertelny ogarnął, ślubowała Matce Boskiéj, że za mąż nie pójdzie. Ależ taki ślub nic nie znaczy, taki ślub uczyniony, że tak powiem, w gorączce, bez zastanowienia! Wszak prawda? Takie rzeczy są dobre dla tych, którzy mają jakieś szczególniejsze powody... którzy wiedzą, jak je robić; ale dla nas, dla nas ludzi prostych, co to nie wiemy nawet, jak się robić powinny... wszak nie mogą miéć żadnego, ale to żadnego znaczenia, nieprawdaż, ojcze Krzysztofie?
— Powiedz mi, czy ona stąd bardzo daleko?
— O, nie! tam zaraz za kaplicą.
— Zaczekaj tu na mnie chwileczkę — powiedział zakonnik — pójdziemy tam razem.
— I ojciec dobrodziéj przekona ją...
— Nic nie wiem, mój synu; trzeba najprzód, abym ją usłyszał.
— Rozumiem — powiedział Renzo i stanął jak wryty, oczekując na powrót kapucyna, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, ze wzrokiem w ziemię utkwionym, z sercem przepełnioném dręczącą niepewnością, która ani na jeden włos się nie zmniejszyła. Ojciec Krzysztof poszedł znowu szukać ojca Wiktora, a znalazłszy, prosił go, aby i teraz na czas pewien chciał go zastąpić przy chorych; wstąpił następnie do swojéj chałupy, wyszedł z niéj z koszałką na ręku, wrócił do Renza, powiedział do niego: — chodźmy i poszedł przodem kierując się w stronę téj chałupy, do któréj, przed niedawnym czasem, razem wchodzili. Tą razą jednak, sam jeden tam wstąpił, a po chwili wyszedł z niéj mówiąc: — żadnéj zmiany! Módlmy się, módlmy! — Potém dodał: — teraz ty mnie prowadź.
I poszli w milczeniu.
Tymczasem niebo jeszcze się bardziéj zciemniło, zapowiadając niechybną już teraz, bliską burzę. Częste błyskawice przerzynały pomrokę powietrza, zalewając światłem przelotném długie dachy, łuki krużganków, kopułę kaplicy i niskie kominy chałup; grom po gromie uderzał gdzieś w dali a łoskot ich rozchodził się groźnie po całém niebie. Renzo szedł naprzód, uważnie przypatrując się drodze, chciałby leciéć do Łucyi, a jednak musiał iść powolniéj, zastosowując swe kroki do sił towarzysza, który, znużony nadmiarem pracy, złamany chorobą, osłabiony straszliwym znojem, wlókł się z wysiłkiem, zwracając co chwila ku niebu twarz bladą, jakby stamtąd wyglądał jakiegoś ożywczego tchnienia.
Nareszcie Renzo spostrzegł chałupę, do któréj dążyli; zatrzymał się, obejrzał na ojca Krzysztofa i rzekł głosem drżącym! — to tu.
Wchodzą... — Oni! patrz! — mówi kobieta leżąca na łóżku. Łucya ogląda się, zrywa się szybko z ziemi i śpieszy na spotkanie starca, wołając: — co widzę! Ach, ojcze Krzysztofie!
— A więc, Łucyo! z wieluż-to już niebezpieczeństw ocalił cię Pan Bóg! Musisz być bardzo szczęśliwą, żeś zawsze ufność w Nim pokładała.
— O tak! Ale ty, ojcze? O ja nieszczęśliwa, jakżeś zmieniony! Jakże się masz, jak się masz, ojcze?
— Tak jak Bóg chce, abym się miał; a ja chcę zawsze tego, czego On chce — odpowiedział, z twarzą pogodną, zakonnik. I, odprowadzając ją na stronę dodał: — nie mogę zabawić tu dłużéj nad parę minut. Słuchaj; czy masz dla mnie tę samę ufność co dawniéj?
— Ach ojcze! mógłżebyś o tém wątpić!
— A więc, dziecię moje, powiedz mi, co to za ślub, o którym mówił mi Renzo?
— Jest-to ślub, który uczyniłam Matce Boskiéj... Przyrzekłam Jéj, ach! przyrzekłam w chwili strasznego niebezpieczeństwa, że nigdy za mąż nie pójdę.
— Biedaczka! Ale czyś pomyślała wówczas, że byłaś już związana inném przyrzeczeniem?
— Wówczas?... Chodziło przecież o Boga i Matkę Najświętszą!... nie, nie pomyślałam o niém.
— Bóg, dziecię moje, przyjmuje chętnie ofiary, ale ofiary z tego tylko, co do nas wyłącznie należy. Jemu serce nasze, Jemu wola nasza potrzebne; lecz czyż mogłaś ofiarować Mu wolę cudzą, wolę człowieka, do którego należéć przyrzekłaś?
— Więc źle zrobiłam?
— Nie, dziecię moje; przeciwnie, sądzę nawet, że Matka Najświętsza mile przyjęła tę gotowość służenia Jéj, którą twe serce zbolałe było przepełnione, i że ofiarowała ją Bogu za ciebie. Ale, powiedz mi: czy nigdy, przed nikim nie zwierzyłaś się z tego, w celu zasiągnięcia jakiéjś rady?
— Nie myślałam, aby to było coś złego, z czegoby się spowiadać potrzeba: a o téj odrobinie dobrego, które nam się zrobić zdarza, wiem przecie, że mówić nie należy.
— I nie masz żadnego innego powodu, któryby cię wstrzymywał od dotrzymania przyrzeczenia danego Renzowi?
— Co do tego... co do mnie... i jakiż inny powód? Nie umiałabym, naprawdę, powiedziéć!... — odrzekła Łucya z wahaniem się, z nieśmiałością, które świadczyły aż nadto wyraźnie, że przyczyną ich nie jest bynajmniéj niepewność siebie; a twarz jéj, bladziuchna jeszcze wskutek przebytéj choroby, oblała się nagle szkarłatem.
— Czy wierzysz — powiedział kapucyn spuszczając oczy — że Bóg nadał swemu kościołowi prawo rozwiązywać i zatrzymywać, stosownie do tego jak jest z większym pożytkiem, długi i zobowiązania, które ludzie mogą względem niego zaciągać?
— O tak, wierzę.
— Dowiedz się więc, że nam, wyznaczonym do czuwania tu nad duszami, dla pożytku tych wszystkich, który się do nas uciekają, kościół święty nadał władzę wielką; że zatém i ja mogę, jeżeli tylko będziesz mnie o to prosiła, rozwiązać ślub uczyniony przez ciebie.
— Ale, czyż to nie jest grzechem cofać się teraz? żałować, że się przyrzekło Matce Boskiéj, ojcze Krzysztofie, wszak ja szczerze... ja z całego serca przyrzekałam... — powiedziała Łucya silnie wzruszona zjawieniem się téj niespodzianéj nadziei (tak, nadziei! nie możemy nazwać inném imieniem tego uczucia) i opanowana jednocześnie wielką trwogą, spotęgowaną jeszcze wszystkiemi temi myślami, które przez czas tak długi były głównym pokarmem jéj duszy.
— Grzechem, moje dziecko? — rzekł zakonnik. — Miałożby być grzechem, podług ciebie, uciekać się do kościoła i prosić jednego z jego sług, by chciał użyć władzy, którą ten kościół mu daje a którą on sam od Boga otrzymał? Wiem przecież, jak-eście się zbliżyli, znam drogi, któremi was wiodła Opatrzność; a jeżeli kiedy zdało mi się, że Bóg dwoje ludzi dla siebie przeznacza, to patrząc na wasi i teraz nie widzę bynajmniéj, dlaczego miałby chciéć was rozłączyć. I błogosławię go, że mnie, choć tak niegodnemu, dał prawo przemawiania w swojmé imieniu, dał władzę zwolnienia ciebie od danego przyrzeczenia. Otóż, jeżeli będziesz mię prosić, bym twój ślub rozwiązał, uczynię to bez wahania; nadto, powiem ci, że pragnę nawet, byś mię o to prosiła.
— A więc!... więc... proszę! — rzekła Łucya z cicha, podczas gdy z twarzy jéj znikł już zupełnie wyraz trwogi, ustępując miejsce wstydliwemu pomieszaniu.
Ojciec Krzysztof skinieniem ręki przywołał Renza, który stał opodal patrząc chociaż (skoro już nic innego nie mógł uczynić) z natężoną uwagą na tę rozmowę, którą usłyszéć pragnąłby tak gorąco; a kiedy chłopak się zbliżył, rzekł nieco głośniéj do Łucyi: — W imię téj władzy, którą mi kościół święty nadaje, objawiam cię wolną od ślubu panieństwa, unieważniam wszystko, co mogło być w niém nierozważnego, zdejmuję z ciebie wszelkie zobowiązania, których spełnienie ślub ów nakazywał.
Pomyśl-no tylko, miły czytelniku, jak to dźwięczéć musiały w uszach Renza podobne wyrazy! Całą swą radość, całą swą wdzięczność wypowiedział oczami temu, kto je wyrzekł, i przeniósł je natychmiast na Łucyą, usiłując, ale napróżno, spotkać się z jéj wzrokiem.
— Z ufnością i spokojem wracaj do myśli dawniejszych — ciągnął daléj kapucyn: — proś znowu u Boga o łaski potrzebne dla zostania cnotliwą, wzorową mężatką; i ufaj, że po tylu strapieniach tém obficiéj raczy je zlać na ciebie. A ty, synu — rzekł do Renza — pamiętaj, że jeżeli kościół zwraca ci tę towarzyszkę, to nie dlatego, by ci dać szczęście doczesne i ziemskie, które chociażby nawet i mogło być zupełne, niezakłócone żadną przykrością, musiałoby jednak skończyć się kiedyś, w godzinę śmierci, wielką boleścią; lecz poto, by was oboje skierować na drogę szczęśliwości stokroć większéj, bo wiecznéj. Kochajcie się jak towarzysze pielgrzymki, z myślą, że kiedyś rozstać się wam wypadnie, z nadzieją, że po rozstaniu znowu się połączycie na zawsze. Dziękujcie Bogu, że nie drogą uciech i przemijającego wesela wiódł was do sakramentu małżeństwa, lecz, że zsyłając na was ciężkie strapienia i próby, przygotował do przyjęcia tego sakramentu z cichą, lecz wielką i czystą radością. Jeżeli dziatkami Bóg was obdarzy, starajcie się wychować je na chwałę Jego, wpajajcie w nie miłość dla Niego i dla wszystkich ludzi, a wówczas już pod każdym innym względem potraficie pokierować je dobrze. Łucyo! — wszak on ci mówił — i wskazał na Renza — mówił o tóm, kogo tu widział?
— Ach, tak ojcze, mówił!
— Będziecie się modlić za niego? O, módlcie się, módlcie i teraz i późniéj! A i za mnie także!... Dzieci wy moje! chcę, abyście mieli pamiątkę od biednego mnicha. — Tu wyjął z koszałki jakąś skrzyneczkę z prostego wprawdzie drzewa, ale wytoczoną i polerowaną starannie, z pewną, że tak powiem, kapucyńską wytwornością; i tak mówił daléj: — w téj skrzynce są resztki owego chleba... który mi dano, gdy po raz pierwszy prosiłem jałmużny; chleba, o którym musieliście słyszéć! Wam go zostawiam: schowajcie go; pokażcie go kiedyś waszym dzieciom. Narodzą się one w smutnych czasach, na smutnym świecie żyć będą, wśród pysznych i ciemięsców: powiedzcie im, żeby przebaczały zawsze, ach zawsze! wszystkim i wszystko! i żeby się także modliły za biednego kapucyna!
I podał skrzyneczkę Łucyi, która wzięła ją z takiém uszanowaniem, jak gdyby to była relikwia. Potém, z większym już spokojem w głosie, dodał: — a teraz powiedz mi, kogo tu masz w Medyolanie? Do kogo myślisz się udać, gdzie zamieszkać zaraz po wyjściu z lazaretu? I kto ciebie odprowadzi do matki, którą, jak mam nadzieję, Bóg raczył w zdrowiu zachować?
— Ta dobra pani chce mi tymczasem matkę zastąpić; razem stąd wyjdziemy, a potém ona już o wszystkiém pomyśli.
— Niech-że was Bóg błogosławi, zacna kobieto — rzekł zakonnik zbliżając się do jéj łóżka.
— Oj! i ja Go z całéj duszy błogosławię — odpowiedziała biedna wdowa — za to, że raczył pocieszyć tę moję niebogę: miałam wprawdzie zamiar zatrzymać ją na zawsze przy sobie. Ale widać, że On chciał inaczéj... Więc, tylko na czas jakiś pozostanie u mnie; sama ją do jéj wioski odwiozę, sama oddam ją matce; i, — dodała ciszéj — sama zajmę się jéj wyprawą. Tyle mam wszystkiego! Bóg mi nie poskąpił majątku, lecz z tych, którzyby mogli ze mną go używać, już nie mam nikogo!
— Tak więc — odrzekł zakonnik — możecie zrobić miłą Bogu ofiarę i dobry uczynek względem bliźniego. Nie będę wam polecał téj dziewczyny; bo widzę już, że ją pokochaliście szczerze: pozostaje mi tylko chwalić Pana, który wówczas nawet, gdy chłoszcze, umie całą swą dobroć ojcowską wykazać i który, sprowadzając was tu razem, dał tak jasny dowód, że was obie miłuje. No, mój chłopcze — rzekł następnie zwracając się do Renza i biorąc go za rękę: — zdaje mi się, że nie mamy tu już więcéj co robić: i tak zabawiliśmy za długo. Chodźmy.
— Ach, ojcze! — rzekła Łucya — czy się jeszcze kiedy zobaczym? Ja wyzdrowiałam, ja, com nic dobrego nie zrobiła na świecie; a ty, ojcze!...
— Już od dawna — odpowiedział starzec głosem uroczystym i słodkim — proszę u Boga o wielką, bardzo wielką łaskę: o to, aby dozwolił mi życie zakończyć na służbie bliźniego. Gdyby teraz chciał mnie wysłuchać, gdyby miał mi ją zesłać, potrzebowałbym, by ci wszyscy, którzy mają litość dla mnie, pomogli mi za nią Mu dziękować. No, śpiesz się, Łucyo; co ma Renzo od ciebie matce powiedziéć?
— Powiedz jéj o tém wszystkiém, coś tu widział — rzekła Łucya do narzeczonego: — powiedz, żem drugą matkę znalazła, że z nią razem przyjedziemy do niéj wkrótce, najprędzéj jak tylko będzie można, i że mam nadzieję znaléść ją zdrową.
— Gdybyś potrzebowała pieniędzy — rzekł Renzo — to mam tu, przy sobie, co do grosza, wszystkie te, któreś mi przysłała, i...
— Nie, nie — przerwała wdowa — i ja mam ich przecie więcéj niż potrzeba.
— Chodźmy — powtórzył zakonnik.
— Do widzenia, Łucyo!... a także... a zatém do widzenia z panią, moja zacna, moja szanowna pani — powiedział Renzo nie znajdując słów, któreby mogły wyrazić to, co czuł w téj chwili.
— A kto wie, czy Bóg miłosierny nie pozwoli nam jeszcze wszystkim się zobaczyć! — zawołała Łucya.
— Błogosławieństwo boskie niech będzie zawsze z wami — powiedział ojciec Krzysztof do kobiet i wyszedł z Renzem.
Nie daleko już było do wieczora; wszczął się wiatr gwałtowny, nadciągała burza. Kapucyn zaczął namawiać Renza, by tę noc spędził w jego chałupie. — Towarzystwa — dodał — nie będę ci mógł dotrzymywać; ale przynajmniéj będziesz miał dach nad głową....
Renzo jednak czuł niepohamowaną chęć puszczenia się w drogę natychmiast, wyjścia co najprędzéj z tego okropnego miejsca, w którem już teraz nie mógłby widziéć Łucyi ani nawet spędzić kilku godzin w towarzystwie ojca Krzysztofa; co zaś do pogody, to, śmiało rzec można, iż w takiém usposobieniu, w jakiem się obecnie znajdował, było dlań rzeczą zupełnie obojętną, czy tam noc czy dzień na dworze, czy wicher szaleje, czy wieje zefir łagodny. Podziękował więc zakonnikowi, mówiąc, że mu już pilno w drogę wyruszyć, aby co najrychléj znaléść Agnieszkę.
Kiedy wyszli na ulicę środkową lazaretu, kapucyn ścisnął go za rękę i rzekł: — Jeżeli ją znajdziesz, co daj Boże! tę poczciwą Agnieszkę, nie zapomnij pozdrowić ją ode mnie; i powiedz jéj, a nie tylko jéj, lecz tym wszystkim, którzy pozostali, przy życiu i którzy pamiętają jeszcze ojca Krzysztofa, aby się za niego modlili. Bywaj zdrów, mój synu; niech cię Bóg prowadzi i błogosławi.
— O, drogi ojcze!... zobaczymy się? zobaczymy się jeszcze?
— Tam — rzekł wskazując na niebo — jeżeli Bóg pozwoli. — I z temi słowy oddalił się szybko. Renzo stał przez chwilę patrząc w ślad za odchodzącym, a gdy już z oczu mu zniknął, poszedł ku bramie lazaretu, rzucając na prawo i na lewo ostatnie, przelotne spojrzenie pełne litości i smutku. W tém miejscu boleści panował teraz ruch wielki: monatti przebiegali drogę we wszystkich kierunkach, zamykano drzwi chałup i celek, do których, jako téż i pod krużganki, przenoszono rzeczy i łóżka z choremi i dokąd również wlekli się powracający do zdrowia, by się schronić przed nadciągającą burzą.


ROZDZIAŁ XXXVII.

I rzeczywiście, zaledwie Renzo próg lazaretu przestąpił i skierował się na prawo, aby odnaléść tę uliczkę, która go dziś z rana pod mury miasta przywiodła, z ołowianego nieba zaczęły spadać, z razu rzadkie, wielkie i ciężkie krople, które rozpryskując się i podskakując na białawéj, spalonéj drodze podnosiły z niéj małe słupki kurzawy; z każdą chwilą krople te coraz prędzéj i gęściéj spadały, a nim doszedł do owéj uliczki, już lało jak z cebra. Zamiast niepokoju, dziwna radość ogarnęła Renza; tak mu dobrze było pod tym deszczem ulewnym, wśród tego szumu, wśród tego szelestu traw i liści drżących, ściekających wodą, błyszczących, znowu zielonych i świeżych! Całą piersią wciągał w siebie orzeźwiające powietrze, a z tą zmianą zaszłą w przyrodzie czuł żywiéj jeszcze i lepiéj tę inną zmianę, która zaszła w jego losach.
Lecz o ileż większą i pełniejszą byłaby jego radość, gdyby mógł przeczuć to, co już w parę dni potém stało się widoczne, że ta woda uniesie z sobą, zarazę; że po téj burzy lazaret jeżeli i nie odda światu wszystkich żyjących, którzy w nim się znajdują, to przynajmniéj nie pochłonie już więcéj ofiar; że nie daléj jak za tydzień znowu otworzą się drzwi domów i sklepów, a o kwarantannie już mowy prawie nie będzie; wreszcie, że z morowego powietrza gdzieniegdzie tylko słabe pozostaną resztki, te ślady, które po klęsce podobnéj zwykle przez czas pewien jeszcze widziéć się dają.
Szedł więc nasz podróżny żwawo i wesoło, nie myśląc o tém, gdzie, jak i kiedy zatrzyma się na nocleg, a nawet nie widząc wcale, czy w drodze będzie nocował; pragnąc tylko zajść jaknajdalej; dojść jaknajprędzéj do swojéj wioseczki, spotkać tam kogoś, przed kimby się można wygadać; a potém, i nadewszystko śpieszyć, śpieszyć do Pasturo, aby szukać Agnieszki. W głowie jego jakiś zamęt panował; wirowały tam w nieładzie wszystkie wrażenia, których zaznał dzisiaj; ale z po-za obrazów śmierci i niedoli co chwila wynurzała się myśl jedna: znalazłem ją; żyje; będzie moją; jest moją! Wówczas z podskokiem ręce zacierał i otrząsał się na wszystkie strony jak pudel, gdy z wody wyskoczy; czasami poprzestawał tylko na zatarciu rąk i szedł naprzód z większym jeszcze zapałem. Patrząc na drogę, zbierał teraz, że tak powiem, te myśli, które dążąc do miasta wczoraj i dziś z rana na niéj zostawił, i z tém większą przyjemnością zatrzymywał się właśnie na tych, które wówczas najusilniéj starał się odegnać. Przypominał sobie swój strach, swój niepokój, swoję dręczącą niepewność i powtarzał od czasu do czasu: — a jednak znalazłem ją; znalazłem żywą i zdrową wśród tylu konających, wśród tylu umarłych! Przenosił się myślą do chwil najbardziéj okropnych dnia tego, widział się u drzwi domu don Ferranta, z tą kołatką w ręku: zastanie ją tu czy nie zastanie? a taż straszna odpowiedź, i nie miéć nawet czasu zastanowić się nad nią z powodu téj zgrai niegodziwych; a tenże lazaret, to morze! i chcieć ją tam znaléść! I znaléść ją jednak! Przypomniał sobie i tę chwilę, kiedy procesya powróconych do zdrowia już mimo niego przeciągnęła. Boże, cóż to była za chwila! jaka rozpacz, jaka boleść! a teraz nic go już to nie obchodzi. A oddział dla kobiet! I tam, za tą chałupą, kiedy najmniéj się tego spodziewał, ten głos!... Zobaczyć ją, zobaczyć żywą, nie w łóżku, nie chorą! Ale cóż z tego? oto nowa męka: ślub; zdawałoby się, że na to już niema ratunku! A jednak ojciec Krzysztof go unieważnia. Więc i to się kończyło pomyślnie. Nawet i ona, ta zacięta nienawiść dla don Rodriga, nienawiść, która zwiększała jeszcze gorycz każdego nieszczęścia i zatruwała każdą pociechę, i ona teraz znikła bezpowrotnie. O, gdybyż nie ten nie pokój o Agnieszkę, gdyby nie smutne przeczucie co do ojca Krzysztofa, gdyby wreszcie nie ta myśl, że mor grasuje dokoła, jakże wielkie, jak zupełne byłoby jego szczęście!
O zmierzchu przybył do Sesto; deszcz ulewny padał ciągle a nic nie zapowiadało, aby prędko miał ustać. Ale ponieważ nogi służyły mu tak dobrze jak nigdy, więc choć przemokły do nitki a może właśnie dlatego nie pomyślał nawet o szukaniu noclegu, co naprawdę nie byłoby rzeczą zbyt miłą i łatwą. Tém jedynie, co mu już od pewnego czasu dokuczać zaczęło, był wielki apetyt; bo przecież, taka radość jak jego, potrafiłaby dopomódz do strawienia czegoś więcéj niż jakiéjś tam cienkiéj kapucyńskiéj polewki! Zaczął się rozglądać dokoła, czy nie spostrzeże czasem piekarni; zobaczył ją wkrótce; kupił dwa chleby, które podano mu szczypcami z temi wszystkiemi ceregielami co i w owej piekarni w Monzy dnia uprzedniego. Schował chleby do obu kieszeni i ruszył daléj.
Była już noc zupełna, kiedy przez Monzę przechodził: niemniéj, udało mu się znaléść tę bramę, która prowadziła na właściwą drogę. Łatwo jednak możecie sobie wystawić, jaką była owa droga w téj chwili! a trzeba i o tém pamiętać, że deszcz ulewny czynił ją coraz gorszą, Zapadła gdzieś głęboko pomiędzy dwoma wysokiemi brzegami jak łożysko potoku, droga ta (a musieliśmy już mówić tu kiedyś, że wszystkie niemal drogi były takiemi podówczas) zmieniła się teraz jeżeli nie w potok to przynajmniéj w prawdziwe bagnisko, pełne kałuż na każdym kroku, z których, raz w nich ugrzązłszy, trudno było nie powiem już buty, ale chociażby nogi wyciągnąć. Renzo jednak nie rozpaczał: radził sobie jak mógł bez niecierpliwości, bez klątw, bez wyrzekań, myśląc tylko, że każdy krok, chociaż tak mozolny, naprzód go przecie posuwa, i że kiedyś, jak Bóg zechce, deszcz padać przestanie, i że o zwykłéj porze świtać zacznie, i że ostatecznie, ten kawał drogi, który teraz zrobi, już wówczas będzie zrobiony.
Nie sądźcie jednak, aby ciągle i wyłącznie miał o tém myśléć; bynajmniéj, były to rzeczy podrzędne, do których wracał wówczas tylko, gdy był do tego zmuszony. Główna, wielka praca jego umysłu polegała na uprzytomnieniu sobie dziejów tych smutnych lat ubiegłych, pełnych tylu bied, tylu przeciwności, tylu chwil, w których tracąc już niemal wszelką nadzieję gotów był wszystko za stracone uważać; i na przeciwstawieniu im świetnych, rozkosznych obrazów przyszłości, które teraz tak żywo stawiała mu przed oczy rzbudzona wyobraźnia. Wystawiał sobie przyjazd Łucyi i wesele, i jak we własnym domu urządzą i jak sobie opowiadać będą nawzajem minione przygody, i wreszcie całe, całe swoje życie.
Jak sobie radził, kiedy na rozdroża natrafiał: czy pamięć i wzrok oswojony już nieco z nocną, pomroką dopomagały mu do trafienia zawsze na dobrą drogę, czy zgadywał ją tylko przeczuciem, tego nie umiałbym wam powiedziéć; zresztą i sam Renzo, który zwykł był opowiadać swe dzieje ze wszelkiemi szczegółami, może nawet za bardzo szczegółowo (a wszystko zdaje się wskazywać na to, że nasz nieznany autor nieraz z ust jego je słyszał) sam Renzo, powiadam, dochodząc do owéj nocy, mawiał zwykle, iż ma o niéj bardzo niejasne pojęcie, że mu się zawsze jakimś snem wydaje. Tak czy inaczéj, dość że o świcie znalazł się nad brzegiem Addy.
Deszcz padał ciągle, ale z ulewnego, jakim był z razu, zmienił się już teraz w deszczyk drobny, gęsty, jednostajny i cichy; nieprzerwana lecz przejrzysta i lekka zasłona z chmur unoszących się wysoko nad ziemią pokrywała niebo, a pierwsze brzaski zorzy porannéj bladém światłem zalewały całą okolicę. Tam, za rzeką, była jego wioska! Nie potrafiłbym nigdy opisać, czego doznał na ten widok. Powiem tylko, że na te góry, na wspaniały Resegone, na całą ziemię Lecco patrzył teraz z takiém uczuciem, jakby to wszystko było jego własnością. Po niejakiéj chwili zwrócił z kolei oczy na siebie i spostrzegł odrazu, że nie najpiękniéj wygląda; zresztą, odkrycie to niezbyt go zdziwiło, przeczuwał już bowiem, że nie może wyglądać inaczéj: mokre ubranie przylgnęło do jego ciała, od głowy do pasa kąpał się, że tak powiem, w wodzie, od pasa aż do ziemi w błocie, a tego ostatniego było na nim tyle, że właściwie miejsca wolne od niego mogłyby teraz uchodzić za plamy. O jakaż to szkoda, iż nie mógł przejrzéć się w zwierciadle, by zobaczyć swoję osobę w całéj okazałości z tym kapeluszem o rozmiękłych, obwisłych polach, z włosami przylepionemi do twarzy! Co do znużenia, to, choć niezawodnie musiało być wielkie, nic jednak o niém nie wiedział; a owa zimna kąpiel i chłodek nocy, który wzmógł się jeszcze nad ranem, zdawały się krzepić go tylko i do tém większego pośpiechu zagrzewać.
Już jest w Pescate; idzie daléj wzdłuż Addy poglądając ze smutkiem na Pescarenico; przechodzi przez most; stąd, drogą najprostszą, bo przez pola i łąki, dochodzi po niejakiéj chwili do domku gościnnego przyjaciela, u którego noc spędził przed paru dniami.
Przyjaciel już nie spał i właśnie drzwi uchylił, aby zobaczyć, co się tam dzieje na dworze, gdy nagle stanęła przed nim ta dziwna postać tak przemokła, tak obłocona a jednak tak wesoła i żwawa; naprawdę, nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się widziéć człowieka gorzéj wyglądającego a pomimo to bardziéj zadowolonego z siebie!
— O! już z powrotem? — zawołał — i w taką pogodę! No i cóż, znalazłeś?
— Jest, jest, jest! — odpowiedział Renzo.
— Zdrowa?
— Lepiéj niż zdrowa, bo była chora i wyzdrowiała! Póki życia nie przestanę dziękować Bogu i Matce Najświętszéj. Ach! żebyś ty wiedział, żebyś ty wiedział!... to sprawy dopiéro! to okropności!... zobaczysz; wszystko ci potem opowiem.
— Ależ, jak wyglądasz!
— A co, ładnie, nieprawda?
— Ot wiesz, że mógłbyś wybornie tą górną częścią ubrania uprać tę dolną; wody-by ci nie zabrakło z pewnością. Ale czekaj; zaraz dobry ogień na kominie rozniecę.
— O, za to wcale gniewać się nie będę. Wiesz, od jak dawna już suchéj nitki nie mam na sobie? Od wczorajszego wieczora; ulewa złapała mię tuż za bramą lazaretu. Ale co tam! deszcz swoje ja swoje; ani dbam!
Przyjaciel poszedł i wrócił z dwiema wiązkami chróstu: jednę z nich położył na ziemi; drugą na kominie i, z pomocą kilku węgielków tlejących jeszcze w popiele od wczorajszego wieczora, wkrótce wielki ogień rozniecił. Renzo tymczasem zdjął kapelusz i, strząsnąwszy go parę razy, rzucił na ziemię; następnie, choć już z większym nieco mozołem, ściągnął z siebie i kaftan. Potém, z kieszeni spodeń wydobył swój nóż, którego pochwa całkiem prawie rozmokła; położył go na stole i rzekł: — ten także pięknie oporządzony; ale to nic, to tylko woda! czysta woda, dzięki Bogu!.. A już niewiele brakowało, by... Opowiem ci to wszystko potém. — I ręce sobie zacierał. — A teraz zrób mi jeszcze jednę łaskę: daj mi proszę to zawiniątko, które-m tu u ciebie zeszłą razą zostawił; bo, gdybym miał czekać, aż wyschnie to wszystko, co mam teraz na sobie!...
Wróciwszy z zawiniątkiem przyjaciel rzekł: — Sądzę, że i głodny być musisz; wiem, iż w drodze miałeś czém pragnienie ugasić; ale zjedzeniem...
— Wczoraj wieczorem kupiłem wprawdzie dwie bułeczki chleba w Sesto; lecz, mówiąc szczerze, anim ich skosztował.
— Dobrze więc; już ja się tém zajmę — powiedział gościnny przyjaciel; napełnił wodą kociołek, który zawiesił następnie na łańcuchu nad ogniskiem, i dodał: — Pójdę krowę doić: kiedy wrócę z mlekiem, woda już się zagotuje: i zrobimy pyszną polentę. Ty tymczasem możesz się tu suszyć, przebierać, stroić, wszystko, co ci się podoba.
Istotnie, gdy sam jeden pozostał, Renzo ściągnął z siebie, nie bez trudności, tę resztę przemokłego ubrania, którą miał jeszcze na sobie; umył się, włosy uczesał i przebrał się całkiem w suche odzienie. Przyjaciel wrócił i poszedł zaraz do swego kociołka: on zaś tymczasem usiadł, czekając, aż śniadanie będzie gotowe.
— Ot teraz, to czuję, żem dyablo zmęczony — rzekł — ależ bo to dobry kawał! Nie każdyby tego dokazał! Ach, ileż-to ja rzeczy muszę ci opowiedziéć; przez cały dzień będziesz miał co słuchać! Jak ten biedny Medyolan teraz wygląda! Żebyś ty wiedział, żebyś ty wiedział, co się tam dzieje! Trzeba to było widziéć; trzeba było tego się dotknąć tak jak ja! Powiadam ci: są-to takie rzeczy, iż potém człowiek już sam siebie się brzydzi! To jeszcze szczęście, że ten deszcz trochę mnie opłukał; żadna inna kąpiel-by tu nie pomogła. A co mi chcieli zrobić ci przezacni Medyolańczycy! Opowiem ci wszystko. Ale, żebyś ty mógł widziéć lazaret! Ach, naprawdę, myślałem, że mi tam serce pęknie z żałości. I o tém ci zaraz opowiem... Kiedy sobie pomyślę, że Łucyę znalazłem!... że ona tu przyjedzie, że moją żoną zostanie!... Słuchaj, mój drogi, będziesz koniecznie służył nam za świadka; i to darmo: już czy tam mór czy nie mór, a parę godzin przynajmniéj musimy spędzić wesoło.
Zresztą dotrzymał przyjacielowi obietnicy, iż przez dzień cały opowiadać mu będzie; co mu przyszło tém łatwiéj, że, z powodu deszczu, który padał ciągle, cały ów dzień spędził u niego, to siedząc obok przyjaciela, to dopomagając mu w opatrywaniu i nabijaniu kadzi i beczek, które trzeba było przygotować na nadchodzące winobranie; a dopomagał mu szczerze, bo, jak sam mówił, należał do liczby tych ludzi, których bezczynność bardziéj nuży niż robota. Nie mógł jednak wytrzymać, aby nie skoczyć na chwilkę do domu Agnieszki, dlatego, by spojrzéć na pewne okienko, by i tu zatrzéć ręce radośnie. Wrócił niewidziany od nikogo; i zaraz spać się położył. Wstał o świcie; i widząc, że, choć niebo pochmurne, ale przynajmniéj deszcz już nie pada, puścił się w drogę do Pasturo.
Była jeszcze bardzo ranna godzina, gdy tam przybył; bo nie mniejszą miał ochotę skończyć już raz to wszystko, co mu do zrobienia zostawało, niż czytelnik tę książkę. Zaczął szukać Agnieszki, dowiedział się, że jest zdrowa; wskazano mu domek ustronny, w którym mieszkała. Zaraz tam poszedł: z ulicy zawołał ją po imieniu: na ten głos poczciwa kobieta poskoczyła do okna i, podczas gdy usta otwarła, aby wydać jakiś okrzyk, czy téż jakieś słowo powiedziéć, Renzo ją uprzedził wołając: — Łucya wyzdrowiała; widziałem ją onegdaj; ukłony wam, matko, przesyła; wkrótce tu będzie. A co ja wam powiem! co ja wam powiem jeszcze!
Zdziwiona tém niespodzianém zjawieniem się Renza, urado wana tą nowiną, którą jéj przynosił, niecierpliwa wreszcie dowiedzenia się czegoś więcéj, Agnieszka zrazu to zaczynała o coś pytać, to Bogu dziękować to wydawać okrzyki, niczego jednak dokończyć nie mogła i, po chwili, zapominając o wszelkich ostrożnościach, które zwykła była zachowywać już od bardzo dawna, rzekła: — zaraz ci otworzę.
— A mór? Matko, czekajcie! przecież wyście go nie mieli?
— Ja nie: a ty?
— Ja go miałem; ale wy nie powinniście tak się narażać. Idę prosto z Medyolanu i mogę śmiało powiedziéć, żem po same uszy siedział tam w zarazie. Prawda, że przebrałem się potém od stóp do głowy; ale to paskudztwo nieraz tak się trzyma człowieka!... A ponieważ Bóg miłosierny dotychczas zachował was w zdrowiu, trzeba, więc i teraz być ostrożną, aż póki nie skończy się wreszcie ta bieda toć to wy przecie nasza mateczka kochana! Musimy jeszcze wszyscy razem długo i wesoło pożyć na tym świecie; należy się to nam za to, cośmy wycierpieli, za to przynajmniéj, co ja wycierpiałem! Nie prawdaż, matko?
— Ale... — zaczęła Agnieszka.
— E! — przerwał jej Renzo: — już teraz nie ma żadnego ale. Wiem, co chcecie powiedzieć; lecz zobaczycie zaraz, co się stało z tem ale. Zejdźcie-no tu do mnie; pójdziemy w jakie miejsce ustronne, gdzieby można pomówić swobodnie; tam o wszystkiém matce opowiem.
Agnieszka ręką wskazała mu na sad, który się znajdował obok domku, i rzekła: — idź tam, czekaj na mnie przy tych ławkach, które stoją nieopodal od wejścia jedna naprzeciwko drugiéj. Zaraz przyjdę.
Renzo wszedł do sadu i usiadł na jednéj z owych ławek; po chwili na drugiéj już siedziała Agnieszka; i, jestem pewny że gdyby czytelnik znając już tak dobrze dzieje tych ludzi, mógł się tam znaléść teraz między niemi i widziéć na własne oczy ich ożywienie, ich szczęście i słyszéć na własne uszy tę ich rozmowę, te zapytania, te odpowiedzi, te wykrzykniki zdumienia, ubolewania lub radości, które na przemiany wyrywały się Agnieszce; te opowiadania o don Rodrigu, o ojcu Krzysztofie, o wszystkich przygodach naszego Renza, wreszcie te świetne plany niczém już teraz niezakłóconéj przyszłości: — jestem pewien powiadam, że sam-by się przejął ich wielką radością i z największém zajęciem wysłuchałby całéj rozmowy do końca. Ale ta sama rozmowa spisana słowo po słowie papierze, czarnym atramentem, martwa, niema, wcale inaczéj więc, że nikogo zbytecznie zająć nie potrafi i że każdy będzie wołał sam się jéj domyśléć niż ją czytać w téj książce. Dość kiedy wam powiem, że skończyła się na tém, iż uradzili przenieść się po ślubie do Bergamo, gdzie już Renzo miał zapewniony zarobek; co zaś do czasu, w którym-by to mogło nastąpić, nie w téj chwili postanowić nie umieli, bo zależało to najprzód od tego, jak prędko ustanie zaraza a powtóre od wielu innych jeszcze okoliczności. Dopóki mór się nie skończy, Agnieszka miała tu pozostać, potém wrócić do domu, aby czekać na Łucyę a może już ją tam zastać. Renzo tymczasem obiecał często do Pasturo zaglądać i zawiadamiać ją o wszystkiém, coby mogło zajść nowego.
Przed odejściem chciał chociaż matce oddać te pieniądze, których córka nie wzięła: — Widzicie — powiedział — mam je tu wszystkie przy sobie codo grosza: bo i ja także ślub zrobiłem; oto przyrzekłem sobie, że nie dotknę ich, nim się ta cała sprawa nie wyjaśni. Teraz jeżeli ich potrzebujecie, to przynieście mi tylko jaką miskę z wodą i octem, a wrzucę w nią te pięćdziesiąt błyszczących, złotych skudów, któreście mi przysłali.
— Nie, nie! — odpowiedziała Agnieszka: — mam ja ich także dosyć, więcéj nawet niż dla mnie jednéj potrzeba; te twoje schowaj tymczasem; zobaczysz, jak się przydadzą na urządzenie domu.
Renzo powrócił do wioski z nową jeszcze pociechą w sercu, że i tę tak drogą dla siebie osobę znalazł żywą i zdrową. Resztę dnia i noc następną spędził w domu przyjaciela; nazajutrz zaś znowu w drogę wyruszył, tą razą jednak w inną już stronę, to jest do swój przybranej ojczyzny, do Bergamo.
I Bortola także znalazł w dobrem zdrowiu, a nadto w mniejszym już strachu co do jego utraty; bo i tu również w ciągu tych dni kilku dała się spostrzedz wielka zmiana na lepsze. Bardzo mało osób zachorowało, a i sama choroba nie ta już była co dawniéj; znikły gwałtowne jéj objawy i ta siność śmiertelna i plamy i wielkie bąble: jakaś lekka febra przerywana najczęściéj, jakiś blady bąbelek, który tak łatwo dawał się leczyć jak każdy wrzód zwyczajny; oto i wszystko, co z niéj pozostało. Sama postać kraju ożywiła się nieco; ci, którzy owe ciężkie czasy przebyli szczęśliwie, zaczęli ukazywać się na ulicach, rachować, ilu to ich teraz zostało, witać się, winszować sobie wzajemnie, wynurzać jeden przed drugim swoje ubolewania i smutki. Wszystko zdawało się zapowiadać, że przemysł i handel znowu się ożywią; właściciele fabryk, a zwłaszcza fabryk wyrobów jedwabnych, dla których i przed zarazą nie łatwo było o robotników, już się o nich starać zaczynali. Renzo, nie drożąc się zbytecznie, przyrzekł krewniakowi, iż po przesiedleniu się z żoną do Bergamo, przyjmie dawne miejsce w przędzalni. Tymczasem zaczął robić niezbędne przygotowania: wynalazł dom obszerny i tani, co jak na teraz było rzeczą wcale nietrudną; zaopatrzył go w meble i sprzęty gospodarskie za te pieniądze, które Agnieszka radziła mu użyć na urządzenie domu; ale, choć musiał już teraz skarb swój napocząć, nie bardzo go jednak nadszarpnął, bo ceny na wszystko spadły ogromnie z powodu, iż więcéj było rzeczy na przedaż niż tych, którzyby kupowali.
Nie wiem już po ilu dniach wrócił do rodzinnego kraju, w którym również dostrzegł odrazu, że wszystko się zmienia na lepsze. Poszedł najprzód do Pasturo, zastał Agnieszkę uspokojoną zupełnie i gotową, choćby zaraz, wracać do domu; sam ją więc tam odprowadził: a czytelnik łatwo może sobie wystawić, jakiemi musiały być ich uczucia, jakiemi rozmowy, gdy tak razem zobaczyli tę wioskę!
W domu Agnieszka znalazła wszystko tak, jak zostawiła, i, ucieszona tém niepomału, powiedziała do Renza, że na ten raz to chyba aniołowie musieli czuwać nad dobytkiem biednéj wdowy. Choć to prawda — dodała — że i tamtą razą, kiedy już się zdawało, że Pan Bóg się od nas odwrócił i całkiem o nas zapomniał, skoro pozwala na to, żeby tak bez miłosierdzia wszystko nam z domu zabierano, okazało się przecie, że tak nie jest, bo za to z innéj strony zesłał mi najniespodzianiéj te pieniądze, za które mogłam wszystkie szkody naprawić. Ot, źle mówię... bo nie wszystkie; przecie musiałabym jeszcze robić teraz wyprawę Łucyi, bo tę, która była, zabrali ci zbóje wraz z innym dobytkiem; a Pan Bóg i o tém pomyślał! Mój Boże! gdyby mi kto powiedział wówczas, kiedy tak mozoliłam się nad tą pierwszą wyprawą: tobie się zdaje, że dla Łucyi pracujesz: o, biedna kobieto! kto wie, jakiego rodzaju stworzenia stroić się będą w to płótno białe, w te wzorzyste sukienki! wyprawą dla Łucyi, tą wyprawą, która jéj się naprawdę dostanie, zajmie się dusza poczciwa, o której nigdy nie słyszałaś, o któréj nie wiesz nawet, że żyje na świecie.
Najpierwszą czynnością Agnieszki było przygotowanie, w swym ubogim domku, o ile możności najbardziéj wygodnego i przyzwoitego pomieszkania dla téj poczciwéj duszy, która miała przywieść jéj córkę; potém wystarała się o robotę i, zwijając jedwab, czas sobie skracała, jak mogła.
I Renzo, ze swéj strony, nie na próżniactwie trawił te dnie, które tak niemiłosiernie długiemi mu się zdawały: umiał przecie dwa rzemiosła; wrócił więc teraz do pracy około roli. Częścią pomagał swemu przyjacielowi, dla którego w jego obecném osamotnieniu było szczęściem niemałém miéć tuż pod ręką, na każde zawołanie, tak dobrego, pracowitego robotnika; częścią zaś uprawiał ogródek Agnieszki, a raczéj oczyszczał go z chwastów, które podczas jéj niebytności bujnie się tu rozrosły. Co zaś do swojéj własnéj posiadłości, to wcale a wcale nią, się nie zajmował, nawet tam nigdy nie zajrzał mówiąc, że na taką rozczochraną perukę jak jego sad lub winnica dwie ręce nic nie poradzą. I w domku swoim także nigdy nie bywał, gdyż za bardzoby go bolało patrzéć na to spustoszenie. Postanowił już sobie sprzedać, choć by nawet z wielką stratą, całą swą posiadłość; pieniądze zaś, które za nią otrzyma, użyć na kupienie sobie jakiegoś kawałka ziemi w nowéj ojczyźnie.
Jeżeli ci, którzy pozostali przy życiu, patrzyli teraz jedni na drugich jakby na ludzi wracających z tamtego świata, to Renzo, dla mieszkańców swéj wioski, był już, że tak powiem, podwakroć wskrzeszonym człowiekiem: każdy go witał najserdeczniéj, każdy mu winszował, każdy go wypytywał o jego dziwne przygody. Spytacie mnie może: a jakże tam było z tą banicyą? A nic; wszystko dobrze: on sam zupełnie już prawie o niéj nie myślał, przypuszczając że i ci, którzyby mogli w sposób nie arcy przyjemny przypomniéć mu o tym wyroku, także już o nim myśléć przestali; i wcale się nie mylił w tym razie. A przyczyną tego było nie tylko morowe powietrze, które tyle rzeczy potrafiło wniwecz obrócić, lecz nadto i ta jeszcze okoliczność, że, jak-eśmy już to mogli zauważyć w paru miejscach téj książki, było rzeczą zwyczajną podówczas, iż wyroki czy to dotyczące ogółu, czy wymierzone przeciwko jednostkom, byle tylko do spełnienia ich nie pomagała jakaś silna a mściwa ręka, pozostawały najczęściéj bez skutku, zwłaszcza wówczas gdy w pierwszéj chwili nie zostały spełnione; podobnie jak kule strzelby, które gdy odrazu do celu nie trafią, leżą już sobie spokojnie na ziemi nie szkodząc nikomu. Był-to wynik konieczny owego bezmiernego szafowania rozkazami. Działalność człowieka jest ograniczoną; tam więc gdzie rozkazów za wiele, wykonanie ich musi być niedostateczne.
Temu, ktoby się chciał dowiedziéć, jakim też był stosunek Renza do swego proboszcza podczas tych dni oczekiwania na Łucyą, powiemy, że tak jeden jak i drugi unikali siebie wzajemnie; don Abbondio czynił to z obawy, aby mu Renzo nie zaczął mówić czegoś o ślubie: a na samę myśl o tém stawali mu przed oczy z jednéj strony don Rodrigo ze swemi brawami, z drugiéj kardynał ze swą przemową, ze swemi napomnieniami; Renzo zaś dlatego, że postanowił nie mówić z nim o téj drażliwéj sprawie przed czasem, nie chcąc zatruwać mu spokoju, bez potrzeby narażać się na jego gniew, a kto wie nawet, czy nie popsuć sprawy i nie zawikłać jéj tém niepotrzebném gadulstwem. Za to z Agnieszką mówił wiele o Łucyi: — Jak się wam zdaje, matko, czy prędko przyjedzie? — powtarzał od czasu do czasu. — A sądzę, że prędko — odpowiadała Agnieszka; po chwili ona z kolei zadawala mu to samo pytanie i taką samę otrzymywała odpowiedź. W ten sposób starali się skracać sobie czas, który w miarę tego, jak go coraz więcéj upływało, zdawał im się coraz dłuższy.
Jednak czas ten, tak długi dla nich, skrócimy dla naszych czytelników, opowiedziawszy im tylko w kilku słowach, że w parę dni po bytności Renza w lazarecie Łucya wyszła z niego wraz ze swą zacną opiekunką; że następnie, z powodu iż została nakazana kwarantanna ogólna, odbyły ją razem zamknięte w domu téj ostatniéj; że część tego czasu została użytą na przygotowanie wyprawy dla Łucyi, która po niejakiém wzdraganiu się i ceregielach wielki ów dar z wdzięcznością przyjęła; że pomagała sama do szycia wyprawy; i że skoro się tylko kwarantanna skończyła, wdowa poleciwszy swemu bratu komisarzowi nadzór nad sklepem i domem, zaczęła robić przygotowania do podróży. Moglibyśmy również dodać tu zaraz: i pojechały i przybyły do wioski naszéj Łucyi i... słowem z tym samym pośpiechem opisywać wszystko, co tam było daléj. Lecz, pomimo że pojmujemy wybornie słuszną niecierpliwość, z którą czytelnik wygląda już końca téj książki, są jednak trzy rzeczy, należące do tego przeciągu czasu, których żadną miarą pominąć nam milczeniem nie wolno, a co do dwóch przynajmniéj, to sądzimy nawet, że i sam czytelnik przyzna, żeśmy słusznie zrobili umieszczając je tutaj.
Otóż pierwszą jest ta, że Łucya opowiadając teraz wdowie wszystkie swe przygody z większym już spokojem i z większemi szczegółami, niż wówczas gdy po raz pierwszy, wśród owego gwałtownego wzburzenia, z nich się jéj zwierzyła, i uczyniwszy z kolei nieco przydłuższą wzmiankę o zakonnicy z Monzy, która jéj dała przytułek w klasztorze, dowiedziała się o niéj od swéj towarzyszki takich rzeczy, które służąc jéj za klucz do wielu tajemnic, napełniły jéj duszę bolesném zdziwieniem i przerażeniem. Dowiedziała się, iż ta nieszczęsna, w skutek podejrzeń o straszną zbrodnię, które padły na nią, została przeniesiona z rozkazu arcybiskupa do jednego z klasztorów w Medyolanie; że tam czas jakiś szalała z rozpaczy i gniewu, aż uspokoiła się i opamiętała nareszcie; i że jéj życie obecne jest już ciągłą pokutą za grzechy, a umartwienia, które sobie dobrowolnie zadaje, nieustającą najsroższą męczarnią. Ktoby chciał poznać nieco dokładniéj smutne jéj dzieje, tego odsyłamy do książki, o któréj tu już nieraz czyniliśmy wzmiankę, a mianowicie do tego jéj ustępu, z którego czerpaliśmy niektóre potrzebne nam szczegóły dotyczące téj saméj osoby[31].
Drugą rzeczą jest ta, iż Łucya wypytując o ojca Krzysztofa wszystkich kapucynów, których mogła napotkać w lazarecie, usłyszała od nich z większym smutkiem niż zdziwieniem, że świętobliwy zakonnik umarł z zarazy.
I nareszcie ta jeszcze, że Łucya, przed wyjazdem z Medyolanu pragnąc dowiedziéć się czegoś o donnie Prassedzie i don Ferrancie i złożyć swoim dawnym państwu, jeżeli są jeszcze przy życiu, winne podziękowania za przytułek i opiekę, udała się dnia pewnego, w towarzystwie poczciwéj kupcowéj do ich domu. Tam usłyszała, że oboje państwo poumierali. O donnie Prassedzie, kiedy się mówi że umarła, to już i wszystko się powiedziało; ale o don Ferrancie, jako o mężu uczonym, anonim nasz uważa za stosowne pomówić nieco obszerniéj; a my na własne ryzyko, odważamy się powtórzyć tu za nim, mnijé więcéj tak samo, wszystko to, co o nim napisał.
Otóż powiada on, że od samego początku, kiedy zaczęto mówić o morowém powietrzu, don Ferrante był jednym z tych, którzy naj bardziéj stanowczo zaprzeczali jego istnienia i że stale, bo aż do ostatka przytém zdaniu pozostał, popierając je nie tak zawzięcie i nie z tak ślepym uporem jak lud cały, ale spokojnie, za pomocą rozumowań, którym nikt przynajmniéj nie odmówi ścisłéj łączności pomiędzy sobą.
In rerum natura — zwykł był mawiać — dwa są tylko rodzaje rzeczy: substancye i przypadki; a jeżeli dowiodę, że zaraza nie może być ani jedną ani drugą z tych dwu rzeczy, więc dowiodę tém samém, że nie istnieje zgoła, że jest po prostu chimerą. Otóż tedy: substancye są albo duchowe, albo materyałne. Żeby zaraza miała być substancyą duchową, to jest taka niedorzeczność, któréj niktby nawet nie chciał utrzymywać; a więc i mówić o niéj nie warto. Substancye zaś materyalne są albo proste albo złożone. Otóż substancyą prostą zaraza nie jest; da się to wykazać w czterech słowach. Nie jest substancyą powietrzną, bo, gdyby była taką, zamiast przechodzić z ciała do ciała, uleciałaby zaraz do swojéj sfery. Nie jest wodną, bo by się wówczas skropliła i wiatr-by ją wysuszył. Nie jest ogniową, bo by się spaliła. Nie jest ziemną; bo byłaby widzialną. Substancyą złożoną również być nie może; bo w takim razie wzrok lub dotykanie musiałyby koniecznie ją rozpoznać; a tę zarazę któż ją kiedy widział, kto jéj się dotknął? Pozostaje więc teraz zbadać jeszcze czy może być przypadkiem. Mówią nam ci panowie lekarze, że z ciała do ciała przechodzi; a ja powiadam, że to ich koncept, że to pretekst tylko do wydawania tylu rozporządzeń i przepisów, które najmniejszego sensu nie mają. Bo, przypuszczając, że ta zaraza jest przypadkiem, musielibyśmy ją nazwać przypadkiem przenośnym; a przecież dwa te wyrazy za nic zgodzie się z sobą nie mogą, gdyż w całéj filozofii nie ma rzeczy nad tą jaśniejszą, iż żaden przypadek nie może przenosić się z jednego przedmiotu na drugi. A jeżeli, chcąc ominąć tę Scyllę, będą utrzymywać, że to jest przypadek wyprodukowany, przez to samo wpadną w Charybdę: ponieważ, jeżeli jest wyprodukowany, więc się nie udziela, nie rozszerza, słowem, nie jest tém, za co go oni podają. Przyjąwszy takie zasady, na cóż się zdało mówić tak wiele o jakichśtam wysypkach, gangrenowych czerakach...
— Wszystko to brednie — przerwał mu ktoś kiedyś w tém miejscu.
— O, nie brednie — bynajmniéj — ciągnął dalej don Ferrante — nie tego chciałem dowieść: nauka jest zawsze nauką; trzeba tylko umiéć ją zastosować. I wysypki, i czeraki, i gruczoły, i fioletowe bąble, i czarne wrzody, są-to wszystko wyrazy, którym należy się uszanowanie, wyrazy, które mają swoje znaczenie; ale powiadam tylko i utrzymuję, że one tu z tą kwestyą nie mają nic wspólnego. Któż zaprzeczy, że się takie rzeczy zdarzają, a nawet że mianowicie teraz się zdarzają? Lecz wypada tylko poznać, skąd one pochodzą.
Tu jednak, dla don Ferranta zaczynały się pewne trudności. Dopóki zaprzeczał tylko istnieniu zarazy, znajdował wszędzie i zawsze ludzi gotowych do słuchania go i zgadzania się na wszystko, co mówił; bo trudno sobie wystawić, jak wielką jest powaga uczonego wtedy, kiedy się stara innych przekonać o tém, w co oni sami już wierzą. Lecz, gdy z kolei chciał przekonywać, że pomyłka owych lekarzy nie na tém polega, iż dowodzą istnienia strasznéj, ogarniającéj ogół choroby, ale na tém jedynie, że podając różne jéj przyczyny nie umieją odgadnąć prawdziwéj; wówczas (a mówię tu o tych pierwszych czasach, kiedy jeszcze ani słyszéć nie chciano o morowém powietrzu) zamiast uszu gotowych do słuchania, natrafiał dokoła na zuchwałe, niepowściągnięte języki, wówczas już, o spokojném, płynném wygłaszaniu swéj teoryi nie mógł nawet marzyć i był zmuszony wypowiadać ją tylko urywkami i po kawałeczku.
— A jednak — mawiał — prawdziwa przyczyna jest tak oczywista, że i ci nawet, którzy pomimo niéj jakiéjś innéj jeszcze szukają, nie mogą jéj nie dostrzedz. Bo, niechże kto zaprzeczy, jeżeli może, owemu fatalnemu połączeniu Saturna z Jowiszem? A kiedyż to o tém słyszano, żeby wpływy miały się rozkrzewiać?... A wy, moi państwo, może mi będziecie dowodzić, że nie ma wpływów? Moze powiecie, że i gwiazd nie ma? Lub że są tam u góry po to jedynie, by, nie wtrącając się do niczego, tkwić sobie na niebie jak łebki od szpilek w poduszeczce?... Ale co mi się żadną miarą w głowie nie chce pomieścić, to zaślepienie tych panów lekarzy! żeby wiedziéć, żeby rozumiéć, pod jak szkodliwém połączeniem znajdujemy się teraz i pomimo to miéć odwagę z najlepszą miną mówić każdemu: tego nie ruszaj, tego się nie dotykaj, tego się wystrzegaj, a nic ci nie będzie! Jak gdyby unikanie zetknięcia się z ciałami ziemskiemi, mogło przeszkodzić wpływom istotnym ciał niebieskich! I zadawać sobie tyle pracy z paleniem jakichś łachmanów! Biedni, biedni ludziska! Spalicież Jowisza? Spalicie Saturna?
His fretus, co znaczy, że na podstawie tych pięknych zasad, nie wystrzegał się bynajmniéj morowego powietrza; że się zaraził, położył do łóżka i umarł, jak bohater Metastazya, żaląc się na gwiazdy.
A jego sławny księgozbiór? Kto wie, może resztki jego i są gdzieś jeszcze na śmietnikach.


ROZDZIAŁ XXXVIII.

Pewnego wieczora Agnieszka słyszy, iż jakiś powóz zatrzymał się przed bramą. To ona, to niezawodnie ona! — woła śpiesząc do drzwi. Była to istotnie Łucya z poczciwą wdową. Jak się spotkały, jak się witały, czytelnik sam łatwo odgadnie.
Nazajutrz, bardzo rano, zjawia się Renzo, który nie wiedząc o niczém przychodzi tylko, aby pogawędzić trochę z Agnieszką, bo mu bardzo ciężko na sercu, i aby ją spytać, co też sobie myśli o tém, że Łucyi jak niema, tak niema. Co robił i co mówił, gdy ją tak niespodzianie ujrzał przed sobą, o tém pisać nie będę, pozostawiając i to również domyślności czytelnika. Ograniczę się tylko do powiedzenia, w jaki sposób Łucya narzeczonego witała, co zresztą niewiele czasu nam zajmie.
— Jak się masz, Renzo — rzekła ze spuszczonemi oczami, trochę zmieszana. I nie sądźcie, aby powitanie to miało się wydać Renzowi nieco za oschłe, by je miał wziąć za złe. Bynajmniej; wziął je za to, czém było w istocie; i podobnie, jak ludzie wielkiego świata umieją wybornie ocenić prawdziwe znaczenie komplementu, on także zrozumiał odrazu, że te słowa nie wyrażają tego wszystkiego, co się dzieje w sercu dziewczyny. Zresztą, łatwo było spostrzedz, że Łucya ma dwa sposoby wymawiania tego: jak się masz? jeden dla Renza, drugi dla tych wszystkich innych, do których mogła je zwracać.
— Mam się bardzo dobrze, kiedy ciebie widzę — odpowiedział Renzo. Była-to wprawdzie zwyczajna stara odpowiedź, ale, nawet gdyby nie istniała dotychczas, samby ją w téj chwili wynalazł.
— A nasz biedny ojciec Krzysztof!... — rzekła Łucya — módlmy się za jego duszę: chociaż jestem przekonaną, że w téj chwili on się tam za nas modli.
— Niestety! byłem prawie pewny, że go już nie zobaczym — powiedział Renzo. I nie była to jedyna smutna struna, któréj dotknięto w czasie téj rozmowy. Ale, rzecz dziwna naprawdę! o czemkolwiekbądź mówiono, Renzo znajdował zawsze tę rozmowę rozkoszną. Jak owe konie kapryśne, które gdy się raz zatną, stoją uparcie dobrą chwilę podnosząc tylko po kolei to jednę to drugą nogę i kręcąc się w prawo i w lewo i robiąc tysiące ceregieli, nim wreszcie ruszą z miejsca, aby już pędzić jak wicher, tak i czas, który dotąd wlókł się dlań tak powoli, zaczął nagle leciéć z niezmierną szybkością: pierwéj minuty wydawały mu się godzinami, teraz godziny minutami.
Poczciéj towarzyszce Łucyi jej matka i narzeczony odrazu przypadli do serca. Renzo widząc ją po raz pierwszy tam w lazarecie na owém łóżku, ani mógłby nawet przypuszczać, że tak miłego i wesołego jest usposobienia. Ale-bo też co prawda lazaret i cicha wioseczka, śmierć i przygotowania do ślubu, to są rzeczy różne. Z Agnieszką zaprzyjaźniła się serdecznie; z Łucyą obejście się jéj było dziwnie miłe: czułe i nieco żartobliwe zarazem; zgrabnie i delikatnie umiała ją na słowa wyciągać zmuszając do objawienia tego wielkiego szczęścia, którém jéj dusza była przepełniona.
Nareszcie Renzo oświadczył, że idzie do proboszcza, aby z nim o ślubie pogadać. Poszedł doń z miną napół żartobliwą a napół poważną i powiedział: — Jak-że tam teraz ze zdrowiem księdza proboszcza? czy już przestał go trapić ten nieznośny ból głowy, który, jak mi to kiedyś mówił ksiądz dobrodziéj, nie pozwalał mu nas pożenić? Dziś już pewnie nie nie staje na zawadzie; panna młoda jest; przyszedłem właśnie dowiedziéć się, kiedy księdzu proboszczowi będzie najdogodniéj... ale tą razą życzyłbym sobie, aby nie zwlekać zbyt długo. — Don Abbondio niby przystał, przynajmniéj wręcz nie odmówił, ale zaczął kiwać głową znacząco i mruczéć coś i bełkotać i wynajdywać nowe jakieś powody, przyczyny, ipeszkody; i pytać wreszcie, czy nie możnaby się obejść bez niego i nie narażać go na odpowiedzialność, i wmawiać, że gdzieindziéj tak samo mogą się pobrać i że to nawet będzie lepiéj...
— Rozumiem — przerwał mu Renzo. — Ksiądz dobrodziej musi jeszcze trochę cierpiéć na ten ból głowy. Ale niech-no ksiądz dobrodziéj posłucha... — I tu zaczął mu opowiadać, w jak opłakanym stanie widział don Rodriga. — W téj chwili — dodał — już go pewno niema na świecie; Bóg musiał się nad nim zlitować.
— Ależ to nie ma nic wspólnego z naszą sprawą — rzekł don Abbondio. — Cóż to? Mówiłem ci chyba, że nie chcę dać ślubu? Nie mówiłem przecie tego. Ja tylko powiadam... powiadam... bo mam słuszne powody... Zresztą, widzisz, póki jeszcze człowiek dysze... Spójrz na mnie; tyle we mnie mocy, co w pękniętym garnku; byłem już jedną nogą w grobie, a jednak żyję, i... jeżeli nie zwalą się na mnie jakie nowe biedy... no, to mam nadzieję, iż jeszcze trochę zabawię na tym świecie. A cóż dopiéro inne, silniejsze temperamenta?.. Sam pomyśl. Ale, jak mówiłem, to nie ma nic wspólnego z naszą sprawą.
I po kilku innych jeszcze zapytaniach i odpowiedziach, ani mniéj ani więcéj stanowczych niż pierwsze, Renzo ukłonił się pięknie proboszczowi i wrócił do swoich. Opowiedziawszy im o swojéj bytności u don Abbondia, sprawozdanie to zakończył temi słowy. — Wyszedłem od niego, bo już miałem tego dosyć i bałem się, abym cierpliwości nie stracił i nie powiedział mu czegoś niepotrzebnego, czegobym późniéj mógł żałować. Zawsze to przecież duchowna osoba. Ale chwilami zdawał się zupełnie ten sam, co i dawniéj: i mina ta sama i racye te same; jestem pewny, że gdyby to jeszcze trochę dłużéj potrwało, wystąpiłby, jak i wówczas, z tą swoją łaciną. Widzę ze wszystkiego, że się zanosi na długie korowody. Naprawdę, może i lepiéj zrobić tak, jak on powiada: pobrać się tam, gdzie mamy zamieszkać.
— A wiecie-ż, co zrobimy? — rzekła wdowa — oto my, kobiety, spróbujmy teraz; zobaczymy, czy nam się lepiéj nie uda. Tak i ja przynajmniéj poznam waszego proboszcza, a jestem bardzo ciekawa tego niepospolitego człowieka. Ale nie zaraz tam pójdziemy; dopiéro po obiedzie; to nieładnie nachodzić go tak raz-po-raz. Tymczasem zaś, ponieważ pani Agnieszka zajęta jest przyrządzaniem obiadu, wy, panie narzeczony, prowadźcie nas obie na przechadzkę; ja Łucyi będę matkować; a mam wielką ochotę poznać nieco lepiéj te góry i to jezioro, o którem już tyle słyszałam; cała ta okolica, sądząc z tego nawet, com, jadąc tu, mogła w przelocie zobaczyć, wydaje mi się naprawdę prześliczną.
Renzo zaprowadził je przedewszystkiém do domu przyjaciela, u którego mieszkał; poczciwy chłopak ucieszył się ogromnie z przyjazdu Łucyi; objawom radości i powinszowaniom miary nie było. Przy pożegnaniu narzeczeni wymogli na nim obietnicę, iż i dzisiaj i co dzień będzie do Agnieszki na obiad przychodził.
Wróciwszy z przechadzki i zjadłszy obiad, Renzo wyszedł z domu, nie mówiąc ani dokąd idzie, ani po co. Kobiety jeszcze czas pewien na rozmowie spędziły, naradzając się nad tém, w jaki sposób dałoby się najlepiéj udobruchać i przekonać proboszcza; wreszcie ruszyły do szturmu.
— Otóż masz! teraz baby mię nachodzą! — rzekł sobie w duchu don Abbondio, lecz nadrabiając miną, postąpił na ich spotkanie, witając Łucyą powinszowaniami, Agnieszkę przyjaznemi ukłony, a obcą panią grzecznym komplementem. Prosił je siadać i zaczął natychmiast mówić o morze; wypytywał Łucyą, czy w silnym stopniu go miała i gdzie go przebyła, lazaret zaś nastręczył i kupcowéj sposobność wzięcia udziału w rozmowie; potém don Abbondio opowiedział im z kolei cały przebieg swojéj choroby; następnie zwrócił się do Agnieszki, wyrażając swą radość z powodu, iż tak szczęśliwie uniknęła zarazy. Zanosiło się na długą gawędę, ale nie na taką, jakiéj było potrzeba; już od początku obie starsze kobiety czyhały niecierpliwie na dogodną chwilę, aby objawić proboszczowi, co je do niego sprowadza, lecz widząc, że taka chwila chyba nigdy się nie nadarzy, jedna z nich, a nie wiem już doprawdy która, odrazu, jak to mówią, przełamała lody, przystępując wprost do rzeczy. Ale cóż z tego, kiedy don Abbondio głuchym był na to wszystko, to jest właściwie, wręcz nie odmówił i teraz, lecz znowu zaczął szukać jakichś wykrętów, jakichś wybiegów, jąkać się, prawić coś ni w pięć ni w dziewięć. — Ot, warto byłoby — mówił — uwolnić najprzód Renza od tego rozkazu uwięzienia. Pani dobrodziejka, która jesteś z Medyolanu, musisz się trochę znać na takich sprawach, mieć jakąś protekcyą, znać jakąś wpływową osobę... bo to, widzi pani, takie środki każdą ranę uleczyć potrafią. A możnaby także, chcąc uniknąć wszystkich tych niemiłych korowodów, obrać lepszą, krótszą drogę: oto mojém zdaniem, ponieważ już młoda para i nasza szanowna pani Agnieszka postanowili opuścić swój kraj rodzinny (co do tego nie umiałbym nic powiedziéć, bo już to prawda, że ojczyzna tam, gdzie nam dobrze), więc i pobrać się byłoby dogodniej tam, gdzie nie groziłoby żadne prześladowanie, gdzie żaden wyrok tutejszy nie miałby siły. Cóżbym dał za to, by już raz to małżeństwo zostało zawarte! ale chciałbym, aby się wszystko odbyło dobrze, spokojnie. Szczerze mówię... Tu z tym utrapionym wyrokiem... i tak wobec wszystkich prosto od ołtarza powiedziéć: Wawrzyniec Tramaglino!.. Nie, tegobym ze spokojném sercem nie mógł uczynić; ja go zabardzo kocham, tego poczciwego chłopaka; bałbym się, aby mu przez to nie zaszkodzić. Widzi więc pani dobrodziejka, widzicie i wy również.
Napróżno Agnieszka i kupcowa starały się zbijać te jego dowodzenia; don Abbondio wracał do nich ciągle, coraz coś nowego jeszcze dodając; każdy zostawał przy swojém; sprawa nie posuwała się ani na włos. Wtém do pokoju wszedł Renzo krokiem pewnym, z twarzą, z któréj można było wyczytać, iż jakąś wielką nowinę przynosi, i rzekł:
— Pan markiz... przyjechał.
— A toż co ma znaczyć? Dokąd przyjechał? — spytał don Abbondio, podnosząc się z krzesła.
— Przyjechał do swego zamku, który należał pierwój do don Rodriga; bo ten pan markiz jest dziedzicem fideikomisu, jak mi mówiono, tak, iż teraz niéma już żadnéj wątpliwości. Co do mnie, byłbym bardzo szczęśliwym, gdybym się mógł dowiedziéć, że ten biedny człowiek umarł jak dobry chrześcijanin. Dotychczas, modląc się za niego, mówiłem Ojcze nasz, teraz będę już mówił Wieczny odpoczynek. A ten pan markiz to ma być bardzo zacny człowiek.
— O! tak — rzekł don Abbondio — i ja nieraz słyszałem, że to pan co się zowie porządny, człowiek staréj daty. Ale czyżby to istotnie miało być prawdą?..
— Zakrystyanowi wierzyłby proboszcz dobrodziéj?
— Albo co?
— A to, że on go widział na własne oczy. Ja kręciłem się tylko w pobliżu zameczku, a mówiąc szczerze, umyślnie tam poszedłem, bom sobie powiedział: tam muszą przecież coś wiedziéć. Od kilku osób tę samę nowinę słyszałem. A potém spotkałem Ambrożego, który właśnie stamtąd wracał i który, jak mówiłem, widział w żywe oczy pana markiza. Możeby ksiądz proboszcz chciał Ambrożego posłuchać? Właśnie dlatego przyprowadziłem go z sobą; czeka na podwórku.
— A dobrze, posłuchajmy go — rzekł don Abbondio.
Renzo wyszedł i wrócił po chwili z zakrystyanem, który rzecz całą potwierdził, dodał wiele nowych szczegółów, rozwiązał wszelkie możliwe wątpliwości, i spełniwszy wszystko, czego od niego wymagano, poszedł sobie do domu.
— Ach! więc umarł! więc naprawdę nie żyje! — zawołał don Abbondio. — Dzieci moje, widzicież, jak to ręka Opatrzności niektórych ludzi dosięgnąć potrafi! Wiecie, to rzecz ważna, to rzecz wielka! Jakaż-to ulga dla całéj téj biednéj okolicy! Wszak on każdemu życie zatruwał! Ten mór, to była straszna klęska, ani słowa, ale z tém wszystkiém w niektórych wypadkach był on téż i dobrą miotłą; wymiótł stąd pewne osobistości, od których, moi drodzy, nigdybyśmy się nie uwolnili; byli-to ludzie młodzi, zdrowi, silni; zdawałoby się, że ten, kto ma po nich egzekwie odprawiać, jeszcze teraz musi gdzieś w seminaryum ślęczeć nad łaciną. Aż tu w jednéj chwili znikli wszyscy. Wymiotło ich, wymiotło, powiadam, i to nie po jednemu, ale całemi secinami. Nie zobaczymy go już więcéj przechadzającego się w orszaku tych swoich zbójów z tą miną, z tą butą; pamiętacie, jakto spoglądał na wszystkich; zdawałoby się, że tylko z jego łaski jesteśmy na świecie. Tymczasem jego już niéma, a my, dzięki Bogu, żyjemy! Nie będzie już posyłał swoich brawów z tak pięknemi rozkazami do porządnych ludzi. Oj! dał się on nam wszystkim we znaki! Teraz śmiało już to można powiedziéć.
— Ja mu tam przebaczyłem z całego serca — rzekł Renzo.
— I słusznie zrobiłeś, mój synu — rzekł don Abbondio; — ale z tém wszystkiém możemy przecie Bogu dziękować, że nas od niego uwolnił. Otóż wracając do naszéj sprawy, powtarzam wam: róbcie tak, jak wam się zdaje najlepijé. Jeżeli chcecie, abym ja was pożenił, jestem gotów; jeżeli w jaki inny sposób myślicie się urządzić, i na to zgoda. Co zaś do tego wyroku, no, to i ja teraz widzę, że ponieważ już niéma nikogo, ktoby miał was na oku i chciał wam zaszkodzić, nie warto nim sobie tak dalece głowy zaprzątać; témbardziéj, iż z powodu urodzin najjaśniejszego infanta został wydany ten inny wyrok ułaskawiający. A zresztą mór! mór! ileż-to rzeczy ważnych, rzeczy wielkich ten mór potrafił w niwecz obrócić! Więc jeżeli chcecie... Co to dziś mamy?.. Czwartek? Otóż w niedzielę mogą wyjść wasze zapowiedzi. Co się już dawniéj zrobiło, teraz, po upływie tak długiego czasu, niéma żadnego znaczenia; trzeba wszystko rozpocząć nanowo; ale to się prędko załatwi, a ja będę miał przynajmniéj tę pociechę, że sam was pożenię.
— Ksiądz proboszcz wie przecie, iż właśnie po to przyszliśmy do niego — powiedział Renzo.
— Dobrze więc, bardzo dobrze, będę wam służył najchętniéj, i natychmiast zawiadomię o tém jego przewielebność.
— Kto-to jest jego przewielebność? — spytała Agnieszka.
— Jego przewielebność — odpowiedział don Abbondio — to nasz kardynał-arcybiskup, którego Pan Bóg niech raczy w zdrowiu zachować jak najdłuższe lata.
— O! co do tego, to już niech mi ksiądz proboszcz daruje — odrzekła Agnieszka — ale, choć jestem prostaczką i na tytułach niby się nie znam, mogę jednak upewnić księdza proboszcza, że nie go trzeba nazywać; bo kiedyśmy po raz drugi miały szczęście:: nim rozmawiać (i to tak rozmawiać, jak teraz z księdzem proboszczem), jeden z tych panów księży odprowadził mnie na stronę i nauczył, jak mam się zachowywać w obecności kardynała-arcybiskupa i powiedział, że mówiąc do niego, trzeba go nazywać: jaśnie wielmożny panie i wasza pasterska mość.
— Ale teraz, gdyby ów ksiądz miał was znowu uczyć, jak macie do waszego arcybiskupa przemawiać, toby wam powiedział, iż trzeba go nazywać: wasza przewielebność, widzicie? A to stąd, iż papież, którego niech Pan Bóg również w zdrowiu raczy zachować, w czerwcu, roku bieżącego, przepisał, aby kardynałów tak tytułowano. A wiecież, dlaczego tak postanowił? Bo tytuł jaśnie wielmożnego, który zrazu przysługiwał jedynie kardynałom i niektórym książętom, teraz, sami widzicie, w co się obrócił, komu go dają i kto się do niego przyznaje. I cóż więc miał zrobić papież? odebrać go wszystkim? Toby znaczyło narazić się tylko na skargi, niechęci, kłopoty, oburzenie ogólne i ostatecznie nawet nicby się nie wskórało, bo wszystkoby zostało po dawnemu. Więc papież ten inny, lepszy sposób wynalazł. Ale zobaczycie, powoli zaczną nazywać przewielebnemi najprzód biskupów, potém i opaci tego samego będą wymagali, następnie proboszcze katedralni, bo ludzie już tak są stworzeni, że muszą zawsze piąć się do góry; potém kanonicy...
— A potém i proboszcze — dodała wdowa.
— Oj, nie, nie — odrzekł don Abbondio. — Gdzie tam nam, proboszczom, marzyć o takich rzeczach! Myśmy po to, aby wóz ciągnąć. Niéma obawy, by nas rozpieszczono: ksiądz dobrodziéj, to nasz tytuł do skończenia świata. Ot, raczej nic a nic temubym się nie dziwił, gdyby pewnego pięknego dnia ci panowie świeccy, którzy już przywykli do tego, że ich nazywają jaśniewielmożnemi i że się z niemi obchodzą tak, jak gdyby co najmniéj byli kardynałami, zapragnęli tytułu przewielebności dla siebie. A byle go tylko zapragnęli, to z pewnością znajdą ludzi, którzy ich tak będą nazywali. Wówczas papież, jaki tam wtedy będzie zasiadał na stolicy apostolskiéj, jeszcze coś innego dla kardynałów wynajdzie. Ale, wracając do rzeczy, więc w niedzielę usłyszycie waszę pierwszą zapowiedź. Tymczasem zaś wiecie, com obmyślił, aby wam dogodzić? Tymczasem poprosimy o dyspensę na inne dwie zapowiedzi. No, no, jeżeli wszędzie to samo się dzieje, co tutaj, to z wydawaniem dyspens niemało muszą mieć roboty tam w parafii. Na niedzielę mam ich już... ileż-to?.. raz... dwa... trzy... was w to nie licząc, a jeszcze nowe mogą przybyć. A zobaczycie, co to jeszcze daléj będzie: wszyscy się pożenią; nikt bez pary nie pozostanie! Trzebaż-to było Perpetui zrobić takie głupstwo i umrzéć teraz! właśnie teraz, kiedy i na nią znalazłby się z pewnością jaki amator. A tamże, w Medyolanie, pani dobrodziejko, czy tak samo się dzieje?
— O! o! niech sobie ksiądz proboszcz wystawi, iż zeszłéj niedzieli tylko w jednéj naszej parafii było pięćdziesiąt zapowiedzi.
— A widzicie! Powiadam przecie, że świat się nie skończy. No, a koło szanownéj pani dobrodziejki pewnie już się zaczęli kręcić zalotnicy; wszak zgadłem, co?
— O! nie, nie; ja tam o nich nie myślę, ani chcę nawet myśléć.
— Tak, tak, do czasu; ale zobaczymy, czy to długo zechce pani tak samotną pozostać. Ot, nawet i nasza pani Agnieszka...
— Ej! widać, że ksiądz proboszcz ma ochotę żartować! — rzekła Agnieszka.
— A tak, a pewno, że mam ochotę żartować, i zdaje mi się, że chyba, teraz to już i pora po temu. Wieleśmy przecierpieli w życiu, oj! wiele, bardzo wiele! nieprawdaż, moi państwo młodzi? Teraz miejmy nadzieję, iż reszta tego życia będzie trochę weselszą. Ale, dobrze to wam, młodym, którzy, jeżeli tylko Bóg was w zdrowiu zachowa, macie jeszcze spory kawał czasu przed sobą, aby mówić o tych biedach minionych, lecz ja... Łotry mogą umrzéć, z morowego powietrza można wyzdrowieć... tylko na starość niéma lekarstwa i, jak powiadam, senectus ipsa est morbus.
— Teraz — rzekł Renzo — ksiądz dobrodziéj może sobie mówić po łacinie, ile mu się podoba; to już mnie nic nie obchodzi.
— A! widzisz go, dotąd nie może jeszcze strawić téj łaciny! Czekaj-no, czekaj! Ja ci figla wypłatam: kiedy przyjdziesz do mnie z tą oto panienką właśnie po to, aby usłyszéć pewne słówka łacińskie, ja ci wówczas powiem: nie chcesz przecie łaciny; no, to idź sobie z Bogiem! A co, miło ci będzie?
— E! już ja wiem dobrze, co mówię — odpowiedział Renzo: — nie taka łacina mnie straszy: to łacina poczciwa, święta jak we mszy, i każdy ksiądz przecie musi czytać to, co w księdze jest napisane. Mówię o téj łacinie, o łacinie szkaradnéj, niegodziwéj, niekościelnéj, która zdradziecko, niespodzianie, niby grom, spada na człowieka w samym środku jakiéjś rozmowy. Ot, choćby naprzykład... bo już teraz, kiedyśmy tu, kiedy już wszystko minęło, można to powiedziéć... choćby naprzykład ta łacina, którą mnie kiedyś ksiądz proboszcz częstował tu, właśnie tu, w tym samym kątku, chcąc mi dać do zrozumienia, że nie może... że jeszcze brakuje i tego i owego... słowem... albo ja wiem, czego tam jeszcze miało brakować? Gdyby teraz ksiądz proboszcz chciał przetłómaczyć ową łacinę?!
— Daj pokój, daj pokój, figlarzu; to brzydkie są żarty: po co to takie rzeczy wspominać! Zresztą, gdybyśmy się chcieli tak ściśle porachować, to jeszcze pytanie, ktoby z nas dłużnym pozostał. Co do mnie, przebaczyłem wszystko; nie mówmy już o tém. Ale napłataliście mi psikusów nielada! Tobie to się wcale nie dziwię, bo jesteś już znany awanturnik, lecz ta cicha woda, to niewiniątko, ta świętoszka! I któżby się po niéj tego spodziewał? Ale już to ja wiem, kto ją nauczył, oj! wiem, wiem doskonale! — I mówiąc to, wskazywał na Agnieszkę palcem, który poprzednio miał zwrócony ku Łucyi, a niepodobna wyrazić, jak wiele dobroduszności, jak wiele jowialności było w téj wymówce. Pewność, iż don Rodriga niema już na świecie, uczyniła go odrazu tak ożywionym, tak gadatliwym, jakim już dawno nikt go nie pamiętał; a nieprędkobyśmy skończyli, gdybyśmy chcieli przytoczyć tu całą owę rozmowę, która przeciągnęła się bardzo długo, bo uprzejmy gospodarz po kilkakroć zatrzymywał swych gości, gdy już go chcieli pożegnać, a potém jeszcze na progu plebanii stał z niemi dobrą chwilę, zdobywając się na coraz nowe dowcipy i żarty.
Dnia następnego spotkała go rzecz bardzo miła, tém milsza, iż się jéj nie spodziewał bynajmniéj: odwiedziny pana markiza. Byłto człowiek w wieku dojrzałym, którego cała postać zdawała się potwierdzać to, co o nim powszechnie mówiono. Otwarty był, łagodny, uprzejmy, skromny, choć pełen godności. Na twarzy jego malował się cichy, lecz głęboki smutek.
— Przynoszę księdzu dobrodziejowi ukłony od naszego kardynała-arcybiskupa — rzekł na wstępie.
— Ach! tyle łaski i ze strony jego przewielebności i ze strony jaśniewielmożnego pana markiza!
— Kiedy przed wyjazdem byłem u tego niezrównanego człowieka, który raczy mnie swoją przyjaźnią zaszczycać, mówił mi o dwojgu młodych ludziach, z téj parafii; są-to narzeczeni, którzy z powodu tego biednego don Rodriga wielu nieszczęść doznali. Jego przewielebność kardynał chciałby się o nich czegoś dowiedziéć. Czy żyją i jak im się powodzi?
— O! teraz już bardzo im się dobrze powodzi. Właśnie chciałem pisać do jego przewielebności, aby go zawiadomić... ale skoro mam szczęście...
— Czy oni tutaj oboje?
— Tutaj, tutaj, i prędko, o ile się da najprędzéj, będą już małżeństwem.
— A ja prosiłbym księdza proboszcza, aby mi chciał powiedziéć, czy nie możnaby dla nich czegoś dobrego zrobić, i aby mnie nauczył, w jaki sposób najlepiéj dałoby się to uskutecznić. W czasie téj klęski straciłem żonę i dwóch synów, jedyne dzieci, które miałem, a odziedziczyłem trzy znaczne spadki. I pierwéj już mogłem się nazwać bogatym, tak, iż teraz, widzi ksiądz dobrodziéj, dać mi sposobność zrobić coś poczciwego dla bliźnich, a zwłaszcza dla tych biedaków, to znaczy oddać mi prawdziwą przysługę.
— Niech-że Bóg błogosławi jaśniewielmożnego pana markiza! Ach! i dlaczegoż-to niewszyscy panowie są tacy?.. Ale już lepiéj temu dać pokój!.. Dziękuję, z całego serca dziękuję za tych moich biedaków! A ponieważ jaśniewielmożny pan markiz już tak mnie ośmiela, więc powiem, że mogę mu w tym razie nastręczyć myśl pewną, która kto wie czy mu się nie podoba. Otóż trzeba wiedziéć, iż ci poczciwi ludziska postanowili wynieść się stąd i gdzieindziéj zamieszkać, a tę małą posiadłość, którą tu mają, sprzedać; niewiele tam tego co prawda: on ma winnicę dziewięcio- czy dziesięcio-prętową, ale w tak opłakanym stanie, iż tylko samę ziemię można brać w rachunek; oprócz tego domek niewielki. Ona także ma domek: dwie rudery, dwie małe chałupy, oto i wszystko. Taki pan jak wielmożny pan markiz nie może miéć nawet pojęcia, jak to trudno biednym ludziom sprzedać swoję własność, kiedy potrzebują ją sprzedać. Kończy się zawsze na tém, iż zabiera ją niemal za darmo jaki oszust, który, choć już może oddawna ostrzył sobie zęby na to ubogie ich mienie, teraz, widząc, że muszą go się pozbyć, niby się cofa, udaje zniechęconego, tak, iż trzeba samym już za nim się upędzać i napraszać się i wreszcie oddać mu wszystko za byle co, za taką cenę, jaką mu się naznaczyć podoba; i w tym razie, a zwłaszcza w tym razie niezawodnie, byłoby to samo. Otóż, mojém zdaniem, największém dobrodziejstwem, które jaśniewielmożny pan mógłby wyświadczyć tym ludziom, byłoby kupienie ich posiadłości. Zresztą, powiem szczerze, iż ta moja rada może być nieco stronna: bo za jakież szczęście poczytywałbym sobie miéć w swojéj parafii takiego współwłaściciela, jak szanowny pan markiz! Ale niech jaśniewielmożny pan postąpi w tym razie tak, jak mu się zdaje najlepiéj; ja, przedstawiając mu to moje zdanie, tylko jego rozkaz spełniłem.
Markizowi myśl ta bardzo się podobała; dziękował za nią proboszczowi, prosił go, aby i w sprzedaży chciał wziąć czynny udział, to jest wyznaczyć cenę, która (to za warunek położył) powinna była być koniecznie wysoką, i wreszcie, wprawiając tém w osłupienie don Abbondia, spytał go, czy nie ma ochoty udać się z nim zaraz do domu panny młodéj, gdzie, jak sądził, możeby teraz i narzeczonego zastali.
W drodze don Abbondio, nie posiadając się z radości, jak to sobie łatwo wystawić możecie, jeszcze na nowy wpadł pomysł.
— Skoro już jaśniewielmożny pan markiz — rzekł — ma taką chęć dopomagania tym biednym ludziskom, toby się jeszcze coś do zrobienia dla nich znalazło. Na narzeczonego wydany został wyrok, coś w rodzaju wyroku wygnania, za jakieś tam niedorzeczności, które popełnił w Medyolanie przed dwoma laty, w owym dniu zaburzeń; wlazł w tę biedę niechcący, Bóg wie jakim sposobem, ot, tak, przez nieuwagę, przez głupotę, jak mysz do pułapki. Nie było w tém nic wielkiego; ot, dzieciństwo jakieś, wybryk młodości, i kwita. Żeby miał coś złego zrobić z umysłu, do tego, widzi pan markiz, chłopak ten nie jest zdolny; ja to mogę śmiało powiedziéć, ja, com go chrzcił, com go znał jeszcze dzieciakiem; a zresztą, jeżeli jaśniewielmożny pan markiz zechce, tak, dla rozrywki, posłuchać paplaniny tych prostaczków, to można jemu samemu kazać opowiedziéć całą tę historyą. Dziś, ponieważ to są rzeczy stare, nikt mu nie dokucza, i, jak-em już mówił jaśniewielmożnemu panu, on sam ma zamiar wynieść się z kraju, ale z czasem, na wypadek, gdyby chciał wrócić... czy to w jakiem inném zdarzeniu... słowem, zawsze-to lepiéj nie być zapisanym tam w tych księgach. Pan markiz w Medyolanie ma oczywiście wielkie znaczenie, a osoba tak znakomita, pan tak wspaniały, tak godny, tak... O! nie, nie; już ja to muszę powiedziéć; prawdy zamilczéć nie wolno. Samo wstawienie się, jedno słówko takiéj osoby, jak pan markiz, jest aż nadto wystarczające do wyjednania ułaskawienia.
— Czy chłopak ten nie ma nieprzyjaciół, którzyby mu szkodzić chcieli?
— O! nie, nie; tak mi się zdaje przynajmniéj. Zrazu wzięli się ostro do niego, ale teraz, jak sądzę, to tylko prosta formalność została.
— Skoro tak, to rzecz łatwa; z chęcią biorę ją na siebie.
— No, proszę! i jaśniewielmożny pan markiz chciałby zabronić, by go nazywano wielkim i wspaniałym! Ale to darmo: mówię to i powtarzam i na złość panu markizowi zawsze mówić będę. Zresztą, choćbym nawet i milczał, nicby to nie pomogło, bo wszyscy mówią tak samo, a vox populi, vox Dei.
W domku Agnieszki, jak się spodziewali, oprócz trzech kobiet, zastali także i Renza. Jakie wrażenie musiały sprawić te niespodziane odwiedziny na nich wszystkich, tego czytelnik sam się łatwo domyśli; zdaje mi się nawet, że i te proste, nagie ściany i te okna i drzwi i ławy i naczynia kuchenne dziwiły się wraz z niemi, widząc wpośród siebie tak niezwykłego gościa. On sam rozmowę rozpoczął; zaczął zrazu mówić o kardynale, potém przeszedł do innych przedmiotów, omijając starannie wszelką zbyt smutną, lub drażliwą stronę; całe jego obejście się było pełne prostoty, każde słowo serdeczne i szczere. Wkrótce oświadczył, co go tu sprowadza. Don Abbondio, proszony przez niego, aby cenę naznaczył naprzód, teraz wystąpił i po pewnych korowodach, wzbraniając się niby, powtarzając, iż nie zna się na takich rzeczach, że jego zdanie nic a nic w tym razie nie warto, że mówi dlatego tylko, iż taką jest wola pana markiza, wymienił wreszcie taką cenę, jaka mu się słuszną zdawała, dodając jeszcze, iż z pewnością wielką niedorzeczność powiedział. Ale pan markiz oświadczył, że co do siebie, cena ta bardzo mu się podoba, i jakby niedobrze zrozumiał, podwoił ją, powtarzając. Wszelkie starania, aby go wyprowadzić z błędu, były daremne; nie chciał nic wiedziéć o żadnéj pomyłce i przerwał spór odrazu, zapraszając całe towarzystwo nazajutrz po ślubie na obiad do swego zamku, gdzie akt sprzedaży miał być sporządzony formalnie.
— Ach! — mówił don Abbondio do siebie, wracając do domu — gdyby-ż to morowe powietrze zawsze i wszędzie takie miało skutki, doprawdy grzechem byłoby na nie narzekać; ot, gotówbym prawie powiedziéć, że co pokolenie mogłoby się sobie pojawiać, i nawet byłoby łatwo z niém się pogodzić... to jest pod tym tylko warunkiem, żeby pochorować na nie, ale nie umrzéć, no, tak, byle nie umrzéć.
Nadeszły dyspensy, nadeszło ułaskawienie Renza, nadszedł wreszcie i ów dzień upragniony. Państwo młodzi śmiało i jakby w tryumfie udali się do kościoła, gdzie don Abbondio, tak, don Abbondio, w swéj własnéj osobie, połączył ich ślubem dozgonnym. Nazajutrz nowożeńcy wraz z matką, kupcową i proboszczem udali się na obiad do zamku. Był-to nowy jeszcze tryumf i co prawda tryumf stokroć dziwniejszy; a możecie sobie wyobrazić, jakie-to tam myśli cisnęły się do głowy tych ludzi, gdy tak szli po téj drodze, gdy wstępowali w te progi. Nie będę się rozwodził nad tém, jak myśli te każdy z nich na swój sposób i stosownie do swego usposobienia wyrażał; nadmienię tylko, że wśród ogólnéj radości, to ten, to ów od czasu do czasu powtarzał z westchnieniem: — O! gdyby-ż ojciec Krzysztof był z nami! — Po chwili jednak zwykle dodawał: — Ale jemu pewnie lepiéj tam w niebie, niż nam tu na ziemi.
Pan markiz powitał ich bardzo uprzejmie, wprowadził do pięknéj izby jadalnéj, przeznaczonéj dla dworskich, usadził do stołu państwa młodych, Agnieszkę i kupcową, i zanim odszedł, aby w innéj sali spożyć obiad z don Abbondiem, jeszcze tu czas pewien pozostał, dotrzymując towarzystwa zaproszonym, a nawet sam niby im trochę usługując. Nikomu, jak sądzę, nie przyjdzie do głowy powiedziéć, że byłoby rzeczą daleko prostszą zasiąść wszystkim razem do jednego stołu. Mówiłem wam wprawdzie, że to był człowiek dobry i zacny, ale żeby miał być jakimś dziwakiem, oryginałem, jakby go dziś nazwano, tegom przecie nie powiedział nigdy; mówiłem, że był skromny, ale od skromności daleko jeszcze do jakiéjś idealnéj, wyjątkowéj pokory. Miał jéj właśnie tyle tylko, ile było potrzeba, by się zniżyć do tych prostaczków, nie zaś by ich za równych sobie uważać.
Po obiedzie, a raczéj po obu obiadach akt sprzedaży został spisany przez sędziego, którym jednak nie był znany nam Gmatwacz-kręciel. Ten ostatni, a mówiąc dokładniéj, jego szczątki znajdowały się już wówczas, jak się i teraz znajdują, w Canterelli. Tym z moich czytelników, którzy téj miejscowości bliżéj nie znają, należą się oczywiście pewne wyjaśnienia.
Otóż po-nad Lecco, może o pół mili w górę, nieopodal Castella, téj innéj osady, jest pewne miejsce, zwane Canterelli, gdzie się dwie drogi krzyżują, a po jednéj stronie tego rozdroża widać jakieś podniesienie gruntu, coś, jakby wzgórze, ręką ludzką sypane, z krzyżem u szczytu: ten kopiec, to stos kości ludzkich, darniną przykrytych; tu leżą ci, którzy podczas owego moru pomarli. Wprawdzie podanie mówi tylko, że to są ofiary zarazy, ale muszą-to być niezawodnie ofiary właśnie tego moru, który był ostatnim i sroższym nad te wszystkie, o których przechowała się pamięć.
W czasie powrotu do domu nie było innéj przykrości nad tę tylko, iż Renzowi dawały się we znaki ciężarem swym owe pieniądze, które teraz unosił ze sobą z zameczku. Ale, jak wiecie, człowiek ten nie takie już tylko miewał przykrości. Była to jednak praca nielada obmyśléć i postanowić, co zrobić z temi pieniędzmi. Ileż-to planów przesunęło mu się przez głowę! A jak się nad każdym zastanawiał, jak go roztrząsał, jak go na wszystkie strony obracał! Ten niezły i ten dobry, a ten może najlepszy. Co tu zrobić: czy ziemię kupić, czy pieniądze włożyć w rzemiosło? Raz już był za rolnictwem, to znowu przemysł go wabił... Doprawdy, gdyby ktoś mógł słyszéć te jego wewnętrzne debaty, toby mu z pewnością przyszły na myśl dwie akademie zeszłego stulecia. Ale przyznacie sami, iż jego kłopot był daleko większy, niż kłopoty tych akademij, bo przecież jemu, ponieważ był jeden i musiał coś jednego przedsięwziąć, oczy wiście trudno było powiedziéć: po co wybierać? jedno i drugie niech będzie; środki w gruncie są równe, a te dwie rzeczy, to jak dwie nogi, które powinny wspierać się wzajemnie.
Teraz nie pozostało już nic innego do zrobienia rodzinie Tramaglino, jak tylko składać manatki i wybierać się w drogę do nowéj ojczyzny, a poczciwéj kupcowéj do Medyolanu. Wiele było łez, podziękowań, wzajemnych obietnic odwiedzania siebie. Niemniéj czułem, choć mniéj w łzy obfitém, było pożegnanie Renza i jego rodziny z przyjacielem, u którego nasz chłopak mieszkał ostatniemi czasy; a nie sądźcie, by i z don Abbondiem miano się rozstać ozięble. Ci dobrzy ludziska, bądź-co-bądź, mieli zawsze dla swego proboszcza pewne przywiązanie, pewne uszanowanie, a i on w gruncie także przecie ich lubił. To tylko te utrapione interesa mącą wiecznie najlepsze nawet stosunki.
Niejeden z was, czytelnicy, może się zapyta: czy też nie bolało ich rozstanie się z tą wioską rodzinną, z temi górami? Bolało, to pewna; bo gotówbym prawie powiedziéć, że boleści wszędzie, we wszystkiém choć jakaś odrobina być musi. Widocznie jednak, iż w tym razie nie było jéj zbyt wiele, bo przecie mogliby jéj sobie oszczędzić, pozostając w kraju teraz, gdy już owe dwie przeszkody, owe dwa postrachy: don Rodrigo i wyrok na Renza, istniéć przestały. Ale już od pewnego czasu wszyscy troje przywykli uważać niby za swój własny ten kraj, do którego przesiedlić się zamierzali. Renzo potrafił pozyskać dla niego sympatyą kobiet, opowiadając im, jak tam są poszukiwani tacy jak on robotnicy, jak się im tam dobrze powodzi i jak wygodnie żyją. Zresztą, ileż-to chwil gorzkich przebyli w tym kraju, który mieli pożegnać; a smutne wspomnienia zmniejszają zawsze urok tych miejsc, które je wywołują w pamięci. Wspomnienia zaś takie są, być może, najbardziéj bolesne i gorzkie wówczas, gdy je w nas budzą miejsca rodzinne. Przecież i niemowlę — powiada rękopism — spoczywa chętnie na łonie karmicielki i szuka chciwie piersi, która je słodkiém mlekiem żywiła dotychczas; lecz jeżeli karmicielka, chcąc je odłączyć, pierś tę skropi jakimś gorzkim płynem, dziecię usteczka odsuwa, potém znów je przybliża i znowu próbuje, aż w ostatku odwraca się zniechęcone, płacząc co prawda, ale się odwraca.
A teraz ciekawym, jakie wrażenie sprawi to na was, gdy wam powiem, że zaledwo nasi bohaterowie przybyli na miejsce i w przybranéj ojczyźnie potrafili się jako-tako urządzić, Renza zaraz już na wstępie spotkały nowe przykrości? Jakie przykrości? — spytacie. Ot, nic ważnego; ale czy to wiele potrzeba, aby człowiekowi szczęście zakłócić? Opowiem wam rzecz całą w kilku słowach.
Dziwne przygody Łucyi, o których na długo przed jéj przybyciem wieść się tu rozeszła, stałość Renza, który pomimo iż tyle dla niéj przecierpiał, kochał ją tak gorąco, wreszcie może jaka przesadzona pochwała stronnego przyjaciela, wszystko to zrodziło pewną ciekawość, chęć poznania młodéj kobiety i wysokie pojęcie o jéj piękności. Każdy oczekiwał jéj tu z niecierpliwością. A wiecie-ż, co robi człowiek, kiedy oczekuje czegoś miłego? Oto roi, marzy, a co więcéj, wierzy w wymysły swojéj wyobraźni. Nic więc dziwnego, iż rzeczywistość zadowolnić go nie może, że się staje wybrednym, wymagającym, że w niéj nie znajduje tego, czego się spodziewał, bo w gruncie sam nie wie, czego się spodziewał, czego chciał; mści się więc na niéj za te swoje słodkie marzenia. Kiedy wreszcie pojawiła się owa Łucya, ci wszyscy, którym się może zdawało, że powinna miéć włosy ze szczerego złota, usta z prawdziwych korali, dwoje oczu jedno od drugiego piękniejsze, i, czy ja wiem co tam jeszcze? ci wszyscy, powiadam, zaczęli teraz ściskać ramionami i krzywić się i mówić: — Więc to ona? no proszę! a po tém, cośmy już o niéj od tak dawna słyszeli, można się było doprawdy czegoś lepszego spodziewać. Nic szczególnego: ot, poprostu wieśniaczka jak tyle innych. Oj! takich a nawet ładniejszych wszędzie pełno. Potém, gdy się jéj lepiéj przyjrzano, niejeden w niéj i jakąś wadę wynalazł; a byli i tacy, którzy utrzymywali, że ją nawet ładną nazwać nie można.
Ponieważ jednak nikt przed Renzem takich rzeczy nie mówił, więc i wielkiéj biedy w tém-by nie było, gdyby nie to, iż znaleźli się wkrótce ludzie usłużni, którzy mu o wszystkiém donieśli. Cóż chcecie? Renza dotknęło to do żywego. Zaczął nad tém rozmyślać, zastanawiać się, uskarżać się przed znajomemi, a najbardzéj przed samym sobą.
— A wam co do tego? Któż to wam na nią czekać kazał? Czy to ja kiedy opowiadałem wam o niéj? czy mówiłem, że piękna? A kiedyście sami mnie to mówili, czyście co innego ode mnie słyszeli oprócz tego tylko, że to dobra, zacna dziewczyna? Wieśniaczka! wieśniaczka! Cóż-to; myśleliście może, iż wam tu księżniczkę przywiozę? Nie podoba się wam? a któż wam każę na nią patrzéć? Macie przecież tyle pięknych kobiet: to sobie na nie i patrzcie.
Ale, zważcie-no tylko, jak to czasem jedno nic wystarczy, by rozstrzygnąć o losach człowieka! Gdyby Renzo całe życie miał spędzić, jak to sobie z razu zamierzał, w téj okolicy, byłoby ono, co prawda, nie bardzo wesołe. W skutek tych przykrości, których tu zaczął doznawać, i sam stał się przykrym w ostatku. Z każdym obchodził się w sposób niegrzeczny, bo w każdym mógł podejrzywać krytyka Łucyi. Wprawdzie, niegrzeczności téj swojéj nie posuwał aż do grubijaństwa; ale, wiadomo przecie, jak wiele można sobie pozwolić, niby nie przekraczając granic przyzwoitości. Coś uszczypliwego, coś drwiącego, było w każdém niemal jego słowie; i on również we wszystkiém znajdował coś do zganienia, a to tak dalece, że, kiedy naprzykład deszcz padał przez dwa dni, nie omieszkał nigdy powiedziéć: — no tak, w tym pięknym kraju, to nie dziw! — W krótkim czasie sporo już sobie ludzi naraził, a co gorsza, w liczbie ich znajdowali się i tacy, którzy byli dlań pierwéj bardzo życzliwi. Stopniowo, mogło przyjść do tego, iż znalazłby się, że tak powiem, w wojnie ze wszystkiemi, sam nawet nie pojmując pierwsz péjrzyczyny tak wielkiego złego.
Ale, gotówbym prawie powiedziéć, że morowe powietrze wzięło na siebie obowiązek wybawienia Renza z każdego kłopotu. Zabrało ono z tego świata właściciela innéj przędzalni, położonéj tuż pod samem miastem Bergamo; dziedzic jéj, jakiś młody hulaka, zauważywszy zaraz na wstępie, że cały ten gmach nie ma w sobie nic przyjemnego, postanowił, a raczéj zapragnął gorąco, pozbyć się go czém prędzéj choćby za pół ceny, wymagając tylko, aby pieniądze, których potrzebował na różne szalone wybryki, zostały mu odrazu wypłacone co do grosza. Skoro Bortolo coś o tém zasłyszał, udał się zaraz na miejsce: obejrzał przędzalnią, zaczął się układać o kupno; warunki wogóle były dogodne, tylko ten jeden, ta natychmiastowa wypłata wszystkich pieniędzy psuła cały interes, bo trochę tego grosiwa, które już sobie uciułał, nie stanowiło nawet i połowy wymaganej sumy. Udał więc, iż potrzebuje jeszcze się namyślić, wrócił do domu, opowiedział całą tę sprawę swemu krewniakowi i zaproponował mu kupić przędzalnię na wspólkę. Tak piękna propozycyą przecięła odrazu wszelkie niepewności i ekonomiczne wahania się Renza, oświadczył się stanowczo za przemysłem, przystał na wszystko. Pojechali razem i, nie zwlekając, kupili przędzalnię. Kiedy wkrótce potém nowi właściciele przenieśli się do niéj, Łucya, któréj tu nie czekano bynajmniéj, nie tylko że się nie naraziła na krytyki, ale przeciwnie, można powiedziéć, że się ogólnie bardzo podobała; a Renzo dowiedział się wkrótce, że i ten i ów mówił o jego żonie: — czyście widzieli tę piękną głupią, która tu przybyła? — W tym razie przymiotnik pierwszy łagodził znacznie ów drugi, który zastępował miejsce rzeczownika.
Nadto, z tych przykrości, których doznał w téj innéj okolicy, pozostała mu pożyteczna nauka. Dotąd był trochę za prędki w wydawaniu sądów; i on także lubił sobie nieraz pożartować z żony bliźniego. Teraz spostrzegł, że inne wrażenie sprawiają słowa, gdy z ust wychodzą, a inne, gdy wpadają do ucha; i nabrał zwyczaju, zanimby coś powiedział, najprzód w duchu posłuchać, jak téż to brzmiéć może.
Nie sądźcie jednak, aby już w téj nowéj siedzibie nie mieli doznać nigdy żadnych przeciwności. Człowiek, powiada nasz anonim (a wiecie już z doświadczenia, iż miał jakieś szczególniejsze upodobanie do robienia porównań; lecz i to jeszcze raczcie mu wybaczyć, tém bardziéj iż będzie ostatnie), człowiek, dopóki na tym świecie przebywa, jest jak chory, który leżąc na łóżku zawsze mniéj lub więcéj niewygodném, a widząc dokoła siebie inne łóżka pięknie zasłane, gładkie i miękkie na pozór, spogląda na nie z zazdrością i myśli sobie, iż bardzo wygodne być muszą. Lecz, jeżeli mu się uda swoje własne na jedno z takich zamienić, zaledwie na niém spocznie, zaczyna niebawem uczuwać, że i tu go coś kole, i tam go coś gniecie, słowem, że jego, obecne położenie nie o wiele się różni od poprzedniego. Dlatego więc — dodaje anonim, wartoby myśléć więcéj o tém, żeby dobrze czynić, niż o tém, żeby dobrze się miéć; a w ten sposób doszłoby się do tego, że i nam samym lepiéj byłoby. Ustęp to może nieco za ciężki, znać w nim za bardzo moralistę szesnastego stulecia; ale w gruncie, ten nudny moralista ma słuszność. Zresztą — powiada, zwracając się do Łucyi i Renza — żadna z tych przykrości, które ich w dalszém życiu spotkały, nie była ani tak bolesną, ani tak niezwykłą jak te, któreśmy w téj naszéj księdze spisali; odtąd to ich życie stało się jedném z najspokojniejszych, najszczęśliwszych, najbardziéj godnych zazdrości, jakie się kiedy zdarzają pod słońcem; tak, iż gdybym i o niém jeszcze chciał wam opowiadać, pewniebym was na śmierć zanudził.
Interesa szły im wybornie; tylko z początku mieli nieco kłopotu z powodu, iż o robotników było trudno i że wymagania ich były niezmiernie wielkie. Zostały ogłoszone edykta ograniczające i określające płacę robotnika, jednak pomimo takiéj pomocy, po pewnym czasie ustalił się jaki-taki porządek i wszystko wróciło do zwykłego trybu, bo ostatecznie, wrócić do niego musiało. Wkrótce potém z Wenećyi nadeszło inne rozporządzenie, już nieco rozsądniejsze, na mocy którego, każdy cudzoziemiec osiedlający się w tym kraju przez lat dziesięć był wolny od wszelkich podatków. I ta nowina była nie-lada radością dla naszych wychodźców.
Niespełna w rok po ślubie przyszło na świat ładne dzieciątko. A właśnie jakby dlatego, żeby Renzowi dać możność spełnienia owéj wspaniałomyślnéj obietnicy, była to dziewczynka; więc na chrzcie świętym nie omieszkano dać jej imię Marya. Potém mieli jeszcze dzieci kilkoro płci obojéj, ale ile ich tam było, tego już nie umiałbym wam powiedziéć. To wiem tylko, że Agnieszka pomagała szczerze do niańczenia ich wszystkich po kolei i nazywała je brzydalami, co jéj nie przeszkadzało bynajmniéj do całowania ich tak serdecznie, że na różowych buziakach, po każdym jéj pocałunku przez czas pewien pozostawała biała plameczka. I wszystkie miały dobre skłonności, a Renzo kazał je uczyć czytać i pisać, mówiąc, że skoro już raz istnieje to licho, więc trzeba żeby i one umiały korzystać z niego w potrzebie.
Miło go było posłuchać, jak opowiadał swoje przygody, a kończył je zawsze w ten sposób: — Ważna, bardzo ważna nauka została mi z tego wszystkiego na całe życie: oto, nauczyłem się, że źle jest brać udział w rozruchach; że źle jest przemawiać do ludu na placach; że nie należy zbyt wysoko łokcia podnosić, ani trzymać zbyt długo kołatki w ręku, kiedy dokoła są szalone głowy, ani uwiązywać dzwonka do nogi, zanim się pomyślało, co z tego może wyniknąć; i wiele innych jeszcze rzeczy w tym guście dodawał.
Łucya jednak, nie żeby miała uważać naukę tę za mylną, ale jakoś nie była z niéj zupełnie zadowoloną; zawsze, choć niejasno, zdawało jéj się, iż w niéj jeszcze czegoś brakuje. Wreszcie, słysząc tak często tę samę piosenkę i zastanawiając się nad nią każdą razą, dnia pewnego rzekła do męża: — A ja... cóż chcesz, abym się ja miała z tego nauczyć? Nie robiłam przecie nic takiego, żeby sobie biedy napytać; to ona mnie sama znalazła. Chyba mi powiesz — dodała ze słodkim uśmiechem — że moja wina, moja omyłka polegała na tém, żem tobie dała słowo, żem cię pokochała.
To powiedzenie żony, na razie, Renza w pewien kłopot wprawiło. Po długiem szukaniu, zastanawianiu się, roztrząsaniu, oboje wreszcie przyszli do tego wyniku, że choć są wprawdzie nieszczęścia, które nas spotykają dlatego, żeśmy sami dali do nich powód, niemniéj jednak są i inne jeszcze takie, których zażegnać nie zdoła ani postępowanie jaknajoględniejsze, ani nawet życie jaknajuczciwsze i najcichsze i że, skoro nas spotkają, czy to z własnéj winy, czy bezwinnie, tylko ufność w Bogu je łagodzi i sprawia, iż w lepszém życiu pożytek z nich odnosimy. Ten wynik, chociaż do niego przyszli ludzie ciemni i prości, tak się nam jednak wydał prawdziwy, iż postanowiliśmy umieścić go tutaj jako streszczenie całego opowiadania.
Jeżeli wam się ono podobało choć trochę, zachowajcie nieco życzliwości dla tego, kto je napisał, a także i dla tego, kto je przerobił. Jeżeli zaś przeciwnie, znudzić was tylko zdołało, chciejcie wierzyć przynajmniéj, że się to nie zrobiło umyślnie.

KONIEC.




  1. Orzechy włoskie (noci).
  2. Polenta, ulubiona wioska potrawa, rodzaj kaszy, którą przygotowują sobie zwykle z kukurudzianéj mąki i która stanowi główne pożywienie uboższéj ludności. (Przypisek tłóm.)
  3. Gra w mora, znana od bardzo dawna i niezmiernie rozpowszechniona we Włoszech, na tém polega, iż dwaj grający, patrząc sobie w oczy, szybkim ruchem podnoszą razem jednę, lub obie ręce i wyrzucają pewną ilość palców, wymawiając jednocześnie jakąś liczbę; kto zgadnie liczbę wszystkich palców swoich i przeciwnika, wyrzuconych razem, ten wygrywa. Gra ta kończy się bardzo często na bójce, a nawet na nożach. Aleksander Gierymski namalował obrazek, który był na Wystawie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, przedstawiający grę w mora. (P. Tł.)
  4. Josephi Ripamontii Historiae Patriae. Decadis V. lib. VI. cap. III, pag-358 et seq.
  5. Naszych sześć korcy. (P. Tł.)
  6. Po hiszpańsku: chodź pan ze mną.
  7. Mówią to dla pańskiego dobra.
  8. Przepraszam pana.
  9. Jeżeli zawinił.
  10. Odwagi; jesteśmy już prawie na zewnątrz (za tłumem).
  11. Zwykłe powitanie hiszpańskie: całuję ręce pańskie.
  12. I teraz we Włoszech stare romańskie zegary inaczej wskazują i biją godziny niż u nas. (Prz. Tł.)
  13. Gran Capitano, Gonzalo z Kordowy
  14. Rodzaj tortury.
  15. Drobny pieniążek, trzecia część lira włoskiego.
  16. Poćcie się ognie, przygotowując metal
  17. Josephi Ripamontii, canonici scalensis, chronistae urbis Mediolani. De peste quac fuit anno 1630. Libri V. Mediolani, 1640 apud Malatestas.
  18. Tadino Ragguaglio str. 24.
  19. Życie Fryderyka Boromeusza, przez Franciszka Rivola, Medyolan, rok 1666, str. 582.
  20. Historyą Medyolanu, przez księcia Piotra Verri, Medyolan 1825, t. 4, str.155.
  21. ...et nos quoque ivimus visere. Maculae erant sparsim inaequaliterque manantes, veluti si quis haustam spongia saniem adspersisset, impressissetve paricti: et ianuae passim, ostiaque aedium eadem adspergine contaminata cernebantur.
  22. Tadino, str. 93.
  23. Pio la Croce. Pamiętniki z 1630 r., wydane w Medyolanie 1780 r. Jest-to niewątpliwie wyciąg z pisma, skreślonego przez świadka zarazy.
  24. Ripamonti, str. 185.
  25. Piotr Verri, Uwagi o torturze.
  26. Cavatio della Somaglia.
  27. Augustyn Lampugnano.
  28. Ripamonti
  29. Muratori, Verri.
  30. Muratori: Opanowaniu moru. Modena, 1714 r.
  31. Ripamonti, Hist. Pat. Dec. V. Lib. VI. Cap. III.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.