Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII
STO LUIDORÓW KRÓLOWEJ

Po odejściu królowej pani de la Motte, jak wiemy, przeliczyła z zadowoleniem sto luidorów, które tak cudownie z nieba jej spadły.
Pięćdziesiąt pięknych sztuk, po czterdzieści osiem liwrów każda, rozłożone na prostym stoliku, połyskujące przy świetle lampy, zdawały się urągać nędznym gratom, stanowiącym umeblowanie strychu. Ponad przyjemność posiadania, nie było już teraz dla pani de la Motte większej rozkoszy, niż możność popisania się swym skarbem. Ponieważ służąca była niepożądaną powiernicą jej niedostatku, zapragnęła jej pochwalić się przedewszystkiem.
— Klotyldo!...
Stara ukazała się we drzwiach.
— Chodźno i zobacz.
— O! pani — zawołał sługa, składając ręce i wyciągając szyję.
— Byłaś już w strachu o pensję swoją? — powiedziała hrabina.
— Ależ, proszę pani, ani słówka przecie nigdy nie pisnęłam o tem. Że zapytałam panią hrabinę, kiedy mi będzie mogła zapłacić, to nic dziwnego; od trzech miesięcy ani grosza nie dostałam.
— Jak myślisz, czy wystarczy to na zaspokojenie twojej należności?
— Jezusie! gdybym to miała, byłabym już na całe życie bogata.
Pani de la Motte spojrzała na starą i wzruszyła ramionami z niewysłowioną pogardą.
— Dobrze — rzekła — że niektórzy przynajmniej pamiętają, czem są i jakie nazwisko noszą, gdy tymczasem ci, co powinni o tem pamiętać, zapominają bardzo często.
— I na co pani użyje tych pieniędzy? — zapytała pani Klotylda.
— Na wszystko!
— Co do mnie — powiedziała stara — uważałabym za rzecz najważniejszą porządne zaopatrzenie kuchni, bo pewno teraz, kiedy mamy pieniądze, zechce pani wydawać obiady i urządzać przyjęcia...
— Cicho! — powiedziała pani de Motte — ktoś stuka.
— Zdaje się pani — odpowiedziała stara, zawsze niechętna do chodzenia.
— No, może i teraz jeszcze nic także nie słyszałaś?... A jeżeli to te panie wracają?...
Ta ostatnia uwaga przekonała panią Klotyldę, więc odrazu ruszyła ku drzwiom.
— Czy słyszysz? — zawołała pani de la Motte.
— Słyszę — odpowiedziała stara; — idę, idę.
Pani de la Motte zgarnęła z pośpiechem złoto do szuflady, a zasuwając ją szepnęła:
— Boże! gdyby jeszcze z tysiączek choćby luidorów.
W trakcie tego drzwi od schodów otworzyły się, i rozległy się kroki męskie w przedpokoju.
Po chwili stara powróciła z listem w ręku. Hrabina przypatrzyła się uważnie pismu, kopercie i pieczęci i podniosła głowę.
— Służący? — zapytała.
— Tak, pani.
— W liberji?
— Nie.
— Szarak jakiś zatem?
— Tak, proszę pani.
— Znam ten herb — ciągnęła pani de la Motte, patrząc jeszcze na pieczęć i zbliżając ją do lampy.
— Tarcza o dziewięciu złotych kotwicach, czyjeż to?
Szukała chwilę w pamięci, ale daremnie.
— Zobaczymy, co list zawiera! — powiedziała.
I otworzywszy ostrożnie kopertę, ażeby nie uszkodzić pieczęci, przeczytała co następuje:
„Pani, wiadoma osoba może być jutro wieczorem u pani, jeżeli jej zechcesz drzwi swoje otworzyć“.
— I to wszystko?...
Hrabina znowu zaczęła szukać w pamięci.
— Do tylu osób pisałam. Zaraz, do kogo pisałam?.. Bóg wie do kogo. Czy to męzczyzna mi odpowiada, czy kobieta?... Pismo zwyczajne... charakter prawdziwie sekretarski... A styl?... Protekcjonalny, płaski i stary.
Powtórzyła:
— „Wiadoma osoba może być...“
— Frazes trochę poniżający. To niezawodnie kobieta...
Czytała dalej: jutro wieczorem u pani, jeżeli jej zechcesz drzwi swoje otworzyć.
— Kobieta powiedziałaby: jutro wieczorem oczekiwać cię będzie. To napewno mężczyzna...
Któż to pieczętuje się tarczą o dziewięciu złotych kotwicach? O! — wykrzyknęła — czy rozum straciłam, czy co? Toż to herb Rohanów! Tak, pisałam do pana de Guéménée i do pana de Rohan; jeden z nich mi odpisuje, to przecież rzecz bardzo prosta... Tarcza nie jest szkarłatna, więc list od kardynała pochodzi. Dobrze! może być zupełnie pewny, drzwi zostaną mu otwarte... Kiedyż to? aha! jutro wieczorem. Zamyśliła się. Dama miłosierdzia, dająca sto luidorów, może być przyjęta na poddaszu, lecz książę de Rohan, powiernik buduarowy, zdobywca serc! Nie, nie... potrzeba, ażeby nędza, odwiedzana przez takiego jałmużnika, miała w sobie więcej zbytku, niż go się spotyka u niektórych bogaczy.
By rozmyślać swobodniej, hrabina odprawiła służącą.
Joanna Walezjanka przez całą noc snuła plany przerozmaite. Przy slabem światełku lampki nocnej spisywała różne notatki ołówkiem; a nareszcie, spokojna o jutro, zasnęła smacznie około trzeciej. Pani Klotylda która także oka nie zmrużyła, już o świcie wyrwała ją z błogiego spoczynku. Około ósmej pani hrabina kończyła już toaletę, złożoną ze strojnej sukni jedwabnej i gustownego kapelusika. Wykwintnie obuta, z muszką na lewym policzku, w długich haftowanych rękawiczkach, posłała po rodzaj lektyki na dwóch kółkach, na plac, gdzie się znajdowały przyrządy tego rodzaju do lokomocji służące, czyli na ulicę Pont-aux Choux.
Ekwipaż dzielnego owerniaka odebrał rozkaz wysadzić panią hrabinę na placu królewskim, gdzie, pod arkadami południowemi, na parterze starego, opuszczonego pałacu, mieszkał Fingret; tapicer dekorator, utrzymujący różne meble i spręty, na sprzedaż i do wynajęcia.
Owerniak popędził ostro z damą z ulicy świętego Klaudjusza na plac królewski.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.