Niebezpieczna kochanka/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXII.
Bob.

Podeszła do wejścia, lecz zanim rozwarła drzwi, jej oko zbliżyło się do niewielkiego, okrągłego otworu, przez który widać było można, co się działo zewnątrz willi. Przez te ukryte okienko, ongi obserwowała i Krzesza, gdy ten niespodzianie chciał dostać się do pałacyku.
Teraz wpatrywała się czas jakiś, aż jej twarz rozjaśnił dziwny uśmiech.
— Któż, tam? — zapytał cicho Raźnia-Raźniewski, zaciekawiony.
— Jeden tylko przeciwnik i w dodatku, niegroźny! Nawet bardzo się cieszę, że go widzę!
— Nie pojmuję!
— Pan Bob Szarecki, zamierza nam złożyć wizytę!
— Aha! — mruknął awanturnik, ze złym błyskiem w oczach.
Istotnie, za drzwiami znajdował się Bob. Tknięty jakiemś przeczuciem, nie dokończył on swego listu. Za dobrze znał Tamarę, by nie pojąć, że tak nie pozostawi ona całej sprawy. I nagle, zadrżało w nim wszystko, a głos wewnętrzny uporczywie powtarzał, że biednej Zosieńce może grozić wielkie niebezpieczeństwo i że dawna kochanka, nie otrzymawszy od niego proszków, doprowadzona do ostateczności, nie cofnie się przed niczem. To też, wybiegł z domu i pośpieszył do pałacyku Orzelskich, postanawiając za wszelką cenę, uratować Zosieńkę i ostrzec ją. Nie wiedział jeszcze, w jakiej formie ma wypowiedzieć to ostrzeżenie, bo wyznając prawdę, musiałby szczerze opowiedzieć jej i o roli jaką odegrał — ale sądził, że niektórych półsłówek i niedomówień wystarczy, aby Zosieńka miała się na baczności. Tembardziej, że jak wynikało z ostatniej rozmowy i ona w sytuacji poczynała się nieco orjentować.
Teraz niecierpliwie dzwonił do willi, a im dłużej mu nie otwierano, tem mocniejszy niepokój targał jego sercem.
Tymczasem Tamara, stojąc za drzwiami, złośliwie szepnęła do swego towarzysza:
— Godnie, chyba, przyjmiemy Boba?
— O, tak! — przytwierdził awanturnik.
Oboje jednakowo byli wściekli na zdrajcę. Toć wyłącznie przez tego pajaca o słabym charakterze i wiecznych skrupułach, rozbił się znakomicie ułożony plan i miljonowy łup, wyślizgnął się tuż z przed nosa. Gdyby nie jego odmowa dalszego dostarczenia narkotyków, nie ocknąłby się dziś Orzelski i nie wynikłaby ta cała awantura. Z czem, właściwie przybywał? Po cóż zjawiał się w willi? Wyrazić skruchę? Wątpliwe!... Bo, parę godzin temu, przekonała się Tamara, że nie da się on zachwiać w swych postanowieniach, ani pieszczotą, ani groźbą. Więc przybywał, jako wróg, żeby ich „położyć“ ostatecznie.
Wyraz okrucieństwa wykrzywił twarz pięknej kobiety. Samo fatum zsyłało go w jej ręce i spokojniejsza wyjedzie, nasyciwszy swą zemstę.
Mrugnęła na Raźnia-Raźniewskiego, poczem uczyniła parę głośnych kroków, niby idąc z dalszych pokojów i otwarła drzwi.
— Ach, to ty, Bobie! — rzekła, jakby pomiędzy niemi nic nie zaszło.
Cofnął się nieco i pobladł na jej widok.
— Czemuż patrzysz na mnie tak głupio! — uśmiechnęła się, znakomicie grając komedję. — Skoroś tu przyszedł, musiałeś być przygotowany, że mnie spotkasz? Dobijałeś się natarczywie! Ponieważ służącej niema w domu, sama postanowiłam ci otworzyć... Wejdź.
Zerknął na hrabinę nieufnie, lecz cofać się już było za późno. Udając się do pałacyku Orzelskich, liczył, iż drzwi mu otworzy pokojówka i że bezpośrednio rozmówi się z Zosieńką. Stało się inaczej. Ale nic na to nie mógł zaradzić, bo Tamara była i nadal oficjalnie panią domu. Niechętnie wszedł do hallu, rozmyślając, w jaki sposób uda mu się porozumieć z ukochaną.
— Przywiodła cię skrucha? — pozornie wesoło rzuciła Orzelska, zamykając drzwi za nim.
— Et!... — mruknął i rozejrzał się dokoła.
W hallu było ciemno. Tamara umyślnie nie zapaliła tam światła i Szarecki nie dostrzegł awanturnika, który stał ukryty, we wnęce, poza jego plecami.
— Tęsknota za narzeczoną? — dalej nalegała ze śmiechem. — Myślisz, że już ją zabiłam, zamordowałam? Śpieszysz na ratunek?
— Przestań żartować! — odrzekł poważnie. — Chciałbym się rozmówić z Zosieńką!
— Po co?
— Zdaje się, że po naszej ostatniej scenie, powinienem upozorować przed nią fakt zerwania!
— Mogłeś to uczynić listownie — igrała, niczem kot z myszą.
— Wolałbym...
— Osobiście! Rozumiem! Żeby mnie należycie oczernić! Bądź spokojny, ja również poniechałam moich zamiarów.
— Ach, Tamaro! Gdybym mógł temu uwierzyć!
W tejże chwili, potężne dłonie, oplotły Szareckiego i obaliły na podłogę, a później jedna z nich mocno ścisnęła go za gardło. Leżał nieruchomo, dusząc się i nie mogąc pojąć, co właściwie się stało.
— A... pan... baron!... — wybełkotał wreszcie, poznając pochylonego nad nim napastnika.
— Tak, baron! — z dzikim triumfem zawołała Tamara, nie maskując się już dalej. — Mój kochanek! Mój, naprawdę, uwielbiany kochanek, dla którego pójdę w ogień i piekło! Żebyś o tem wiedział, ty nędzna szmato!...
Zerwała sznur z jednej z portjer i nagle szatański pomysł przyszedł jej do głowy.
— Zwiąż go! — rzekła do awanturnika.
A gdy ten krępował Boba, dodała.
— Posłuchaj, gagatku, co ci powiem! Po twej zdradzie, zmuszeni jesteśmy natychmiast uciekać z willi. Sam to chyba rozumiesz! Nikogo jednak nie uśmierciliśmy i nie mamy zamiaru uśmiercać. I tobie włos z głowy nie spadnie. Poleżysz parę minut, związany. Twoja Zosieńka znajduje się zamknięta w piwnicy, która otwiera się mechanicznie. Wystarczy nacisnąć ten guziczek — wskazała na ukrytą w ścianie sprężynkę, — a otworzą się drzwi i będzie wolna. Skoro odejdziemy, łatwo ściągniesz więzy, bo nie są mocne i najdroższą oswobodzisz. Pojąłeś?
Patrzył na nią wciąż, nieco błędnemi oczami i znać było, że usiłuje ogarnąć sytuację.
— Pojąłeś?
Zrozumiał, nareszcie. Zosieńkę uwięziono, lecz żadna krzywda jej się nie stała, tamta para zaś szykuje się do ucieczki. Nadal jednak milczał, nie chcąc się wdawać z Tamarą w rozmowę.
— Za kilka minut nas w willi nie będzie! — wyjaśniła dalej Orzelska. — Nie uczyniliśmy, odchodząc, nikomu krzywdy. Zamknięcie Zosieńki, jest tylko środkiem ostrożności... I ciebie przymkniemy na klucz! A później zwalniaj narzeczoną... Możesz to uczynić śmiało! Nie obawiamy się tego, bo nikt z was nie ośmieli się zarządzić pościgu!
Pochyliła się nad nim, umyślnie rozluźniając więzy. Później skinęła na swego towarzysza i wyszła z hall‘u, rzucając Szareckiemu dziwne spojrzenie na pożegnanie.
Zgrzytnął klucz.
Znalazł się w sieni, uwięziony.

Ale, gdy ucichł odgłos kroków Tamary i rzekomego barona, pośpiesznie jął się szarpać usiłując corychlej się oswobodzić od krępujących go sznurów. Szło mu to wolniej, niźli sądził, wreszcie jednak więzy opadły.
Nadstawił ucha.
Z dalszych pokojów nie dobiegały żadne szmery. Musiała zbrodnicza para już opuścić willę. Należy tedy uwolnić natychmiast Zosieńkę!.
Nie podejrzewając podstępu, mocno nacisnął guzik, wskazany przez przewrotną kochankę. Mniemał, że Tamara zadowolniwszy się łupem znacznym i zapewniwszy sobie bezkarność, w rzeczy samej, poprzestanie na chwilowem uwięzieniu domowników.
Później nacisnął po raz drugi i trzeci... Nie nastąpił jednak skutek, zapowiedziany przez Orzelską. Nie posłyszał skrzypu otwierających się drzwi, ani też nie ujrzał Zosieńki.
Zdziwiony, jął rozglądać się dokoła. Na ostatek, spostrzegł, kręcone schodki, prowadzące do suteryn i bez wahania, rzucił się w tę stronę.
Lecz, choć rychło znalazł się na dole i w długim korytarzu, odszukał przy pomocy zaświeconych zapałek kontakt elektryczny i przekręcił go, a potem natrafił na drzwi, obite pomalowaną na biały kolor blachą, nie pomogło mu to wiele.
Intuicja zakochanego mówiła wyraźnie, że za temi drzwiami znajduje się Zosieńka. Ale były mocno zamknięte, nawet pozbawione klamki, a mimo uporczywego dobijania się, nie posłyszał z za nich najlżejszego odgłosu. Na jego wołanie nikt nie odpowiedział wołaniem.
Cóż to znaczyło?
Boba oblał zimny pot. Zwiodła go Tamara? Nie znajduje się tam Zosieńka? Wszystko było kłamstwem? Wyrządzono krzywdę, biedaczce? A może wogóle wykreślono z liczby żyjących, gdyż domyślała się zbyt wiele?
Zrozpaczony, popędził na górę.
Z całej siły począł łomotać w drzwi, wiodące z hall‘u do dalszych pokojów. Usiłował je wyważyć, lecz były mocne i nie ustępowały. Wydawało mu się chwilami, że z kądciś zdala, może z gabinetu Orzelskiego, dobiegają odgłosy podnieconej rozmowy, a jakiś nieznany mu głos coś krzyczy z gniewem, rzuca pogróżki. Ale, widocznie, zdawało mu się tylko. Bo, choć coraz silniej łomotał, nikt od zewnątrz nie pośpieszył z pomocą, aby go zwolnić z więzienia.
Wreszcie, zniechęcony, puścił klamkę...
Nadsłuchiwał w skupieniu...
Nagle, poza jego plecami rozległ się cichy syk...
Odwrócił się zdumiony...
Niemożebne?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.