Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV
SAFO

Wkrótce pani de la Motte wraz z kardynałem opuściła bal. Wsiedli do czekającej na nich karety.
— Dokąd wiezie mnie ta kareta? — zapytała.
— Nie obawiaj się niczego, hrabino: wyjechałaś ze swego domu i do siebie powracasz.
— Mój dom!... na przedmieściu?....
— Tak, hrabino... Bardzo maleńki domek na pomieszczenie tylu wdzięków!
To mówiąc, książę pochwycił rękę Joanny i ogrzał ją gorącym pocałunkiem. Powóz zatrzymał się przed ustronnym domkiem. Joanna lekko wyskoczyła z karety, kardynał to samo gotów był uczynić.
— Szkoda zachodu, monsiniorze — cicho szepnęła mu szatan — kobieta.
— Jakto, hrabino — szkoda zachodu, aby kilka godzin z tobą spędzić?
— Lepiej iść spać, monsiniorze!
— Spodziewam się, że znajdziesz u siebie kilka pokoi sypialnych, hrabino.
— Dla siebie, zapewne, lecz dla was...
— A dla mnie, nic?
— Nie teraz jeszcze — odparła z minką tak rozkoszną i wyzywającą, że odmowa ta więcej była warta, niż obietnica.
— Zatem, do widzenia — odpowiedział kardynał, tak podniecony, że na chwilę zapomniał o zajściu balowem.
Joanna sama weszła do swego nowego domu. Sześciu lokajów, których sen został przerwany przybyciem pani, stanęło rzędem w przedsionku. Joanna powiodła po nich wzrokiem spokojnej wyższości, jaką nie wszyscy bogacze posiadają.
— A gdzie są pokojowe? — zapytała.
Jeden z lokai wystąpił z uszanowaniem.
— Dwie służące czekają na panią w pokoju — rzekł.
— Przywołać je.
W minutę nadeszły.
— Gdzie nocujecie zwykle? — zapytała Joanna.
— Ależ... my jeszcze nie wiemy — odparła starsza z nich nocować będziemy tam, gdzie pani rozkaże.
— Gdzie klucze?
— Oto są.
— Dobrze, dzisiejszej nocy spać wszyscy będziecie poza domem.
— Kiedy mamy powrócić? — nieśmiało zapytał jeden z lokajów.
— Jutro w południe.
Lokaje i służebne spojrzeli po sobie; potem, pożegnani rozkazującym wzrokiem Joanny, skierowali się ku drzwiom.
Joanna odprowadziła ich, wyprawiła za drzwi i za nimi je zamknęła.
— Idźcie wszyscy, dobranoc — powiedziała.
I dobyła kieski:
— A to na początek służby waszej u mnie.
Szmer dziękczynny był jedyną odpowiedzią, ostatniem słowem tych sługusów; wszyscy odeszli, kłaniając się do ziemi. Joanna przez drzwi przysłuchiwała się odchodzącym; mówili pomiędzy sobą, że los dał im panią wielką fantastyczkę. Skoro odgłos ich kroków rozpłynął się w oddali, Joanna pozasuwała rygle i rzekła do siebie tryumfująco:
— Sama! sama jedna i u siebie!
U świec, płonących w przedsionku, zapaliła trzyramienny świecznik, i znowu zaryglowała ciężkie drzwi przedpokoju.
Joanna zwiedziła swoje państwo; podziwiała wszystko, szczegóły nabierały wartości w jej oczach, odkąd stała się ich właścicielką. Parter, wykładany drzewcem rzeźbionem, zawierał łazienkę, pokoje służbowe, jadalne, trzy salony i dwa gabinety do przyjmowania gości. Urządzenie tych komnat nie było tak bogate, jak u Guimarda, lub tak zalotne, jak u przyjaciół Soubisa, lecz tchnęło wielkopańskim zbytkiem; nie wyglądało wcale na nowe. Dom ten nie byłby tak przypadł Joannie do gustu, gdyby nosił cechę dopiero wczorajszą. Wszystkie te bogactwa starożytne, wzgardzone przez modne damy, wykwintne sprzęty z rzeźbionego hebanu, pająki z kryształami, których złocone gałęzie strzelały kwiatami lilji, a z ich wnętrza płonęły różowe świece; zegary gotyckie, cyzelowane i emaljowane artystycznie; parawany, haftowane dziwadłami chińskiemi, wazony japońskie, napełnione rzadkiemi roślinami i kwiatami; malowidła szare lub kolorowe Bouchera i Watteau nad drzwiami, wszystko to wprawiało nową właścicielkę w niewysłowiony zachwyt.
Wszystko świadczyło nie o usilności, jakiej dokłada bogaty dorobkiewicz, ażeby zaspokoić swoje lub kochanki swojej zachcianki, lecz o długiej i cierpliwej pracy odwiecznych bogaczy, gromadzących wszystkie te skarby po przodkach swoich — dla następców. Joanna naprzód przeglądała całość, przeliczała pokoje; następnie przypatrywała się oddzielnym przedmiotom. A ponieważ zawadzało jej domino, ściskała sznurówka z fiszbinami, weszła do sypialni, zrzuciła wszystko z siebie i przywdziała milutki jedwabny szlafroczek. Oswojona z samotnością, pewna, że niczyje, nawet lokaja oko, jej nie śledzi, wpadała z pokoju do pokoju, dozwalając rozwiewać się szlafroczkowi, ukazującemu jej śliczne kolanka.
Wreszcie wyczerpana, zadyszana, z dopalającem się światłem w ręku, powróciła do sypialni, wysłanej błękitnym atłasem, haftowanym w kwiaty dziwaczne. Widziała już wszystko, wzrokiem i dotykiem pieściła; teraz pozostało jej tylko podziwiać siebie samą. Postawiła świecznik na gerydonie z serwskiej porcelany ze złotą galeryjką.
Nagle oczy jej spoczęły na Endymionie z marmuru, kształtnym i rozkosznym posągu Bouchardona, który w upojeniu miłosnem spoczywał na podstawie z szaro czerwonego porfiru. Joanna zamknęła drzwi i opuściła portjery, zasunęła gęste firanki i stanęła przed posągiem, pożerając oczami tego pięknego kochanka Feby, darzącej go, przed powrotem do nieba, ostatnim pocałunkiem. Ogień, suto płonący na kominku, ogrzewał pokój, w którym wszystko żyć się zdawało, wszystko, prócz upojenia rozkoszy. Joanna czuła, jak nóżki jej, w miękkiej wełnie kobierca zagłębione, poczęły dygotać i uginać się pod nią niemoc jakaś, nie znużeniem ani sennością będąca, uciskała, jakby objęcia kochanka, a żar jakiś, nie z ognia kominkowego, lecz żar wewnętrzny, zaczął przebiegać po żyłach, jak iskra elektryczna, pełna życia, która u zwierząt zwie się zaspokojeniem żądzy, a u ludzi miłością. W chwili tej ujrzała się w wielkiem lustrze, stojącem za Endymionem. Suknia jej z ramion na kobierzec się zsunęło. Mgliste batysty, pociągnięte jej ciężarem, odsłoniły okrągłe ramiona. Dwoje oczu czarnych, mgłą łagodną zaszłych, a żądzą palących, tych oczu dwoje poruszyło Joannę do głębi serca; ujrzała się piękną, poczuła w sobie ogień młodości: uznała, że wszystko, co ją otacza, że sama nawet Febe, nie była tak, jak ona, godną kochania. Zbliżyła się do zimnego marmuru, chcąc się przekonać, czy Endymion nie zadrga życiem i czy dla ziemianki nie pogardzi boginią. Upojona zachwytem, drżąc cała, pochyliła głowę na ramię przycisnęła wargi do własnego ciała, w którem krew szybkiem szumiała tętnem, i nie przestawała patrzeć we własne oczy, które, w lustrze się odbijając, jakgdyby ją ku sobie wołały. Naraz oczy te mgła przesłoniła, głowa z westchnieniem opadła na piersi i Joanna osunęła się na loże, senna, bezwładna.
Świecznik strzelił ostatnim płomieniem dogorywających świec i wyzionął ostatek woni i światła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.