Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI
AKADEMJA PANA BEAUSIRA.

Beausire, ściśle zastosowawszy polecenie błękitnego domina, udał się z Opery wprost do tak zwanej akademji. Godny przyjaciel Oliwji, rozłakomiony olbrzymią cyfrą dwóch miljonów, tem mocniej obawiał się wykluczenia, jakiego koledzy dopuścili się względem niego dzisiejszego wieczora, nie dopuszczając go do tak korzystnych planów. Pośród stowarzyszonych miał Beausire opinję strasznego człowieka.
Ani trudne to nie było, ani też dziwne. Beausire służył w wojsku; nosił mundur; z miną rycerską brał się jedną ręką pod bok, a drugą chwytał rękojeść szpady. Przy najmniejszem przemówieniu naciskał na oczy kapelusz, a wszystkie te nawyknienia wydawały się przerażającemi ludziom średnio odważnym, zwłaszcza, jeżeli ludzie ci mieli powody do unikania rozgłosu z pojedynku lub nie chcieli, aby ciekawa sprawiedliwość wglądała w ich sprawy. Beausire obiecywał sobie, iż za lekceważące pominięcie, jakie go spotkało, zemści się przynajmniej tak, że porządnie nastraszy swoich kolegów z szulerni przy ulicy Por-de-Fer. Przybrał minę junacką, buńczuczną, choć, będąc w dominie, nie miał ani kapelusza na głowie, ani szpady u boku. Wejście jego do akademji sprawiło pewne wrażenie.
W pierwszym salonie, całym szarym, z licznemi stołami do gry, znajdowało się około dwudziestu graczów, którzy zapijali piwo, wino i uśmiechali się zuchwale do kilku kobiet, przeraźliwie wyróżowanych, które zaglądały im w karty. Na widok butnie stąpającego domina kilka kobiet poczęło drwinkować, nawpół żartobliwie, nawpół wyzywająco. Pan Beausire wyglądał wcale nieźle i miał szczęście do kobiet. Szedł dalej, jakgdyby nic nie widział i nie słyszał, a stanąwszy przy stole, czekał w milczeniu sposobności okazania swego złego humoru. Jeden z graczów, z miną starego podejrzanego spekulanta, ale nie bez pewnej dobroduszności w wyrazie twarzy, pierwszy nastręczył okazję Beausir’owi.
— Do pioruna, kawalerze — odezwał się poczciwiec — przychodzisz z balu z miną niezbyt wesołą.
— To prawda — zawtórowały damy.
— E!... kochany kawalerze — spytał znów inny z graczów — czy to domino nie kłuje cię czasem.
— Nie domino mnie kłuje — odparł szorstko Beausire.
— La, la, la... — zanucił bankier, zgarnąwszy tuzin luidorów — pan de Beausire sprzeniewierzył się nam. Czyż nie widzicie, że był na balu w Operze, a z miny znać, że go jakaś dobra gratka ominęła. Jedni się śmieli, inni niby się litowali.
— To fałsz, że nie jestem wierny moim przyjaciołom — odparł Beausire — do tego jestem niezdolny!... Nie ja, lecz inni to potrafią.
I, ażeby słowom tym dodać powagi, uczynił ruch, jakgdyby kapelusz na oczy chciał nacisnąć. Na nieszczęście zgniótł tylko kawałek materji, który się spłaszczył tak dziwnie, że poszerzył mu głowę i zamiast poważnego, śmieszne wywołał wrażenie.
— Co chcesz przez to powiedzieć, kochany kawalerze?... — odezwało się kilka naraz głosów.
— Sądziłem, iż mam tu przyjaciół — powiedział.
— Ależ... tak, — ozwało się kilka głosów.
— Nie!... omyliłem się.
— Dlaczego?...
— Dlatego, że wiele rzeczy robi się beze mnie. Ale niech się tylko dowiem, a fałszywi przyjaciele zaraz będą ukarani.
Sięgnął po rękojeść szpady, lecz natrafił tylko na kieszonkę od kamizelki, pełną luidorów, które zdradziły się, wydając dźwięk niedyskretny.
— Ho!... ho!... — zawołały dwie damy — pan de Beausire ma się dzisiaj dobrze.
— A tak — odparł ze źle ukrytą niechęcią bankier — zdaje mi się, że jeśli stracił, to nie wszystko, a jeżeli sprzeniewierzył się prawowiernym, niewierność ta może im być wynagrodzoną. Dalejże, stawiaj, drogi kawalerze.
— Dziękuję!... — sucho odezwał się Beausire — skoro każdy pozostaje przy swojem, ja także, co moje, dla siebie zachowam.
— Co ty gadasz, u djabła — szepnął mu jeden z grających.
— Wkrótce wytłumaczę się jaśniej i zrozumiecie mnie.
— No grajże — odezwał się bankier.
— Postaw pan choć luidora — rzekła jedna z dam, głaszcząc Beausir‘a po ramieniu, aby tem samem być jak najbliżej jego kieszonki.
— Ja tylko gram o miljony — odparł wyniośle Beausire — nie pojmuję takiej gry, jak tutaj, o nędzne luidory... Ja gram o miljony!... Dalejże, panowie z Pot-de-Fer! precz ze stawką na luidory!... Na miljony, miljony!...
Beausire znajdował się w jednej z takich chwil uniesienia, które wyprowadzają człowieka poza granice zdrowego rozsądku. Szał jakiś niebezpieczny upajał go więcej, niż wino. Nagle dostał takie kopnięcie ztyłu, że zamilkł odrazu. Odwrócił się szybko i ujrzał dużą twarz oliwkową, kościstą i pokiereszowaną, z oczami czarnemi, błyszczącemi, jak dwa rozżarzone węgle.
— Portugalczyk!.. — zawołał Beausire, osłupiały na widok człowieka, który go tak zaczepił na powitanie.
— Portugalczyk!... — powtórzyły damy, opuszczając Beausir‘a, aby umizgać się do nowoprzybyłego.
Portugalczyk ów był pieszczoszkiem tych pań, bo, choć nie mówił po francusku, zawsze przynosił im łakocie, zawinięte nieraz w bilety bankowe, wartości co najmniej pięćdziesięciu liwrów. Beausire znał go, jako jednego ze stowarzyszonych. Zawsze przegrywał do uczęszczających do szulerni. Stawiał zwykle po sto luidorów tygodniowo, i pieniądze te zabierano mu jak najregularniej. Był wędką w ręku stowarzyszonych. Bo kiedy i obcym pozwalał się obierać ze złotych piórek, inni gracze, stowarzyszeni, tem bezpieczniej ogrywać mogli z pieniędzy postronnych gości. Stowarzyszeni zatem uważali go za człowieka pożytecznego, a gościa przyjemnego. Beausire uczuwał dlań mimowolne uszanowanie, jakie się ma często dla nieznajomych, choćby się im nawet trochę nie ufało. Dostawszy więc owo kopnięcie nogą od Portugalczyka, Beausire zamilkł i usiadł. Portugalczyk także usadowił się przy grze, położył dwadzieścia luidorów na stole i w sześciu pociągnięciach, które kwadrans zaledwie trwały, pozbawiony został tej sumy przez szczęśliwych graczy. W tejże chwili weszło dwóch lokai, a bankier wpuścił pieniądze w podwójne dno stołu, bo ustawy stowarzyszenia takiem zaufaniem nacechowane były względem swoich członków, że nie dozwolały żadnemu z nich zarządzać funduszami stowarzyszenia. Podczas gry, pieniądze, według przepisów, wpadały przez mały otworek w podwójne dno stołu, a nadto ustawa opiewała, że bankierowi nie wolno nosić długich rękawów, ani też i pieniędzy przy sobie. To znaczy, że zabronione mu było chować luidory w rękawy, a członkom szulerni przysługiwało prawo rewidowania kieszeni bankierskich. Lokaje przynieśli członkom okrycia, płaszcze i szpady. Kilku szczęśliwych graczy wzięło damy pod rękę, a nieszczęśliwi kazali się nieść w lektykach, będących jeszcze w użyciu naówczas w tej dzielnicy oddalonej, i salę gry zaległy ciemności. Beausire także owinął się dominem, jakgdyby się wybierał w podróż do wieczności; nie wyszedł jednak głównemi schodami, lecz, gdy dorożki, lektyki i piesi już zniknęli, udał się do sali, do której wróciło także dwunastu stowarzyszonych.
— Teraz porozumiejmy się — rzekł wreszcie Beausire.
— Zapal nawpół kinkiety i nie mów tak głośno — odezwał się chłodno i dobrą francuszczyną portugalczyk, sam zapalając stojącą na stole świecę. Beausire kilka słów zamruczał, na co nikt uwagi nie zwrócił: portugalczyk usiadł na miejscu bankiera, obejrzano okiennice, firanki, i drzwi, czy zamknięte szczelnie; poczem wszyscy usadowili się w cichości, oparli łokcie na suknie i czekali z ciekawością, co usłyszą.
— Mam coś powiedzieć wam — rzekł portugalczyk — szczęście, że wczas przyszedłem, bo pana de Beausire zawsze język świerzbi...
Beausire chciał zaprzeczać.
— No, no!... spokojnie!... — odezwał się portugalczyk — bez próżnych słów. Już tyle nagadałeś więcej, niż niedorzecznych. Znasz zamiary moje, to dobrze. Jesteś człowiekiem sprytnym, mogłeś je więc odgadnąć; lecz zdaję mi się, że nigdy miłość własna nie powinna iść przed rachubą.
— Nic nie rozumiem — odrzekł Beausire.
— I my nic nie rozumiemy — odezwało się szanowne zgromadzenie.
— Mniejsza o to. Pan de Beausire chciał dowieść, ze pierwszy zwąchał interes.
— Jaki interes?... — spytali obecni.
— Interes dwumiljonowy!... — zawołał Beausire wyniośle.
— Dwumiljonowy!... — powtórzyli stowarzyszeni.
— A najpierw — pośpieszył dodać portugalczyk — przesadzasz pan, niepodobna, ażeby interes takiej sumy dosięgnął. Zaraz panu dowiodę.
— Ależ nikt z nas nie wie jeszcze, o czem chcesz mówić — zauważył bankier.
— Tak, chociaż tem niemniej z uwagą słuchamy — dodał inny.
— Pan pierwszy mów — rzekł Beausire.
— I owszem.
I portugalczyk nalał sobie ogromną szklanicę wina i wychylił ją spokojnie.
— Wiedzcie o tem — rzekł — że nie mówię dla pana de Beausire, którego naszyjnik niewart więcej nad miljon pięćkroć sto tysięcy liwrów.
— A! jeżeli o naszyjnik tu chodzi — odezwał się Beausire.
— Tak, panie, czyż nie taki jest pański interes?
— Być może.
— Udaje teraz tajemniczego, gdy sam się już wygadał.
I portugalczyk wzruszył ramionami.
— To coś rzecz zawikłana — pomyśleli zgromadzeni, wrzący z ciekawości — naszyjnik! miljon pięćkroć sto tysięcy liwrów! Co to ma znaczyć?
— Wszystko w dwóch zamyka się słowach — rzekł portugalczyk. — Panowie Bochner i Bossange zrobili dla królowej naszyjnik brylantowy, wartości miljona pięciukroć stu tysięcy liwrów. Królowa go nie przyjęła. Jubilerzy, nie wiedząc, co z nim począć, chowają go. Wielki mają kłopot, bo naszyjnik wymaga szkatuły królewskiej; otóż ja wynalazłem osobę koronowaną, która kupi ten naszyjnik, a tem samem wydobędzie go z kasy ogniotrwałej panów Bochner i Bossange.
— Któż to?... — zapytali wszyscy.
— To moja miłościwa władczyni, królowa portugalska.
I portugailczyk się nadął.
— Jeszcze mniej, niż przedtem rozumiemy — odezwali się słuchacze.
— Ani ja — pomyślał Beausire.
— Wytłumacz się jaśniej, drogi panie Manoël — powiedział — niechęć bowiem osobista powinna ustąpić dobru publicznemu. Jesteś twórcą tego pomysłu, szczerze to uznaję. Ja, zrzekam się wszelkich praw ojcostwa; lecz, na miłość Boską! bądź-że zrozumialszy.
— Jak najchętniej — odrzekł Manoël, pochłaniając drugi łyk wina. — Kwestję jasno postawię. Chodzi tylko o to, abyście uważali, co mówię. Ambasada partugalska wakuje. Jest to chwila wyczekiwania; nowy ambasador, pan de Souza, przyjedzie za tydzień.
— Dobrze! — podskoczył Beausire.
— Nic jednak nie przeszkadza, ażeby ambasador, któremu pilno poznać Paryż, przybył tutaj wcześniej i zamieszkał.
Obecni spojrzeli po sobie, pootwierawszy usta ze zdziwienia.
— Zrozumiejcie nareszcie — niecierpliwie powiedział Beausire — don Manoël chce przez to powiedzieć, że przyjechać może prawdziwy ambasador albo fałszywy.
— O! właśnie — dodał portugalczyk. — Gdyby ten ambasador zjawił się i okazał chęć kupienia naszyjnika dla królowej portugalskiej, nie miałżeby do tego prawa?
— Do djabła! — wykrzyknęli obecni.
— Wtedy umawiać się on będzie z panami Bochner i Bossange.
— A tak.
— Ale przy targowaniu trzeba zapłacić — zauważył bankier faraonowy.
— Naturalnie! — odparł portugalczyk.
— Panowie jubilerzy nie oddadzą naszyjnika w ręce ambasadora, choćby nim był prawdziwy Souza, jeżeli nie będą mieli gwarancji.
— O! ja to już dobrze obmyśliłem — bronił się przyszły ambasador.
— A to jak?
— Ambasada, jak już powiedziałem, jest opróżnienia?
— No tak.
— Pozostał tylko przy niej naczelnik kancelarji, poczciwy francuz, kiepsko mówiący po portugalsku.
— Cóż stąd? — przerwał Beausire.
— Otóż my, panowie! przedstawimy się temu poczciwcowi, przybrawszy wszelkie pozory poselstwa.
— Pozory też coś warte — zauważył Beausire — lecz papiery legitymacyjne najwięcej.
— Będą i papiery — lakonicznie odparł don Manoël.
— Ależ to niepodobna zaprzeczyć, że don Manoël jest człowiekiem genjalnym — rzekł Beausire.
— Pozorami i papierami przekonawszy sekretarza o prawdziwości poselstwa, zainstalujemy się w ambasadzie.
— Ho! ho! to bardzo śmiała sztuka — przerwał Beausire.
— To już konieczne — kończył portugalczyk.
— A nawet bardzo proste — potwierdzili inni.
— Ale naczelnik? — sprzeciwiał się Beausire.
— Już mówiłem, że go przekonamy.
— A gdyby nie był zbyt łatwowierny, na dziesięć minut przedtem, nim wątpić zacznie, dostanie dymisję. Sądzę, iż ambasador ma prawo zmienić naczelnika kancelarji?
— Niezawodnie.
— Zatem jesteśmy panami ambasady, a pierwszą naszą czynnością będzie złożyć wizytę panom Bochner i Bossange.
— Nie, wcale nie — żywo przerwał mu Beausire — zdaje się, że nie wiesz pan jeszcze o punkcie głównym, który ja znam jak się należy, ja, który bywam na dworach. Ceremonja przybycia ambasadora nie może się obyć przedewszystkiem bez posłuchania u króla, i w tem, na honor, jest całe niebezpieczeństwo. Sławny ów Riza-Bey, który otrzymał posłuchanie u Ludwika XIV, jako ambasador Szacha perskiego, i miał odwagę ofiarować jego arcychrześcijańskiej Królewskiej Mości turkusy wartości trzydziestu franków, Riza-Bey, mówię, był bardzo mocny w języku perskim, i djabli wiedzą, czy znalazłby się uczony we Francji, który byłby w stanie dowieść mu, że nie pochodzi z Ispahanu. Lecz my bylibyśmy poznani odrazu. Powiedzianoby nam natychmiast, że mówimy po portugalsku, zkiepska po francusku, a gdybyśmy się spierali, posłanoby nas prosto do Bastylji. Miejmy się więc na baczności.
— Wyobraźnia twoja za daleko cię prowadzi, drogi kolego — odpowiedział portugalczyk — nikt się z nas naoślep nie rzuci na wszystkie te niebezpieczeństwa, każdy z nas będzie się miał na baczności.
— I pan Bochner nie weźmie nas za portugalczyków ani ciebie za ambasadora.
— Pon Bochner zrozumie, że, przybywamy do Francji z najzwyczajniejszą misją kupienia naszyjnika i że gdy nastąpiła zmiana ambasadora, myśmy już byli w drodze do Paryża. Wydany został tylko rozkaz, ażeby go zastąpić. Rozkaz ten, w razie potrzeby, okażemy panu Bossange, a poprzednio już przedstawiony będzie naczelnikowi kancelarji; starać się tylko trzeba o to, aby nie pokazywać go ministrom króla, bo ci są nieufni, ciekawi i zawracaliby nam głowy niezliczoną ilością drobnych formalności.
— Tak, tak — potwierdziło całe zgromadzenie — lepiej zdaleka od ministerjum.
— A gdyby panowie Bochner i Bossange zażądali...
— Czego? — pytał Manoël.
— Zadatku — odpowiedział Beausire.
— Toby utrudniło sprawę — odrzekł zakłopotany portugalczyk.
— Cała sprawa na tem właśnie szwankuje — kończył Beausire.
— Ty zawsze coś wynajdziesz — rzekł kwaśno Manoël — zawsze widzisz to, co mogłoby sprawę popsuć, a nigdy nic takiego, co mogłoby jej dopomóc.
— Dlatego też właśnie wytykam trudności, ażeby znaleźć na nie lekarstwo — odparł Beausire. — I mam je.
Wszystkie głowy pochyliły się ku sobie.
— Każdy skarb państwa posiada kasę.
— Tak, kasę i kredyt...
— Nie mówmy o kredycie — odparł Beausire — bo nic niema trudniejszego nad pozyskanie kredytu. Nato trzeba mieć konie, powozy, służbę, meble, mieszkanie wspaniałe, wszystko to jest podstawą każdego kredytu. Mówmy lepiej o kasie. Co myślisz o kasie ambasady?
— Miałem zawsze moją władczynię za szczodrobliwą królowę. Musiała ją więc zaopatrzyć dobrze.
— To się pokaże; ale przypuśćmy, że nic tam w kasie niema.
— I to prawdopodobne — odezwali się z uśmiechem stowarzyszeni.
— To zrobimy inaczej. My, jako ambasadorowie, zapytujemy panów Bochner i Bossange, jakiego bankiera mają w Lizbonie i dajemy im przekaz, zaopatrzony pieczęcią na ten dom bankierski i to na taką sumę, jakiej zażądają.
— Ot, to wyborny plan — rzekł tonem uroczystym don Manoël ja zająłem się samym pomysłem i do szczegółów się nie zniżyłem.
— A on je obmyślił wyśmienicie — zauważył bankier faraonowy, aż się oblizując.
— Teraz — przystąpmy do rozdania ról — wniósł Beausire. — Don Manoël będzie ambasadorem.
— A pan de Beausire moim sekretarzem tłumaczem dodał Manoël.
— Ależ ja bardzo źle mówię po portugalsku rzekł Beausire.
— E! o tyle dobrze, aby cię za paryżanina nie wzięto.
— To prawda, lecz...
— A zresztą — dodał don Manoël, zatrzymując przeciągłe spojrzenie na Beausirze — najpożyteczniejszym działaczom dostanie się największe wynagrodzenie.
— Tak, tak — potwierdzili stowarzyszeni.
— Więc rzecz skończona, jestem sekretarzem-tłumaczem.
— To mówmy już o wszystkim — przerwał bankier jakże podzielone będą zyski?
— Bardzo zwyczajnie — odrzekł don Manoël jest nas dwunastu.
— Tak, dwunastu — rzekli obecni.
— A więc każdy dostanie dwunastą część — dodał don Manoël.
— Wszystko więc załatwione — rzekł Beausire — ze szczegółami do jutra, bo już późno.
Myślał o Oliwji, pozostałej na balu z błękitnem dominem, ku któremi pomimo łatwości, z jaką sypał zlotem, kochanek Nicoliny nie czuł się usposobionym do ślepego zaufania.
— Nie, nie — zawołali stowarzyszeni — najlepiej skończyć odrazu. Jakież będą owe szczegóły?
— Kareta podróżna z herbami Souzy — odrzekł Beausire.
— Malowanie zajmuje wiele czasu i kareta schnąć długo musi — zauważył Manoël.
— No, to mamy i na to sposób — krzyknął Beausi. — Kareta pana ambasadora połamie się w drodze i zmuszony będzie wsiąść do karety swego sekretarza.
— O! to rzeczywiście upraszcza wszystko. Niech będzie masa kurzu i błota na tarczy, a na tyle karety aż grubo; naczelnik kancelarji zobaczy tylko kurz i błoto.
— A reszta personelu ambasady? — zapytał bankier.
— Reszta przybędzie wieczorem, pora najdogodniejsza, a ty nazajutrz, kiedy drogi będą przez nas utorowane.
— Bardzo dobrze.
— Każdy ambasador prócz sekretarza musi mieć pokojowca zauważył don Manoël — obowiązki to wcale delikatne.
— Panie komandorze — rzekł bankier, zwracając się do jednego z łotrzyków — pan bierzesz rolę pokojowca.
Komandor się ukłonił.
— A fundusze na koszta? — zapytał Manoël — bo ja jestem goluteńki!
— Cóż tam jest w kasie? — odezwali się stowarzyszeni.
— Panowie! proszę o klucze — zawołał bankier.
Każdy dobył kluczyka, otwierającego jeden z dwunastu zamków, które zamykały podwójne dno niezwykłego stołu, tak, że w tem szlachetnem towarzystwie nikt nie mógł zajrzeć do kasy, bez zezwolenia jedenastu swoich kolegów.
Zaczęto rachować.
— Sto dziewięćdziesiąt osiem luidorów funduszu rezerwowego — wygłosił dobrze pilnowany bankier.
— Oddaj je panu de Beausire i mnie, ale czy to nie za wiele? — zapytał Manoël.
— Daj z nich dwie trzecie, a jednę trzecią zostawić reszcie ambasady — wspaniałomyślnie zadeklarował Beausire, zyskując tem ogólne uznanie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.