Nieszczęścia najszczęśliwszego męża/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Nieszczęścia najszczęśliwszego męża |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom XII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom XII |
Indeks stron |
Młody, przystojny, nie bez rozumu, nie bez majątku Astolf, mąż zachwycającéj Amalii, był jednym z najszczęśliwszych mężów. Trzy lata jak węzły różane małżeństwa łączyły wzajemną ich miłość; trzy lat spędzili na wsi; jedna chwila nieporozumienia, jedna chwila nudów nie zaćmiła czystego nieba szczęśliwéj jednostajności pożycia. — Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu mijał; Amalia ujmując nieraz pieszczoném ramieniem szyję kochanego męża dziwiła się, że już lat trzy minęło, dziwiła się, jak ludzie mogli upowszechnić fałszywe aksyoma: że szczęścia nie ma na tym świecie. Wieczory nawet grudniowe, te miniatury wieczności dla wielu, dla nich tysiące miały powabów i najczęściéj koniec przyjemnego wieczora, przyjemności nie był końcem. Ale kiedy dla kobiet summa obecnego szczęścia zwykle wystarczającą bywa, mężczyzna ceniąc nawet, hojność losu, stara się pomnażać ją zawsze: trudno otoczyć jego dążność pierścieniem granicznym, pierścieniem z napisem: Póty nie daléj. Żona mówi: Jak jestem szczęśliwa! — mąż: Jak jestem szczęśliwy, żeby jeszcze...... i to jeszcze coraz większe rozkłada konary, z tych gałęzie, a z gałęzi gałązki w nieskończoną roją się gęstwinę.
Z takich to przyczyn szczęśliwy Astolf, nazajutrz po dobréj przedaży całorocznéj wódki, chodził dużym krokiem wzdłuż i szerz pokoju i gęściejsze niż zwykle puszczał bałwany tytuniowego dymu, kilka razy dmuchnął aż iskry na pół łokcia w górę podleciały, i kilka razy, leżącą na stole pieczątką przycisnął wzniesiony popiół w stambułce, nareszcie zaczął rozmowę sam z sobą. — Sam z sobą? Czy szalony? — Bardzo przepraszam, nie szalony wcale. Przeciwnie, jest rzeczą nie do zaprzeczenia, że wszystkie wielkie pomysły, wszystkie wielkie zamiary, głosem objawiać się zwykły; zwłaszcza w tragedyach, im większy człowiek, tém dłużéj ze sobą rozmawia; któż tego nie wie! któż nie zadrzymał przy tém! — Astolf więc, który nie był jednym z największych, ale i nie z najmniejszych ludzi, mógł bardzo słusznie i roztropnie średniéj długości odprawiać monologi i tak zaczął: „Ożeniłem się! (pauza) Ożeniłem się i jestem żonaty od lat trzech. (Dmuchnął w lulkę i w kącie postawił): Jestem szczęśliwy, bo któżby z takim aniołem dobroci i piękności, jak Amalia, nie był szczęśliwy! — Ale ona? (pauza): Nie jestże jej wielkie szczęście, nieznajomością większego? Nie jestże wieś wsią a miasto miastem? Nie trawiże najpiękniejszych lat swoich w samotnym Topolinie? kiedy ja korzystając z jéj niewiadomości, naużywawszy do woli zabaw różnego rodzaju, spoczywam na moich.... No jużci! na moich wawrzynach. Bo“, mówił daléj poprawiając przed zwierciadłem włosy i chustkę na szyi, „bo każdy przecie może.... i nie jedno przypomnieć sobie.“
Tu, długie nastąpiło milczenie, i ktoby niewidziany mógł był uważać, byłby łatwo odgadł, po nierównym chodzie, raz mocnym, raz posuwistym, to na piętach, to na palcach, po częstém prostowaniu głowy, równie jak i uśmiechu rozlanym po całéj twarzy, że Astolf lat z dziesięć w tył skoczył i że rozmaite wspomnienia, nader miłe miłości własnéj, odwiodły go zupełnie od piérwszego myśli przedmiotu; nareszcie robiąc w prawo lekki niby skok, pewnie także kopiją jakiegoś dawnego oryginału, uderzył się w kolano o krosienka Amalii i wspomniał na żonę. Ból i trochę prędszy oddech, które zmusiły go usiąść, nie zmieniły jednak bynajmniéj szlachetnego i wspaniałego przedsięwzięcia; a tém było: jechać do Lwowa i tam nadchodzący przepędzić karnawał.
Zerwał się raz jeszcze i zacierając ręce dał w słowach bieg uczuciom przepełniającym serce.
„Tak, dla Amalii“, rzekł, „chcę to uczynić. Amalia musi téj zimy bawić się jak najlepiéj. Ale przytém i o sobie nie zapominam, wyznać trzeba. Co za rozkosz pokazać światu tego anioła, poić się zachwyceniem, które sprawi i zawsze powtarzać: Ona jest moją, moją tylko! ona mnie, mnie, mnie jednego kocha! — Widzieć nareszcie tę skrzętną koło niéj zgraję, żebrzącą jednego wejrzenia, silącą mózgi, by wywołać jeden uśmiech na te usta koralowe, z których ja tyle razy zcałowałem rozkoszne westchnienia!“ Tu zacierając ręce coraz mocniéj, biegał prawie w koło stołu, lubo na lewą nogę nalegał już nieco. — „A zawiść, zawiść“, mówił daléj, „jak trawić będzie niejednego panicza, kiedy z wieczora albo balu, Amalia wsparta na mém ręku, naglić będzie powrót do domu. — Kareta zajeżdża — Amalia wsiada i ja z nią. Adieu panowie! dobra noc — ruszaj! do domu! A panowie na schodach pomyślą
sobie: Szczęśliwy Astolf! niech go diabli wezmą jaki szczęśliwy! — Dobra noc panowie, dobra noc! — Héj! — jest tam kto! — zawołać Telembeckiego.“
Wkrótce gruby Telembecki wsunął się boczkiem, jak uszanowanie każe, przez w pół otwarte podwoje, a z pod ogromnych wąsów głos wieczną chrypką przyciśnięty dał się słyszeć: Jestem panie.
— Panie Telembecki, rzekł Astolf — po świętach jadę z żoną do Lwowa na całą zimę — pojedziesz zatém w tych dniach nająć nam mieszkanie. — Życzyłbym sobie, aby nie było bardzo drogie, ale porządne. — Pytaj się WPan koło Manasterskiego — weźmiesz z sobą kilka sągów drewa — każesz zaraz przepalać w pokojach — trzeba także odebrać co drobiu czynszowego i o spiżarni pomyśleć.
Na te wszystkie rozkazy i wiele podobnych „Dobrze panie“, zawsze jedna była odpowiedź. — No, — mówił daléj o wszystkiém myślący Astolf — idź Waćpan panie Telembecki, nie trać czasu, bo ja najdaléj czwartego albo piątego przyszłego miesiąca chcę z domu wyjechać.
— Dokąd — zapytała, wchodząca Amalia. — Do Lwowa, — odpowiedział jej Astolf, i czule do serca ją przytulił, gdy już na znak swego pana, Telembecki wycisnął się z pokoju, zostawiwszy przy progu dwie sadzawki z roztopionego śniegu. — „Tak, do Lwowa jedziemy moja duszko. — Trzeba rozerwać się trochę. — Przepędziemy tam karnawał.“
Nie mało zdziwił się Astolf, gdy to oświadczenie, nietylko że nie sprawiło spodziewanego ukontentowania, ale nawet niemiłém być się zdawało. Amalia przyszedłszy z pierwszego zadziwienia, które tak nagłe przedsięwzięcie musiało w niéj zbudzić, starała się odwieść męża od powziętego zamiaru: obraz szczęścia, które przez lat trzy było na wsi ich udziałem, i najczystsze, bo bez pomocy obcego świata, co zwykle na lichwę tylko, użycza niestałych przyjemności. — Uwagi nad stanem majątku, który potrzebowałby jeszcze czas jakiś skromnego ograniczenia — nareszcie zapewnienie, iż dla niéj pobyt w mieście będzie źródłem tysiąca przykrości — nic nie zdołało odwieść Astolfa od raz chwyconego przedsięwzięcia; i po długich, kilkakroć powtórzonych rozprawach, zdało mu się nakoniec przełamać wstręt Amalii od życia miejskiego; a nawet tyle pracował, iż wymógł na niéj przyrzeczenie, że zupełnie swoim gustom dogadzać będzie; otworzywszy zaś przed nią szkatułkę, przekonał, że nie będzie potrzebowała żałować sobie na stroje i inne fraszki; tém bardziej, iż w tém zadosyć tylko uczyni jego własnym życzeniom, dążącym jedynie do tego, aby ją widzieć, ze wszech względów jak najświetniejszą w towarzystwie wielkiego świata.
Nazajutrz, Amalia dopomagała już po trochę mężowi w idealnych utworach, któremi stroił przyszłe chwile pobytu w mieście. — Za parę dni, szaleli oboje. — Za tydzień, Astolf już tylko słuchał. — A gdy przyszedł dzień wyjazdu, Amalia pierwsza obudzona, pierwsza nagliła służących do prędkiego pakowania, od wczoraj zaciągniętych pojazdów.
Byłeś kiedy przyjacielu świadkiem wyjazdu uczciwego obywatela z domu w daleką podróż? Nie byłeś nigdy. — Będziesz nim niezawodnie. Przyjdzie czas, przyjdzie, kiedy jak Astolf zostaniesz w niwecz obrócony gwarem, tartasem, hałasem, który niestety, sam wznieciłeś. Siedział przy kawie, fajeczka w ręku, jeszcze słońce nie zeszło; od lat sześciu a może i więcéj, tak zamąconego nie pożywał śniadania. Trzy razy wstała Amalia od stolika, trzy razy kawa chlupnęła mu na żółty szlafrok — wstała raz czwarty i pchnęła nogą lulkę tak mocno, że z otwartą gębą przyskoczył do zwierciadła: Zęby! zęby! wielkiém szczęściem jeden tylko był uszkodzony nieco. Drzwi, drzwiczki, szuflady, szufladki, wszystko co zamek nosi, wszystko stało otworem, i jak kiedy:
Eol swe dzieci, z podziemnéj czeluści,
Na zgubę świata, jednym tchem rozpuści,
Nareszcie kareta na saniach, z tyłu, z przodu i z wierzchu okryta pudłami, pudełkami, pudełeczkami, (lubo cała wieś zaświadczyć może, że było jeszcze dwa pojazdy) pokazała się, w jednéj połowie szyby niezakrytéj mrozem. I kiedy Astolf tysiączne rozkazy miał jeszcze do rozdania, ekonomowi, pisarzowi, leśniczemu etc. etc. Amalia już w szubie, i szalem zawinięta, przypominała żałośném spojrzeniem, iż czas ze szczęśliwego wyjechać domku.
Przyszło do wsiadania. — O mój Boże! kto raz piérwszy jechał w karecie z najukochańszą żoną, wié, jak okropny widok przedstawia się oku jego, za otwarciem nieszczęsnych drzwiczek; jak bolesny obraz staje mu przed myślą: ta szkatułka w dole, grozi kurczem prawéj nodze; te dróty wyglądające z kieszeni, są postrachem oka albo ucha; kapelusz w chustce zawiązany, i zaczęta na kanwie robota, przypięte między przedniemi oknami, zasłaniają zupełnie konie, drogę i dzienne światło; karton z kwiatkami za siatkę włożony, nie daje nawet powstać nadziei, aby można wyprostować się, choć raz jeden, w ciągu całéj podróży; zresztą, tysiące drobiazgów jeszcze w ręku panny służącéj, roszczą prawo do jednego pozostałego miejsca: do kolan męża.
Postrzegł to wszystko Astolf na piérwszy rzut oka, kiedy Amalia, już w karecie, poprawiała się rozkosznie, niby mówiąc: Jak mi tu dobrze! Postrzegł, zmierzył okropność przyszłego położenia, i spojrzał na poczciwego Daniela, stojącego przy klamce. Nie długo jednak trwało to wahanie; z odwagą rzucił się, jakby naprzód przeznaczenia swojego. Lecz właśnie ta odwaga i gorliwość, zbyteczna w dopełnieniu przedsięwzięcia, zgubiły go tą razą: nieobeznanemu z wewnętrzną przestrzenią karet, dłuższą zdała się odległość przeciwnéj ściany, niż była w saméj rzeczy, do czego jeszcze lekkie pośliźnięcie na obmarzłym stopniu, tyle się przyczyniło, iż uderzywszy głową w taflę przeciwległą, stłukł tę, drzwiczki sobą otworzył, i jak Frankoni przez papierową beczkę, wyleciał aż na drugą stronę karety; tak, że tylko dwie nogi, okryte ogromnemi berlaczami, zostały na kolanach przestraszonéj żony. Krótszą więc już wtedy biorąc drogę, raczkiem skończył skok niebezpieczny, w obawie, by spłoszone brzękiem nie ruszyły rumaki. Wyskoczyła Amalia, pospieszył Daniel, przybiegli honoratiores ostatnich jeszcze czekający rozkazów i podnieśli pana, ale pana z obdartym nosem. Niczém nie było to uszkodzenie dla biednego Astolfa, w porównaniu troskliwego i gwałtownego ratunku: ledwie na nogach, już miał na czole garść śniegu; żelazem ciśnięto mu, zupełnie od szwanku ocaloną brodę; a wszystkie torby, torbeczki, już w karecie utasowane, zostały naraz otwarte ręką strwożonéj Amalii, szukającéj angielskiéj kitajki; latały w prawo, w lewo kłąbki, nożyczki, sztućczyki, skrętki i zawiniątka, tak że wkrótce do ciasnoty dodały jeszcze nieład największy. I kiedy Astolf, znowu w karecie, broni się ile możności od tych gwałtownych usług, kucharz już stłukł naprędce świéże jajko, całą obdartą błonkę przylepił na nos pański, zamknął jedne, Daniel drugie drzwiczki, a Bartłomiéj, rozpuściwszy batóg, ruszył nareszcie z nieszczęsnego miejsca. Ale ledwie kareta za bramą, już głos Amalii dał się słyszeć „Stój! czekaj! — Czego? — Berlacze zapomniałam. — Ach droga Malciu, wszakże godzinę całą, już ubrana, czekałaś na mnie!“ Nic Amalia nie odpowiedziała, gdyż milczenie w takim razie jest zwykłą tarczą płci pięknéj, milczenie, które można tłumaczyć jako uznanie winy, albo też jako cierpliwe znoszenie zrzędziarstwa męża. Przybyły oczekiwane berlacze; ruszono daléj; blisko milę całą podróż szła dosyć szczęśliwie, lubo nie bardzo spokojnie, bo Amalia starała się uporządkować rozrzucone drobiazgi, zawsze przytém prosząc męża, aby jéj to podał, to podjął, tego pod sobą poszukał, to zawiązał, tamto włożył. Ubranemu w ciężką delią i ze stłuczonym nosem nie bardzo było to przyjemnie, ale mróz po nim poszedł, gdy Amalia zapytała go z niepewnym uśmiechem, czy jéj żartem nie schował pularesa z pieniędzmi. — Nic nie schowałem, — odpowiedział, szukając w nogach. — Ale żartujesz. — Ach Malciu, żebyś wiedziała, jak mnie nos boli, nie myślałabyś, że mogę teraz żartować. — Miałam go w ręku na samém wsiadaném; poszukaj koło siebie... tam za sobą.... może siedzisz na nim.... wstań trochę. — Ale moja duszko, ja ci powiadam, że nie ma. — Ach dla Boga! wszystkie pieniądze od ciebie i od mamy w nim były; pewnie na dziedzińcu wyciągnąłeś go za sobą; jak téż mógłeś zrobić mi taką przykrość!.... Danielu biegaj.... Szczęściem koło karczmy działo się to wszystko; Astolf kazał zajechać i na licowym koniu wyprawił Bartłomieja szukać pularesu; sam zaś, przeprosiwszy żonę, że tak nieuważnie wylatywał z karety, chodził po izbie myśląc długo i széroko, o zaczętéj podróży, o miejskich rozkoszach i o swoim nosie, gdy krzyk radośny Amalii przerwał powszechne milczenie. — Jest pulares, znalazł się w torbeczce. — Bogu dzięki, możemy jechać. — Ale prawda, Bartłomieja niema.
Mijała godzina po godzinie, już z południa; nareszcie i ku wieczorowi; aż przecie ze zmierzchem wrócił Bartłomiéj, pijany i oczywiście bez pularesu; musiano więc w karczmie zanocować. Pokładli się spać z westchnieniem do Boga, aby dzień jutrzejszy pomyślniejszym był ich podróży, co téż się w rzeczy samej i spełniło, gdyż trzeciego dnia stanęli szczęśliwie we Lwowie, gdzie zastali, prócz małego swędu i małego dymu w pokojach, zresztą dość porządne mieszkanie na przedmieściu Krakowskiém.
Aj, aj, nos Danielu!... Czy nie możesz golić nie ciągnąć nos w górę?... Daj tu lusterko... A ty żydzie czego chcesz? — Przynosiłem krzeseł i kanapę. — Drzwi zamykaj!... Wiész Telembecki, tu djable wieje po nogach.
Wiało w saméj rzeczy, i to nie pomału, bo drzwi nie zamknęły się prawie. Dni sprawunków! dni kłopotu, któż was nie zna! — Płacił Astolf rano, płacił wieczór, a czasem płacił i w nocy. Czwartego dnia nareszcie, zawołał biorąc kluczyk z kołka: nie spodziewałem się, na honor nie spodziewałem się, aby to wszystko miało tyle kosztować.
Cóż dopiéro gdy przyszło do postawienia garderoby Amalji na przyzwoicie wykwintnym stopniu; działo się to pod przewodnictwem Anatazyi, kuzynki Amalii. Nikt nad ładną, wesołą, a może nawet trochę roztrzepaną Anatazję nie był zdolniejszy, z księgi mód niemylne rozdawać wyroki; a Telembecki nie raz zasłyszał swego pana, mówiącego siebie: „To djable drogo!“
Przyszedł dzień wizyt; ubrał się Astolf, lecz ledwie wszedł do pokoju i stanął przed Atanazją, ta parsknęła śmiechem:. „Zmiłuj się Astolfie, zawołała, jakżeś ty ubrany!“ — Cóż złego? zapytał trochę zmieszany Astolf, patrząc po sobie. — „Nie, mówiła daléj ładna kuzynka, tak pokazać się nie możesz, przyślę ci Emila, ten potrzebnych rad udzieli, ja tylko tyle miarkować mogę, że całość twego ubioru, nie taka jaką wszędzie i co dzień w mieście zobaczyć można.“
W saméj rzeczy: frak był nowy, Marceli go robił; lecz domowe pranie bielizny, która przy tém niedowodziła zręczności Daniela w pakowaniu, przedstawiało różne cienie białego koloru; kamizelka skrochmalona, z pożółkłemi przymaglowanemi guziczkami, jak pancerz twarda, w górze uszów sięgała, kiedy w dole za sobą zostawiała kieszonkę zegarkową, z któréj łańcuszek w całéj swéj długości utrzymywał w ruchu piękne paryzkie pieczątki. Fontaź u chustki nie odrazu był związany, to łatwo poznać; a kołnierzyk schodzący się nadto blisko, szczypał nieszczęśliwą brodę, jeszcze z mrozu opierzchniętą. Inne części ubioru równie dalekie były od doskonałości i w tém trzeba przyznać, los jest szydersko okrutny, zdaje się, iż inaczéj wiedzie krawieckie nożyce dla żonatych, inaczéj dla wiecznych wrogów spokojności małżeńskiéj.
Po głębokiem zastanowieniu przed zwierciadłem, przyznał sobie Astolf, iż dawniéj lepiéj bywał ubrany; odłożył wizyty na czas późniejszy, przez co i uniknął częstego spotykania się z żoną, która tegoż wieczora puściła się w świat pod przewodnictwem Atanazji.
Wielki jest świat — na tym wielkim świecie, łamcie sobie głowę moi państwo jak chcecie, nie znajdziecie nic głupszego nad wizyty ceremonjalne.
Co to jest, te dziesięciominutowe odwiedziny, gdzie się cieszą nieprzyjęci, smucą ci, co przyjąć muszą? Co to są, te rozmowy sklejone z frazesów, wyjętych prawdziwie jak z kalendarza, i to stóletniego kalendarza? Co? — rozum, dowcip, czy hołd uszanowania? nie wiem; kto wie niech mi powie z łaski swojéj. Nie podobały się wizyty Amalji, Astolf dawno ich nie lubił, ale wlazłszy między wrony, krakaj jak i one, dobre stare przysłowie, szkoda tylko, że rym trochę za śmiały.
Ale jeżeli Astolf wystawił sobie nad wszelką miarę wrażenie które Amalja sprawi, trzeba wyznać, że skutek przeszedł jeszcze nadzieje. Młodość, piękność, rozum Amalji, skromne ułożenie a bez téj ciągle na straży będącéj rozwagi, którą u wielu młodych mężatek porównać można, z laską ekwilibryczną tanecznika na linie; rozwagi lękliwéj, odsuwającéj od naturalności, téj najpiękniejszéj ozdoby płci pięknej — wznieciły za pierwszém jéj okazaniem się w salonach pani N*** powszechne zachwycenie. Wiedziała Amalja, że jest piękną — bo któraż piękna tego nie wie? ale przy zwierciedle uśmiech ukontentowania był zawsze dla Astolfa. Nie myślała długo Amalja, co można, czego nie można powiedzieć, jaki czas siedzieć wypada, gdy który z młodych ludzi usiadł przy niéj — czy wolno spojrzeć w tę lub owę stroną, bo kochając szczerze męża, była obcą tym troskliwym wyrachowaniom, które może więcéj doświadczenie niż czystość duszy dowodzą. Ale czy Astolf teraz, tyle cieszył się z rzeczywistości, ile z marzenia wprzódy, to nie jest dowiedzionem. Świat cały i to świat pełen powabów, pełen przedmiotów roztargnienia, wciskał się między nich. Jak na szale byli rzuceni, im wyżéj ona szła w górę, tém on niżéj zdawał się opadać; co raz więcéj odsuwał się z linji, na któréj dawniéj razem stał z żoną, i zaczął już drugie po niéj miejsce zajmować: Amalja będzie na wieczorze... Amalja na objedzie... Amalja będzie na teatrze... ze swoim mężem rozumie się, tak jak ze swoim wachlarzem albo szalem. W małych zgromadzeniach gdzie rozmowa przy okrągłym stoliku najprzyjemniejszą bywa, niema miejsca dla męża, to rzecz dowiedziona; tam wszystkie zwroty mowy, jakby promienie przez szkło palące w jeden punkt biją, a tym punktem jest: chęć podobania się pięknéj osobie; cóż tam jéj mąż swego przyłożyć może, który już dostąpił, lub mniema że dostąpił tego celu? — Chęć podobania się, ten bodziec najpotężniejszy, co iskrzy dowcip, wzbudza wesołe pomysły, lekki, coraz odmienny daje ruch rozmowie, usunięty na stronę, zostawia męża jakby rozsądnie a ciężko uzbrojonego kirasjera, wśród uganiających się, i z samą śmiercią nawet, igrających ułanów. Cóż się dzieje? — Rozmawia na stronie z jakim starym kawalerem, albo drzymiąc bawi się własnemi palcami. „Inaczéj być nie może, — mawiał Astolf, którego monologi, coraz dłuższemi zaczęły bywać. — Niema sposobu, trzeba iść utartym torem, trzeba grać w karty.“ — Grał więc w karty, i co dzień przegrywał; a kiedy znalazł się sam na sam z żoną, i ta, opowiadała z ukontentowaniem przyjemności dnia całego, albo niewidząc podziału swoich uczuć starała się dociec przyczyny, musiał silić swój rozum, aby ją przekonał, że jest najszczęśliwszy i że wszystko tak się dzieje, jak się dziać powinno.
Dziś śpiewa nowa śpiewaczka, pani Biller; dziś tańcuje panna Miller. — „Panie Telembecki, idź Waćpan, kup nam bilet do loży.“ — Wrócił wkrótce zadyszany Telembecki z oświadczeniem, iż wprawdzie jest jeszcze trzy bilety do wzięcia, ale cena podwyższona na dwa dukaty, przeto musiał wrócić zapytać się pana, czy każe tak wiele zapłacić. „To już przepadło! nie będziemy na teatrze, zawołała na pół z płaczem Amalja.“ — Ale dla czegóż zapytał Astolf, i zwracając mowę do Telembeckiego: idź Waćpan jak najspieszniéj... Nim on dojdzie, przerwie Amalja, biletu nie będzie. — A więc sam pójdę, rzekł Astolf, wziął płaszcz, kapelusz, zleciał ze schodów i pobiegł daléj.
Nie mylne było przeczucie Amalji: Astolf już żadnego miejsca nie zastał w kasie, ale spostrzegłszy stojącego lokaja, z ogromnie szerokim galonem u kołnierza i w lekkich nankinowych pantalonikach, trzymającego jeszcze w ręku ostatni bilet, przyszła mu myśl szczęśliwa wejść z tymże w układy, co téż za pomocą trzeciego dukata jak najlepiéj wykonał. Uśmiech więc tryumfalny w twarzy śpieszy zaspokoić kochaną Amalję; gdy przy rogu jezuickiego kościoła spotyka Alfreda, Emila, i kilku z młodzieży, którzy go ledwie nie codzień zaszczycali swojemi odwiedzinami; nie może wymówić się, jako najlepszym przyjaciołom, ceniącym aż nadto, każdą z nim przepędzoną chwilą i idzie z nimi... gdzie? — na ostrygi. Po ostrygach puknął szampan — pieniły się kieliszki — butelki mijały. Już rozmowa głośna — już Astolf wspomina kawalerskie czasy — już oświadczenia przyjaźni hucznie się wzmagają — już i łza rozczulenia, zabłysnąwszy w oku rozbryzgnęła się nie jedna na marmurowym stoliku, i złączyła się wilgotnym kręgiem, wyciskiem smutnego kieliszka. „Kochajmy się!“ brzękły kieliszki i już próżne. — „Niech żyje przyjaźń!“ Duszkiem spełnione. — „Niech żyje Astolf!“ zawołał Alfred i do dźwięku szkła, do głosów podniesionych na najwyższy stopień, chcąc jeszcze coś piękniejszego dodać: rznął butelką o ścianę, lecz nie pewna ręka, nie pewnie rzut wykonała i byłby Astolf w łeb dostał, gdyby się nie był przypadkiem w przeciwną stronę pochylił. Na tyle uprzejmości, nie mógł Astolf zostać obojętnym; i ze łzawém okiem, wśród tysiącznych uściśnień, wszystkich na obiad na dzień jutrzejszy do siebie zaprosił, co téż mu hucznie i solennie przyrzeczono. Prosząc zaś, aby go nie wstrzymywano, bo jak najśpieszniéj idzie do Malci, potknął się na wyciągniętych nogach Emila, i w cudzym kapeluszu wyszedł na ulicę. Spojrzał w górę chcąc na ratuszowej wieży zobaczyć godzinę: kichnął jakiéjś przechodzącéj babie w samo ucho — która go za to brzydkim zelżyła wyrazem — lecz nie tylko zegara, ale i wieży nie mógł zobaczyć stąd wnosząc iż pił za wiele, bał się i kroku daléj postąpić; gdy chrapliwy głos poczciwego Telembeckiego, którego doświadczenie na pierwszy rzut oka, odgadnęło stan pana, dał się słyszeć w samą porę:
— Niech się pan na mnie oprze.
— Mój Telembesiu, powiedz mi, widzisz ty wieżę?
— Nie panie.
— A dla czego ty wieży nie widzisz, mój Telembesiu?
— Bo wieży niema.
— A gdzież jest wieża?
— Zawaliła się panie.
— Szkoda Telembesiu; wielka szkoda; wieża się zawaliła; nie wiem która godzina; jedenasta jest?
— Już po trzeciéj. Pani niespokojna czeka z obiadem.
— Djable ślisko; a komu to dzwonią Telembesiu?
— To sanki fijakrowskie.
— Jabym jechał Telembesiu.
Przyjechał Astolf do domu, spotkał na schodach Amalją dopytującą się co się stało; ale dążność ku kanapie najukochańszego męża, zaspokoiła ją w krótce, lubo wcale nie ucieszyła.
Wybiła szósta — Astolf śpi. Amalja coraz nie spokojniejsza, zapewne o zdrowie męża; pierwszy raz była szczerze na niego rozgniewana, zapewne że się nie szanuje. I kiedy panna Piotrowska weszła spytać się, jaki kapelusz pani weźmie dziś na teatr, nic jéj nie odpowiedziała, ale kazawszy wynieść świéce do drugiego pokoju, zasiadła w kącie sofy; (bo któż się dąsa przy świécy i nie w kącie?) i przedsięwzięła cały tam wieczór przepędzić. Bije wpół do siódméj — chustka przy oczach. Bije trzy kwadranse — „To nie do zniesienia! Żebym choć wiedziała, że pewnie w domu zostanę!“ zawołała nieszczęśliwa żona, i znalazła się na środku pokoju; ale w ten moment ziewnięcie Astolfa, jakby ją pchnęło w dopiero co porzucony kącik. Podparła się na ręku i wszelkiéj siły nad sobą wezwała, by się okazać jak najobojętniejszą, jeżeli po ziewnięciu nastąpi zupełne obudzenie; o czém wkrótce mogla się przekonać, słysząc w trzecim pokoju: „Jest tam kto! — daj szklankę wody — która godzina? — gdzie pani? — Malciu!“ — żadnej odpowiedzi — Malciu! — odkrząknąwszy powtórzył Astolf. — Hm, dość ciche, ale wcale nie obojętne było odpowiedzią na to drugie zawołanie. „Malciu, już czas do teatru, mamy bilet.“ Malcia zerwała się prędko, lecz jeszcze prędzéj usiadła; gdyż po usuniętéj niespokojności szybko gniew górę bierze na sprawcę téjże. Wszedł Astolf — fontaź chustki przy uchu, kołnierzyk wyżéj nosa — z świecą w ręku; opowiadał swoje zdarzenie, lecz postrzegł w krótce, iż kreślenie humorystyczne jego wypadków, nie najlepiéj było przyjęte; musiał uniewinniać się, na końcu po tysiąc razy przeprosić, nim skłonił Amalję by na teatr jechała, czego z razu żadnym sposobem nie chciała. „Dziwna rzecz, mówił później do siebie, usiłując trafić do rękawa, który mu Daniel jak najzręczniéj nadstawiał — dziwna rzecz, gniewała się — jednak dla niéj poszedłem po bilet, dla niéj... westchnął i włożył na głowę przestrony kapelusz.
Jaki ścisk na parterze, rzekła Amalja, wychylając się z loży; i kiedy spuściwszy szal z ramion, przecierała spotniałą perspektywkę, Astolf tymczasem wysuwał krzesła, aby mógł wygodniéj nogi wyciągnąć. Ledwie zasiadł, nos utarł, płaszcza poprawił, drzwi otwierają się z hałasem, i ściągają jego oczy na wchodzące damy. — Kochana Amaljo, jeszcze w progu odezwała się Atanazja, zapraszam się do twojéj loży, moją odstąpiłam ciotce, która dopiero co przyjechała, i oto ci prezentuję panią Gołębiowską, jéj sąsiadkę. Rada, nie rada musisz nas przyjąć. — Z duszy, serca, odpowiedziała Amalja, jest dosyć miejsca dla wszystkich. Wysunięte dopiero krzesła, musiał Astolf znowu poustawiać. Zasiadła Amalja, Atanazja i w środku nie zbyt szczupła sąsiadka; jéj synek zaś, koło siedmiu albo ośmiu lat mający, w szubce srokatéj z białym futerkiem, z otwartą gębą i wilgotnym nosem, wylazł nieproszony na wysokie krzesło, stojące za Amalją. Chwiejący się więc tylko stołeczek, w najciemniejszym kącie loży został Astolfowi.
Kortyna wzniesiona — Astolf się zbliża — wychyla głowę — lecz ledwie ujrzał halabardę pierwszego z brzegu figuranta. „Astolfie zmiłuj się, rzekła Amalja, połamiesz mi pióra; niema téż i nic ciekawego.“ — Zwraca się mąż na prawo, spina się na palce. „Vous m’ etouffez“ zawołała Atanazja, cofnął się w środek, ale pani Gołębiowska prosi by Józiowi nie zasłaniał. Dziwna rzecz, pomyślał sobie i usiadł na swoim stołeczku.
Koniec aktu — Amalja uskarża się na niewypowiedziane pragnienie — Atanazja radzi lody — pani Gołębiowska wspiéra to zdanie. — „I mnie lodów, zawołał Józio. — Pięć, zamruczał Astolf wychodząc z loży; pięć, powtórzył na schodach; pięć, zawołał w cukierni; pięć filiżanek lodów pod numer czwarty. Dobry mąż lubi, choćby najmniéjszą przyjemność dzielić z najukochańszą żoną; nawet przysmaczek smaczniejszy, pożywany dla niej; dla tego posławszy chłopca z lodami, sam w krótce poszedł za nim. W sam czas téż przyszedł by... usłyszeć Amalją mówiącą do Alfreda: „Proszę nie robić ceremonij, mój mąż nie lubi lodów.“ Przyjął Alfred, a Astolf, wziął się do zawiązywania chustki pod brodą Józiowi, aby szubki nie poplamił, za co go ten mokrą łyżeczką po twarzy smarował. Dobre lody! — wyborne lody! skosztuj Astolfie! — Dziękuję, odpowiedział, i wyszedł jeść na dół, zwłaszcza że ból głowy, na który rano tak pięknie zarobił, zwiększał jego pragnienie do czegoś chłodzącego. „Dla czego mówić: Nie lubi, nie lubi, powtarzał schodząc ze schodów — nie lubi! kiedy ja lubię, i bardzo lubię.“
W cukierni zastaje Emila z pakietem smażonych kasztanów. „Astolfie, zapłać za mnie, nie mam pieniędzy przy sobie, a długów nienawidzę.“ — Chętnie. Zapłacił za niego i za siebie, a gdy wrócił do loży, dziękowano za kasztany... Emilowi.
Przecież na koniec dzwonek suflera wywołał odwiedzających, każdego na swoje miejsce, i właściciel dzisiejszéj loży, mógł przybliżyć się trochę. Szczęśliwszy téż tą razą, upatrzył sobie między kokardą Atanazji a beretem pani Gołębiowskiéj mały otworek, jakby okienko, przez które można było dostrzedz jedną cząstkę sceny. — Dobre i to! — patrzał z uwagą, lubo niewygodnie nachylony, gdy dotknięty już nie raz pierwszy w ramię, obrócił się i postrzegł Józia bawiącego się przylepianiem mu lepkich papierków z kasztanów do nowego płaszcza, któremi już jednę stronę kołnierza zupełnie ugarnirował. Byłby drogo opłacił ukontentowanie przylepiania papierków nieznośny chłopiec, albowiem gniew Astolfa doszedł do najwyższego stopnia, lecz był on nadto dobrze wychowany, aby go w swojéj loży okazać — kiedy matka postrzegłszy figlarne dzieło Józia, tak głośno śmiać się zaczęła, że wszystkie loże, i stokrotne psyknięcia oświadczyły nieukontentowanie publiczności.
W tem huczne oklaski oznajmiły wszystkim mężom w głębi lóż siedzącym, wystąpienie na scenę pani Biller; posunął się Astolf do swojego okienka, gdy chłopiec wszedłszy po filiżanki prosił o zapłatę.
— Już zapłaciłem.
— Gdzie?
— Na dole.
— Ja tego nie wiem.
— Idź się spytaj.
— Po co mam chodzić.
— Idź, bo cię wytrącę.
Pst! pst! — Z parteru i z lóż dało się słyszeć, a Astolf przytłumiając gniew słuszny, ujął silno za ramię natrętnego chłopca i wyszedł skończyć z nim rozprawę w cukierni, gdzie mógł wezwać świadectwo cukiernika; ale nie zastał tegoż, bo równie ciekawy jak wszyscy, wsunął się był na parter słuchać pięknéj aryi śpiewanéj przez panią Biller. Po długim szukaniu znaleziono go nareszcie, a gdy przyznał iż w saméj rzeczy odebrał zapłatę, Astolf więcéj porywczy niż rozsądny, nakręcił ucha chłopcu i uderzył go w kark parę razy. Powstał wielki hałas. — Jeden chłopiec płakał, drudzy krzyczeli, cukiernik nawet obruszać się zaczął; spieszący się Astolf chcąc skończyć tę kłótnię, rzucił kilka cwancygierów, i pobiegł na górę, gdzie do wchodzącego zawołała Amalja: — Prawda Astolfie, że ślicznie śpiewa? — Być może, odpowiedział, i rzucił się na swój skromny stołeczek, z przedsięwzięciem nie słuchania, nie patrzenia, ale i nie ustąpienia, choćby na cal jeden, miejsca przez siebie zajętego. Zaczęły znowu drzwi otwierać się i zamykać; zawsze jedne, zawsze też same wieczne teatralne zapytania i odpowiedzi, a Astolf skłoniony okolicznościami do moralizowania myślał sobie: Mój Boże, dla czego téż człowiek wtenczas jé, kiedy mu się jeść chce — pije, kiedy mu się pić chce — śpi, kiedy mu się spać chce — a zawsze gada, czy mu się chce, czy nie; czy ma, lub nie, co dobrego opowiedzieć? Z tych myśli wpadł znowu w inne, aż nareszcie jakby mgłą otoczony, widzi Alfreda, który bierze za rękę Amalją, przyciska do swojego serca, ona się uśmiecha, potem ująwszy ją w pół, przebiega szybkim walcem parter i scenę. — Chce zatrzymać tak nieprzystojne postępowanie, lecz jakby do stołka był przykuty; drganie tylko, to ręki, to nogi, świadczy daremne usiłowania. Nakoniec traci z oczów Amalją — para wsunęła się za kulisy — to za nadto! — woła, krzyczy, jęczy, ale nikt go nie słyszy, wszyscy tańcują, wszyscy się śmieją, on jeden cierpi, aż pot zimnemi kroplami po twarzy mu ściekał. „Astolfie, zobacz czy jest nasza kareta,“ przemówiła Amalja, a Astolf przebudzony domyślił się, że już kortyna spuszczona. Wyszedł szukać Daniela,; po wielu trudnościach odszukał go nareszcie, śpiącego na tronie, z którego przeszłego piątku, Zygmunt August liczne rozdawał zlecenia. Wraca spiesznie, i już wychodzących z loży spotyka: Alfred podaje rękę Amalji, Emil Atanazji, i ktoś jeszcze pani Gołębiowskiéj; ale marsz cały wstrzymany przez Józia opierającego się postępować daléj. Amalja więc robiąc honory loży, prosi męża, by wziął ukochanego chłopczyka pod swoją opiekę; lecz zaledwie schodzą ze schodów, i pary naprzód idące odsunęły się w ciżbie, Józio staje i płaczliwym woła głosem: „ja nie pude — ależ mój Józiu, mama już poszła — otże nie pude — mój kochany Józiuniu, dam ci pierniczek a idź daléj... mój kochany... pierniczek z migdałkiem. — Weź mnie na ręce, jak mnie Grzesio nosi.“ Cóż było robić? Wdział biedny Astolf płaszcz na rękawy i z niemałém natężeniem wydźwignął chłopca na ręce. Idzie klnąc w duszy wszystkie teatra na świecie, a figlarny Józio tymczasem, łechtać go zaczyna, usiłując wepchnąć mu palec do ucha. Daremnie Astolf, jak wąż, rzuca głową na wszystkie strony, przytrzymując co moment spadający kapelusz, dopiął malec swego celu i już wświdrował paluszek w ucho, gdy przecie doszli do czekającej z wielką niespokojnością matki. Złożył nieszczęsny swój ciężar, i westchnął głęboko; ale kiedy przyszło do wsiadania, pokazało się iż roztargniona Atanazja już odjechała, zostawiwszy Amalji swoją towarzyszkę. Nie było więc podobieństwa nie ofiarować miejsca w karecie; zgodził się Astolf z wolą Boga, i podając rękę zamyślał pieszo wrócić do domu; ale pani Gołębiowska żadnym sposobem na to zezwolić nie może — rozpoczynają się ceremonje przy stopniu, tak długo trwające, że kilka głosów z kurytarza, pewnie zniecierpliwionych mężów, zaczęły napominać o prędsze tychże ukończenie; Astolf rad nie rad musiał wsiąść do karety, i wziąść jeszcze Józia na kolana; który przez cały czas drogi, dzwoniąc nóżkami, kopał mu bez litości skurczone nogi.
Wysiadła nareszcie przyjemna sąsiadka ciotki Atanazji, z przyjemniejszym jeszcze synkiem; a Astolf lękając się nowego jakiego zdarzenia w tym dniu feralnym, rozkazał jechać jak najprędzéj, i nie odetchnął aż u siebie w pokoju. Odetchnął wprawdzie, ale nie na długo, gdyż nagle przypomniał sobie zaprosiny na jutrzejszy obiad. „Dla Boga, Danielu, wołaj Telembeckiego!“ Spał już Telembecki i nim się zebrał, aby mógł w przyzwoitym stroju stanąć przed obliczem pańskiem, Amalja została uwiadomioną o co idzie. Długo w noc trwała narada, z któréj wypadło aby wziąść Osieckiego, aby jeszcze kilka osób do już zaproszonych dołączyć, i aby obiad był na osób dziesięć. „Weźże Waćpan te banknoty i dwa dukaty z kamizelki, abyś mógł rano wszystkiego nakupić; a ty Danielu obudź mnie dodnia,“ rzekł Astolf kończąc sesją. Ale napróżno Daniel wywracał kieszonki, dwóch dukatów nie było; z czego Astolf wniósł bardzo sprawiedliwie, że dając cwancygiery chłopcom cukiernika, musiał dać z niemi i dukaty. Przepadło — nakrył się z głową i zasnął.
W dzień proszonego obiadu, kuchnia staje się sercem całego domu; tam ściąga się wszystko, z tamtąd wszystko wypływa. Z tamtąd Telembecki przygrzany, aż muślinowa chusteczka w sznurek zwinęła mu się na szyi, wpada do jadalnego pokoju, gdzie Astolf z Danielem rozmierza stół, ile osób pomieścić może, a Amalja udziela rozkazów pannie Piotrowskiéj zawieszającéj firanki — wpada, i schwyciwszy kroplę potu zsuwającą się z policzków, płaczliwym daje się słyszeć głosem: „Niech Pan z łaski swojéj pofatyguje się do kuchni“ — „Po cóż?“ — „Co ten tam wyrabia!“ — „Już daj mu Waćpan pokój, niech robi co chce.“ — „Co on wziął masła! Matko wielkiego miłosierdzia!“ — „Nic nie szkodzi.“ — „To jakiś fanfaron Panie.“ — „Już cicho, tylko cicho, mój Telembesiu... Oto idź Waćpan do Mildego[1]... — Zaraz, zaraz, — przerwała Amalja, wyleź Waćpan pierwéj na stolik i przytrzymaj tę strzałę... Moja Piotrusiu, ten fontaź, ten fontaź nie dobry! — Niech Karol idzie, rzekł Astolf. — Karol, odpowiedziała nie obzierając się Amalja, poszedł do Adamskiéj.[2] — Kogóż więc poślę? — Wyżéj, wyżéj Panie Telembecki!... mój Astolfie, przytrzymaj trochę stolik. — Aj! krzyknęła panna Piotrowska — Hoho! krzyknął Telembecki, a chcąc odzyskać równowagę, chwycił dopiero co z wielką biedą ułożone fałdy, i razem z firanką i Piotrosią znalazł się u nóg Amalji, przykryty tyfeniem jak rozjazdem, i długa strzała w ręku, jak zwycięzca w turnieju, czekający wieńca nagrody. — Mówiłem, zawołał odskakując Astolf, że taki koniec temu będzie. — Wstańże Waćpan, rzekła zniecierpliwiona Amalja, do klęczącego jeszcze Telembeckiego, i przyprowadź jak najprędzéj tego grubego żyda z Nowéj ulicy, niech zawiesi te nieszczęśliwe firanki. — Zerwał się Telembecki, i w krótce ujrzano go koło katedry, strzała w ręku i w lisiéj kapuzie. Amalja zaś prosiła Astolfa, by za nią napisał bilecik do Atanazji, i z tym wyprawił Daniela — Daniela jęknął Astolf, zmiłujże się moja duszko, pierwsza godzina, któż do stołu nakryje? trzebaby jeszcze i wina przynieść. — Jak mnie kochasz, kilka stów tylko, proś niech wcześnie przyjedzie, mam w tém mój interes. — Sam więc pójdę po wino, rzekł Astolf składając bilecik. Danielu, daj mi kalosze, tylko wykryduj podeszwy; w niedzielę mało com się nie przeciągnął wychodząc z kościoła.
Kupił wina Astolf, zawołał przechodzącego szewczyka, który, para butów na ręku, gwizdał arjetkę ze Syreny z Dniestru — i chciał mu powierzyć butelki; ale potém, bojąc się, aby chłopiec nie upadł, lub nie upuścił, obejrzawszy się na wszystkie strony, wziął pod płaszcz i spiesznym krokiem ruszył ku domowi. Już dochodzi do Judki, gdy spotyka liczną kalwakadę przybywającą z Sykstuskiéj ulicy. „Dzień dobry! jak się masz Astolfie! Bonjour Mr Astolfe,“ kilka głosów dało się, słyszeć. Astolf stał właśnie na jedném z tych miejsc, które służą za ślizgawkę, wracającym ze szkoły pacholętom, a teraz tém zdradliwszem — iż świeżo upadłym śnieżkiem lekko było pokryte — zwrócił się szybko, by na uprzejme odpowiedzieć powitanie, zwłaszcza, że widział dam kilka w gronie jadących — zwrócił się, pośliznął, i wyleciał z ciężkiego płaszcza szopami podszytego, jak basetla z pokrowca.
Zatrzymał konia Alfred a z nim i kilku innych, dopytując się, czy sobie czego złego nie zrobił. — „Bynajmniéj, bynajmniéj, i owszem,“ — odpowiedział wstający Astolf; nie ruszając jednak leżącego płaszcza, gdzie zostały niesione butelki. W krótce troskliwi odjechali panowie; nie wiem, czy szanując smutne jego położenie, czyli téż dla nie okazania wzmagającego się śmiechu; nieszczęśliwy zaś gospodarz dzisiejszéj uczty, zbliżył się z nieśmiałością do swojego płaszcza; odkrył prawą połę i ujrzał ciemny strumień madery, a gdy z pod lewéj dwie szyjki z czerwoną pieczątką wypadły, krótki zrobił rachunek i strzepnąwszy szopy, wrócił ku Żorżowi[3] po nowy zapas. Właśnie w sam czas, kiedy sobie przypomniał, że pieniędzy niema przy sobie, spotkał pana R***; ten łatwo temu zaradził, a Astolf mądry po szkodzie, fijakrem do domu przywiózł siebie i butelki.
Dla Boga! zawołała do wchodzącego Amalja, gdzieżeś się tak długo zagadał? Wiész ty, która
godzina? druga, a nic jeszcze niema gotowego. — Ja temu nie winien, odpowiedział Astolf, otrzepując pewną część stroju, w upadku najwięcéj uszkodzoną. — Atanazja prosi o karetę, mówiła daléj Amalja, ale Bartłomieja niema w domu; pośléj kogo za nim, pewnie swoim zwyczajem, gdzieś na bliskim szynku? — Gdzież Daniel? — Pobiegł do Cudyka.[4] Kogóż mam posłać, zawołał Astolf, westchnął, wziął kapelusz i poszedł pod Złotą kaczkę szukać swawolnego woźnicę.
O trzeciéj przybywali goście, ale wiecéj ich trochę niż się gospodarz spodziewał: Atanazja, przywiozła ze sobą swoją małą siostrzenicę — Klara, pannę Abusiewiczównę bawiącą przy niéj, czyli jak dawniéj zwano: respektową pannę — a gdy wszedł pan Robert, Atanazja nachyliwszy się do ucha Amalji, rzekła z uśmiechem: „Widę zadziwienie w twarzy twego męża, że pan Robert nieproszony; znać iż ze wsi przyjechał, bo nie wie, że kto daje obiad, musi go prosić, ponieważ jak nie zaprosi, to sam przyjdzie.“ W saméj rzeczy, Astolf spojrzawszy na żonę, wyszedł nowy nakazać porządek w nakryciu stołu.
Otworzyły się nareszcie podwoje — kurząca zupa na stole — siadają wszyscy: lecz ledwie wzniosły się łyżki, Klara z przestrachem zerwała się nagle, i prosiła by jéj na osobnym stoliku nakryto, bo w trzynaście osób siedzieć nie może. Zwróciły się oczy na gospodarza, który łatwo pomiarkował, że to jemu na osobnym stoliku miejsce przeznaczone. Nic to nie było w porównaniu tego, co go jeszcze czekało: trzy osób więcej niż się spodziewano, już robiło nie małą w półmiskach różnicę: do tego, Robert, przez roztargnienie jeszcze, myśląc już być ostatnim, zbiérał do reszty; i często nietknięte z talerzem oddawał kawałki, kiedy Astolf ścigając oczyma stopniowe zmniejszanie się półmisków, nader szczęśliwym mógł się nazwać, gdy zobaczył się z kotletem, który przykryty szpinakiem, temu jedynie był winien swoje dotychczasowe ocalenie a chudy grzbiecik bażanta, ozdobiony piórem, w towarzystwie dwóch selerek i trochę andywii, zakończyły skromną dla niego, a dla wszystkich obfitą ucztę.
Jedzenie dobre, wino jak najlepsze, towarzystwo dobrane, czegóż więcej trzeba? — Wszyscy rumiani i w dobrych humorach przystąpili do czarnéj kawy, Amalja zaś, przechodząc koło męża, niby przypadkiem spytała go z oczywistém ukontentowaniem: Wszak prawda, wszystko dobrze było? — W saméj rzeczy; odpowiedział Astolf słabym głosem, biorąc filiżankę z tacy; lecz i tę przeznaczenie dzisiejsze od celu zwróciło, gdyż panna Abusiewiczówna prezentując się Atanazji, nadeptała Alfreda, Alfred potrącił Roberta, Robert filiżankę, a kawa zmoczywszy usta, wlała się za kamizelkę.
Lecz dla czegóż tak prędko damy, z niemi Amalja, biorą szale, mężczyżni kapelusze? — Godzina piąta, kosmorama warto widzieć — i w mgnieniu oka Astolf sam jeden w oświeconych został pokojach. Panie Telembecki, zawołał, nie masz tam czego przekąsić? — Chyba séra kawałek i andrutów parę. — Daj co masz; djablem głodny! Przystąpił więc do interesu, który go w domu zatrzymał; a gdy już sér nie potrochę przepłacił roztargnienia Roberta, przyszło na myśl Astolfowi, że niepotrzebnie puścił samą Amalję z Alfredem i Emilem pod opieką roztrzepanéj Atanazji; dla tego lubo zaczęta fajeczka bardzo smakowała, postawił ją i poszedł za żoną. Przyszedłszy naprzeciwko teatru, zastał kosmorama zamknięte. Pewnie, rzekł do siebie, pojechały do pani N***; puścił się więc w dalszą drogę, lecz stanąwszy przed domem Pillera, zobaczył, że niema światła u pani N***. Gdzież być może? pomyślał, stanął i stał długo, aż nareszcie wietrzyk za ostry, dał mu uczuć, iż nic mu nie pozostaje, jak spiesznie wrócić do domu i... gazety czytać. Już przechodzi koło koszar bernardyńskich, już chce skręcić na Nową ulicę, gdy spostrzega swoją karetę przed panią Magduszewską. Zdziwiony, skąd taka gwałtowna przyjaźń, zwłaszcza, że dopiero przed dwoma dniami Amalja u niéj była, idzie jednak, macając przed siebie po ciemnych schodach na drugie piętro.
Na zakręcie potknął się, i lecąc w kąt przed siebie schwycił jakieś sukno, chciał się poprawić i ujął coś jedwabnego — przepraszam!... — Nic nie odpowiedziano — poszedł daléj i wszedł do przedpokoju, gdzie w jednym kącie, łojówka ognisty knot zwiesiła, a w drugim, kozak drzymał przy piecu; ledwie ten wyszedł oznajmić jego wizytę, Karol czekający z futrem powiedział, że pani tu niema, że została na wieczór u Atanazyi, i że tu odwiózł tylko panią Gołębiowską. Cofnąć się nie wypadało, rad nie rad zatém, wejść musiał. Przywitany piskliwém szczekaniem trzech bonońskich mucyków, oganiając kapeluszem łydki w prawo, w lewo, przez dwa ciemne pokoje, mógł się nareszcie dowiedzieć w trzecim o szanowném zdrowiu gospodyni.
Na miękkiéj kanapie, obłożona poduszkami, siedziała pani Magduszewska; lampa z umbrelą skąpe rzucała światło na rozłożone karty, z których kanonik Pękalski, przyjaciel domu, ciągnąc głośno z miseczki resztę wystudzonéj kawy, głębokie wywodził kombinacye. Pani Gołębiowska opowiadała onegdajszą komedyę; szczęściem, że już tylko akt czwarty Astolf zastał; wysłuchawszy go więc cierpliwie i odbywszy pańszczyznianą wizyt rozmowę, chce odejść; ale napróżno rozmaite i nagłe wymyśla interesa, musi nakoniec uledz uporczywym prośbom trzech osób i jako czwarty siąść do wista po dwa dudki wiedeńską walutą.
I nie dość, że siedzi jak na szpilkach, nie mogąc zapomnieć w jakiem towarzystwie Amalja — jeszcze los, który go od kilku tygodni w karty ciągle prześladował, teraz, w tak lichą grę, nad miarę okazuje się szczodrym; za każdém daniem, honory, lewy znaczy, chociaż mu kanonik przewraca i tasuje karty. Wygrywa robra, kanonik mało lampy nie wywrócił. — W drugim robrze mocniéj kaszle pani Magduszewska, dziwując się nienaturalnemu szczęściu; a pani Gołębiowska dostawszy szlema, ostre zaczyna wymierzać ucinki przeciw tak szczęśliwym graczom. — Wygrał 28 punktów; lecz tylko pani domu zaliczyła miedzią przegranych pięć; dobrze jeszcze, że karty, po których rożkach można było liczyć dnie chwalebnéj służby, więcéj rościły prawo do zupełnego uwolnienia niż do zwykłéj wieczornéj zapłaty; nie zapłacił więc wygrywający, jak to się trafia z damami. Ach panie drogie, jeżeli serce z nami siada do stolika, jeżeli często robimy renąse rzadko patrząc w karty, jeżeli Carte forte pada pod własnym atutem, bo za nadto wyciągnęło się nogę, jeżeli chcąc spiesznie zbierać lewy, zawsze spotykają się palce; w tenczas błogosławiony ten co płaci. Ale jeźli los, jakiego obywatela z dalekich okolic daje wam za współgracza, chciejcie przy sobie nosić pularesiki; niech zawsze — przegrywający, za grę — wygrywający a niepłacony, za karty — nie płaci. Lecz wróćmy do naszych: kanonik wyszedł rozogniony i w przedpokoju mruknął: Czy mnie tu djabli wnieśli! Pani Gołębiowska nie mogąc dłużéj ukryć nieukontentowania swojego, zasiadła do fortepianu, i zbudziła drzemiące pieski hucznym marszem z Axura; gdy tymczasem pani Magduszewska, ująwszy za rękę Astolfa, zmusiła usiąść przy sobie; i po kilku przygotowawczych zapytaniach, zaczęła zwracać jego uwagę, jako sąsiadka i dawna przyjaciółka rodziców, na złe skutki, jakie za sobą pociągnąć może nierozważne postępowanie młodych małżeństw. „Ach, w tym wieku zepsucia, mój panie Astolfie, mówiła daléj, nie dość źle nie czynić, trzeba pozoru unikać, bo złych języków aż nadto; nie dobrze zatem, że pozwalasz, aby Malcia otoczona zgrają bezbożnych furfantów, co tylko młodym kłaniają się osobom — i w towarzystwie téj szalonéj Atanazyi, dnie i wieczory bez ciebie spędzała. — Alfred, mówią, podobnoś i Emil, umizgają się do twojéj żony — Boże zachowaj, abym myślała, że ona daje powód do tego, ale ludzie, ludzie lubią dodać — i za kratą cnota nie pewna!“ — Nie tu jeszcze był koniec gorliwych i macierzyńskich napomnień pani Magduszewekiéj. Długo trwało, nim nareszcie Astolf, oszczekany znowu pieskami, mógł drzwi zamknąć za sobą. Łatwo zgadnąć, jakie myśli snuły mu się w głowie; niektóre części kazania głęboko utkwiły w sercu, i lubo nie osłabiły bynajmniéj ufności w charakterze Amalji, jednak powszechne mniemanie coraz więcéj w jego oczach nabierało wartości.
Zastał już Amalję w domu; śmiała się, i on z nią śmiać się musiał, przypominając wzajemnie zdarzenia dnia całego; a w każdem jéj słowie przebijająca dziecinna prawie niewinność duszy, równie jak szczera miłość, niedomyślająca się nawet nieufności w jakimkolwiek względzie, tyle zachwyciły Astolfa, że zapomniawszy o pani Magduszewskiéj i jej kazaniu, najczuléj uściskał żonę, i przyznał sobie — biorąc pantofle — że jest jednym z najszczęśliwszych mężów.
„Panie Telembecki, proszę cię zobacz, czy Bartłomiej nie pijany, a potem dopilnujesz, aby po nas przyjechał o trzeciéj; spodziewam się, że bal dłużéj trwać nie będzie — Amaljo! mówił daléj Astolf wszedłszy do jéj pokoju, i przybliżając się, zegarek w ręku, do oświeconéj gotowalni — ... Jeszcze tego brakowało, przerwała w pół ubrana, aby kto stał nad głową!... prawdziwie do płaczu przychodzi... i te kokardy! prędzéj, Piotrosiu... mój Astolfie, potrzymaj trochę świecę... wyżéj!“ — Podniósł świecę w górę i postrzegł skrawek wstążki przyczepiony do jasnych włosów pierścieni, które z pod girlandy granatów obficie na skronie spadały. — „Malciu, tu jest coś niepotrzebnego na lokach — to zdejm.“ — Wyciągnął więc palce, trzęsącą zbliżył rękę, znając aż nadto ogrom odpowiedzialności, którą w ten moment brał na siebie, i... wszystkiemi palcami, jak trójzębem Neptuna, wjechał aż pod samą girlandę.. — Cóż się to stało? — Piotrosia ukłuła, Amalja rzuciła głową, Astolf najmniéj winny, najwięcéj złego sprawił — struchlał, postawił świécę, i uciekł z pokoju.
Co się działo przy gotowalni, nie jeden coś podobnego widział, nie jeden zgadnąć może; tylko tyle powiemy, że za kwadrans Astolf znowu przywołany, dostał zlecenie mające niby wynagrodzić spełnioną na włosach zbrodnię. „Mój Astolfie, wstążki ćwierć łokcia brakuje, jedź zmiłuj się, bo ty najprędzéj wyszukasz i najprędzéj wrócisz — ale o téj godzinie, odpowiedział Astolf, zwijając próbkę w palcach; sklepy zamknięte; gdzież dostanę? — u Kirsznera, u Bajera... gdzie chcesz, mówiła co raz prędzéj Amalja, przecie gdzieś mieszkają... przecie nie wymarli... inaczéj na balu nie będę.“ Cóż na to odpowiedzieć? — Danielu! poświeć ze schodów.
Karolu, jedź ze mną!
Minęło pół godziny a może i więcéj, nim błądząc od sklepu do sklepu, wynalazł nareszcie usłużny mąż, nieodzownie potrzebny kawałek wstążki. — Jedź, krzyknął, jedź a żywo Bartłomieju! Żwawo téż ruszył Bartłomiej, a skręcając z Dykasteryalnéj ulicy ku Jezuickiemu kościołowi, — gdzie... niedokończone wyręby lodu, rozpuszczonym napełnione były śniegiem — mimo krzyku pana, Karola, i przechodzących — w samą kałużę przewrócił. Wyciągnięty Astolf, troskliwy jedynie, o z ciężkim trudem nabytą wstążkę — wpół zmoczony, wpół zwalany, piechotą, w cienkich trzewiczkach pośpieszył do czekającéj żony; lecz jakież zadziwienie, gdy jéj już nie zastał. Panna Piotrowska uwiadomiła go, iż wstążka wystarczyła i że Atanazja wstąpiwszy pozostawione wczoraj perły, wzięła ze sobą Amalję.
Brzmiała huczna muzyka w gorejących światłem pokojach — już skończyły się witające ukłony — już przeszły polskie tańce — już mężowie do kart zasiedli — a liczne pary w zamętnym walcu, jak wirem chwycone na wyścigi pędziły, gdy Astolf wchodząc, od pierwszéj Amalji, odpoczywającéj przy drzwiach, został powitany: „Cóż się z tobą działo?“ spytała cicho. — Potem ci powiem, odpowiedział i chciał iść daléj, ale Amalja zatrzymując go za rękę, rzekła do ucha: jakąż ty masz kamizelkę?
— Jakto, jaką? spytał się i spojrzał po sobie.
— Jakąś bardzo jasną.
— Mnie się zdaje, że wszyscy...
Nie skończył, gdyż w ten moment Emil do dalszego tańca wezwał Amalję, tylko, rzuciwszy okiem w około na otaczające go kamizelki, zapiął frak w górze, jednym guzikiem wyżéj, i poszedł ukłonić się gospodarstwu.
Wkrótce siedział już u stolika, ale więcéj roztargniony niż kiedykolwiek. Gra była droga, warto było uważać; lecz i niektóre przestrogi pani Magduszewskiéj trudno było zapomnieć. Często rzucał okiem przez otwarte podwoje w tańcujących koło; i nie zawsze odegrał atout, kiedy mu się zdarzyło postrzedz, za długo bawiącą, pewną fryzowaną głowę, obok girlandy z granatów. — Renąs! renąs! krzyknięto przy jego stoliku — Astolf zrobił renąsa, niema się czego i zapierać. Jakże nie mamy przegrywać, zawołał Raptusiewicz rzucając się na krześle, kiedy Pan ciągle w tamte drzwi patrzysz. Może Pan chcesz tańcować? walczyka? albo tam tego galopa? Astolf nic nie odpowiedział, prosił pana Dodowskiego, aby usiadł za niego, i wyszedł przypatrzyć się... tańcującym; nie tańcującym, gdyż skończono tańcować; przypatrzyć się więc — czemu? któż to zgadnie! I on sam nie wié podobno. Przeszedł się parę razy pomiędzy spoczywające grona taneczników i wrócił do stolika, właśnie gdy mu przegraną dublę znaczono. Zasiada znowu, rozdaje karty, a w tém, posuwiste uderzenie smyczków, z wszystkich pokojów w jedno koło zgromadza niezmordowaną młodzież. Rzadko kiedy jakie złośliwe słowo, choć wyrzeczone przy dwudutkowym wiscie, ginie wraz ze swoim dźwiękiem, ginie niezostawiwszy śladu po sobie. Astolf dotychczas zupełnie spokojny, dzisiaj — na cóż to mamy zapierać dłużéj — uczuł po raz pierwszy zazdrości bolesne dotknięcia. Dla tego szczęściem, albo raczéj nieszczęściem było, że Alfred stając do mazura z Amalją, stanął mu prosto w oczach, w głębi drugiego pokoju. Jakież długie te pokoje! nad miarę! czytać w twarzach nie można — jakże głośna ta muzyka! nic słyszeć nie można — obrzydłe karty! przeklęte tańce! męka prawdziwa! — Kiedy więc Astolf ciągle przegrywający i ciągle łajany, stara się z różnych poruszeń odgadnąć przedmiot mowy, dość gorliwie rozprawiającéj pary; zwłaszcza iż z drugiéj strony, z szeptającego w kącie grona matron, nazwiska Amalji i Alfreda razem, kilkakrotnie już doszły uszów jego — posłuchajmy, bezstronni widze i słuchacze, jak dalece Amalja usprawiedliwia niespokojność męża, w jednéj z tych rozmów, które zwykle zajmują czas odpoczynku w tańcu, a którą Alfred następującą rozpoczął uwagą:
— Jak fałszywém jest powszechne mniemanie, że się tańcuje z wesołości!
— I mnie się zdaje, że nie ze smutku.
— Bardzo szczęśliwie — ja o sobie mogę powiedzieć to, co Hugo Millnera we względzie polowania mówi:
Zu ermatten — darum jag’ ich:
Bin ich müd’, so hab ich Ruhe.
— Inaczéj być nie może.
— Nie może?
— Wszak Byron każe, aby zawsze w głębi duszy, jakiś trapiący wąż się toczył, aby świat cały, cała przyszłość, grobowym pokryta była kirem. — Czy dobrze się wyrażam?
— Nigdy źle, to rzecz pewna. Ale czyż nasze życie jest pasmem tylko rozkoszy? Czy na świecie wszystko idzie jak najlepiéj?
— Nie najlepiéj, ale zapewne i nie najgorzéj, kiedy ludzie z rozpaczy... tańcują.
— Dla czegóż: z rozpaczy? dla czegóż brać ostateczność? od nieukontentowania do rozpaczy, ileż niema cieni! I kiedy w trwającym porządku, źle mi się dzieje, jest rzeczą bardzo naturalną, że go odmienić pragnę.
— Tańcem?
— I tańcem po części.
— Trudno, wymierzonym skokom, tę władzę przypisać — łatwiéj zdaje mi się, wewnętrznemu usposobieniu do wszelkiéj odmiany.
— Nie, nie, proszę tak nie tłomaczyć; ja tylko mniemam, że nic bardziéj drażniącego dla niespokojnéj duszy, jak spokojność powszechna; dla tego to może, cierpiący znajduje jakąś ulgę w tańcu, kiedy wszystko co go otacza, żyjące a nawet nie żyjące, odurzający zawrót dzieli. Lubię, walcując widzieć kręcące się ze mną wyprostowane matki, czuwające ciotki, drzymiące guwernantki, niebo i ziemię, słowem: świat cały. I czyliż nie słusznie?
— Niewiem, lecz z tego, to tylko można wnosić słusznie, że taniec jak i wszystko, ma swoje dwie strony. Ja lubię taniec dla tego, że się tańcuje; przy dobréj muzyce, gotowam i z krzesełkiem sam na sam skakać po pokoju.
— Dla czegóż z krzesełkiem, mając męża? odezwał się zbliżony Emil; lecz taniec nie dozwolił mu czekać odpowiedzi, a Alfred mówił daléj:
— Oświadczenie dla tanecznika nie bardzo pochlebne; zwłaszcza, że my mężczyźni wybierając do tańca, zwykliśmy podług serca wybierać.
— Znasz Pan tę panią w niebieskich piórach?
— Nie mam honoru.
— Wczoraj pozwoliła swojemu synkowi wybrać sobie gruszkę z koszyka; poszedł Józio, brał jednę po drugiéj, i zjadł do ostatniéj — zatem, także wybrał, z tą tylko różnicą, że nie z wszystkich, ale wszystkie.
— Lecz są do zachowania pewne względy, podług których...
— A więc podług serca.
— Tu miejsce powtórzyć: każda rzecz ma swoje dwie strony. Nieszczęście nawet cudze, może się komu śmieszném wydać.
— To za wiele...
— Jest to nauką, że zamykać w sobie należy najboleśniejsze uczucia, lubo ich wyjawienie szczęściem by się stało.
— Nie wielkie téż to cierpienia, które tak łatwo w szczęście zamienić się mogą; i trzeba przyznać, że teraz po największéj części, urojenia ich miejsce zastępują.
— Niema urojenia, tam gdzie człowiek walczy z sobą, gdzie czuje że jest pchnięty w położenie, tém przykrzejsze im skrytsze zostać powinno; a to bez nadziei nawet, iż otrzyma kiedyś... kiedyś, pozwolenie wykrycia głębi serca.
— Ach! zawołała śmiejąc się Amalja, teraz wyraźnie; miłość to więc jedném słowem, czuła, cicha tajemna, bez nadziei ale stała aż do grobu, wzięta z romansów panny Scudery.
— Dla czegóż z romansów?
— Bo nader rzadka w prawdziwém życiu.
— Gdyby jednak była?
— Niema czego rozpaczać, można być szczęśliwym.
— Szczęśliwym? — rzekł Alfred porywczo.
— Szczęśliwym, albo i wyśmianym, podług okoliczności — odpowiedziała wstając Amalja, która zaczęła go rozumieć.
— Wyśmianym? Za co? — Jakto! gdyby jaki nieszczęśliwy, ach bardzo nieszczęśliwy, Pani, dajmy na to, wyznał miłość swoją, śmiałabyś się?
— Śmiałabym się, bo nie zasłużywszy na taką obelgą, myślałabym que c’est un fat, ou un extravagant. — Na nas koléj Panie Alfredzie — tańcujmy.
O pół do drugiéj, nie źle był w sali przyjęty poseł, oznajmujący, że wieczerzę dano. Otwarte podwoje dały widzieć stół suto kwiatami przybrany, a zapach licznych potraw dochodzący aż do grających, ruszył tychże od zielonych stolików. Przy siadaniu ścisk się zrobił. Gospodyni stara się każdego jak najlepiéj z różnych względów — umieścić, „Siadać między damy“, rzekł sam hrabia, wziął za ręką Emila, posuwającego się na to wezwanie ku stołowi, Astolfa nadeptał, i szczęśliwego młodzieńca obok Amalji posadził. Syknął nadeptany Astolf, i nie odpowiadając na przeprosiny hrabiego, kulejąc wrócił do pierwszego pokoju; tam zasiadł przy okrągłym stoliku, z panem Dodowskim i doktorem Fatis, dla których szklanka wody z winem i parę biszkoptów, homeopatyczną zwykle składały wieczerzę.
Jedzą wszyscy — Astolf czeka. Półmiski się krzyżują, lecz nauczone kamerdynery, zdają się tylko taneczników szukać. Raz nawet, już spuszczał mu się nad lewe ramię półmisek filetów z zielonym grochem, gdy jakiś głos zawołał: Rędałowicz! — a Rędałowicz cofnąwszy półmisek, zostawił mu na fraku kilka ziarnek grochu — tyle téż go i widział! — Oho! pomyślał sobie, nie u mnie to obiad, nie jestem trzynasty. Zerwał się, i w przelocie chwycił kuropatwę.
„Można służyć szampanem? zapytał go hrabia — Dobrze“, odpowiedział i wziął w rękę podany próżny kieliszek; ale butelka, jakby zaklętego progu, nigdy przejść nie mogła; ledwie otwarta, konała w zgrai otaczającéj krzesła i grzecznie z damami rozmawiającéj młodzieży. Chodził długo z kieliszkiem ścigając butelkę w jéj licznych zjawieniach i nurkach jak łyskę na jeziorze; gdy przecie Alfred — bodajto przyjaciel! — pamiętny o nim; wziął go za rękę i poszedł aż do ostatniego pokoju, gdzie zastali z winem czekającego kamerdynera — znalazł się na skinienie Alfreda i Rędałowicz z jednym i drugim półmiskiem, tak, że w dwójkę zjedli co chcieli i skończyli butelkę.
Hałas, tartas, od stołu wstają — walc huczno zabrzmiał — Z drogi! mężowie tańcują — pary się cisną, mijają — i Astolf położywszy kapelusz i wciągnąwszy rękawiczki ruszył z Atanazją; prędzéj wprawdzie niż się spodziewał, bo został pchnięty jakąś nieszczęśliwą parą, którą jak bąk puszczony ręką studenta, wpadła bez taktu między rozpierzchnięte widze. Tak to zwykle bywa po dobréj wieczerzy. Astolf wkrótce zmęczony, ukłonił się, dobył swój kapelusz z pod pani Gołębiowskiéj i prostując kształt nadwerężony, zaczął o reformie parlamentu angielskiego długą z hrabią rozprawę.
Już przerzedzone pokoje — świece przy schyłku — coraz fałszywsze zadęcia waltornistów, nareszcie i pącz gorący, wszystko oznajmia bliski koniec balu — już Astolf prostując zawsze zgnieciony kapelusz zbliżył się do Amalji. — Ale gospodarz coś szepnął — Kaczkowski zrozumiał — basetlista się zbudził — zagrano mazura. Po długich sporach, musiały matki uledz, i Astolf wrócił gdzie jeszcze przy jednym stoliku, wista kończono; a postrzegłszy między grającemi pana R**, przypomniał sobie dług zaciągnięty na kupno wina, i chciał go wręczyć wstającemu właśnie. „Rozgrajmy się, rzekł grzeczny wierzyciel — W co? — w djabełka.“ Nie zkwitował się Astolf; gra daléj — przegrywa; chce się odegrać i coraz wiecéj przegrywa. Już i mazur ustał, już i Amalja go woła. „Zaraz, zaraz, jeszcze jednę talję.“ Poczekawszy, przybiega Emil. „Żona czeka na ciebie“ — zaraz, zaraz — Quitte ou double, zawołał pan R** — Idzie, odpowiedział Astolf, i przegrał kwitując się, siedemdziesiąt dukatów i pięćdziesiąt reńskich srebrem.
Wychodzi, klnąc w duszy ostatniego mazura, a klnąc jeszcze więcéj Daniela, którego na dole dowołać się nie może. Nareszcie nasunąwszy na uszy skrzywiony kapelusz, biegnie sam szukać karety. „Bartłomieju! Bartłomieju! Ach gdzież jesteś Bartłomieju! woła mijając tu dyszel, tam koło, i chcąc kałużę przeskoczyć, przeskoczył kamień a w kałużę wstąpił. — „Niema tu żadnego Bartłomieja“, odezwał się głos jakiś z wysokiego kozła. A w tém i Daniel spotyka go przy schodach.“ Gdzież kareta? — Niema Panie, antaba złamana, kowal po nocy nie chciał robić. — Przytomna temu oświadczeniu matka Alfreda, zaprasza Amalją do swojéj poczwórnéj karety, gdzie wsiadają jeszcze, dwie córki i... Alfred — „Adieu! dobra noc Panowie!“ — kareta rusza, Astolf zostaje i siada z Emilem do kocza.
Cztery konie w poręcz, długiem staniem zniecierpliwione, ruszyły z miejsca jak wichrem pędzone. „Trzymaj! krzyczy Emil — Trzymaj! krzyczy Astolf — ale zwoszczyk podpity nie wstrzymał aż na piekarskich budkach, gdzie wśród rozbitych daszków, stołów i stołków, splątane konie stanąć musiały. Dziękuję, dziękuję, rzekł Astolf, wyskoczył z pojazdu, i na schodach swoich spotkał jeszcze Alfreda, który był tak grzeczny, że Amalję aż na górę odprowadził. „Dobranoc Astolfie, pamiętaj o piątku; o dziesiątéj u nas zjeżdżają się wszyscy; potem szlichtada do Winnik, tam śniadanie... etc. Adieu! Adieu!“
W piątek rano siedział Astolf przy kawie, w szlafroku, lulka w ręku — złamał kilka pieczątek, przerzucił dobyte listy, i zapytał z nieukontentowaniem przy drzwiach stojącego Herszka: Cóż to? pieniędzy nie przywiózłeś?
Herszko, arendarz z Topolina i faktor pełnomocny, w długim po kostki tułubie, przepasany trzosem próżnym aż prawie pod pachy, żółta chustka dwa razy po wierzchu wokoło szyi okręcona, na któréj czarna bródka malowała się kształtnie, skłonił się nisko i pokornie zapytał się na odwet:
— A za co pieniędzy? nic się nie przedało kupca niema.
— Trzeba było starać się koniecznie.
— Jak to starać się?
— I cóż tam słychać? zapytał pan znowu po krótkiém milczeniu.
— Wszystko dobrze, Bogu dzięki.
— Cóż tam, woły?
— Woły, dużo, piękne — ale... jeden... zdechł.
— Chwała Bogu! dobry dozór!
— Co dozór? — Co mu było robić, kiedy on zdechł?
— I cóż jeszcze więcéj?
Tu Herszko cichszym dodał głosem: kocieł pękł.
— Kocioł! zawołał Astolf, zerwał się nagle, a Herszko chwycił za krymkę i na dwa cale nad głową zatrzymał. — Jak — co — kiedy — dla czego — długie nastąpiły zapytania i odpowiedzi; dalej o czem innem toczyła się rozmowa, lecz podniesiony głos pana, a spuszczony faktora, dowodził często: że nie wszystko dobre, Bogu dzięki, jak z razu powiedział. Nakoniec spytał się Astolf: A ty przywiózłeś swoją ratę? — Jaśnie pan będzie jeszcze łaskaw zaczekać — odrzekł Herszko, liniją swego ciała łamiąc w kąt prosty — mam pare krowy... Idź do djabła! krzyknął Astolf. Panie Telembecki! wytrąć go WPan za drzwi.
W tém weszła Piotrosia z zapytaniem od pani, czy pan pamięta, że dzisiaj szlichtada, bo już po dziewiątéj.
— Pamiętam, pamiętam. Danielu! ubierać się! — Djabli nadali! wyjedź ze wsi, intrata z tobą. — Panie Telembecki, nająłeś Waćpan sanki?
— Już stoją przed stajnią.
— Porządne?
— Dosyć przystojne — z murzynkiem z przodu z gąsiorkiem z tyłu.
— I dzwonki?
— I dzwonki; ale nasz naręczny lęka się ich trochę.
— Oswoi się. Wieleś zapłacił?
— Dziesięć ryńskich.
— Pojedziesz Waćpan z Herszkiem panie Telembecki: trzeba koniecznie co zpieniężyć; niema sposobu.
Tu, Piotrosia nie wchodząc zupełnie, spytała się: czy Pan już kazał zaprzągnąć — „Kazałem, kazałem... jeszcze tam powinno zbywać coś i wódki“, mówił daléj, ubierając się przy tém, Astolf. I różne w tym względzie dawał rozkazy Telembeckiemu, gdy pukając we drzwi: „Astolfie, czyś już gotów?“ odezwała się Amalja.
— Ale zaraz, zaraz moja duszko... Nareszcie i pszenicy polowe możesz Waćpan przedać. Sam widzisz, jak tu pieniądze idą. Dla Boga Danielu! nie z téj nogi bót wciągnęłem!
— Astolfie, już podobno czas jechać? — znowu przez drzwi zapytała Amalja.
— Ależ zaraz, ma chère amie, przecież nie pojadę bez... sukien. — Tylko mój Telembecki, spiesz się Waćpan — niech zaraz umłócą... kamizelka żółta!... i zaraz odstawią... frak granatowy!
Amalja w aksamitnéj szubce i w kapeluszu z piórami, stanęła we drzwiach i wymówném spojrzała okiem. — Zaraz, zaraz moja duszko, już jestem gotów. — Jedź Waćpan, jednem słowem, widzisz że nie mam czasu, nawet i pogadać; jedź i przywoź pieniądze; bo już grosza nie mam. — Nie masz? spytała się Amalja. — Non, non, je ne le dis, que pour le rendre plus actif; odpowiedział Astolf trochę zmięszany. Jedźmy!
Zgromadzili się zaproszeni goście, i po lekkiém śniadaniu, które tylko jakby przedmową do większego czekającego w Winnikach uważać należało, przystąpiono do losowania: kto z kim ma jechać. Ale stara sztuka! — wszyscy o tém wiedzą, że los ma w tém tyle do rozstrzygnięcia, ile ja, albo pan Telembecki. Skutkiem więc takiego losu, każdy z młodzieży kontent był ze swojego udziału. Tak Amalja z Atanazją, wsiąść musiały do sanek Alfreda, za któremi jeszcze Emil stanął, odstąpiwszy swoje Robertowi. Rozwinął i Astolf swoją kartkę, gdzie mu się okazał, nadzwyczajnéj wielkości, złowieszczy Ner 13. — Ner trzynasty miała pani Gołębiowska z panną Elodją Abusiewiczówną. Jedźmy więc!
— Tu trochę za wąskie siedzenie, Bartłomieju! zawołał Astolf na przodzie sanek.
— Nie koniecznie; odpowiedział tenże, oddając mu lejce, niech się Pan tylko o murzynka dobrze nogami zeprze.
— Trochę śliski, Bartłomieju.
— Niekoniecznie. — Hot — wiu!
Brzęk, brzęk! Trzask, trzask! suną sanki za sankami — wiatr mroźny — słońce świeci — droga dobra — już Lwów za nami.
— Podetniéj go trochę Bartłomieju.
— Wierzgnie Panie.
— To daj mu pokój — hej! hej! — Trochę zimno w palce.
— Niech Pan nie mija, — woła pani — Sainte Vierge! dyszel! — krzyczy panna.
— Rów Panie!
— Hej! hej! djable zimno!
— Już i Winniki — oberża — sala — szodon.
Astolf ściąga rękawiczkę z ziębniętych palców, widząc na sztych zbliżającą się tacę, a w tém Amalja przybiega do niego: „Zmiłuj się, szal mój turkusowy został w sankach.“ — Szal! nie żarty! — zwinął się mąż i wybiegł czem prędzéj.
Wszystkie sanki stały opodal; gdzież po śniegu brodzić, i tych szukać, których nie znalazł? — wyprawia więc wiernego Bartłomieja, sam tymczasem przy koniach zostaje. Bartłomiej był dobry człowiek, ale powoli chodził a dużo gadał. Poszedł — nie wraca. Tupa Astolf nogami koło sanek, jak rekrut pierwszy raz na straży przy prochowni na Wysokim Zamku; w palce chucha, czapki poprawia; a naręczny, co się ruszy i brzęknie dzwonkami, fórka, spina się, cofa i zmusza go do ciągłéj ze sobą rozmowy. Przyszedłże nareszcie leniwy woźnica — a Astolf wszedł do sali, oznajmić Amalji, że szalu niema. Właśnie téż już ruszano się do powrotu, i pierwszą rzecz co ujrzał, był szal na ręku żony. „Emil go miał, rzekła, zawsze te wieczne usługi, od których wyprosić się nie mogę! teraz z tobą pojadą — Cela ne convient pas, ma chère amie; odpowiedział; jedź już jak przyjechałaś i ja moich dam odstąpić nie mogę,“ kontent, jednak z tego żądania kochanéj żony, w lepszym humorze podał rękę pani Gołębiowskiéj, która równie jak i panna Elodja bojąc się niewymownym sposobem dyszlów — najgroźniejszych w szlichtadach — zmusiła go, za wszystkiemi dopiero ruszyć z miejsca.
— Trzymaj się Pan na prawo! — krzyknął Bartłomiéj — na prawo Panie! — Późna przestroga. Ten przeklęty naręczny, spłoszony babą wyłażącą z rowu, cofnął się gdzie pociągnąć trzeba było, a sanki szturknąwszy o pniaczek, wyrzuciły o kilka kroków cały swój ładunek. Padły nasze damy i utkwiły w zaspie jak kuropatwy przed jastrzębiem; zwłaszcza panna Abusiewiczówna wydawała się być ogromnym rozwiniętym tulipanem. Nie moja wina! nie moja wina! rzekł Astolf, z odwróconą twarzą podnosząc przestraszoną płeć piękną. Lecz gdy uniewinniając się ciągle, szuka jednego berlacza Gołębiowskiéj, a znalazłszy nareszcie w śniegu, ubiera jéj nogę, ale... w czapkę Bartłomieja; (berlacz bowiem był za tegóż kołnierzem) ów złośliwy naręczny położył się na dyszel i na dwoje złamał.
W téj chwili okropnéj, kiedy już wszelka nadzieja powrotu dnia dzisiejszego, niknie; kiedy Astolf nie wiedząc co czynić, strzepuje szubki, salopki, i kapelusze; trąbka pocztarska daje się słyszeć opodal. Koczyk od Brodów jadący zbliża się prędko i staje przy strapioném gronie — łatwo się zrozumiano — jakiś Francuz równie grzeczny jak mowny, wyznaje być nie do pojęcia zachwycony, że damom ustąpić może miejsce, lubo trochę przyciasne, w pojeździe swoim — damy miały kwefy spuszczone — ubolewał przy tém nad wszelką zdolność wyrazu, że jest pozbawiony nieskończonego szczęścia ofiarowania pomocy równie i towarzyszowi pięknych dam, zazdroszcząc mu wszakże nawet i zdarzonego przypadku, gdyż przy tém miał sposobność poświęcenia się na usługi płci pięknéj.
Został Astolf. — Niema co myśleć — wieczór się zbliża, sanki połamane — trzeba konie wyprządz, wsiąść na nie i wrócić do domu. Ale jeżeli naręczny był łatwy do spłoszenia, podsobny był nad miarę łaskotliwy; za każdem dotknięciem grzbietu wierzgał, czasem i dziesięć razy raz po raz. Trudny wybór, niema co mówić; jednak z dwojga złego, mniejsze wybierając, wsiadł Astolf z pomocą Bartłomieja na naręcznego; a utyskując nie mało na nieprzyjemne tarcie chomąta, głaszcząc co chwila i reflektując rumaka, wrócił nareszcie mimowolny jeździec do niespokojnej żony.
Dobrze jeździć na koniu, ale jeździć na kulbace — Astolf jechał bez niéj i otarł sobie nogę; teraz dnie całe, na kanapie trawić musi. Nic tyle, ile jednostajne położenie, nie skłania człowieka do głębszego rozmyślania; nic tak nie rozwija myśli, jak chwilowe cofnięcie się z odmętu miejskiego świata. Astolf dni całe czytał i myślał; a gdy raz Amalja weszła do jego pokoju — „Słuchaj Malciu, rzekł, jak piękny, jak dużo zawierający wielkich prawd w sobie, jest ten kawałek tłómaczenia Morawskiego.
Kiedy miłość w ostatniéj już gaśnie iskierce,
I dumna sławy żądza mniéj pociąga serce,
Wszyscy w pola wracamy, wszyscy pola głosim
I zbłąkane uczucia naturze odnosim.
Szczęśliwy, kto się wydrzeć z świętych więzów zdoła,
Kto swe losy oderwie, od fortuny koła;
Nie trudzi jéj prośbami, zmiennych darów chciwy,
Lecz uprawia po ojcu, pozostałe niwy;
Usuwając dni swoje z pod świadectwa ludzi,
Choć godniejszy zazdrości, mniéj może jéj budzi,
Niż wtenczas, gdy się czołgał u królewskich progów,
Pół niewinność, człowieka przybliża do Bogów.
Wiersz ten powtarzał z uniesieniem, gdy Daniel oznajmił, że Iglowicz chce się widzieć z panem. Oddał więc Astolf rękopism Amalji, dla przeczytania do końca, i prosił by go samego zostawiła. Nie tak prędko i łaskawie przed kilku tygodniami, otrzymywał posłuchanie Iglowicz, równie jak i wielu jemu podobnych. Cóż stąd wnosić? — Że dawniéj płaciło się zaraz, albo że możność zapłacenia każdéj chwili, upoważniała nie jedno gwałtowne wyproszenie natrętnych gości. Wszystko czas potrąca — nic na miejscu nie stoi; i aby się wyrazić kwiecistym romansów stylem, pokrywającym nagość przedmiotu: słońce wzniesione nad zroszone niwy, toczy krąg ognisty; strumyk głaszcząc lubieżnie brzeg zielony, mruczy i upływa; talar goni za talarem.
Ale słońce znowu na wschodzie zabłyśnie, strumykowi wód nie braknie, a sakiewka co utraci jedną, drugą nie nabędzie stroną! — Tak to działo się i u Astolfa — Telembecki nie wracał — życie kosztowało — z Iglowiczem trzeba było grzecznie rozmawiać, i coraz nowe zaciągać długi.
Cierpiący na nogę nie wyjeżdżał z domu, a z nim i Amalja; dobrzy więc przyjaciele, najwięcéj u nich wieczory trawili. Czy to los prześladujący, czy roztargnienie z powodu bawiących się zwykle w przyległym pokoju — nigdy od jego kanapy nie odsunięto zielonego stolika, żeby dwóch lub trzech robrów nie zapłacił. Trzeba jednak wyznać na pociechę Astolfa, że o jego wieczorach w całém mieście mówiono.
Na jednym z takich wieczorów, zawiązał się projekt grania komedyi na dochód ubogich. Amalja z razu żadnéj roli przyjąć nie chciała, ale Atanazja, tak umiała chwycić śmieszną stronę w opieraniu się podobném, przypisując źródło tegoż, zwykłéj zazdrości mężów i tak, różne stąd wynikające domowe sceny, szydersko umiała wystawić, iż Astolf nakoniec, który już wstawać zaczął, sam żonę ledwie że nie zmusił do grania, i sam jéj rolę z książki wypisał. Jedno i drugie nie przyszło mu tak łatwo jak się zdaje; bo jeżeli leniwy i niewprawny w wyraźném pisaniu, pocił się krwawo przez kilka wieczorów, nie mniéj kosztowała go i ofiara przyniesiona powszechnemu mniemaniu, mimo wewnętrznego głosu własnego przekonania.
Zaczęły się próby, na które Astolf zawsze towarzyszył żonie. Wkrótce na pamięć umiał prawie całą sztukę; i byłby z nudów umarł przy wieczném téjże powtarzaniu, gdyby jego zazdrość — dotychczas zaledwie tlejąca, teraz ciągle drażniona — nie utrzymywała go w nieustającéj gorączce; Alfred, prawdę mówiąc, swojém postępowaniem silnie ją podniecał, a Amalji oddanie się duszą i sercem téj nowéj zabawie, nie przyczyniało się także do jéj uspokojenia. — Miejsce tu jest może poniekąd, małą uczynić uwagę: że łatwo kochającą żonę i na śliską za sobą pociągnąć drogę, ale raz w ruchu — gdzie ty się suniesz, ona pędzi jak na łyżwach!
Niczem nie byłyby jeszcze: te ciągłe schadzki odwiedziny w każdéj porze, wyłączne zajęcie się sobą, powtarzanie z ról miejsc stosownych z dodatkami, które w każdym innym razie, nie mogłyby jak tylko źle być przyjęte, a co gorzéj: oswojenie si ze słuchaniem tychże — niczem, gdyby nie te w pół oświecone kulisy — owa nieprzystępna mężom świątynia! — Dlatego budka suflera, bliższa działania, zdawała się być — strategicznie biorąc — stanowiskiem arcykorzystnem, które téż Astolf zająć nie omieszkał. Przyjął obowiązki suflera. Ale kiedyż rozum ludzki, objąć naraz może wszystkie zwroty, jakim każda rzecz podlega? przewidzieć, skutki każdéj przyczyny? — Łatwiéj kanonikowi Pękalskiemu przy stoliku pani Magduszewskiéj, pewną chwycić kombinacją z dziwacznego kart układu, niż zazdrosnemu mężowi chwycić wniosek ze zdarzeń, które jeszcze w kłąb splątane w ciemnéj spoczywają przyszłości. — Nie dość zatem, że Astolf na próbach ciągle był łajany za nieustanne roztargnienia kiedy Amalji nie było na scenie — fałszywe bowiem poddawał słowa aktorom, jako to: zamiast lubię, czubię — zamiast czekał, szczekał — zamiast kocha, kicha, — a raz, zoczywszy za kulisą jakieś zbliżenie dwuznaczne, — zamiast wola, krzyknął hola! tak głośno, że śmiech powszechny po całym rozległ się teatrze — trzeba było jeszcze, aby, gdy w drugiéj komedyi Amalja nie grała, a sufler ze swego miejsca ruszyć się nie mógł, ta zupełnie z pod jego baczności usuniętą zostawała. Gasił świece objaśniając — przewracając po trzy kartki, łączył początek z końcem aktu — nareszcie, jak kret ryjący pod rezedą, całą budkę barkami wstrząsał i podnosił. — Nie śmiejcie się! położenie jego było okropném.
Odstąpmy na chwilę Astolfa i Amalją, i wróćmy się do Alfreda. Alfred, który z wielkim mozołem wyszukał nareszcie, stosowną dla siebie sztuką, nie mało był rozstrojony, kiedy Amalja przestając na roli w pierwszéj komedyi, właśnie w tejże nie grała a Klara jéj przeznaczone miejsce zajęła. Nie było ucinków i śmieszności, któremiby nie okrywał swojéj tymczasowéj narzeczonéj; gdy to nie wiele skutkowało, a Klara upornie obstawała przy raz, ledwie że nie szturmem zdobytéj roli, oświadczył wyraźnie iż z nią grać nie będzie.
Rzucona kość niezgody — miłość własna obrażona — namiętności wzbudzone. Pan Raptusiewicz, mąż Klary, nie był łatwym do zniesienia jakiéj bądź przeciwności; zostawał przy tém w mniemaniu, że Amalja jest właściwą przyczyną obelgi wyrządzonéj jego żonie; dla tego nazajutrz po tym wypadku, kiedy po próbie pierwszéj sztuki Amalja odjechała, a Astolf nie mogąc się doczekać drugiéj komedyi — tém niespokojniejszy, iż właśnie Alfreda brakowało — wyłaził spocony ze swojéj budki, pan Raptusiewicz zbliżył się nagle, chcąc ostudzić żółć od wczoraj kipiącą na niewinnym i o niczem niewiedzącym mężu. Od ucinków zaczął, których Alfred z razu nie zrozumiał, lecz co raz wyraźniejsze stawały się wymówki, i już nie jednę, równie ostrą wywołały odpowiedź; w tém Alfred nadchodzi, zgaduje o co rzecz idzie, i biorąc stronę Amalji, całą winę przyjmuje na siebie. Astolf nie wie na którego z dwóch ma się więcéj gniewać — tamten oburza oskarżeniem — ten obroną żony; każdy chce mówić, wszyscy razem mówią. Tu, Emil wpada jak wicher miedzy liście, w jednę stronę Astolfa, w drugą Alfreda odsuwa, i stanąwszy przed Raptusiewiczem: „Już ja wiem o co idzie, zawoła, Pan jesteś wszystkiego przyczyną, Pan głupstwa robisz. Ja się z Panem bić będę.“ — Za pozwoleniem, odezwał się Astolf, kto mnie w tym względzie uprzedzi, ten mi ubliży, a ubliżyć sobie nie dam, z dobrych czy złych chęci, za to ręczę. Pan Raptusiewicz zdaje się mieć do mnie, za moją żonę urazę, więc mnie przystoi odpowiedzieć i zadość uczynić — do zobaczenia.
Ledwie Astolf wszedł do siebie i rzucił w kąt pęk pomiętych rękopismów, aż każda kartka zwinęła się osobno, już Atanazja wpadła do Amalji, a potem wraz z tą, płaczącą i zatrwożoną do jego pokoju. Tą razą Atanazyi uwagi: jak świat to przyjmie — co o tém powiedzą! — jak wszyscy wyśmieją! — zostały bez skutku. Dobrze, dobrze, albo: zobaczymy, odpowiadał Astolf przez czas długi, na wszystkie głębokie roztrząsania Atanazyi przyczyn i skutków téj kłótni; nareszcie zawołał zniecierpliwiony: „Wiem o co Pani idzie: żeby Amalja grała — grać będzie, ja ją o to proszę, z resztą proszę dać mi pokój. Ty Amaljo bądź spokojna; nie jestem dzieckiem, potrafię sobie zaradzić.“ Wziął kapelusz i poszedł do Roberta.
O trzeciéj, zastał już Astolf swojego przeciwnika w Żelaznych Wodach[5].
O czwartéj, doktor Fatis siedział przy łóżku pana Raptusiewicza.
Z teatru na ubogich zebrano 500 dukatów.
Dnia 24 marca, Astolf i Amalja siedzieli razem przy kominku w Topolinie i wierzajcie mi, bardzo szczęśliwi.
Amants, heureux amants, voulez-vous voyager,
Que ce soit aux rives prochaines.
Soyez-vous l’ un à l’ autre un monde toujours beau,
Toujours divers, toujours noveau;
Tenez-vous lieu de tout, comptez pour rien le reste.
La Fontaine.
.