Nazywano ją miłością.../II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nazywano ją miłością... |
Pochodzenie | Ostatnie dni świata |
Wydawca | Nakładem "Kurjera Litewskiego" |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Druk Józefa Zawadzkiego w Wilnie |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | They Called it Love |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy naczelny lekarz wszedł do pokoju nieznajomej, dziewczę zwróciło ku niemu głowę i uśmiechnęło się słabo.
Szara suknia jej przystrojona była bladoróżową kokardą (nie chciała za nic włożyć ubrania, rozdzielonego w dole nakształt szarawarów), a na stoliku przy łóżku leżała wiązanka bladych kwiatów. Dwa obrazy, wzięte z Muzeum i zawieszone na szarych ścianach, sprawiały wrażenie oazy wśród pustyni. Przed kominkiem stał ekran, ozdobiony malowidłem, przedstawiającem jakieś ognisto-żółte ptaki; dziewczę przykryło go szarą materją, by nie raził oczu gościa.
Naczelny lekarz wykrzywił twarz, naśladując uśmiech powitania (nauczył się tego ze starożytnych powieści) i wyciągnął rękę. Czytał o ściskaniu dłoni, ona zaś nauczyła go, jak się to robi.
— Jakże pan jest dobry, panie doktorze, że mię tak często odwiedza, — powiedziało dziewczę, wdzięcznie się uśmiechając.
— Dobry — zapytał ze zdziwieniem, — co to znaczy „dobry“?
Panienka wybuchnęła śmiechem.
— Teraz na mnie kolej zadawać panu pytania, — rzekła. — Przyrzekłeś mi pan opowiedzieć o waszym szarym świecie, gdy się nieco wzmocnię, a dzisiaj chodziłam już o własnych siłach. Wyglądam znacznie lepiej... nieprawdaż, doktorze?
Naczelny lekarz spojrzał na nią uważnie. W głębi jego spokojnych, jasnych oczu tlił się jakiś płomyk, jakby w nich coś budziło się do życia. W ostatnich dniach zbyt gwałtownie nieco zmniejszył dozę anti-sentient’ów.
— Wygląd pani... przypomina jej kwiaty, — powiedział, nie bez przyjemności spostrzegając blady rumieniec na jej twarzyczce. — Będę odpowiadał na pani pytania.
Przechyliła główkę i położyła paluszek na ustach.
— Po pierwsze, — rzekła, — jak się pan nazywa? Dotychczas nie powiedział mi pan tego.
— Nazywam się, — odrzekł, — C F Q 55 R 47081 Nr.
Dziewczę roześmiało się na cały głos. Arcy Radca ze swoich obserwacji nad nią wywnioskował, że śmiech był najczęstszą formą wzruszeń w epoce Wiktorjańskiej. Zanotował też kilka wzorów śmiechu na wałkach fonograficznych i zdjął trzy serje żywych ilustracji, przedstawiających skurcze twarzy, towarzyszące temu zjawiskowi. Za pomocą „vitometru“, t. j. życiometru obliczył również dokładną ilość straconej energji, jaką śmiech powoduje.
— A B C i tak dalej! — rzekło dziewczę. — Jakież to zabawne! To przypomina galerników.
— Co to jest galernik? — zapytał doktór.
Objaśniła mu znaczenie tego wyrazu, straciwszy znowuż znaczną ilość energji skutkiem ruchów głowy i rąk.
— Niema już teraz u nas galerników, — powiedział. — Ludzi szkodliwych poprostu usuwamy, ale zdarza się to zresztą bardzo rzadko. Każdy z nas stara się postępować zgodnie z prawem. A co znaczy „zabawne“?
I tym razem również udzieliła mu nader ożywionych wyjaśnień.
— Rozumiem, — rzekł. — Zabawne jest to, czego się pani nie spodziewa. „My“ zawsze wiemy, czego się mamy spodziewać. Teraz nie zdarza się nic zabawnego.
— Pan jest zabawny, — droczyła się z nim, — i pańskie nazwisko.
— Bynajmniej, — odparł. — Zrozumiawszy moje nazwisko, przestanie pani uważać je za zabawne. Nazwisko to ściśle określa całą moją istotę. C oznacza, że jestem w trzeciej randze, przyszły podradzca. A oznacza, że jestem pełnoletni. F — że jestem lekarzem. Q wskazuje stopień naukowy i odznaczenia zawodowe. Cyfra 55 oznacza, że mam w sobie piętnaście szesnastych krwi angielskiej, oraz, że urodziłem się w Londynie. R — to moja litera w spisie osobistych cech moich. 47081 — mój numer. Nr dowodzi, że jestem nieżonaty, lecz w danej chwili przeznaczony do małżeństwa. Cyfry nigdy nie ulegają zmianie. Litery zmieniają się w razie zmiany w faktach. Jak więc pani widzi, nazwisko moje jest całkiem rozsądne. Pani imię zato jest „zabawne“. Maud Mordownt nic nie oznacza. I zapewne nigdy się też nie zmienia?
— Owszem, zmieni się, gdy wyjdę zamąż. Wtedy będę nosiła nazwisko mego męża. Mistress Ktoś... Ktoś... Maud Ktoś.
— Rozumiem. Zachowa pani „Maud“, dla zaznaczenia, że to pani, a nie jej mąż.
— Ach! — zawołało dziewczę. — Jakiż pan zabawny!
— Czyli, innemi słowy, — ciągnął dalej, — utraci pani swoją tożsamość.
— Przypuśćmy, — zgodziła się, — ale ja się tego nie obawiam, ponieważ... ponieważ, kochałabym go. Czyliż teraz to się nie zdarza?
— Małżeństwa? Oczywiście, są, ale teraz zawierane są za pośrednictwem Komisji przyszłości.
— A czy Komisja pyta o chęć i zgodę żeniących się?
— Oni chcą tego, czego wymaga prawo.
— Czyżby się zatem... nie kochali?
Naczelny lekarz przesunął ręką po czole. Zpoczątku naśladował ów ruch z powodu jego oryginalności, potem jednak tak się przyzwyczaił, że wykonywał go machinalnie. „Utrata Energii“, — obliczał, — „skróci mi życie o jeden dzień“.
— Niezupełnie rozumiem, co pani chce powiedzieć, — przyznał się po chwili, — sądzę, że kieruje nimi instynkt towarzyski... albo może chęć zmiany w życiu.
— O! — zawołała panienka, — i to „wszystko“?
— Czegóż mogą chcieć więcej?
— Czyliż doprawdy nie kochają się? Zupełnie się nie kochają.
Rozpaczliwym ruchem wyciągnęła ręce. Naczelny lekarz uścisnął naprzód jedną, potem drugą. Sądził, że tak było przyjęte za jej czasów i uważał to za niezbędne do powstrzymania niepożądanego wzruszenia, znanego pod nazwą „łez“.
— Ludzie są sobie pożyteczni, — rzekł pojednawczo.
— Pożyteczni! „Pożyteczni“! Doktorze, pan był bardzo dobry dla mnie, mimo to jednak mogłam była umrzeć w tym zimnym, szarym świecie. Gdybym umarła, czy żałowałby mię pan?
Naczelny lekarz przesunął powtórnie ręką po czole.
— Gdyby pani umarła, — rzekł zwolna, — toby pani umarła i byłoby bezcelowe o tem myśleć. Tymczasem pani żyje, uważam taki wypadek za niepożądany, ale nie rozumiem, co pani ma na myśli, mówiąc „kochać“, lub „dobry“.
— Postaraj się pan zrozumieć, — błagała, — postaraj się pan!
— Rozważę bardzo ściśle wszystko, co pani mówi, — przyrzekł lekarz.
Dziewczę odetchnęło z ulgą..
— Kiedy pan dałeś mi kwiaty, byłeś dobry, — powiedziała. — Czuję się zadowolona, że mi je dałeś. Spoglądam na nie co parę minut i noszę je ze sobą z pokoju do pokoju. To się nazywa „kochać“.
— Rozumiem, — rzekł w zamyśleniu. — Pani kocha kwiaty.
— Tak, tak. Ale bardziej jeszcze kocham dobroć tego, który mi je dał. Sądziłam, że pan sam chciał być dobrym; jeżeli jednak nie... Ściska mię pan za ręce, jakby z własnej chęci. Doktorze, czy doznał pan kiedy uczucia przyjaźni?
— Przyjaźni? — Zmieszanie jego było widoczne. — Pani, jak mi się zdaje, ma na myśli to, co my nazywamy „sympatją“, to jest, ocenianiem jakiegoś przedmiotu ponad jego wartość racjonalną. Taki sposób postępowania nie może, oczywiście, być uważany za słuszny, to też w podobnych razach zażywamy zazwyczaj powiększoną dawkę anti-sentient’ów; jednak... zdaje mi się, że wolę obecność pani, jeżeli to właściwie, chce pani powiedzieć.
— Tak, chcę... Niech pan przypuści, że odeszłam. Czy poczuje pan wtedy, że... że czegoś panu brak?
Poruszyła niespokojnie rękami. Naczelny lekarz uścisnął je powtórnie, sądząc, że w ten sposób powstrzyma jej wzruszenie.
— Gdyby pani odeszła, wiedziałbym, że pani odeszła, — powiedział. — Nie jestem pewien, czy potrafi pani określić to uczucie, ale wolałbym, aby pani odemnie nie odchodziła. Czy pani właściwie mówi o małżeństwie?
— Tak! — głos jej zadrżał.
— Zdaje mi się, że pani byłaby pożyteczna, jako żona, i jeżeli pani nie potępia takiej słabości, wolałbym panią od każdej innej kobiety. Sądzę, że należy oddać tę sprawę na rozstrzygnięcie Komisji. Członkowie jej potrafią osądzić to lepiej od nas. A ponieważ poglądy pani na tego rodzaju kwestje różnią się od naszych, przeto zapytuję, czy będzie pani „kochać“ mię, jak swoje kwiaty?
— O! — zawołało dziewczę. — Kochałabym, gdyby... gdybyś pan był pewien, że mnie „wolisz“.
Naczelny lekarz wyjął „przyrząd do myślenia“ i z wielką powagą jął się weń wpatrywać.
— Zdaje mi się, że uczuwam to zupełnie wyraźnie, gdy ściskamy się za ręce, — powiedział.
Podała mu obie rączki, a on je uścisnął.
— Sądzę, — rzekł, — że lepiej to uczuję, jeżeli potrzymam je dłużej. Pani się boi?
— Nie, nie boję się, odparło dziewczę. — Czy doprawdy nie może pan rozwinąć w sobie uczucia! Do mnie, naprzykład? Czyliż to zupełnie niemożliwe?
Lekarz jeszcze mocniej uścisnął jej ręce.
— Możliwe, — odparł. — Ale, by módz czuć, muszę przerwać zażywanie anti-sentient’ów, nakazane przez prawo. Kara za to jest ogromna; gdyby pani doniosła o tem Radzie... a jest to pierwszym pani obowiązkiem...
Dziewczę krzyknęło.
— Zgodzę się raczej umrzeć, aniżeli panu w jakikolwiek sposób zaszkodzić, — powiedziała. — Czyż pan nie widzi, że ja... „sympatyzuję“ z panem?...
I jedną jego rękę położyła sobie na czole. Uczucie „sympatii“ przebiegło po jego ciele i wstrząsnęło nim... przestraszyło nieledwie. Dzisiejszego rana zmniejszył dozę anti-sentient’ów do jednej trzeciej, zamiast dwóch trzecich i ze strachem myślał, że lada chwila podda się któremuś z tych okropnych wzruszeń, tak zgubnych dla życia. Stwierdził jednak, iż oczy dziewczęcia mają siłę przyciągającą. Wygląda to, pomyślał, na rozleglejsze pojmowanie sympatii i świadczy jasno i wyraźnie, iż ona nie zdradzi mię przed Radą.
— Dzisiaj rano zażyłem niepełną dozę, — powiedział. — Jak pani sądzi, czy nie zaszkodzi mi, jeżeli przerwę na pewien czas zażywania anti-sentient’ów?
— A co to jest? — zapytała.
— Składniki pożywienia, zabijające bakterje uczuciowe. Skutkiem tego życie się przedłuża, podwaja nawet. Zażywając regularnie anti-sentient’y można żyć sto pięćdziesiąt lat.
Dziewczę potrząsnęło głową.
— I cóż komu z tego przyjdzie, — zapytała, — jeżeli życie jest takie, że nie warto wcale żyć? Życie bez łez i bez śmiechu! Życie bez... sympatii!
Pochyliła się ku niemu i spojrzała nań swemi błyszczącemi oczyma.
— Czy jest pan pewien, że ze mną „sympatyzuje“? — zapytała. — zupełnie pewien?
Naczelny lekarz wziął ze stolika przyrząd do myślenia, ale dziewczę odebrało mu go, obracając jego głowę w ten sposób, że musiał spojrzeć jej w oczy. I ku największemu swemu zdumieniu, przekonał się, że w oczach tych prędzej znajdzie odpowiedź na jej pytanie.
— Tak, — rzekł. — Mam dla ciebie sympatię, moja najdroższa.
Dziewczę roześmiało się i przytuliło do niego, trzymając go wciąż za rękę.
— Dlaczego, — szepnęła, — tak mię pan nazwał?
— A czy się tak nie mówi? — zapytał? — Nauczyłem się tego wyrazu ze starej książki.
Dziewczę zaśmiało się powtórnie i tak dźwięcznym śmiechem, że fonograf Arcy Radcy w żaden sposób nie mógł go pochwycić.