Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy wszystko to się działo przy ulicy Neuve-Saint-Gilles, pan de Taverney, ojciec, przechadzał się po swoim ogrodzie, a za nim dwaj lokaje popychali fotel na kółkach.
Szedł, drepcąc, z rękami w zarękawku, a co pięć minut fotel, toczony przez lokajów, zbliżał się, dając mu możność spoczynku po tej nużącej już dla niego przechadzce. Lubował się też wypoczynkiem, mrużąc oczy od słońca, gdy od strony domu nadbiegł odźwierny, wołając:
— Pan kawaler de Taverney!
— Mój syn! — rzekł starzec z rozkoszą, pełną dumy.
I gestem odprawił lokajów.
— Chodź, chodź! Filipie — ciągnął baron — w porę przybywasz, pełną mam głowę świetnych pomysłów. E! cóżeś taki skwaszony... Zły jesteś?
— Ja? nie, panie.
— Wiesz już o rezultacie sprawy?
— Jakiej sprawy?
— Mówię o sprawie balowej.
— Jeszcze mniej rozumiem.
— O balu w Operze.
Filip zapłonił się, co starzec spostrzegł.
— Nierozważnyś — rzekł, — postępujesz jak źli marynarze: skoro tylko wiatr im sprzyja, wydymają nim wszystkie żagle. Pozwalasz sobie zanadto, ty, tak nieśmiały niegdyś, tak delikatny i wstrzemięźliwy, teraz ty ją kompromitujesz!
Filip zerwał się z siedzenia.
— O kim pan mówi?
— O niej! do licha! o niej!
— O kim?
— A myślisz, że nic nie wiem o twojej, o waszej wyprawie we dwoje na bal Opery: to ładne.
— Panie, zaręczam...
— No, no nie gniewaj się; jeżeli to ci mówię, to dla twojego dobra; brak ci ostrożności, złapiesz się, do djabła! Tym razem widziano cię z nią na balu, a doczekasz się, że cię zobaczą gdzieindziej.
— Widziano mnie!
— Do licha! miałeś, czy nie, błękitne domino?
Taverney chciał już wybuchnąć z zaprzeczeniem. Lecz są charaktery, dla których wstrętne jest bronić się w pewnych okolicznościach. Bronią się tylko wtedy, gdy pewność mają, iż są kochani i że, broniąc się, oddają przysługę przyjacielowi, którego inni obwiniają.
— I naco — myślał Filip — tłumaczyć się ojcu; a zresztą chcę wszystko wiedzieć!
Spuścił głowę, jak winowajca, który się przyznaje.
— Widzisz więc — ciągnął starzec z triumfem — poznano cię, pewny tego byłem. W rzeczy samej, pan marszałek Richelieu, który lubi cię bardzo, a który pomimo osiemdziesięciu czterech lat był na tym balu, śledził, kto mógł się ukrywać pod dominem, podającem ramię królowej, i ciebie jednego mógł o to posądzić.
— Gdyby mnie podejrzewano — rzekł chłodno Filip — to jeszczebym się nie dziwił, lecz że poznano królowę, to jest coś nadzwyczajnego.
— Czyż to było tak trudno poznać, gdy się zdemaskowała! O! to już doprawdy przechodzi wszelkie pojęcie, taka śmiałość! Widocznie ta kobieta szaleje za tobą.
Filip zapłonił się. Podtrzymywać dalej taką rozmowę, stało się dla niego niepodobieństwem.
— Jeżeli zaś nie było to śmiałością — kończył stary Taverney — musiało to być bardzo nieprzyjemnym wypadkiem. Strzeż się, kawalerze. Zbyt wielu zazdrości nam!
I Taverney zażył potężny niuch tabaki.
Filip stał, cały w potach, z zaciśniętemi pięściami. Gotował się do odejścia, aby przeciąć tę mową z rozkoszą, jakiej się doznaje, przecinając sploty wężowe; zatrzymało go jednak uczucie bolesnej ciekawości, pragnienie szalone, aby dowiedzieć się złego, aby wbić sobie w serce, przepełnione miłością, zjadliwe żądło.
— Mówię, że zazdroszczą nam — ciągnął starzec — rzecz bardzo prosta. A jednak nie dosięgamy jeszcze szczytu, do którego nas wiedziesz. Bądź tylko roztropny, bo nie dojdziemy i plany twoje zmarnieją w drodze. A wielka byłaby szkoda, doprawdy, bo idziemy dobrze.
Filip odwrócił twarz, dla ukrycia głębokiego wstrętu, krwawa pogarda nadawała w tej chwili rysom jego wyraz taki, że starca zadziwiłby a możeby nawet przeraził.
— Po pewnym czasie zażądasz wielkiego urzędu — mówił starzec ożywiając się — każesz mi dać zastępstwo króla gdziekolwiek, byle niedaleko Paryża: podniesiesz potem do parostwa Taverney-Maison-Rouge; każesz mnie przedstawić do pierwszego orderu. Będziesz mógł zostać księciem, parem i ogólnym zastępcą króla. Za dwa lata, żyć jeszcze będę, każesz mi dać...
— Dosyć dosyć! — odburknął się Filip.
— O! jeżeli uważasz, że masz dosyć, to ja nie. Ty masz życie całe przed sobą, ja, kilka miesięcy zaledwie. Trzeba, aby mi one zapłaciły za przeszłość mierną smutną. Zresztą skarżyć się nie mogę. Bóg mi dał dwoje dzieci. To dużo dla człowieka bez majątku, lecz chociaż córka była nieużyteczna dla domu naszego, ty to naprawiasz.
Jesteś budowniczym świątyni. Widzę w tobie wielkiego Taverney‘a. bohatera. Wzbudzasz szacunek we mnie, a to, widzisz, coś znaczy. Postępowanie ze dworem jest podziwu godne. O! nic zręczniejszego nie widziałem w życiu.
— Nie rozumiem — rzekł Filip, coraz więcej dotknięty.
Taverney skrzyżował ręce.
— Powiesz mi może, iż nie wiesz, ile jest stałości w pojęciach miłosnych królowej, która teraźniejszości nie lubi, a przeszłości cierpieć nie może.
— Po hebrajsku mówisz, panie baronie.
Starzec wybuchnął śmiechem ostrym i złowieszczym, który dreszczem przeniknął Filipa.
— Chcesz wmówić we mnie, że nie jest taktyką twoją oszczędzać pana de Charny?
— Charny?
— Tak, następcę twojego w przyszłości. Człowieka, który może, skoro rządzić zacznie, skazać cię na wygnanie tak, jak ty mógłbyś postąpi z panami da Coigny, de Vandreuil i innymi jeszcze.
Filipowi krew uderzyła gwałtownie do skroni.
— Dosyć — zawołał raz jeszcze — dosyć, panie; wstyd mi doprawdy, że tak długo słuchałem! Kto mówi, że królowa francuska jest Messaliną, ten jest występnym potwarcą.
— Dobrze! doskonale! — odparł starzec — masz słuszność, to twoja rola; lecz mogę ci zaręczyć, że nikt tu nas nie słyszy.
A co do pana de Charny, widzisz, żem cię odgadł. Nie ustawaj, Filipie, nie ustawaj. Pochlebiaj, łagodź, pocieszaj pana de Charny, i bądź pewny, że jest to szlachcic, który później, gdy będzie w łaskach, tyle wart będzie dla ciebie, ile ty teraz uczynisz dla niego.
— Twój pan de Charny w tej chwili jest takim moim ulubieńcem, pieszczoszkiem, ptakiem tresowanym, że mu przed chwilą szpadą moją przeszyłem żebra na długość stopy.
— Co! — zawołał wzruszony Taverney, na widok tych oczu, ciskających płomienie, i na wieść u wojowniczym wybryku — czy to ma znaczyć, że biłeś się z panem de Charny?
— I że naszpikowałem go, tak.
— Wielki Boże!
— Oto jest sposób, w jaki pielęgnuję, pieszczę i oszczędzam następców moich — kończył Filip — a teraz, mój ojcze, skoro poznałeś go, zastosuj teorję twoją do mojej praktyki.
Starzec podniósł oczy ku niebu, wybełkotał kilka słów bez związku i, opuszczając syna, podreptał do przedsionka.
— Prędko! natychmiast! konnego człowieka, niech pędzi dowiedzieć się o panu de Charny, który jest raniony: dowiedzieć się, jak się miewa, i koniecznie oznajmić mu, że to ode mnie!
— Ten zdrajca Filip — mówił do siebie, wchodząc do pokoju — takuteńki brat, jak jego siostra! A ja wierzyłem w jego poprawę! O! w rodzinie mojej tylko jedna była głowa... i to moja!