Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Przenieśmy się teraz do pokoi królowej w Wersalu, gdzie zostawiliśmy w bardzo przykrem położeniu pana de Charny, nieustraszonego marynarza, który jednak uciekł do przedpokoju ze strachu, aby nie zemdleć w obecności trzech kobiet: królowej, Andrei i pani de la Motte.
Charny czuł, że dłużej nie wytrzyma, dlatego wybiegł; chciał iść dalej, lecz zbrakło mu sił, zachwiał się i, gdyby go nie pochwycono, runąłby na ziemię. Szybko jednak otrząsnął się z osłabienia, nie przypuszczając nawet, że królowa go widziała i gotowa było biec z pomocą, gdyby jej nie powstrzymała Andrea, nie tyle przez poszanowanie etykiety, ile przez szaloną zazdrość.
Dobrze się stało, iż królowa usłuchała Andrei, bo zaledwie drzwi się za nią zamknęły, dało się słyszeć wołanie straży:
— Król idzie!
Rzeczywiście Ludwik XVI wyszedł ze swoich apartamentów, udając się na taras zamkowy, aby, przed rozpoczęciem narad z ministrami, obejrzeć powozy do polowania. od niejakiego czasu zaniedbane. Wchodził do przedpokoju, otoczony świtą, i zatrzymał się, widząc wojskowego, opartego o krawędź okna, i dwóch gwardzistów służbowych, przerażonych okrutnie, którzy starali się go do zmysłów przywrócić.
— Panie! co panu się stało? — zapytał król.
Charny nie był w stanie odpowiedzieć.
Król zbliżył się.
— Ten człowiek zemdlał! — zawołał.
Na głos króla gwardziści wyprostowali się mahinalnie i puścili pana de Charny, który padł z jękiem na podłogę.
Pośpieszono z ratunkiem, podniesiono pana de Charny i posadzono na fotelu.
— Wszak to Charny! — zawołał król, poznając młodego oficera.
— Pan de Charny? — zawołali otaczający.
— Tak, to on, siostrzeniec pana de Suffren.
Słowa te wywarły magiczny skutek.
Charny w jednej chwili został oblany różnemi wodami pachnącemi, jakgdyby go co najmniej dziesięć kobiet otaczało. Przywołano doktora, który zbadał natychmiast chorego.
Król, współczujący wszelkiemu cierpieniu, nie chciał się oddalić. Doktór rozpiął kamizelkę i koszulę, aby młody człowiek oddychał swobodniej, lecz znalazł to, czego nie szukał.
— Co widzę, on ranny! — zawołał król z zajęciem i zbliżył się dla zobaczenia.
— Tak, tak — wyszeptał de Charny, próbując się podnieść i wodząc dokoła błędnym wzrokiem — dawna rana otworzyła się... Ale to nic... nic...
I uścisnął nieznacznie rękę doktora.
Doktór powinien wszystko zrozumieć; ten jednak nie był doktorem dworskim, tylko chirurgiem wiejskim z Wersalu. Chciał zatem dodać sobie powagi. Rana dawna?... tak się panu podoba mówić; brzegi są zanadto świeże, krew za czerwona: rana ta nie ma więcej nad dwadzieścia cztery godziny.
Charny, któremu to zaprzeczenie powróciło siły, zerwał się na nogi i rzekł:
— Nie potrzebuję, abyś mnie pan uczył, kiedy byłem ranny; mówiłem raz i powtarzam, że jest dawna.
Teraz dopiero spostrzegł i poznał króla. Zapiął kamizelkę, zawstydzony, że miał tak dostojnego świadka.
— A! król! — powiedział.
— Tak, panie de Charny, to ja jestem, i błogosławię nieba, że przyszedłem tutaj, aby ci pomóc choć trochę.
— Małe draśnięcie, Najjaśniejszy Panie, stara rana, ot i wszystko.
— Dawna czy świeża — rzekł Ludwik XVI — lecz płynie z niej krew szacowna, krew walecznego szlachcica...
— Któremu dwie godziny spoczynku powrócą zdrowie — dodał Charny. Mówiąc to, chciał podnieść się, lecz zabrakło mu sił i padł na fotel.
— On jest bardzo cierpiący — rzekł król.
— O! tak, lecz sądzę, że będzie go można ocalić — powiedział doktór dyplomatycznie, widząc już w przyszłości dobrą posadę.
Król był człowiekiem szlachetnym i dobrym. Domyślił się, że Charny ma tajemnicę i nie pragnął jej poznać. Każdy inny byłby badał doktora, który miał wielką ochotę mówić: Ludwik XVI uważał, że tajemnica należy do właściciela.
— Nie chcę — rzekł — aby pan de Charny wracał do siebie w tym stanie. Niech zostanie w Wersalu, tu go będę pielęgnować. Posłał w tej chwili do pana de Suffren. Proszę podziękować temu panu za pomoc, jakiej udzielił choremu, (wskazał na doktora) i przywołać mojego domowego chirurga, doktora Louis. Zdaje mi się, że jest obecny w zaniku. Oficer pobiegł spełnić rozkazy królewskie, dwóch innych wzięło pana de Charny i przeniosło na koniec galerji do pokoju oficerów gwardji królewskiej.
Pana de Suffren wezwano, a doktór Louis przybył zastąpić przygodnego lekarza.
Znamy już doktora Louis, jako szlachetnego, pełnego inteligencji, nie błyszczącej wprawdzie, lecz użytecznej; pracownika wytrwałego na niwie wiedzy i poświęcającego się dla dobra cierpiących. Jednocześnie z chirurgiem, badającym pilnie chorego, pan de Suffren pochylił się nad siostrzeńcem. Nie mógł zrozumieć tej nagłej niemocy. Ujął za rękę pana de Charny, wpatrzył się w jego zapadłe oczy i zawołał:
— Dziwne! dziwne doprawdy! Wiesz, doktorze, że siostrzeniec mój nigdy nie chorował?
— To niczego nie dowodzi, panie admirale — odrzekł doktór.
— To z powodu rany — odezwał się jeden z oficerów.
— Jakiej rany? — wykrzyknął admirał — Olivier nigdy w życiu nie był ranny.
— Wybacz, admirale — odrzekł oficer, pokazując skrwawioną koszulę — lecz sądziłem...
— Dobrze, dobrze — przerwał doktór, trzymając za puls chorego — czyż będziemy się spierali o powód choroby? Widzimy, co jest, i starajmy się uzdrowić, jeśli to możebne.
Admirał lubił mowę stanowczą, przyzwyczaił do tego swoich chirurgów okrętowych.
— Czy rana bardzo niebezpieczna? — zapytał, starając się pokryć wzruszenie.
— Tyle co zadraśnięcie brzytwą podbródka.
— To dobrze. Podziękujcie, panowie, królowi. Olivierze kochany, odwiedzę cię niezadługo.
Olivier podziękował wzrokiem, rad, że nareszcie sam (tylko z doktorem zostanie, powierzony staraniom rozumnego człowieka.
Doktór po ułożeniu Oliviera w wygodnem łóżku, odprawił wszystkich.
Olivier zasnął, dziękując niebu, że w tak ważnych okolicznościach nie zdradził się niczem. Po śnie spokojnym nastąpiła silna gorączka, po której albo bardzo prędko przychodzi się do zdrowia, albo też następuje śmierć.
Olivier miał głowę nabitą zajściem z Filipem, sceną z królową, z królem, i tak mu się to wszystko pomieszało, zaczął bredzić. W kilka godzin wygadywał już głośno wszystko, co miał na sercu; słychać go było nawet w galerji, gdzie warta stała, co zmiarkowawszy, doktór zawołał służącego i kazał mu wziąć Oliviera na ręce. Olivier zaczął bronić się i narzekać.
— Zarzuć mu kołdrę na głowę.
— Co z nim robić? — rzekł lokaj. — Ciężki jest i broni się. Zawołam do pomocy kogo ze straży.
— Czyś zmokła kura czy co? że się boisz chorego! — zawołał stary lekarz. Jeżeli za ciężki na twoje siły, zatem niezdatny jesteś na służącego dla mnie. Powrócisz do Owernji...
Groźba poskutkowała. Charny krzyczał, wił się, bredził, wywijał rękoma, a pomimo to owerniak porwał go jak piórko i przeniósł, wobec zdziwionej straży przybocznej.
Oficerowie wypytywali doktora Louis.
— Panowie — rzekł on, jak mógł najciszej, dla odwrócenia uwagi od Charny‘ego — przecież nie mogę co godzina iść milę drogi, dla odwiedzenia pacjenta, poleconego mi przez króla, a wasze pokoje są na końcu świata...
— Dokąd go zabierasz, doktorze?
— Do siebie, moi kochani; wiecie, że ze mnie leniuch okrutny. Mam w pałacu własne dwa pokoje, w jednym z nich umieszczę chorego.
— Ależ, doktorze — rzekł oficer — między nami byłoby mu doskonale; kochamy wszyscy pana de Suffren i...
— Tak, tak, znam ja koleżeńskie usługi. Ranny żąda pić; dać mu, co chce — a potem „caput“. Niech djabli wezmą taką przyjaźń. W ten sposób wyprawiono mi już na tamten świat z dziesięciu pacjentów. Zacny doktór mówił jeszcze, a już Olivier był tak daleko, że niepodobna było słyszeć jego krzyków.
— Dobrze, doskonale zrobiłem, żem go do siebie zabrał — myślał doktór. Jednego tylko się obawiam... jeżeli król zechce go odwiedzić... a jak zobaczy... to i usłyszy... Do djabła, nie można się wahać. Idę uprzedzić królowę... niech mi poradzi... Poczciwy doktór, powziąwszy postanowienie, z szybkością człowieka, rachującego się z czasem, oblał twarz chorego świeżą wodą, położył go do łóżka i zabezpieczył, aby się nie potłukł, spadając.
Następnie pozamykał okiennice, drzwi na dwa spusty, włożył klucz do kieszeni udał się do królowej, przekonawszy się wprzód, że bredzenia Oliviera nie słychać z zewnątrz. Dla bezpieczeństwa, zamknął i owerniaka z chorym.
Wychodząc spotkał panią Misery, przysłaną przez królowę. Chciała ona gwałtem zobaczyć rannego.
— Chodź, pani — rzekł — bo i ja wychodzę.
— Królowa oczekuje!...
— Idę do królowej właśnie.
— Królowa pragnie...
— Wierz mi, pani, że królowa dowie się o wszystkiem. Chodźmy prędzej!