Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział XLIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Joannę uwięziono, jak życzyła sobie królowa.
Ucieszyło to wielce króla, instynktownie nienawidzącego tę kobietę.
Śledztwo prowadzone było z wielką żarliwością, bo w ręku sędziów spoczywał honor królowej.
Pan de Rohan, od chwili aresztowania, ciągle prosił o skonfrontowanie go z panią de la Motte.
I uczyniono zadość jego życzeniu.
Kardynał mieszkał w Bastylji po książęcemu, miał wszystko, czego zapragnął, prócz wolności.
Proces z początku niewielkie miał rozmiary, ze względu na wysokie stanowisko wmieszanych osób.
Sympatja dla kardynała de Rohan w prawdziwy zamieniła się entuzjazm, gdy rozeszły się pogłoski, jakoby kardynał stał się ofiarą intryg dworskich.
Widzenie się kardynała z panią de la Motte przerwał ważny wypadek.
Hrabina, której wolno było mówić pocichu, gdy szło o królowę, rzekła odważnie:
— Oddal pan wszystkich, a gotowa jestem dać objaśnienia, których pan żądasz.
Pan de Rohan pragnął zostać z hrabiną sam i wypytać o wszystko, lecz odmówiono mu, przystano tylko, aby prawnicy porozumieli się z hrabiną.
Gdy zapytali ją o naszyjnik, odparła, że nie wie, co się z nim stało, chociaż być może, że był jej oddany.
Adwokaci wyrazili oburzenie na takie zuchwalstwo tej kobiety, a pani de la Motte zapytała, czy usługi, oddane kardynałowi i królowej, nie warte są miljona.
Gdy adwokat słowa te kardynałowi powtórzył, de Rohan zbladł i opuścił głowę, bo domyślił się w tejże chwili, że wpadł w zasadzkę, zastawioną przez przebiegłą krętaczkę.
Kardynał nosił się nawet z myślą położenia tamy skandalicznej sprawie, gubiącej cześć królowej, lecz przyjaciele i nieprzyjaciele jej utrzymywali go przy poszukiwaniach prawdy.
Podawano mu jako ważne powody, że honor jego postawiony jest na kartę, że mowa jest o kradzieży, a bez wyroku parlamentu nie będzie miał dowodu niewinności.
Ażeby zaś dowieść tej niewinności, trzeba było koniecznie wyświetlić stosunki kardynała z królową.
Joanna oświadczyła, że nie oskarża królowej ani kardynała, lecz jeżeli wymagać będą objaśnień, dotyczących naszyjnika, uczyni to, czego uczynić nie chciała, dowiedzie, że w interesie królowej i kardynała leży, aby ją, hrabinę de la Motte, oskarżyć o kłamstwo.
Kiedy i to powtórzono kardynałowi, wyraził pogardę dla Joanny. Dodał także, że poniekąd rozumie postępowanie hrabiny, nie pojmuje jednakże wcale zachowywania się królowej.
Słowa te, powtórzone z komentarzami Marji Antoninie, rozgniewały ją niezmiernie. Zażądała, aby śledztwo specjalnie zarządzono, dla wyjaśnienia tajemniczych punktów sprawy.
Wtedy to wyszły na jaw przechadzki nocne, co dało niemałe pole potwarcom i plotkarzom. Teraz prawdziwe niebezpieczeństwo groziło królowej.
Joanna obstawała przy tem, że nie zna tego, o którym mówią, lecz twierdziła tak w obecności ludzi królowej, przy ludziach zaś kardynała powtarzała uparcie:
— Jeżeli mnie nie dacie spokoju, powiem zawiele.
— To pełne poświęcenia milczenie uczyniło ją prawie bohaterką i tak zagmatwało sprawę, że najodważniejsi badacze dokumentów drżeli przy odczytywaniu zeznań, a żaden sędzia nie śmiał wybadywać hrabiny.
Pomimo to, rozeszła się też wieść o rozmowie kardynała z królową. Wszystko co powiedział hrabia Prowancji, wszystko, co Filip i Charny widział lub słyszał; wszystkie te tajemnice, niezrozumiałe dla innych, prócz brata królewskiego lub rywala, jak naprzykład Filipa i Charny‘ego, cała tajemnica tych miłostek, rozgłaszanych teraz, rozeszła się i wsiąknęła w atmosferę, tracąc aromat dostojnego pochodzenia.
Nietrudno domyśleć się, że królowa znalazła zapalonych obrońców, a kardynał de Rohan gorliwych popleczników.
Pytanie: „Czy królowa skradła naszyjnik?“ zmieniło się zupełnie. Jeszcze nie dość ono kompromitowało, pytano więc teraz:
— Czy królowa upoważniła kogoś, wtajemniczonego w jej karygodne sprawy miłosne, do skradzenia naszyjnika, aby tem okupić milczenie?
Takie gadaniny wywołał przewrotny spryt pani de la Motte, plotki, które wiodły królowę na drogę nieuniknionej hańby.
Lecz królowa postanowiła walczyć, a król podtrzymywał ją w tem postanowieniu.
Ministerjum pomagało też z całych sił.
Cała uwagę zwrócono więc na hrabinę i odważnie szukano śladów naszyjnika.
Królowa przystała na roztrząsanie oskarżenia, lecz zarazem oskarżyła Joannę o chytrą i podstępną kradzież.
Tak stały sprawy, gdy zdarzył się wypadek, zmieniający postać rzeczy.
Pan de Beausire i panna Oliwja żyli spokojnie i szczęśliwie w jakiemś wiejskiem ustroniu. Pewnego razu pan Beausire, panią w domu pozostawiwszy, udał się na polowanie i najniespodzianiej dostał się miedzy dwóch agentów pana de Crosne, który po całej Francji prowadził śledztwo. Kochankowie nie wiedzieli wcale, co się dzieje w Paryżu, myśleli tylko o sobie, zajęci byli tylko sobą. Panna Oliwja była, jak łasica, a pan de Beausire uwolnił się od owej niespokojnej ciekawości, znaku szczególnego u ptaków drapieżnych.
Jak powiedzieliśmy, Beausire wyszedł upolować zająca, lecz ujrzawszy zdala kuropatwy, pobiegł i wpadł na to, czego wcale nie szukał. To samo zdarzyło się agentom pana de Crosne: szukali oni Oliwji, a znaleźli pana de Beausire. Takie to figle płata nieraz polowanie.
Jeden z owych psów gończych był nader sprytny.
Kiedy poznał Beausire‘a, nie napadł nań jako urzędnik policyjny, lecz przedstawił swemu towarzyszowi następujący projekt:
— Skoro Beausire może chodzić na polowanie, musi być wolny i bogaty; przy sobie może ma kilka tylko luidorów, lecz w domu mieć może kilkaset. Pozwólmy mu powrócić do siebie, udajmy się tam i nałóżmy na niego okup. Jeżeli Beausire‘a odstawimy do Paryża, otrzymamy co najwyżej sto liwrów, a jeszcze wyrzuty nas spotkają, że zapełniamy więzienie tak małoznaczącymi ludźmi. Zróbmy więc z Beausire‘a korzystną spekulację.
Tak postanowiwszy, zaczęli polować, tak samo jak pan de Beausire, na zająca i na kuropatwy, a prawdziwej zwierzyny swej nie opuszczali ani na chwilę.
— Panie Beausire — odezwał się nagle zręczny agent — zaproś nas pan do siebie na śniadanie?
— Do mnie? ale... — wybąknął Beausire...
— Wszak nie będziesz pan niegrzeczny, panie Beausire.
Beausire nie wiedział, co począć, szedł więc z obu agentami w stronę domu.
Z jednej tylko strony dom był widzialny, z trzech innych osłaniały go drzewa, krzaki i wzgórza.
— Jak tu świetnie ukryć się można — zauważył jeden z agentów z zachwytem.
Beausire‘a dreszczem przejął ten żart; pierwszy wszedł do domu przy odgłosie szczekania psów, policjanci szli za nim, bezustannie się ceremonjując.