Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIII
DOM PRZY ULICY NEUVE-SAINT-GILLES

Przy budce strażnika Filip wskoczył do stojącej dorożki.
— Ulica Neuve-Saint-Gilles — rzekł woźnicy — a żywo!
Dorożkarz, zobaczywszy marsową postawę młodzieńca, pomimo ubrania mieszczańskiego, jakie miał na sobie, zaciął konie i pędem przebył tę przestrzeń.
Pałacyk miał powierzchowność nader skromną, o linjach poważnych, jak większa część budynków z czasów Ludwika XIV.
Dorożkarz, otrzymawszy od Filipa rozkaz, aby wjechał na dziedziniec, krzyknął na szwajcara, który niezwłocznie otworzył ciężką bramę. Filip wyskoczył z karety, wbiegł na ganek i, zwracając się do lokajów, przechadzających się wzdłuż pałacowego podjazdu, zapytał:
— Czy jest pan hrabia de Cagliostro?
— Pan hrabia wyjeżdża — odparł jeden z nich.
— Muszę z nim pomówić, zanim wyjedzie. Proszę oznajmić kawalera Filipa de Taverney.
I udał się za lokajem z takim pośpiechem, że jednocześnie z nim przybył do salonu.
— Kawaler Filip de Taverney! — powtórzył za lokajem głos męski i łagodny zarazem:
— Prosić.
Filip wszedł pod wpływem nieokreślonego wzruszenia, jakie głos ten na nim sprawił.
— Proszę mi wybaczyć, panie — rzekł młodzieniec, ujrzawszy człowieka o twarzy pełnej i czerwonej, który był właśnie tą osobistością, ukazującą się nam kolejno u stołu marszałka de Richelieu, przy aparacie Mesmera, w pokoju panny Oliwji i na balu w Operze.
— Wybaczyć panu, co takiego? — odpowiedział.
— To, że wyjazd jego wstrzymuję.
— Wypadałoby więc z mej strony prosić o przebaczenie, gdybyś się był spóźnił, kawalerze.
— Dlaczego?
— Bo czekałem na pana.
Filip brwi zmarszczył.
— Jakto, oczekiwałeś mnie pan?
— Tak, byłem uprzedzony o pana odwiedzinach. Wszak przed godziną, czy dwoma, chciałeś pan przybyć, gdy wypadek, od woli twej niezależny, zmusił cię do opóźnienia tego zamiaru.
Filip zacisnął pięści, czuł, iż człowiek ten dziwny wpływ na niego wywiera. A Cagliostro, nie zwracając bynajmniej uwagi na wzruszenie, wstrząsające Filipem, rzekł:
— Siadaj, panie de Taverney, proszę.
— Dosyć tych żartów, panie hrabio — odparł Filip, usiłując głosowi swojemu nadać ten sam, co gospodarza, spokój, lecz nie był w stanie poskromić lekkiego drżenia.
— Wcale nie żartuję, oczekiwałem, mówię, na pana.
— A zatem dość tej szarlatanerji, mój panie; ale, jeżeli jesteś czarodziejem, tem lepiej dla pana, bo wiesz, po co tu przybywam, i zgóry możesz się zabezpieczyć.
— Zabezpieczyć... — podchwycił z dziwnym uśmiechem hrabia — przed czem, jeżeli łaska?
— Zgadnij pan, skoro jesteś wróżbitą.
— Zgoda. Aby sprawić panu przyjemność, oszczędzę mu trudu opowiedzenia powodu jego odwiedzin. Przychodzisz pan szukać ze mną sprzeczki.
Słowa te wymówione zostały nie z uprzejmością gospodarza, lecz suchym i ostrym tonem przeciwnika.
— Ma pan słuszność — rzekł Filip — tak wolę.
— Zatem wszystko składa się jak najlepiej.
— Panie, istnieje pewien pamflet...
— Jest ich dużo, mój panie...
— Ogłoszony przez pewnego dziennikarza...
— Dziennikarzy jest wielu.
— Teraz zajmiemy się pamfletem, a później dziennikarzem.
— Pozwól pan powiedzieć sobie — przerwał z uśmiechem Cagliostro — żeś pan już się nim zajął.
— Tak; mówiłem więc, że jest to pamflet, wymierzony przeciw królowej.
Cogliostro potwierdził ruchem głowy.
— Czy zna pan ten pamflet?
— Tak, panie.
— Nawet kupił pan tysiąc egzemplarzy.
— Nie przeczę.
— Nie doszły one jednak do rąk pańskich, na szczęście?
— Skąd to przypuszczenie? — zapytał Cagliostro.
— Stąd, że spotkałem posłańca, niosącego pakę, zapłaciłem go, wyprawiłem do siebie, gdzie mój służący, zgóry o tem uprzedzony, powinien ją był odebrać.
— Zatem pewny pan jest, że to, co dla mnie było przeznaczone, znajduje się u pana?
— Pewny tego jestem.
— To się pan myli!
— Jakim sposobem — rzekł ze ściśniętem sercem Taverney — dlaczegóż nie miałyby być u mnie?
— Bo są tutaj — spokojnie odparł hrabia, opierając się plecami o kominek.
Filip groźnie się poruszył.
— A! pan — rzekł hrabia, — sądzi pan, że ja, wróżbita, jak mię nazywasz, dałem się tak oszukać? Zdobył się pan na pomysł, przepłacając posłańca, wszak tak? Otóż! mam ja pełnomocnika, który zdobył się na inny. Płacę mu za to, więc odgadł, a, rzecz prosta, pełnomocnik wróżbity zgadywać umie. Odgadł, że przyjdziesz pan do dziennikarza, że spotkasz posłańca, że go przekupisz; śledził go więc, posłaniec się przeląkł i, zamiast dalej iść drogą do pańskiego pałacu, przyszedł tu z moim pełnomocnikiem. Czy wątpi pan jeszcze?
— Wątpię.
— Spojrzyj na szafę i dotknij się gazet!
To mówiąc, otworzył sprzęt dębowy, rzeźbiony przedziwnie, i blednącemu młodzieńcowi wskazał na głównej polce ów tysiąc egzemplarzy gazet, przesiąkłych jeszcze mdłą wonią wilgotnego papieru. Filip zbliżył się do hrabiego.
— Panie — rzekł — wydajesz mi się człowiekiem odważnym; wzywam pana do zdania mi sprawy ze szpadą w ręku!
— Sprawy, z czego takiego? — zapytał Cagliostro.
— Z obelgi, wyrządzonej królowej, z obelgi, której stajesz się uczestnikiem, przywłaszczając sobie chociażby jeden egzemplarz tego piśmidła.
— Panie — odrzekł Cagliostro, nie zmieniając postawy — jesteś doprawdy w błędzie, który mnie zasmuca. Ja lubię nowości, wiadomostki skandaliczne, rzeczy ulotne, jednem słowem. Robię zbiory, aby przypomnieć sobie później o tysiącu rzeczach, o których zapomniałbym bez tego. Kupiłem tę gazetę, tak, ale cóż pan widzi w tem ubliżającego komuś, że ją kupiłem?
— Pan mnie znieważa!
— Pana?
— Tak, mnie! rozumie pan?
— Nie rozumiem, na honor.
— Zapytuję pana, czemu tak obstajesz przy kupowaniu tak wstrętnych oszczerstw?
— Wszak powiedziałem już: z zamiłowania do zbiorów.
— Kiedy się jest człowiekiem honoru, nie zbiera się oszczerstw.
— Wybaczysz mi pan, lecz nie zgodzę się na taką ocenę tej gazety, pamfletem być ona może, ale nigdy oszczerstwem!
— Przyzna pan przynajmniej, że to kłamstwo!
— To jeszcze się pan myli, ponieważ królowa była u aparatu Mesmera.
— To fałsz!
— Chce pan powiedzieć, żem skłamał?
— Nie chcę, lecz mówię to.
— A więc, skoro tak! jednem odpowiem panu słowem. Ja sam widziałem.
— Pan ją widział?
— Tak, jak pana widzę.
Filip wpatrzył się w niego; pięknem, szlachetnem i szczerem spojrzeniem chciał walczyć przeciw olśniewającemu wzrokowi Cagliostra, lecz, znużony walką, odwrócił oczy, wołając:
— A jednak! nie cofam tego, co powiedziałem, kłamiesz pan.
Cagliostro wzruszył ramionami z politowaniem.
— Czy nie rozumie mnie pan? — głucho odezwał się Filip.
— Przeciwnie, panie, ani jednego ze słów twoich nie straciłem.
— A zatem! czy pan nie wie, na co zasługuje zarzut fałszu?
— I owszem, panie — odparł Cagliostro — jest nawet przysłowie we Francji, które mówi, że zarzut fałszu równa się policzkowi.
— A jednak nie chcesz mi pan dać zadośćuczynienia ze szpadą w ręku?
— To tylko płacę, com winien.
— Zatem innym sposobem uczynisz mi zadość?
— Jakto?
— Wymagam jedynie, byś pan w obecności mojej spalił wszystkie te egzemplarze, które znajdują się w szafie.
— A ja — odmawiam.
— Zmusi mnie pan, abym chwycił się tych środków, których względem dziennikarza użyłem.
— A! obicie laską — rzekł ze śmiechem Cagliostro, stojąc bez ruchu, jakgdyby był posągiem. — Zastanów się i pan. Od pana jestem silniejszy! Zbliż się z laską do mnie! Ujmę cię za kark i za grzbiet i cisnę o dziesięć kroków od siebie, i to, rozumiesz pan, tyle razy, ile razy spróbujesz podejść do mnie.
— Sztuczka angielskiego lorda, a mówiąc inaczej, dorożkarska. Ale, zgoda! panie Herkulesie, przyjmuję.
I rzucił się na Cagliostra, który nagle wyprężył ramiona jak dwa haki ze stali, pochwycił młodzieńca u szyi i w pasie, i oszołomionego rzucił na miękkie poduszki, wyściełające sofę, stojącą w rogu salonu. Poczem, złożywszy dowód tej zadziwiającej siły, stanął przed kominkiem w tejże samej postawie, jakgdyby nic nie zaszło. Filip podniósł się, poprawił na sobie ubranie i przemówił grobowym głosem:
— Postępując ze miną w ten sposób, zapomina pan, ie zwyciężony, poniżony, staję się twoim wrogiem śmiertelnym i że teraz mam prawo powiedzieć panu: hrabio, szpadę do ręki, albo cię zabiję!
Cagliostro stał jak mur.
— Szpadę do ręki, mówię, lub zginiesz — powtórzył Filip.
— Nie dosyć panu jeszcze! chcesz, abym cię potraktował jak za pierwszym azem — odpowiedział hrabia — bo nie chcę być raniony przez ciebie, lub zabity, jak ten biedny Gilbert.
— Panie — rzekł Filip — wymówiłeś imię...
— Tak, imię, które we wspomnieniach pańskich obudziło echo.
— Panie!
— Imię, którego usłyszeć nie spodziewałeś się nigdy, byłeś bowiem sam z biednem dziecięciem w tej grocie Azorskiej, kiedyś go zamordował; wszak prawda?
— O! — zawołał Filip — broń się! broń!
— Gdyby pan wiedział — rzekł Cagliostro, wpatrując się w Filipa — jakby to dla mnie łatwo było wytrącić szpadę z twej ręki.
— Więc spróbujmy... spróbujmyż nareszcie!...
— O! próby tej nie będę robił; mam sposób pewniejszy.
— Bierz pan szpadę do ręki! po raz ostatni! lub zginiesz — wrzasnął Filip, rzucając się na hrabiego.
Lecz Cagliostro, zagrożony tym razem ostrzem szpady, zaledwie trzy cale oddalonem od piersi, dobył z kieszeni flakonik i zawartością jego prysnął w twarz Filipa. Zaledwie płyn ten dotknął twarzy młodzieńca, Filip zachwiał się, wypuścił szpadę, zwinął się i upadł na kolana, jakby nogi posłuszeństwa mu odmówiły, i stracił zmysły na kilka sekund. Cagliostro nie pozwolił mu upaść na ziemię i, posadził na fotelu.
Gdy młodzieniec oprzytomniał, rzekł doń:
— W twoim wieku, kawalerze, nie popełnia się szaleństw; przestań być dzieckiem, i posłuchaj mnie.
Filip wstrząsnął się, wyprostował, i, powracając do przytomności, wyszeptał:
— Oh! panie, panie, i to nazywasz bronią szlachecką?
Cagliostro wzruszył ramionami.
— Zawsze ten sam frazes — powiedział. — Co bronią szlachecką nazywasz? ciekawy jestem? Czy szpadę swoją, która tak źle ci przeciw mnie posłużyła? Czy strzelbę, która znowu tak dobrze sprawiła się przeciw Gilbertowi? Użyłem innej broni przeciw tobie: rozumem zwalczyłem twoje ubliżające zarzuty, sądząc, iż skłonię cię, abyś mnie wysłuchał; siłą pokonałem twoją siłę, wiedzą poskromiłem moc twoją moralną i fizyczną zarazem; teraz pozostaje mi tylko dowieść ci, że popełniłeś dwa błędy, przychodząc do mnie z groźbą na ustach. Czy zechcesz mnie pan wysłuchać?
— Obezwładniłeś mnie pan, ruszyć się nie jestem w stanie — rzekł Filip — stałeś się panem moich muskułów, mojej myśli, i odzywasz się z żądaniem, abym cię wysłuchał, gdy inaczej uczynić nie mogę.
Wtedy Cagliostro wziął złoty flakon z nad kominka.
— Powąchaj to, kawalerze — rzekł z pełną szlachetności łagodnością.
Filip usłuchał. Mgła, umysł jego zalegająca, rozproszyła się, zdało mu się, iż słońce, przenikając jego czaszkę, rozjaśniło w niej wszystkie pojęcia.
— O! odżywam! — rzekł słabym głosem.
— I czujesz się pan swobodnym i silnym?
— Tak.
— Z pamięcią przeszłości?
— O! tak.
— A ponieważ jesteś człowiekiem serca i rozumu, zatem pamięć ta, powracając, przyznaje mi przewagę w tem, co zaszło między nami.
— Nie — rzekł Filip — bo ja działałem w myśl świętej zasady.
— Co pan robiłeś?
— Stanąłem w obronie monarchji.
— Pan, pan monarchji broniłeś?
— Tak, ja.
— Pan, któryś popłynął do Ameryki, aby bronić rzeczypospolitej! Boże! powiedz pan otwarcie chyba to nie była tam rzeczpospolita, za którą walczyłeś, albo tu chyba nie za monarchję nadstawiałeś piersi.
Filip spuścił oczy.
— Miłuj pan tych — ciągnął Cagliostro — którzy gardzą tobą; miłuj tych, którzy zapominają o tobie, tych, którzy cię zwodzą: to prawo Chrystusa, aby złem za dobre mieć odpłacone. Chrześcijaninem jesteś, panie de Taverney!
— Panie! — zawołał Filip, z przerażeniem widząc, że Cagliostro czyta w teraźniejszości i przeszłości jego — ani słowa więcej, bo jeśli nie monarchji, to królowej broniłem, czyli niewinnej, czcigodnej kobiety: gdyby nie była nią nawet, jeszczebvm stanął w jej obronie, bo Bóg każe stawać po stronie słabych.
— Słabych! królową nazywa pan istotą słabą? Niewinną? Uważa ją pan za niewinną? Otóż ja mam prawo sądzić przeciwnie!
— Złym duchem pan jesteś.
— Kto panu to powiedział? — zawołał Cagliostro, a w oczach jego zabłysły nagle płomienie, oblewając swym blaskiem Filipa. — Skąd czerpiesz tę śmiałość, aby myśleć, że masz słuszność, a ja jestem w błędzie? Skąd ci ta odwaga, aby przekładać twoje zasady nad moje? Ja bronię ludzkości, ja mówię, oddaj co boskiego Bogu. Amerykaninie, Kawalerze orderu Cincinnata! wzywam cię do miłości ludu. A ty depcesz po ludzie, aby rękę królowej całować; ja chcę lud podnieść z pod nóg waszych. Nie przeszkadzam ci w twoich uwielbieniach, ty — pracy mi mojej nie zamącaj. Zostawiam ci jasność, słońce niebios i dworów; zostaw mnie cień i samotność. Mówiłeś do mnie: giń, ty, który obraziłeś przedmiot mojej czci: a ja ci mówię, ja: żyj, ty, który walczysz przeciw memu kochaniu; i jeśli ci to mówię, to dlatego, że tak silnym się czuję, że ani ty, ani twoi, pomimo wszelkich usiłowań, na jednę chwilę kroków moich opóźnić nie zdołacie.
— Przeraża mnie pan — rzekł Filip. — Dzięki tobie, pierwszy może w tym kraju dostrzegam przepaść, w którą się staczamy.
— Bądź pan zatem przezorny, jeżeli przepaść tę zobaczyłeś.
— A pan, który mi to mówisz — odparł Filip, wzruszony ojcowskim tonem Cagliostra — pan, który mi tak straszne odkrywasz tajemnice, niedość jeszcze wspaniałomyślny jesteś, wiesz bowiem dobrze, iż, nie czekając, zanim ci, których bronię, w nią wpadną, rzucę się do tej otchłani pierwszy!
— Ha! ostrzegłem pana przecież, i, jak wielkorządca z nad Tybru, umywam ręce, panie de Tavernev.
— A więc ja! ja — zawołał Filip, podbiegając do Caglinstra z gorączkowym zapałem — ja, który jestem człowiekiem słabym i niedorównvwającym tobie, ze łzami, z dłońmi złożonemi przystępuję do ciebie, błagając, abyś na ten raz przynajmniej — tym, których ścigasz, odpuścił. Dla siebie, rozumiesz pan, dla siebie, a nie wiem czemu, wroga w tobie widzieć nie mogę, dla siebie żądać będę, abyś się dał zmiękczyć, przekonać, abyś mi nie pozostawiał tej zgryzoty sumienia, że, widząc zgubę nieszczęsnej królowej, zażegnać jej nie zdołam. To od ciebie uzyskam! Nieprawdaż, panie, zniszczysz ten pamflet, który łzy wyciśnie kobiecie; uzyskam to, bo, na honor, na tę miłość nieszczęsną, którą tak dobrze znasz, klnę się, że tą szpadą, tak bezwładną dla ciebie, u nóg twych serce swoje przeszyję.
— A! — szepnął Cagliostro, patrząc na Filipa wzrokiem, pełnym niewysłwionej boleści; — a! czemuż wszyscy oni tacy nie są, jak ty, wtedy i ja byłbym z nimi, i nie zginęliby!
— Panie, panie! błagam cię, wysłuchaj mojego żądania! — prosił Filip.
— Przelicz pan — rzekł Cagliostro po chwili milczenia — przelicz, czy jest tysiąc tych egzemplarzy, i spal je sam, aż do ostatniego.
Filip pobiegł do szafy, dobył z niej gazety, rzuci! w płomienie, i serdecznie dłoń Cagliostra ściskając, rzek!:
— Bądź zdrów, panie, dzięki ci stokrotne za to, coś uczynił dla mnie.
I wyszedł.
— Bratu — wyrzekł Cagliostro, patrząc za odchodzącym — winienem był to zadośćuczynienie za wszystko, co wycierpiała siostra.
Następnie, podnosząc głos zawołał:
— Niech zajeżdża kareta!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.