Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII
AMBASADOR

Nazajutrz, około wieczora, przez rogatkę Piekielną wjeżdżała kareta podróżna, zapylona i biotem obryzgana o tyle, że nikt na niej herbów nie mógł rozróżnić. Kareta zatrzymała się przy ulicy Jusienne, przed pałacem dość pokaźnej powierzchowności.
W bramie pałacu stało dwóch ludzi; jeden z nich w dość wyszukanem ubraniu, jakby ceremonjalnem, drugi zaś w liberji pospolitej, jaką po wsze czasy nosili wozni rozmaitych biur paryskich.
Mężczyzna w ubraniu ceremonjalnem z uszanowaniem podszedł do drzwiczek karety i lekko drżącym głosem rozpoczął przemowę w języku portugalskim.
— Kto jesteś? — odezwał się z wnętrza głos, także po portugalsku i to zupełnie poprawnie.
— Niegodny sługa ambasady, Ekscelencjo.
— Bardzo dobrze. Źle mówisz naszym językiem, mój drogi naczelniku. No, którędy się wchodzi.
— Tędy, panie, tędy.
— Smutne przyjęcie — rzekł sinior don Manoël, opierając się z miną nadętą na ręku sekretarza i pokojowca.
— Wasza ekscelencja raczy mi wybaczyć — odezwa się naczelnik kancelarji zkiepska po portugalsku — dziś o drugiej dopiero przybył kurjer waszej ekscelencji, oznajmiając nam wasze przybycie. Ja przebywałem poza domem, w interesach poselstwa. Po powrocie moim dopiero zastałem list waszej ekscelencji. Zaledwie miałem czas wydać rozkazy, ażeby otwarto apartamenta, właśnie je oświecają.
— Dobrze, dobrze.
— A! jakąż radością przejmuje mnie widok osoby naszego ambasadora.
— Cicho! nic nie rozgłaszajmy jeszcze, dopóki nowe rozporządzenia z Lizbony nie nadejdą. Zechciej pan tylko zaprowadzić mnie do sypialni mojej, upadam ze znużenia. Porozumiesz się z moim sekretarzem, on ci moje rozkazy oznajmi.
Urzędnik nisko się skłonił Beausirowi, który powitał go protekcjonalnie i, z miną uprzejmie ironiczną, rzekł:
— Mów pan po francusku, będzie to dla mnie i dla ciebie dogodniej.
— Tak, zapewne — ciszej odrzekł tenże — bo przyznam się panu, że wymowa moja...
— Już ja to widzę — odparł zarozumiale Beausire.
— Skorzystam z tej sposobności, skoro tak łaskaw jesteś, panie sekretarzu — z wdzięcznością dodał naczelnik kancelarji — aby pana o coś zapytać... Jak pan sądzisz, czy pan de Souza nie będzie się krzywił na mnie za to, że kaleczę tak jego mowę?
— Wcale nie, jeżeli tylko władasz czystym językiem francuskim.
— Ja! — radośnie zawołał urzędnik — ja! paryżaninem jestem z ulicy Saint-Honore!
— No, to doskonale — rzekł Beausire. — Jakże się pan nazywasz? Ducorneau, o ile mi się zdaje.

~ Tak, panie sekretarzu, Ducorneau; nazwisko dość właściwe, bo kończy się nawet po hiszpańsku. Pan zna moje nazwisko, to mi pochlebia bardzo.
— Tak, dobrze pan jesteś notowany, tak dobrze, że ta opinja wstrzymała nas od przywiezienia z Lizbony innego naczelnika kancelarji.
— O! niekończenie wdzięczny jestem, panie sekretarzu, jakiemże szczęściem jest dla mnie nominacja pana de Souza.
— Ale, zdaje mi się, że pan ambasador dzwoni.
— Biegnijmy.
Pobiegli. Pan ambasador, dzięki gorliwości pokojowca, zdjął z siebie ubranie. Przywidział wspaniały szlafrok. Sprowadzony naprędce golibroda, kończył swoją czynność. Kilka pudełek i neseserów podróżnych leżało na stołach i konsolach. Suty ogień płonął w kominku.
— Proszę wejść, panie naczelniku — odezwał się ambasador, zanurzając się w wielkim wyścielanym fotelu, który stał przed kominkiem.
— Czy pan ambasador nie rozgniewa się, jeżeli po francusku mu odpowiem — cicho zapytał naczelnik kancelarji Beausira.
— Nie, nie, śmiało.
Ducorneau powitał go po francusku.
— Ależ, prześlicznie mówisz po francusku, panie du Corno.
— Bierze mnie za portugalczyka — pomyślał naczelnik kancelarji, upojony radością.
I ścisnął za rękę Beausira.
— Cóż — zawołał Manoël — czy będzie kolacja?
— O! natychmiast, ekscelencjo. O dwa kroki stąd jest Palais-Royal, doskonały tam restaurator, który wyborną kolację przyśle waszej ekscelencji.
— Tak jakby to dla ciebie było, panie du Corno.
— Dobrze, sinior... jak dla mnie, a jeżeli ekscelencja pozwoli ofiarować sobie kilka butelek wina krajowego, jakiemu równe znajdzie się chyba tylko w Porto...
— O! nasz naczelnik ma dobrą piwnicę? — rubasznie odezwał się Beausire.
— Jest to mój jedyny zbytek — pokornie odpowiedział poczciwiec, u którego Beausire i Manoël po raz pierwszy zauważyli przy świetle oczki żywe, wypukłe policzki i nos kwitnący.
— Rób, jak ci się podoba, panie du Corno — rzekł ambasador — przynieś nam swojego wina i zasiądź z nami do kolacji.
— Taki zaszczyt...
— Bez etykiety, dziś jestem podróżnym, jutro dopiero będę ambasadorem. Wtedy pomówimy o interesach.
Ducorneau, zachwycony, opuścił ambasadę, pędząc co tchu, aby choć o dziesięć minut skrócić oczekiwanie ekscelencji. Tymczasem trzech łotrów, w sypialni zamkniętych, rozpoczęło przegląd sprzętów i papierów urzędowych.
— Czy naczelnik sypia w pałacu? — zapytał Manoël.
— Pewnie, że nie, ten błazen dobrą ma piwnicę i musi gdzieś mieć żonę a raczej gospodynię, bo to stary kawaler.
— A szwajcar?
— Trzeba go będzie się pozbyć.
— Tego to ja się podejmę.
— A inni służący pałacu?
— To sami tylko posługacze, których nasi towarzysze jutro zastąpią.
— A kuchnia? a oficyny?
— Pustki! pustki! Poprzedni ambasador nie zjawiał się nigdy w pałacu. Miał swój dom w mieście.
— A jakże z kasą?
— Co do kasy, trzeba zapytać naczelnika kancelarji, to dość drażliwe.
— I to biorę na siebie — wyrzekł Beausire — jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi w świecie.
— Cicho! otóż i on.
Rzeczywiście Ducorneau wracał zadyszany. Zamówił kolację u restauratora z ulicy des Bons-Enfants i zabrał ze swego gabinetu sześć pokaźnych butelek wina, a jego rozjaśnione oblicze wyrażało najżywsze zadowolenie.
— Czy wasza ekscelencja nie zejdzie do sali jadalnej? — zapytał.
— Nie, nie, razem tu sobie zjemy kolację w pokoju przy kominku.
— Pan ambasador mnie uszczęśliwia. Oto wino.
— Co za cudny kolorek topazu! — zawołał Beausire, podnosząc naprzeciw światła butelkę.
— Siadaj, panie naczelniku, zanim służący mój położy nakrycie.
Ducorneau usiadł.
— Którego dnia przyszły ostatnie depesze? — zapytał ambasador.
— Na dzień przed wyjazdem waszego... poprzednika waszej ekscelencji.
— Dobrze. Czy ambasada jest w dobrym stanie?
— O! tak, ekscelencjo.
— Nie krucho tam z pieniędzmi?
— Ja o tem nie wiem przynajmniej.
— Niema długów?... powiedz pan. Gdyby były jakie, zaczniemy od spłacania. Poprzednik mój jest prawdziwym szlachcicem, za którego solidarnie odpowiedzialnym być mogę.

— Dzięki Bogu, nie będzie tego potrzeba; już trzy tygodnie temu długi zostały spłacone, a nazajutrz po
Réteau wzięty byt tedy w dwa ognie.
wyjeździe byłego ambasadora, przysłano tutaj sto tysięcy liwrów.

— Sto tysięcy liwrów! — wykrzyknęli razem Beausire i don Manoël, oszołomieni radością.
— I do tego w złocie — odpowiedział naczelnik kancelarji.
— W złocie — powtórzyli ambasador, sekretarz, aż do pokojowca nawet.
— Tym sposobem — rzekł Beausire, tłumiąc wzruszenie — kasa zawiera...
— Sto tysięcy trzysta dwadzieścia osiem liwrów, panie sekretarzu.
— To mało — chłodno powiedział don Manoël — szczęście, że Jego Królewska Mość dał nam fundusz do rozporządzenia.
Od chwili, kiedy wiadomość ta została udzielona, wesołość ambasady poczęta wzrastać.
Dobra kolacja, złożona z łososia, raków ogromnych, mięsiwa i kremów, niemało spotęgowała dobry humor panów portugalskich.
Pan Ducorneau dziękował niebu, iż zesłało mu ambasadora, który język francuski nad portugalski przekładał.
Wreszcie pan de Souza oświadczył mu, że już może iść spać. Ducorneau powstał, w ukłonach czepiając się o sprzęty, jak gałązka dzikiej róży o liście gęstwiny, i za drzwi się wytoczył.
Trzej stowarzyszeni zaś puścili się na zwiady w pałacu, upewniwszy się poprzednio, że szwajcar śpi snem twardym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.