Nieszczęścia najszczęśliwszego męża/Przedsięwzięcie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieszczęścia najszczęśliwszego męża |
Podtytuł | Przedsięwzięcie |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom XII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom XII |
Indeks stron |
Młody, przystojny, nie bez rozumu, nie bez majątku Astolf, mąż zachwycającéj Amalii, był jednym z najszczęśliwszych mężów. Trzy lata jak węzły różane małżeństwa łączyły wzajemną ich miłość; trzy lat spędzili na wsi; jedna chwila nieporozumienia, jedna chwila nudów nie zaćmiła czystego nieba szczęśliwéj jednostajności pożycia. — Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu mijał; Amalia ujmując nieraz pieszczoném ramieniem szyję kochanego męża dziwiła się, że już lat trzy minęło, dziwiła się, jak ludzie mogli upowszechnić fałszywe aksyoma: że szczęścia nie ma na tym świecie. Wieczory nawet grudniowe, te miniatury wieczności dla wielu, dla nich tysiące miały powabów i najczęściéj koniec przyjemnego wieczora, przyjemności nie był końcem. Ale kiedy dla kobiet summa obecnego szczęścia zwykle wystarczającą bywa, mężczyzna ceniąc nawet, hojność losu, stara się pomnażać ją zawsze: trudno otoczyć jego dążność pierścieniem granicznym, pierścieniem z napisem: Póty nie daléj. Żona mówi: Jak jestem szczęśliwa! — mąż: Jak jestem szczęśliwy, żeby jeszcze...... i to jeszcze coraz większe rozkłada konary, z tych gałęzie, a z gałęzi gałązki w nieskończoną roją się gęstwinę.
Z takich to przyczyn szczęśliwy Astolf, nazajutrz po dobréj przedaży całorocznéj wódki, chodził dużym krokiem wzdłuż i szerz pokoju i gęściejsze niż zwykle puszczał bałwany tytuniowego dymu, kilka razy dmuchnął aż iskry na pół łokcia w górę podleciały, i kilka razy, leżącą na stole pieczątką przycisnął wzniesiony popiół w stambułce, nareszcie zaczął rozmowę sam z sobą. — Sam z sobą? Czy szalony? — Bardzo przepraszam, nie szalony wcale. Przeciwnie, jest rzeczą nie do zaprzeczenia, że wszystkie wielkie pomysły, wszystkie wielkie zamiary, głosem objawiać się zwykły; zwłaszcza w tragedyach, im większy człowiek, tém dłużéj ze sobą rozmawia; któż tego nie wie! któż nie zadrzymał przy tém! — Astolf więc, który nie był jednym z największych, ale i nie z najmniejszych ludzi, mógł bardzo słusznie i roztropnie średniéj długości odprawiać monologi i tak zaczął: „Ożeniłem się! (pauza) Ożeniłem się i jestem żonaty od lat trzech. (Dmuchnął w lulkę i w kącie postawił): Jestem szczęśliwy, bo któżby z takim aniołem dobroci i piękności, jak Amalia, nie był szczęśliwy! — Ale ona? (pauza): Nie jestże jej wielkie szczęście, nieznajomością większego? Nie jestże wieś wsią a miasto miastem? Nie trawiże najpiękniejszych lat swoich w samotnym Topolinie? kiedy ja korzystając z jéj niewiadomości, naużywawszy do woli zabaw różnego rodzaju, spoczywam na moich.... No jużci! na moich wawrzynach. Bo“, mówił daléj poprawiając przed zwierciadłem włosy i chustkę na szyi, „bo każdy przecie może.... i nie jedno przypomnieć sobie.“
Tu, długie nastąpiło milczenie, i ktoby niewidziany mógł był uważać, byłby łatwo odgadł, po nierównym chodzie, raz mocnym, raz posuwistym, to na piętach, to na palcach, po częstém prostowaniu głowy, równie jak i uśmiechu rozlanym po całéj twarzy, że Astolf lat z dziesięć w tył skoczył i że rozmaite wspomnienia, nader miłe miłości własnéj, odwiodły go zupełnie od piérwszego myśli przedmiotu; nareszcie robiąc w prawo lekki niby skok, pewnie także kopiją jakiegoś dawnego oryginału, uderzył się w kolano o krosienka Amalii i wspomniał na żonę. Ból i trochę prędszy oddech, które zmusiły go usiąść, nie zmieniły jednak bynajmniéj szlachetnego i wspaniałego przedsięwzięcia; a tém było: jechać do Lwowa i tam nadchodzący przepędzić karnawał.
Zerwał się raz jeszcze i zacierając ręce dał w słowach bieg uczuciom przepełniającym serce.
„Tak, dla Amalii“, rzekł, „chcę to uczynić. Amalia musi téj zimy bawić się jak najlepiéj. Ale przytém i o sobie nie zapominam, wyznać trzeba. Co za rozkosz pokazać światu tego anioła, poić się zachwyceniem, które sprawi i zawsze powtarzać: Ona jest moją, moją tylko! ona mnie, mnie, mnie jednego kocha! — Widzieć nareszcie tę skrzętną koło niéj zgraję, żebrzącą jednego wejrzenia, silącą mózgi, by wywołać jeden uśmiech na te usta koralowe, z których ja tyle razy zcałowałem rozkoszne westchnienia!“ Tu zacierając ręce coraz mocniéj, biegał prawie w koło stołu, lubo na lewą nogę nalegał już nieco. — „A zawiść, zawiść“, mówił daléj, „jak trawić będzie niejednego panicza, kiedy z wieczora albo balu, Amalia wsparta na mém ręku, naglić będzie powrót do domu. — Kareta zajeżdża — Amalia wsiada i ja z nią. Adieu panowie! dobra noc — ruszaj! do domu! A panowie na schodach pomyślą
sobie: Szczęśliwy Astolf! niech go diabli wezmą jaki szczęśliwy! — Dobra noc panowie, dobra noc! — Héj! — jest tam kto! — zawołać Telembeckiego.“
Wkrótce gruby Telembecki wsunął się boczkiem, jak uszanowanie każe, przez w pół otwarte podwoje, a z pod ogromnych wąsów głos wieczną chrypką przyciśnięty dał się słyszeć: Jestem panie.
— Panie Telembecki, rzekł Astolf — po świętach jadę z żoną do Lwowa na całą zimę — pojedziesz zatém w tych dniach nająć nam mieszkanie. — Życzyłbym sobie, aby nie było bardzo drogie, ale porządne. — Pytaj się WPan koło Manasterskiego — weźmiesz z sobą kilka sągów drewa — każesz zaraz przepalać w pokojach — trzeba także odebrać co drobiu czynszowego i o spiżarni pomyśleć.
Na te wszystkie rozkazy i wiele podobnych „Dobrze panie“, zawsze jedna była odpowiedź. — No, — mówił daléj o wszystkiém myślący Astolf — idź Waćpan panie Telembecki, nie trać czasu, bo ja najdaléj czwartego albo piątego przyszłego miesiąca chcę z domu wyjechać.
— Dokąd — zapytała, wchodząca Amalia. — Do Lwowa, — odpowiedział jej Astolf, i czule do serca ją przytulił, gdy już na znak swego pana, Telembecki wycisnął się z pokoju, zostawiwszy przy progu dwie sadzawki z roztopionego śniegu. — „Tak, do Lwowa jedziemy moja duszko. — Trzeba rozerwać się trochę. — Przepędziemy tam karnawał.“
Nie mało zdziwił się Astolf, gdy to oświadczenie, nietylko że nie sprawiło spodziewanego ukontentowania, ale nawet niemiłém być się zdawało. Amalia przyszedłszy z pierwszego zadziwienia, które tak nagłe przedsięwzięcie musiało w niéj zbudzić, starała się odwieść męża od powziętego zamiaru: obraz szczęścia, które przez lat trzy było na wsi ich udziałem, i najczystsze, bo bez pomocy obcego świata, co zwykle na lichwę tylko, użycza niestałych przyjemności. — Uwagi nad stanem majątku, który potrzebowałby jeszcze czas jakiś skromnego ograniczenia — nareszcie zapewnienie, iż dla niéj pobyt w mieście będzie źródłem tysiąca przykrości — nic nie zdołało odwieść Astolfa od raz chwyconego przedsięwzięcia; i po długich, kilkakroć powtórzonych rozprawach, zdało mu się nakoniec przełamać wstręt Amalii od życia miejskiego; a nawet tyle pracował, iż wymógł na niéj przyrzeczenie, że zupełnie swoim gustom dogadzać będzie; otworzywszy zaś przed nią szkatułkę, przekonał, że nie będzie potrzebowała żałować sobie na stroje i inne fraszki; tém bardziej, iż w tém zadosyć tylko uczyni jego własnym życzeniom, dążącym jedynie do tego, aby ją widzieć, ze wszech względów jak najświetniejszą w towarzystwie wielkiego świata.
Nazajutrz, Amalia dopomagała już po trochę mężowi w idealnych utworach, któremi stroił przyszłe chwile pobytu w mieście. — Za parę dni, szaleli oboje. — Za tydzień, Astolf już tylko słuchał. — A gdy przyszedł dzień wyjazdu, Amalia pierwsza obudzona, pierwsza nagliła służących do prędkiego pakowania, od wczoraj zaciągniętych pojazdów.