Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Beausire niezwykłem wejściem przez kuchnię chciał uprzedzić Oliwję, aby się miała na baczności. Beausire nie wiedział nic o sprawie z naszyjnikiem, lecz wiedział aż nadto wiele o balu w Operze i o wizycie u Mesmera, co wystarczało, aby Oliwja potrzebowała się ukrywać.
I uczynił rozsądnie: młoda kobieta, leżąc właśnie na kanapie z romansidłem jakiemś w ręce, usłyszała szczekanie psów, zerwała się i wyjrzała na podwórze, a spostrzegłszy Beausire‘a w towarzystwie, nie wybiegła doń, jak to zwykle czyniła.
Na nieszczęście dwa gołąbki znajdowały się blisko szponów sępa. Trzeba była zarządzić śniadanie, a niezbyt mądry ani sprytny lokaj kilkakrotnie zapytał, czy po zlecenia ma iść do pani.
Na wyraz „pani“, psy gończe nadstawiły uszu, żartowały z ukrytej damy, będącej dla pustelnika osłodą wszystkich radości, jakich dostarcza samotność i pieniądze! Beausire pozwalał żartować, lecz Oliwji nie pokazał.
Podano sute śniadanie. Przy deserze, kiedy w głowach już trochę się mąciło, postanowili agenci prowadzić grę w otwarte karty.
Zwrócili rozmowę zręcznie na to, że przyjemnie jest odnajdywać dawnych znajomych.
Beausire, otwierając butelkę doskonałego likieru, zapytał nieznajomych, kiedy i gdzie go już widzieli?...
— Byliśmy — odparł jeden — przyjaciółmi jednego z pańskich wspólników przy pewnej sprawie... w ambasadzie portugalskiej.
Beausire zbladł.
Kiedy dotyka się podobnych spraw, winni zamiast krawatu czują sznur naokoło szyi.
— Tak — zauważył drżący Beausire — i mówisz pan do mnie, jak do przyjaciela?...
— Doskonale się składa — szepnął agent do swego towarzysza — tak będzie wstęp najprzyzwoitszy, bo przecież żądać zadośćuczynienia w imieniu nieobecnego przyjaciela, to nader moralne.
— Co więcej — dodał przyjaciel moralisty z uśmiechem słodko-kwaśnym — zastrzegamy sobie różne prawa.
— Więc?... — zapytał Beausire.
— Więc, kochany panie Beanisre, byłoby nam bardzo przyjemnie, gdybyś jednemu z nas zwrócił sumę, należną naszemu przyjacielowi. Zdaje się, coś około dziesięciu tysięcy liwrów.
— Co najmniej tyle i bez procentów — dodał agent poważniejszy.
— Panowie — odparł Beausire, przestraszony stanowczem żądaniem — nie tak to łatwo na wsi o dziesięć tysięcy liwrów.
— Rozumiemy to, drogi panie, i nie żądamy bynajmniej niemożliwości. Wiele możesz pan dać natychmiast?...
— Mam coś około pięćdziesięciu luidorów, nie więcej.
— Weźmiemy je tymczasem i podziękujemy za pańską uprzejmość.
— A!... — pomyślał Beausire, zachwycony ich gładkością — czyżby oni tak mnie się bali, jak ja ich?... Spróbujmy...
Zastanawiał się nad tem, że ci panowie mogą przyznać się do wspólnictwa, co wcale ładnie o nich świadczyć nie będzie. Beausire był przekonany, że suma wymieniona zadowoli ich i za nią zdobędzie zupełne milczenie, że po zapłaceniu natychmiast ich się pozbędzie.
Lecz przeliczył się na gościach, którzy u niego czuli się, jak w domu, i z zadowoleniem rozparli się dla lepszego trawienia, a w tej chwili byli dobrzy, bo złoszczenie się zbytnio zmęczyćby ich mogło.
— Dobry kamrat z Beausire‘a — rzekł agent poważny do przyjaciela. — Sześćdziesiąt luidorów wziąć można!...
Beausire powstał, aby iść po pieniądze.
— Panie Beausire, kochany panie Beausire!...
— Cóż takiego?... — zapytał Beausire.
— Ależ nie zostawiaj nas samych — rzekli tonem błagalnym i przymuszali go prawie, aby usiadł.
— Jakże chcecie, żebym wam dał pieniądze, kiedy wy nie pozwalacie iść po nie.
— Pójdziemy z panem — odparł bardziej stanowczo agent.
— Ależ to jest pokój... mojej żony! — zawołał Beaausire.
Beausire sądził, że argument taki wystarczy zbirom, lecz przeciwnie był on iskrą, wzniecającą ogień.
— Dlaczego właściwie chowasz pan swoją żonę?... — zapytał jeden z agentów.
— O!... zbyt ostro mówicie, moi panowie — zawołał Beausire.
— Chcemy zobaczyć twoją żonę!... — odparł zbir stanowczy.
— A ja wam oświadczam, że was wyrzucić karzę — zawołał Beausire, sądząc, że zapanuje nad ich śmiałością.
Usłyszawszy to, obaj tak głośnym wybuchnęli śmiechem, że przestraszyliby nim najodważniejszego, lecz upór Beausir‘ea trudny był do zwalczenia.
— Teraz — rzekł — nie dostaniecie wcale pieniędzy i będziecie musieli sobie iść.
Jeszcze straszniejszym ryknęli śmiechem, aż Beausire zadrżał.
— Rozumiem — odparł głucho — narobicie hałasu, będziecie rozpowiadali, lecz gubiąc mnie, i sami się zgubicie.
Śmiali się coraz mocniej i ostatnie wyrazy przyjęto jako żart. Śmiech zastępował odpowiedź.
Beausire postanowił przestraszyć ich, wybiegł więc na schody, nie jak człowiek, idący po pieniądze, lecz jak wściekły, szukający broni. Agenci wstali z miejsc swoich i także wierni swemu postanowieniu wybiegli za Beausire‘m i zatrzymali go.
Beausire krzyknął, drzwi otwarły się i przed nimi stanęła kobieta zmieszana i wystraszona.
Agenci, ujrzawszy ją, puścili Beausire‘a i także krzyknęli ale radośnie, zwycięsko, dziko prawie.
Odnaleźli nareszcie kobietę, rażąco podobną do królowej Francji!...
Beausire sądził, że nagłe zjawienie się kobiety rozbroi ich, lecz jakże prędko był rozczarowany.
Agent stanowczy zbliżył się do panny Oliwji i tonem niezbyt uprzejmym rzekł:
— A!... aresztuję panią.
— Aresztować!... — zawołał Beausire — a to dlaczego?...
— Dlatego, że tak żąda pan de Crosne — odparł drugi agent — i że my w służbie pana de Crosne jesteśmy.
Gdyby piorun uderzył w kochanków, nie mogliby się bardziej przerazić.
— Widzi pan — rzekł stanowczy do Beausir‘ea — co wynikło z pańskiej nieuprzejmości.
Beausire w rozpalonych dłoniach ukrył twarz rozognioną. Zapomniał nawet o tem, że lokaj i służąca byli świadkami całego zajścia.
Nagle myśl jakaś błoga powstała w jego głowie.
— Przybyliśmy przypadkowo — odparli naiwnie.
— Wszystko jedno, mogliście mnie aresztować, a dla sześćdziesięciu luidorów daliście mi wolność.
— O!... bynajmniej, naszym zamiarem było zażądać co najmnej jeszcze sześćdziesiąt.
To nasze ostatnie słowo: za sto dwadzieścia luidorów zostawimy panu wolność — dodał drugi.
— A pani?... — zapytał, drżąc, Beausire.
— O!... pani, to rzecz inna!... — odparł stanowczy.
— Pani warta dwieście luidorów, nieprawdaż? — zapytał nieśmiało Beausire.
Agenci znów śmiać się zaczęli, śmiech tym razem zrozumiały był dla Beausire‘a.
— Trzysta — rzekł — czterysta... tysiąc nawet, ale nie bierzcie jej. Nie odpowiadacie, bo wiecie, że mam pieniądze, chcecie więc korzystać... i sprawiedliwie... Dam dwadzieścia tysięcy, czterdzieści tysięcy liwórów, obydwom zapewnię przyszłość, ale darujcie jej wolność.
— Widocznie bardzo kochasz tę kobietę? — zauważył stanowczy.
Teraz Beausire zaczął śmiać się, lecz śmiech jego o brzmieniu ironicznem, przestraszający był.
Każdy agent wyjął po dwa rewolwery, obawiając się wybuchów rozpaczy widniejącej na twarzy Beausire’a a opierając lufy na piersiach Beausire‘a, rzekli.
— Nie oddamy ci tej kobiety... nawet za sto tysięcy talarów. Pan de Rohan zapłaci za nią pięćset tysięcy liwrów, królowa nawet miljon.
— Naprzód — zawołał stanowczy. — Musisz tu mieć jakiś powóz lub brykę, każ pan zaprząc dla pani. W drodze udamy, że nie widzimy, pan zeskoczysz, a my po godzinie dopiero zauważymy pańską nieobecność. Cóż, dobrze tak?
Beausire odparł:
— Pójdę tam, gdzie ona. Póki życia starczy, nie opuszczę jej.
— A i później nie — dodała Oliwja, przejęta najokropniejszym strachem.
Po kwadransie powóz Beausire‘a wyjechał z domu a w nim dwoje uwięzionych i dwaj agenci.