Niebezpieczna kochanka/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Niebezpieczna kochanka
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI.
Opuszczam cię...

Tamara podążała pośpiesznie do gabinetu.
— Gdzież są te papiery? — padło z jej ust nerwowe zapytanie.
Paralityk z rezygnacją wskazał raz jeszcze w kierunku wielkiej gdańskiej szafy.
— Mówiłem, że tam! Wcale nie zamierzam cię oszukać?
— Z której strony ta skrytka?
— W lewej kolumnie! Naciśnij u góry...
Nie czekała na dalsze wskazówki. Palce hrabiny już biegły wzdłuż wspaniałego, stylowego mebla. Lecz na guzik, niełatwo było natrafić. A nuż ją zwodził?
— Słuchaj! — rzuciła ostrzeżenie — Jeśli to miał być żart z twej strony, lub chęć skorzystania na czasie, mocno pożałujesz tego!
Ale twarz paralityka świadczyła, że bynajmniej nie miał zamiaru wyprowadzenia w pole Tamary.
— O... o... koło tej plamki... guziczek! — wybełkotał — Tam, tam... Widzisz...
Nareszcie. Jej palce natrafiły na wypukłość. O, jak znakomicie jest ta skrytka zamaskowana. Rozległ się suchy trzask i od kolumienki odskoczyła deseczka, ukazując wąski i długi otwór. W rzeczy samej, znajdował się tam spory zwitek papierów.
Wyciągnęła go prędko, drżąc z niepokoju.
— A jeśli...
Jeśli te papiery są zdewaluowane, bezwartościowe? Jeśli Orzelski umyślnie spłatał jej figla, każąc szukać paczki makulatury?
Zerknęła nań podejrzliwie, ale on mruknął spokojnie:
— Licz... licz... Sto kilkadziesiąt tysięcy!
Rozwiązawszy sznurek, któremi były obwinięte, przerzuciła prędko wartościowe papiery i odetchnęła z ulgą.
Istotnie znajdowały się w paczce najlepsze obligi, cenne akcje, a powierzchowny rzut oka przekonał ją, że wartość ich odpowiada sumie, wymienionej przez Orzelskiego.
— Dobrze! — mruknęła — Nie skłamałeś! Ale też i schowanko!...
Porwała ją teraz złość przeciw temu przeklętemu idjocie, który przewyższał ją w chytrości i tyle czasu trzymał pod jej nosem, ten skarb tak znakomicie schowany, podczas, gdy ona musiała nad zdobywaniem pieniędzy łamać sobie głowę. Rzuciła mu nienawistnie spojrzenie. Lecz, nie było czasu do stracenia.
Pochwyciwszy paczkę, wybiegła do sypialni i tam schowała ją do ręcznej torebki. Później otworzyła szufladę biureczka i w pośpiechu wrzuciła do torebki pieniądze, zachowane na czarną godzinę i kilka drobniejszych klejnotów, które się nie znalazły wczoraj w walizce, wyniesionej przez Krzesza.
Wszystko, nareszcie! Nic więcej nie zabierze, a tego co posiada na ucieczkę i wygodne życie zagranicą starczy.
Kapelusz, palto... i już może opuścić willę. Lecz gniew jej przeciwko mężowi był tak wielki, iż gdy ubrana do wyjścia, z powrotem przechodziła przez gabinet, w którym znajdował się chory, nie mogła się powstrzymać i na chwilę przystanęła przed jego fotelem.
— Opuszczam cię więc, najdroższy małżonku!... — zasyczały pełne jadu słowa. — Aby kędyś daleko, powetować sobie z kochankiem lata, stracone przy twym boku! Ja cię dręczyłam, a tyś mnie otumaniał mirażem miljonów, które nie stanowiły twej własności! Jesteśmy kwita! Ja o tem zapomnę, w objęciach innego! Lecz i tobie, radzę, o mnie zapomnieć! Noszę to samo nazwisko, co ty i twoja córka, i wszelkie prześladowania, wymierzone w moją stronę, okryłyby tylko skandalem waszą rodzinę.
— Nie myślę cię ścigać! — wyrzekł z godnością. — Niech się los na tobie za krzywdy, jakich doznałem, pomści! Odejdziesz, wolna.
— Krzywdy? — mruknęła. — A tyś nikomu nie wyrządził krzywdy?
— Ja?
— A tamta? Wszak to, co się stało, nastąpiło za twoją zgodą i przy twej pomocy! Na zawsze pozostaniesz moim wspólnikiem!
— Boże! — szepnął, blednąc, niby trafiony prosto w serce. — Straszne!... Lecz kara, jaka na mnie spadła, okupiła chyba moje winy! Toć w żadnem więzieniu, nie przeszedłbym takich katuszy jak te, które mi zadawałaś... Och, ona, widząc z zaświatów, co cierpię, napewno darowała mi moje grzechy...
— Hm!... Nie wiem!!! Bo, ona żyje!...
Jeśliby paralityk mógł się poderwać z fotela, uczyniłby to w tej chwili. Jego oczy rozszerzył wyraz niepomiernego przerażenia i męki, wyraz tak okropny, iż nie pojawiał się on nawet wtedy, gdy Iwan pastwił się nad nieszczęsnym.
— Żyje? — wybełkotał.
— Tak! — przytwierdziła, zadowolona z wywołanego wrażenia. — W jaki sposób udało się jej uratować, nie pojmuję! Ale wyszła cało z przygody i ciężkie oczekują cię z nią przeprawy, tem bardziej, że w domu bawi Zosieńka...
— Zosieńka!... — schował twarz w dłonie.
— Tamta zaś jest obłąkana i dyszy zemstą! Jeśli nie pojawiła się dotychczas w willi, to tylko dlatego, że mnie się obawiała, ale wiem, że od dłuższego czasu krąży w okolicy i rzuca pogróżki. Ja ją widziałam, widział ją również, ten łajdak Krzesz... Nie zazdroszczę ci scen z tą panią, w przyszłości!
— Kiedy?... Posłuchaj... — wymówił, jakby chcąc się ją o coś zapytać, ale Tamara, snać uważała dalsze wyjaśnienia za zbyteczne, bo wzruszywszy ramionami i mierząc chorego wzrokiem pełnym złośliwości, rzuciła tylko na pożegnanie:
— Powodzenia życzę!
Za wiele straciła czasu. Nie warto dla dalszej zemsty, narażać się na jaką przykrą niespodziankę, szczególniej, że i tak zgnębiła Orzelskiego ostatecznie. Najlepiej, natychmiast opuścić razem z Ryszardem pałacyk.
Już znalazła się w przedsionku i chciała usta otworzyć, aby oświadczyć kochankowi, który wciąż stał przy ścianie, trzymając rękę na groźnym guziku, że wszystko poszło pomyślnie, pieniądze ma w woreczku i mogą uciec bez przeszkód, gdy wtem rozległ się dzwonek.
Ostry, mocny, dzwonek u wejścia! Tak dzwoni człowiek, pewny siebie, który co rychlej pragnie się znaleźć wewnątrz domu.
Zbladła. Czyżby w ostatniej chwili zły los zsyłał niespodziewaną przeszkodę, krzyżującą wszystkie plany.
— Otworzyć?
Toż samo pytanie zarysowało się wyraźnie i na twarzy awanturnika.
— Nie otwierać?
Tamara powzięła decyzję.
— Chyba nie zdradzi nas stary! — wyszeptała w stronę „barona“. — Zanadto nastraszyłam go przed chwilą, a jeśli nie otworzę, wzbudzi to podejrzenia!
W rzeczy samej, ten, czy też ci, którzy dobijali się do drzwi, stawali się coraz natarczywsi i coraz niecierpliwiej brzmiały dzwonki.
— Trzeba ich wpuścić! — mruknął.
Rzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie.
— Schowaj się do wnęki! — rzekła. — Żeby cię nie zauważyli. Ja z nimi się szybko załatwię!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.