Nazywano ją miłością.../całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Owen Oliver
Tytuł Nazywano ją miłością...
Pochodzenie Ostatnie dni świata
Wydawca Nakładem "Kurjera Litewskiego"
Data wyd. 1910
Druk Druk Józefa Zawadzkiego w Wilnie
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. They Called it Love
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OWEN OLIVER
NAZYWANO JĄ MIŁOŚCIĄ...

Spis rozdziałów
IIIIIIIV


I.

Pewnego ranka, na wiosnę 2063 roku, przed prostym, szarym stołem, w pustym, szarym pokoju szpitala londyńskiego, stało czterech ludzi. Jednym z nich był siwowłosy starzec, nazywany przez wszystkich „Arcy Radcą“. Drugim był naczelny lekarz — wysoki, smukły mężczyzna lat trzydziestu pięciu. Dalej, dwie kobiety, lekarki — starsza i młodsza. Wszyscy czworo ubrani byli w skromne, szare odzienia, uszyte z jednego kawałka i rozdzielone u dołu, przy nogach, nakształt szarawarów. Twarze ich były szarawe, blade, bez wyrazu, rzekłbyś, gipsowe maski.
Naczelny lekarz mieszał w maleńkich naczyniach jakieś kryształy i esencje, które utworzyły lilipucią szklaneczkę żółtawego płynu. Wypiwszy jedną taką szklaneczkę, podał płyn naprzód kobietom, potem Arcy Radcy.
— Zawiera on życie lub śmierć, — rzekł, mówiać o życiu i śmierci takim głosem, jakby jedno i drugie nie przedstawiało dlań żadnej wartości.
Następnie podeszli do łóżka, na którem spoczywało nieruchomie młode dziewczę. Twarz jej była jakby zastygła, mimo to wszakże tliło się w niej więcej życia, aniżeli w twarzach otaczających ją ludzi. Rzecby można, że rysy te zastygły podczas jakiegoś silnego wzruszenia, a może w jego oczekiwaniu.
Naczelny lekarz szklanemi szczypczykami rozchylił jej usta. Arcy Radca, wsparłszy się ręką o poduszkę, wlał jej w gardło jakieś lekarstwo.
Upłynęło kilka sekund; palce i twarz młodego dziewczęcia zadrgały konwulsyjnie, potem tak samo zaczęły drgać ręce jej i nogi; wreszcie dziewczę poruszyło się. Palce jej wpiły się w suknię, wyrywając kilka drobnych strzępków miękkiej, puszystej tkaniny.
— Życie? — zapytała młodsza z kobiet.
— Odruchy, — poprawił ją naczelny lekarz.
Dziewczę znowuż się poruszyło; nagle chwyciła się rękami za włosy. Starsza z kobiet odjęła je ostrożnie, lecz bez cienia czułości.
Usta dziewczęcia zlekka się uchyliły. Dobywał się z nich z trudnością głuchy jakiś jęk. Z pod przymkniętych powiek stoczyła się łza. Młodsza z kobiet wskazała na nią palcem.
— Co to jest, Arcy Radco? — zapytała cichym, monotonnym głosem.
Głosy wszystkich czworga były stłumione i bez wyrazu, jak ich twarze.
— Nazywano to łzami, — odparł Arcy Radca.
— Służyły im one do usuwania z oczu kurzu, oraz innych obcych ciał, — objaśnił naczelny lekarz.
Słaby rumieniec zaróżowił bladą twarzyczkę dziewczęcia. Naczelny lekarz zbadał puls, osłuchał serce, podniósł powieki i zajrzał w oczy.
— Żyje, — powiedział.
Dziewczę otworzyło oczy i przez łzy spojrzało dokoła.
— Mamo! — szepnęła. — Mamo!
Usiłowała obetrzeć łzy rękami.
— Operacja skończona? — zapytała słabym głosem.
— Skończona, — odrzekł.
Zamknęła oczy i wybuchnęła cichym, nerwowym śmiechem.
— Co ona robi? — zapytała młodsza z kobiet.
— Nazywano to wzruszeniem, — powiedział Arcy Radca. — Przychodziło ono zazwyczaj bez zgóry powziętej myśli.
— Czy długo spałam? — odezwało się dziewczę.
— Sto pięćdziesiąt siedem lat, — odrzekł Arcy Radca.
Dziewczę wsparło się na łokciu i zdumionem spojrzeniem obrzuciło dziwnych ludzi i dziwny pokój.
— Mamo! — zawołała po chwili wystraszonym głosem. — Mamo!
— Matka twoja nie żyje, — rzekł Arcy Radca.
— Umarła! — krzyknęło dziewczę. — Umarła! To kłamstwo. To nie może być prawdą! Mamo!
Nieruchome twarze zwróciły się ku Arcy Radcy.
— W owych oczach opłakiwano zmarłych, — objaśnił on, — a niekiedy mówiono to, czego wcale nie było. Specjalnie nawet drukowano to w dziennikach. Jeden z takich wypadków zachował się jeszcze w moich wspomnieniach. Działo się to podczas wykonania wyroku śmierci poraz pierwszy za pomocą „somnitu“.
— Mamo! — wołało dziewczę wśród łkań. — Mamo! Elzo! Nianiu! Doktorze! Wszakże to nieprawda, co on mówi. Nieprawda!
— Wszystko, co się teraz mówi, jest prawdą, — rzekł Arcy Radca. — Wasi lekarze doszli do wniosku, że nóż panią nie uzdrowi i że ocalić cię może jedynie natura. Wprowadzili panią zatem w stan kataleptyczny za pomocą „morowitu“, który został wtedy właśnie wynaleziony. Natura utrzymywała cię przy życiu w ciągu stu pięćdziesięciu lat. Znajomi pani umierali w siedmdziesiątym roku życia, — co w owe czasy było zwykłem zjawiskiem. Wymarli wszyscy.
Dziewczę z rozpaczą wyciągnęło ręce ku młodszej z kobiet.
— Umarli? — zawołała z płaczem. — Wszyscy! Czyliż wam mnie nie żal?
Kobieta spojrzała na jej wilgotną od łez, boleśnie skurczoną twarzyczkę, na jej własnem jednak sfinksowem obliczu nie odbiło się najlżejsze nawet wzruszenie.
— Co ona chce powiedzieć, Arcy Radco? — zapytała.

∗             ∗

Arcy Radca siedział w gabinecie naczelnego lekarza, paląc papierosa na długiej rurce, spoczywającej na metalowej podstawce. Podstawka ta zaopatrzona była w dwa cylindry, nasycone antyseptycznemi płynami, a przeznaczone do pochłaniania dymu. Spostrzegłszy wchodzącego lekarza, Arcy Radca odstawił cały przyrząd na stronę.
— Z wycieńczenia zapadła w głęboki sen, — oznajmił naczelny lekarz. — Wszelka działalność wyniszcza organizm. Jej siła żywotna spadła do jedenastu stopni. Nigdy nie sądziłem, żeby wzruszenia mogły być tak groźne dla życia.
— A jednak nie może być inaczej, — odparł Arcy Radca. — Wszelka działalność wycieńcza organizm. Działalność, konieczna do życia rozumnego, wyczerpuje nasze ciała w 130 — 150 roku życia. Działalność, zużyta na bezcelowe wzruszenia, skraca ten czas o połowę. Takie jest prawo powszechne.
Naczelny lekarz przysunął sobie drugą podstawkę, siadł przy stole i zaczął palić.
— Stopniowe wycieńczenie organizmu skutkiem uczuć prymitywnych, niejednokrotnie już opisywano w najrozmaitszych podręcznikach, — powiedział, — nigdy wszakże nie sądziłem, by wywierały one wpływ tak silny. Wzruszenie oddziaływa zapewne na jej serce. Jeśli takie nieracjonalne podniecenie potrwa dłużej, umrze niezawodnie.
Arcy Radca zapalił też papierosa.
— Czy nie może pan temu zapobiedz? — zapytał.
— Mógłbym usunąć te wzruszenia jedynie za pomocą anti-sentient’ów.
— A gdyby dawać anti-sentient’y w małych dozach i przez to zmniejszać wzruszenia tylko ilościowo.
— Nie. Wpłynęłoby to również na ich jakość i nie możnaby uważać ich za wierne wzory uczuć prymitywnych.
— A więc musi umrzeć, — rzekł z zimną krwią Arcy Radca. — Próbki wzruszeń są mi niezbędnie potrzebne do moich badań. Nie kieruje mną bynajmniej próżna ciekawość poznania barbarzyńskiej przeszłości; ale przeszłość poucza nas o przyszłości. Przyszłość zawiera w sobie miljony istnień, tutaj zaś jest jedno tylko.
— Całkiem słusznie — rzekł naczelny lekarz. — Chcesz pan otrzymać sankcję Rady?
— Tak.
Arcy Radca utkwił wzrok w ścianę, tak samo szarą, jak i większość przedmiotów w tym racjonalnym świecie. Szary ton ów zdobyli oni dzięki długim i uciążliwym eksperymentom, sądząc, że barwa ta, a właściwie bezbarwność, w najmniejszym jeszcze stopniu rozprasza umysł, wpływ jej zaś na wrażenia zewnętrzne jest prawie żaden.
— Ile dni może być zdatna do obserwacji naukowych?
— Trzy, lub cztery. Bardzo cierpi.
— Cierpi cała ludzkość, nie ona jedna. Czy nie możnaby osłabić napięcia jej wzruszeń i tem przedłużyć jej życie... To bardzo ważne... za pomocą symulowania uczuć przez tych, którzy ją dozorują? Jestem pewien, że wzruszenia te wywołane są brakiem podobnych objawów wśród otoczenia.
Naczelny lekarz podniósł do oczu małą, kryształową kulkę z napisem: „Przyrząd do myślenia“ i uważnie w nią zajrzał.
— Obawiam się, że za mało jesteśmy obznajmieni z uczuciami i że trudno nam je będzie symulować, — rzekł po chwili. — O wiele łatwiej byłoby odtworzyć niektóre fizyczne warunki dawnego jej życia. Czytałem, że barwa i zapach wywierają pewien określony wpływ na uczucia. Trzeba koniecznie wydostać z Muzeum parę barwnych przedmiotów do jej pokoju.
— Owszem, — odparł Arcy Radca. — Może pan też zrobić próbę z kwiatami. W ogrodach Muzeum rośnie ich nieco. Z ciekawych okazów starożytnej literatury, znanych pod nazwą „poezja“, dowiedziałem się, jakoby wzruszenia ściśle były związane z zamiłowaniem do kwiatów, jakkolwiek niedojrzała filozofia epoki Wiktoriańskiej przypisuje je przedewszystkiem wrażliwości. Powiedz pan dozorczyni, by od czasu do czasu obejmowała ręką ramiona tej kobiety. Za spełnianie takich infekcyjnych i nieprzyjemnych czynności, rada wyznacza dodatkowe wynagrodzenie. Dalej, obstaję przy tem, że możnaby osiągnąć pewne rezultaty za pomocą symulowania wzruszeń. Należałoby, naprzykład, zastosować niektóre z dawnych form rozmowy. Słowo „droga“, należało, o ile mi się zdaje, do najzwyklejszych wyrażeń. Powiem naczelnemu lektorowi nauk starożytnych, by zbadał tę kwestję i o wynikach poinformował pana. Tymczasem użyj pan wszelkich środków, by podtrzymać jej życie i wrażliwość przynajmniej w ciągu miesiąca. Będzie pan zwolniony od wszystkich swych obowiązków. Ta kobieta jest jedynym obiektem, który może udzielić nam wiadomości, że tak powiem, z pierwszej ręki. Pamiętaj pan o tem.

— Wiadomości z pierwszej ręki, — mruknął naczelny lekarz po wyjściu Arcy Radcy. — By jednak otrzymać te wiadomości z pierwszej ręki, trzeba samemu je poczuć. Gdybym tak, naprzykład, zmniejszył dozę zażywanych przez siebie anti-sentient’ów, mógłbym na sobie samym doświadczyć wpływu niektórych wzruszeń. Nikt się o tem nie dowie... zaryzykuję!
Pięć minut spoglądał w „przyrząd do myślenia“. Potem podszedł do telefonu, połączył go z Muzeum i poprosił o dostarczenie kilku okazów starożytnych dywanów i kwiatów. — Nie zbyt jasnych, — dodał, — i żeby zapach kwiatów nie był zbyt mocny.




II.

Gdy naczelny lekarz wszedł do pokoju nieznajomej, dziewczę zwróciło ku niemu głowę i uśmiechnęło się słabo.
Szara suknia jej przystrojona była bladoróżową kokardą (nie chciała za nic włożyć ubrania, rozdzielonego w dole nakształt szarawarów), a na stoliku przy łóżku leżała wiązanka bladych kwiatów. Dwa obrazy, wzięte z Muzeum i zawieszone na szarych ścianach, sprawiały wrażenie oazy wśród pustyni. Przed kominkiem stał ekran, ozdobiony malowidłem, przedstawiającem jakieś ognisto-żółte ptaki; dziewczę przykryło go szarą materją, by nie raził oczu gościa.
Naczelny lekarz wykrzywił twarz, naśladując uśmiech powitania (nauczył się tego ze starożytnych powieści) i wyciągnął rękę. Czytał o ściskaniu dłoni, ona zaś nauczyła go, jak się to robi.
— Jakże pan jest dobry, panie doktorze, że mię tak często odwiedza, — powiedziało dziewczę, wdzięcznie się uśmiechając.
— Dobry — zapytał ze zdziwieniem, — co to znaczy „dobry“?
Panienka wybuchnęła śmiechem.
— Teraz na mnie kolej zadawać panu pytania, — rzekła. — Przyrzekłeś mi pan opowiedzieć o waszym szarym świecie, gdy się nieco wzmocnię, a dzisiaj chodziłam już o własnych siłach. Wyglądam znacznie lepiej... nieprawdaż, doktorze?
Naczelny lekarz spojrzał na nią uważnie. W głębi jego spokojnych, jasnych oczu tlił się jakiś płomyk, jakby w nich coś budziło się do życia. W ostatnich dniach zbyt gwałtownie nieco zmniejszył dozę anti-sentient’ów.
— Wygląd pani... przypomina jej kwiaty, — powiedział, nie bez przyjemności spostrzegając blady rumieniec na jej twarzyczce. — Będę odpowiadał na pani pytania.
Przechyliła główkę i położyła paluszek na ustach.
— Po pierwsze, — rzekła, — jak się pan nazywa? Dotychczas nie powiedział mi pan tego.
— Nazywam się, — odrzekł, — C F Q 55 R 47081 Nr.
Dziewczę roześmiało się na cały głos. Arcy Radca ze swoich obserwacji nad nią wywnioskował, że śmiech był najczęstszą formą wzruszeń w epoce Wiktorjańskiej. Zanotował też kilka wzorów śmiechu na wałkach fonograficznych i zdjął trzy serje żywych ilustracji, przedstawiających skurcze twarzy, towarzyszące temu zjawiskowi. Za pomocą „vitometru“, t. j. życiometru obliczył również dokładną ilość straconej energji, jaką śmiech powoduje.
— A B C i tak dalej! — rzekło dziewczę. — Jakież to zabawne! To przypomina galerników.
— Co to jest galernik? — zapytał doktór.
Objaśniła mu znaczenie tego wyrazu, straciwszy znowuż znaczną ilość energji skutkiem ruchów głowy i rąk.
— Niema już teraz u nas galerników, — powiedział. — Ludzi szkodliwych poprostu usuwamy, ale zdarza się to zresztą bardzo rzadko. Każdy z nas stara się postępować zgodnie z prawem. A co znaczy „zabawne“?
I tym razem również udzieliła mu nader ożywionych wyjaśnień.
— Rozumiem, — rzekł. — Zabawne jest to, czego się pani nie spodziewa. „My“ zawsze wiemy, czego się mamy spodziewać. Teraz nie zdarza się nic zabawnego.
— Pan jest zabawny, — droczyła się z nim, — i pańskie nazwisko.
— Bynajmniej, — odparł. — Zrozumiawszy moje nazwisko, przestanie pani uważać je za zabawne. Nazwisko to ściśle określa całą moją istotę. C oznacza, że jestem w trzeciej randze, przyszły podradzca. A oznacza, że jestem pełnoletni. F — że jestem lekarzem. Q wskazuje stopień naukowy i odznaczenia zawodowe. Cyfra 55 oznacza, że mam w sobie piętnaście szesnastych krwi angielskiej, oraz, że urodziłem się w Londynie. R — to moja litera w spisie osobistych cech moich. 47081 — mój numer. Nr dowodzi, że jestem nieżonaty, lecz w danej chwili przeznaczony do małżeństwa. Cyfry nigdy nie ulegają zmianie. Litery zmieniają się w razie zmiany w faktach. Jak więc pani widzi, nazwisko moje jest całkiem rozsądne. Pani imię zato jest „zabawne“. Maud Mordownt nic nie oznacza. I zapewne nigdy się też nie zmienia?
— Owszem, zmieni się, gdy wyjdę zamąż. Wtedy będę nosiła nazwisko mego męża. Mistress Ktoś... Ktoś... Maud Ktoś.
— Rozumiem. Zachowa pani „Maud“, dla zaznaczenia, że to pani, a nie jej mąż.
— Ach! — zawołało dziewczę. — Jakiż pan zabawny!
— Czyli, innemi słowy, — ciągnął dalej, — utraci pani swoją tożsamość.
— Przypuśćmy, — zgodziła się, — ale ja się tego nie obawiam, ponieważ... ponieważ, kochałabym go. Czyliż teraz to się nie zdarza?
— Małżeństwa? Oczywiście, są, ale teraz zawierane są za pośrednictwem Komisji przyszłości.
— A czy Komisja pyta o chęć i zgodę żeniących się?
— Oni chcą tego, czego wymaga prawo.
— Czyżby się zatem... nie kochali?
Naczelny lekarz przesunął ręką po czole. Zpoczątku naśladował ów ruch z powodu jego oryginalności, potem jednak tak się przyzwyczaił, że wykonywał go machinalnie. „Utrata Energii“, — obliczał, — „skróci mi życie o jeden dzień“.
— Niezupełnie rozumiem, co pani chce powiedzieć, — przyznał się po chwili, — sądzę, że kieruje nimi instynkt towarzyski... albo może chęć zmiany w życiu.
— O! — zawołała panienka, — i to „wszystko“?
— Czegóż mogą chcieć więcej?
— Czyliż doprawdy nie kochają się? Zupełnie się nie kochają.
Rozpaczliwym ruchem wyciągnęła ręce. Naczelny lekarz uścisnął naprzód jedną, potem drugą. Sądził, że tak było przyjęte za jej czasów i uważał to za niezbędne do powstrzymania niepożądanego wzruszenia, znanego pod nazwą „łez“.
— Ludzie są sobie pożyteczni, — rzekł pojednawczo.
— Pożyteczni! „Pożyteczni“! Doktorze, pan był bardzo dobry dla mnie, mimo to jednak mogłam była umrzeć w tym zimnym, szarym świecie. Gdybym umarła, czy żałowałby mię pan?
Naczelny lekarz przesunął powtórnie ręką po czole.
— Gdyby pani umarła, — rzekł zwolna, — toby pani umarła i byłoby bezcelowe o tem myśleć. Tymczasem pani żyje, uważam taki wypadek za niepożądany, ale nie rozumiem, co pani ma na myśli, mówiąc „kochać“, lub „dobry“.
— Postaraj się pan zrozumieć, — błagała, — postaraj się pan!
— Rozważę bardzo ściśle wszystko, co pani mówi, — przyrzekł lekarz.
Dziewczę odetchnęło z ulgą..
— Kiedy pan dałeś mi kwiaty, byłeś dobry, — powiedziała. — Czuję się zadowolona, że mi je dałeś. Spoglądam na nie co parę minut i noszę je ze sobą z pokoju do pokoju. To się nazywa „kochać“.
— Rozumiem, — rzekł w zamyśleniu. — Pani kocha kwiaty.
— Tak, tak. Ale bardziej jeszcze kocham dobroć tego, który mi je dał. Sądziłam, że pan sam chciał być dobrym; jeżeli jednak nie... Ściska mię pan za ręce, jakby z własnej chęci. Doktorze, czy doznał pan kiedy uczucia przyjaźni?
— Przyjaźni? — Zmieszanie jego było widoczne. — Pani, jak mi się zdaje, ma na myśli to, co my nazywamy „sympatją“, to jest, ocenianiem jakiegoś przedmiotu ponad jego wartość racjonalną. Taki sposób postępowania nie może, oczywiście, być uważany za słuszny, to też w podobnych razach zażywamy zazwyczaj powiększoną dawkę anti-sentient’ów; jednak... zdaje mi się, że wolę obecność pani, jeżeli to właściwie, chce pani powiedzieć.
— Tak, chcę... Niech pan przypuści, że odeszłam. Czy poczuje pan wtedy, że... że czegoś panu brak?
Poruszyła niespokojnie rękami. Naczelny lekarz uścisnął je powtórnie, sądząc, że w ten sposób powstrzyma jej wzruszenie.
— Gdyby pani odeszła, wiedziałbym, że pani odeszła, — powiedział. — Nie jestem pewien, czy potrafi pani określić to uczucie, ale wolałbym, aby pani odemnie nie odchodziła. Czy pani właściwie mówi o małżeństwie?
— Tak! — głos jej zadrżał.
— Zdaje mi się, że pani byłaby pożyteczna, jako żona, i jeżeli pani nie potępia takiej słabości, wolałbym panią od każdej innej kobiety. Sądzę, że należy oddać tę sprawę na rozstrzygnięcie Komisji. Członkowie jej potrafią osądzić to lepiej od nas. A ponieważ poglądy pani na tego rodzaju kwestje różnią się od naszych, przeto zapytuję, czy będzie pani „kochać“ mię, jak swoje kwiaty?
— O! — zawołało dziewczę. — Kochałabym, gdyby... gdybyś pan był pewien, że mnie „wolisz“.
Naczelny lekarz wyjął „przyrząd do myślenia“ i z wielką powagą jął się weń wpatrywać.
— Zdaje mi się, że uczuwam to zupełnie wyraźnie, gdy ściskamy się za ręce, — powiedział.
Podała mu obie rączki, a on je uścisnął.
— Sądzę, — rzekł, — że lepiej to uczuję, jeżeli potrzymam je dłużej. Pani się boi?
— Nie, nie boję się, odparło dziewczę. — Czy doprawdy nie może pan rozwinąć w sobie uczucia! Do mnie, naprzykład? Czyliż to zupełnie niemożliwe?
Lekarz jeszcze mocniej uścisnął jej ręce.
— Możliwe, — odparł. — Ale, by módz czuć, muszę przerwać zażywanie anti-sentient’ów, nakazane przez prawo. Kara za to jest ogromna; gdyby pani doniosła o tem Radzie... a jest to pierwszym pani obowiązkiem...
Dziewczę krzyknęło.
— Zgodzę się raczej umrzeć, aniżeli panu w jakikolwiek sposób zaszkodzić, — powiedziała. — Czyż pan nie widzi, że ja... „sympatyzuję“ z panem?...
I jedną jego rękę położyła sobie na czole. Uczucie „sympatii“ przebiegło po jego ciele i wstrząsnęło nim... przestraszyło nieledwie. Dzisiejszego rana zmniejszył dozę anti-sentient’ów do jednej trzeciej, zamiast dwóch trzecich i ze strachem myślał, że lada chwila podda się któremuś z tych okropnych wzruszeń, tak zgubnych dla życia. Stwierdził jednak, iż oczy dziewczęcia mają siłę przyciągającą. Wygląda to, pomyślał, na rozleglejsze pojmowanie sympatii i świadczy jasno i wyraźnie, iż ona nie zdradzi mię przed Radą.
— Dzisiaj rano zażyłem niepełną dozę, — powiedział. — Jak pani sądzi, czy nie zaszkodzi mi, jeżeli przerwę na pewien czas zażywania anti-sentient’ów?
— A co to jest? — zapytała.
— Składniki pożywienia, zabijające bakterje uczuciowe. Skutkiem tego życie się przedłuża, podwaja nawet. Zażywając regularnie anti-sentient’y można żyć sto pięćdziesiąt lat.
Dziewczę potrząsnęło głową.
— I cóż komu z tego przyjdzie, — zapytała, — jeżeli życie jest takie, że nie warto wcale żyć? Życie bez łez i bez śmiechu! Życie bez... sympatii!
Pochyliła się ku niemu i spojrzała nań swemi błyszczącemi oczyma.
— Czy jest pan pewien, że ze mną „sympatyzuje“? — zapytała. — zupełnie pewien?
Naczelny lekarz wziął ze stolika przyrząd do myślenia, ale dziewczę odebrało mu go, obracając jego głowę w ten sposób, że musiał spojrzeć jej w oczy. I ku największemu swemu zdumieniu, przekonał się, że w oczach tych prędzej znajdzie odpowiedź na jej pytanie.
— Tak, — rzekł. — Mam dla ciebie sympatię, moja najdroższa.
Dziewczę roześmiało się i przytuliło do niego, trzymając go wciąż za rękę.
— Dlaczego, — szepnęła, — tak mię pan nazwał?
— A czy się tak nie mówi? — zapytał? — Nauczyłem się tego wyrazu ze starej książki.
Dziewczę zaśmiało się powtórnie i tak dźwięcznym śmiechem, że fonograf Arcy Radcy w żaden sposób nie mógł go pochwycić.

— Ucz go się lepiej odemnie, o mój „najdroższy!“ — zawołała.




III.

Szarolica Rada Życia i Śmierci siedziała podobna nakształt posągów na swych szarych tronach, a przed nią ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma stał naczelny lekarz. Na twarz jego wybił się słaby rumieniec, oczy miał pełne życia i zgoła niepodobne do oczu członków Rady.
— C A F Q 55 R 47081 Nr, — rzekł Arcy Radca, — oskarżony pan jesteś o zbrodnię niszczenia swych władz racjonalnych i skracanie sobie życia.
— Tak, nie zażywałem antisentient’ów, — odparł naczelny lekarz.
— Oprócz tego oskarżony pan jesteś o namawianie innych do tego samego, używając w tym celu prasy społecznej i medycznej, chociaż wiesz dobrze, że postępowanie takie powoduje skrócenie życia.
— Wzamian za to, co traci na długotrwałości, życie zyskuje na pogłębieniu i intensywności.
— Jest to punkt, podlegający sądowi Rady, nie zaś poszczególnej jednostki.
— Wiedziałem, że Rada nigdy nie zezwoliłaby na to bez uprzednich eksperymentów.
— Od tysiąca lat już ludzkość dokonywa najróżnorodniejszych eksperymentów w tej dziedzinie. Czy znane są panu ich wyniki?
— Wyniki uczuć poznaje się nie rozumem, lecz uczuciem.
— Czy ma pan jeszcze coś do powiedzenia, zanim zaczniemy pana sądzić?
— To tylko, że sądzicie, jak ludzie nieuświadomieni, nie zdając sobie sprawy z tego, coście utracili. Cała reszta mego życia, a wynosi ona sto lat, niczem jest w porównaniu z temi ostatniemi tygodniami, jakie przeżyłem.
Arcy Radca zwrócił się do milczących członków Rady Siedmiu.
— Czy chcielibyście zadać jakie pytanie podsądnemu? — zapytał.
Wszyscy po kolei odpowiedzieli przecząco. Wówczas Arcy Radca wskazał naczelnemu lekarzowi krzesło w najdalszym końcu sali. Po kilkominutowej naradzie przywołał go z powrotem.
— Życie pana jest niebezpieczne dla naszej rasy. — powiedział. — Musi zatem zostać przerwane. Rada Siedmiu daje panu tygodniowy termin do uporządkowania pańskich spraw. A w uznaniu dawnych zasług, pozwala panu wypowiedzieć jakiekolwiek rozumne życzenie.
Naczelny lekarz ukłonił się z szacunkiem.
— Proszę o zwolnienie mię od zażywania anti-sentient'ów w ciągu tego tygodnia, — powiedział, — o tę samą łaskę błagam też dla bezimiennej kobiety, znanej pod nazwiskiem Maud Mordownt. Oprócz tego proszę o pozwolenie ożenienia się z nią.
— Rada Siedmiu łaskawie zezwala, — odrzekł Arcy-Radca.

∗             ∗

Dziewczę w półotwartych drzwiach oczekiwało powrotu lekarza. Zaledwie wszedł do pokoju, padła w jego objęcia.
— Powiedz, — prosiła, — powiedz mi prędzej.
Pogładził jej włosy i ucałował usta; zdumiewający zwyczaj, o którym dowiedział się z jakiejś starożytnej noweli z dawnych czasów.
— Najdroższa moja, umrę za tydzień, — powiedział.
Przytuliła się do niego i długą chwilę milczała.
— Czy nie możnaby apelować? — zapytała wreszcie.
— Przed wykonaniem wyroku mogę apelować do społeczeństwa, ale prawo jest wyraźne, apelacja zaś — zgoła bezcelowa.
— Nie, nie! To spowoduje odłożenie wyroku; będziemy więc dłużej razem. Upłyną tygodnie i miesiące, zanim Rada zbierze głosy.
Uśmiechnął się pobłażliwie. Przez ten czas nauczył się uśmiechać.
— Mamy przecież maszyny do myślenia, — powiedział, — które w przeciągu kilku minut mogą zebrać głosy całego narodu. Wszyscy, oczywiście, staną po stronie Rady.
— Członkowie Rady są waszemi wrogami, — wykrzyknęła namiętnie.
— Nie wiem, co to znaczy „wrogami“, — rzekł spokojnie, — ale Rada nasza jest sprawiedliwa i miłosierna. Pozwolono mi po pierwsze ożenić się z tobą i po drugie — nie zażywać anti-sentient’ów w ciągu całego tego tygodnia. Ty zaś będziesz zmuszona niezwłocznie potem zabrać się do nich. Zagłuszą one twoją... „rozpacz“, tak, zdaje się, to nazywasz.
— Umrę razem z tobą, — odrzekła stanowczo. — Żadnego „potem“ nie może być... Ale ty nie wierzysz w takie rzeczy.
Siedział na szarej otomanie... główkę dziewczęcia przystrajała blado-błękitna kokarda... przyciągnął ją czule do siebie.
— Tracąc uczucia, — powiedział, — utraciliśmy też i Boga. Ale ty nauczysz mię, jak Go teraz odnaleźć.
W poetycznem streszczeniu opowiedziała mu wszystko, co zawierała w sobie pewna archaiczna książka, którą wydostał dla niej z biblioteki Muzeum. Wynalazł ją w wielkim pokoju, noszącym napis: „Przesądy i Mitologia“. A kiedy doszła do słów: „I opuścisz ojca i matkę, a podążysz za mężem twoim“, uśmiechnęła się do niego, on zaś uśmiechnął się do niej.
— Bóg twój więcej wie, aniżeli nasza Rada, — rzekł. — Najdroższa moja, czy zgadzasz się teraz wyjść za mnie za mąż?
— Z całej duszy, — odparło dziewczę.
Wstała i wzięła go za rękę; tak wyszli z pokoju i zawarli zwykły kontrakt małżeński. Dziewczę przypięło białą różę do ubrania męża, a drugą przystroiło swe włosy.
Kobieta, spełniająca obowiązki registratora, zlekka poczerwieniała, widząc, że młodzi ludzie trzymają się za ręce.
— Będziecie sobie bardzo pożyteczni, — powiedziała. — Życzę wam, aby życie wasze trwało jaknajdłużej.
Dziewczę ujęło registratorkę w ramiona i mocno ją ucałowało. Kiedy wyszli, registratorka padła na swój szary fotel i załamawszy ręce, płakała i wołała:
— W tem coś jest: ja chcę to poznać!

Anti-sentient’y nie mają żadnej władzy nad ciekawością kobiet, ona zaś, czytając artykuły naczelnego lekarza, za każdym razem zmieniała ich ilość, pragnąc przekonać się, co z tego wyniknie.




IV.

Naczelny lekarz i żona jego siedzieli przytuleni do siebie, gdy zjawił się wysłaniec Sądu. Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie on uniósł jej główkę i spojrzał błagająco w oczy.
— Nie, — odrzekła. — Nie proś mię, abym żyła po twojej śmierci. To nie będzie życie.
— Masz słuszność, — powiedział. — To nie będzie życie.
Wiedział, że będą jej dawać anti-sentient’y. Razem zeszli ze schodów. Dokoła nich zgromadzili się lekarze i dozorczynie. Oni również stali się bardziej ludzkimi, nauczyli się śmiać i cieszyć. Teraz zaś uczyli się wzdychać i płakać. Albowiem radość życia nie może istnieć bez smutku.
— Nauczyliście nas żyć, — powiedział jeden z nich.
— Jeżeli dojdzie to do wiadomości Sądu, umrzemy, — powiedział drugi.
Trzeci załamywał ręce i płakał, wyrzekając, — że życie nic nie jest warte, ponieważ dla wszystkich kończy się śmiercią.
— Nie wszystko kończy się wraz z śmiercią, — rzekło im dziewczę.
A gdy zapytali, co chce przez to powiedzieć, ukazała im pożółkłą od starości książkę z bibljoteki Muzeum.
— Tutaj jest mowa o innym świecie, — powiedziała, — o Państwie Bożem, które kiedyś nastąpi.
— I wy tam zamieszkacie? — zapytał ktoś.
— Tak, zamieszkamy, — powiedziała. I wyszła ze swoim ukochanym przez główną bramę.
Tam, za murami szpitalnemi oczekiwały ich w milczeniu tłumy ludzi. Dziewczę przeraziło się, ujrzawszy ich, dotychczas bowiem ani razu jeszcze nie zdarzyło się jej znaleźć wśród tych ludzi, twarze których były, jak popielate fale morskie w dzień pochmurny.
— Tutaj żyjemy my jedni tylko! — zawołała. — Cały ten tłum zaś jest martwy... cały świat jest martwy! Nie, lepiej umrzeć!
Nagle głos jej się załamał. Z za rąbka chmury wyjrzało słońce i stanęły jej w pamięci słowa poety: „Ciepło jest wysłańcem szczęścia“. Ona zaś musiała żegnać się ze słońcem... z ciepłem i ze słońcem.
Zwróciła twarz ku swemu ukochanemu, by nie widzieć tych szarych postaci, co zewsząd ją otaczały. On, przeciwnie, spoglądał im prosto w oczy i, zatrzymawszy się przy jednym z tych ludzi, który przypadkowo wyciągnął rękę, wziął ją i uścisnął.
— Ona była moją siostrą, — szepnął, jakby mówiąc o dawnym jakimś czasie. — Uczyła się i uczyła innych. Serca ich zmieniły się, lecz twarze swoje posypali szarym popiołem ze strachu przed Radą Siedmiu.
— Głosować wszakże będą sercem, nie twarzą, — dodało z pośpiechem dziewczę.
— Są to nieliczni z tych nielicznych, którzy czytali pisma moje, — odparł, — większość ludzi nie czytała ich, większość zaś tych, co czytali, wyda na mnie wyrok potępienia. Niema żadnej nadziei, najdroższa!
Ale dziewczę wzrokiem, pełnym oczekiwania spojrzało na szare oblicza. Tu i ówdzie spostrzegła białe i różowe cienie, gdzie niegdzie zauważyła łzy i uśmiech zajaśniał na jej twarzy.
Jakaś kobieta pochyliła się i ucałowała rąbek jej szaty, gdy obok niej przechodziła.
— Oto już jedna, — powiedziało dziewczę.
Jakiś mężczyzna gwałtownie odciągnął kobietę na stronę, obawiając się, że ruch jej zostanie dostrzeżony.
— On ją kocha, — rzekło dziewczę.
Inny jakiś mężczyzna podniósł na ręce dziecko — kalekę, by mogło im się przyjrzeć.
— On kocha to dziecko, — szepnęło dziewczę.
Ktoś szepnął na ucho głównemu lekarzowi: „Apelacja! Pamiętaj o apelacji!“ Młoda kobieta, zasłaniając twarz szarym woalem, włożyła w rękę dziewczęcia kilka kwitnących wodorostów.
— Ona kocha, — szepnęło dziewczę.
— Są tu wzamian miljony takich, co nie kochają, — odrzekł naczelny lekarz. — Nikt nic dopomódz nam nie może, nikt!
— Bóg jest na niebie! — krzyknęła. — Bóg!
— Ach! — powiedział naczelny lekarz. — Ale niema Go tutaj!
— Jak gdyby człowiek mógł wiedzieć, gdzie jest Bóg!
Skręcili na róg ulicy i ujrzeli przed sobą gmach Sądu, tysiąc stóp wysoki i tysiąc stóp szeroki, tworzący marmurowe półkole, w tej chwili zalane słońcem. Było ono szare, jak wszystko na świecie. Tylko stopnie, wiodące na Platformę Losu, były białe, na znak, że szary świat tutaj się kończy.
Naczelny lekarz podszedł do podnóża schodów i wziął dziewczę w objęcia.
— I ty chcesz wejść tu wraz ze mną! — zapytał. — Tam — śmierć!
Uśmiechnęła się i poszli naprzód ręka w rękę. Nikt jej nie zatrzymywał, nikt bowiem nie przypuszczał, by mogła dobrowolnie iść ze skazanym, a przytem nikt nie ośmieliłby się wejść na te białe stopnie.
Przeszli długi, biały tunel i stanęli na Platformie Losu, pośrodku olbrzymiego gmachu Sądu. Dokoła ujrzeli szarych ludzi, wyższych stanowisk, którzy zajmowali loże i galerje, a przed sobą — twarze Siedmiu, siedzących na szarych tronach. Wąska, biała ścieżka biegła od Platformy ku białej, marmurowej wieży, z kopułą u szczytu. Tam królowała śmierć. Arcy-Radca wskazał palcem białą ścieżkę.
— Idź! — rzekł do naczelnego lekarza.
W pierwszych rzędach rozległ się przejmujący płacz kobiety! Anti-anti sentienteniści pozyskali widocznie jedną więcej wyznawczynię.
Naczelny lekarz spojrzał po obliczach Siedmiu.
— Apeluję do narodu, — powiedział.
Przez chwilę panowała grobowa cisza. Potem Arcy Radca nacisnął jakąś sprężynkę, a cała sala napełniła się słabym szmerem.
— Wzywa społeczeństwo do głosowania, — rzekł naczelny lekarz swej towarzyszce.
— Dźwięk ten jest zbyt słaby, — odparła.
— A niemniej usłyszą go, — zapewnił ją naczelny lekarz.
Upłynęło kilka minut i szmer ucichł. Arcy Radca pochylił się nad jakąś skrzynką i wymówił kilka słów. Skrzynka stała przed nim na stole i wyglądała, jak szara maszyna do pisania. „To głos ludu, szepnął naczelny lekarz, rozchodzi się on po całym świecie“. I chociaż Arcy Radca mówił jeszcze ciszej, aniżeli szeptem, jednak wszyscy go słyszeli.
— C., A., F., Q., 55, R. 47081 Nr apeluje do narodu, — mówił on. — Oskarżony jest przez Brytyjską Radę Życia i Śmierci z pierwszego § Konstytucji Powszechnej o niezażywanie anti-sentient’ów, oraz o buntowanie innych za pośrednictwem prasy.
Fakty te nie ulegają wątpliwości i wykraczają przeciw prawu.
„Podstawowa zasada prawa, jak to wszystkim wiadomo, polega na tem, by anti-sentient’y przedłużały życie zamiast siedmdziesięciu — do 140 lat, przez ograniczenie działalności żywotnej, a pobudzenie funkcji racjonalnych, zapobiegawczych.
„Skazany przyznał się do tej zbrodni, twierdzi wszakże, jakoby nierozsądne funkcje miały właśnie stanowić najistotniejszą treść życia, ponieważ rozszerzają jego widnokrąg, jakkolwiek z uszczerbkiem dla jego długotrwałości.
„Powiada, że o zaletach funkcji tych można sądzić jedynie z własnego doświadczenia i żąda pozwolenia na dokonanie tej próby.
„Rada sądzi, że próby tego rodzaju niejednokrotnie już dokonywała ludzkość dawnych wieków; że nieracjonalne impulsy są zgubne dla życia i że zostały raz na zawsze zabronione przez Konstytucję“.
„Prosimy głosować za życiem, lub za śmiercią“.
Arcy Radca podniósł głowę z nad „Głosu narodu“ i zwrócił się ku naczelnemu lekarzowi.
— Jesteś pan zadowolony z przedstawienia sprawy? — zapytał.
— Tak, — odparł podsądny.
— Nie! — krzyknęło dziewczę. — Nie!
— Pytanie to nie odnosi się do pani, — odrzekł jej Arcy Radca.
— Owszem, odnosi się do mnie, — powiedziała. — Jeżeli on umrze, umrę i ja.
Rada Siedmiu zaczęła się naradzać, poczem Arcy Radca zwrócił się do niej.
— Może pani mówić, — rzekł spokojnie.
Dziewczę przycisnęło ręce do piersi i głęboko odetchnęło.
— Uczucia, które potępiacie, nie doznawszy ich, — powiedziała, — nietylko powiększają widnokrąg życia i jego głębię, sprawiają one więcej. Obiecują nam inne życie... życie po śmierci. Ukazują nam Boga.
— Boga? — zapytał Arcy Radca. — Któż to jest?
— Potęga, rządca tym i lepszym światem, tem i lepszem życiem. Potęga — dziewczę rozpostarło ramiona — silniejsza od ciebie i od Rady Siedmiu, i od wszystkiego, co istnieje.
— A zatem, — rzekł Arcy Radca, — może on też pokierować, o ile uzna za słuszne, i głosowaniem. — Poczem pochylił się znowuż nad „Głosem Narodu“.
— Postanowieniu waszemu sprzeciwia się, — oznajmił, — bezimienna kobieta, która pod wpływem morowitu zasnęła przed dwoma wiekami i zbudziła się w naszych czasach, a w której nieracjonalne uczucia rozwinięte są do takiego stopnia, że chce umrzeć wraz ze skazanym. Rada zgadza się na to, uważając, że istnienie jej jest niebezpieczne. O zgubnych skutkach uczuć nieracjonalnych można wnosić z jej postępowania.
„Twierdzi ona, że uczucia te dają obietnicę życia po śmierci i powiada, że istnieje jakaś wyższa i Wieczna Potęga, zwana Bogiem, który rządzi wszechświatem. Mówi, że siła ta może ją ocalić, jeśli zechce, ja jednak sądzę, że niema racjonalnej podstawy, abyście w waszem głosowaniu mieli się z siłą tą liczyć. Przystąpmy więc do głosowania.
— Gdzie oni będą głosować? — spytało dziewczę ze zdziwieniem. — W jaki sposób?
Naczelny lekarz wskazał jej dwie szare kolumny z grubego szkła, wewnątrz puste, które stały po obu stronach Platformy i wznosiły się aż do samego sklepienia.
— O rezultacie głosowania dowiemy się ze zmiany w ich barwie, — szepnął w odpowiedzi. — Biała — to życie, czarna — śmierć. Patrz!
Dziewczę spojrzało tam, gdzie jej wskazywał. Kolumna po lewej stronie czerniała szybko łokieć za łokciem, poczynając od dołu; kolumna zaś z prawej strony, to jest, „Życie“ bielała zwolna, cal za calem. Zbielała zaledwie do połowy, podczas gdy pierwsza zczerniała już prawie do dziewięciu dziesiątych swojej wysokości.
— Nie rozumieją, — zawołało dziewczę z rozpaczą. — Czyż nie wolno mi samej do nich przemówić? Więc nie znajdzie się nikt, ktoby nam dopomógł? Nikt?
— Nikt, — rzekł naczelny lekarz, — chyba... ale sądzę, że Boga tu niema.
Dziewczę złożyło ręce, wzniosło je do góry, a usta jej poruszyły się w gorącej modlitwie.
— Boże! — błagała. — Zmiłuj się, o Boże!
Lewa kolumna gwałtownie czerniała, prawa zaś powoli bielała. Dziewczę opuściło bezsilnie ręce... Nagle jednak naczelny lekarz wskazał jej trzecią kolumnę, za nimi, która wznosiła się cała złocista, jak słup słońca, wprost pod sam szczyt kopuły.
— Twój Bóg wysłuchał nas, — zawołał. — Patrz! On jest potężniejszy od Siedmiu!

*

Odzyskawszy przytomność, dziewczę leżało na szarej otomanie, naczelny lekarz zaś stał pochylony nad nią, a w oczach jego błyszczały pierwsze łzy w życiu. Gdy odzyskała siły o tyle, że mogła mówić, siadł koło niej i opowiedział jej wszystko, co się stało.
Złota kolumna zebrała głosy tych wszystkich, co byli przeciwni formie oskarżenia, — mówił. — Zapomniał najzupełniej o możliwości takiego głosowania, dopóki nie odwrócił głowy. Wzięła ona górę nad dwiema pozostałemi i wówczas wyznaczono nowe głosowanie; dokonano go w tym czasie, kiedy ona spoczywała nieprzytomna w jego objęciach. Postanowiono, żeby wszyscy zaprzestali na tydzień zażywania anti-sentient’ów, a potem, gdy ludzie z własnego doświadczenia przekonają się o dobrych i złych stronach uczucia, będą powtórnie głosowali za życiem, lub śmiercią podsądnego.
— Ale ja nie obawiam się tego głosowania, — dodał naczelny lekarz.
Po upływie tygodnia jednak, nikt nie chciał głosować. Tłum na ulicach witał ich radośnemi okrzykami, chwytał za ręce i czepiał się ich szat, gdy szli na Sąd. Na spotkanie wyszedł Arcy Radca, wziął ich za ręce i poprowadził przez schody i tunel wprost przed trony Siedmiu. Wypowiedział dziękczynną modlitwę za poznanie nowego życia, które na nich zeszło, a skończywszy ją zwrócił się do dziewczęcia:
— Dobra kobieto, coś przyszła do nas z dawnego świata, — zapytał. — Jakże nazywa się ta nowa mądrość, którą nam przynosisz?

— Nazywano ją miłością!... — odrzekło dziewczę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Owen Oliver i tłumacza: Anonimowy.