Dzieła Aleksandra Fredry tom XII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dzieła Aleksandra Fredry
Podtytuł Tom dwunasty
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Aleksander Hr. Fredro.

DZIEŁA.
Z PORTRETEM AUTORA.

TOM DWUNASTY.
Zawiera:

WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
KRAKÓW. G. GEBETHNER I SP.
1880.



~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kraków. Z drukarni Wł. Anczyca i Spółki.









MIESZANE.


STARY ŚPIEWAK.



Nie drwijcie sobie z méj staréj bandury,
Że posklejana od dołu do góry,
Jaki pan, taki kram;
Nie drwijcie sobie, że mój głos już stary,
Mało w nim sztuki, ale dużo wiary,
Śpiewam, co w sercu mam.
Nie łajcieże mnie wyuczone wieszcze,
Jeżeli czasem odezwę się jeszcze,
Wszak ci to cichy śpiew;
A za dawniejsze, dawniejsze przewiny,
Żem kiedyś sięgał po wasze wawrzyny,
Niech zmięknie słuszny gniew.
Niegdyś młodemu czucie w piersiach grało,
Że to natchnienie zamarzyłem śmiało,
Nuż śpiewać tak i siak;
Aż głos wasz zagrzmiał: O! mistrzowie sztuki
„Cicho z oklaskiem! Tu barwy, nauki,
Poezyi całkiem brak“.

Wprawdziem Parnasu nie poznał w obozie,
Wszystko się działo w wyrazistéj prozie,
Wzdłuż i wszerz, jak Bóg dał;
Chcieć więc być wieszczem, bez doktorskiéj czapki,
Zdroju waszego nie łyknąwszy kapki
Był to błąd, był to szał.
Zamilkłem, milczę, uwierzyłem, wierzę,
Że w niskiéj tylko kręciłem się sferze,
Za prac moich lichy plon.
Lecz nigdy, nigdy, to potomność przyzna,
Zawiści, zemsty i fałszu trucizna,
Nie tknęły moich stron.
Jakiebądź były méj myśli natchnienia,
Zawsze jednakże aż przez dno sumienia
Czysty ich płynął zdrój;
Karciłem niemi zuchwałą głupotę,
Kochałem niemi prawdy świętą cnotę,
Współbraci i kraj mój.
Stłukliście lutnię w moim młodym ręku,
Niechże przynajmniéj bandury pobrzęku
Nie sięga już wasz gniew;
Jeśli dziś śpiewam, to tylko pacierze,
Za wiernych jeszcze ojczyźnie i wierze,
Łabędzi to mój śpiew.





SPALIĆ NIE SPALIĆ.



Nieraz chętka mnie bierze wszystko puścić z dymem,
Co późniéj napisałem jak prozą tak rymem,
Bo jeżeli zrozumieć trudno mi przychodzi,
Co teraz przedstawiają autorowie młodzi,
To młode pokolenie nowości niesyte
Nie zechce już pójść za mną w tory raz ubite.
Może portret prababki z lamusu dobyty
Był niegdyś i podobnym, lecz dziś pyłem skryty,
Stracił już świeżość a z nią połysk życia razem
I stał się tylko zimnym i martwym obrazem.
Odmieniają się czasy, i my także z niemi,
Prawda, prawda, bo wszystko kręci się na ziemi.
Byle wzruszyć, zadziwić, w dzikiem jakiem dziele,
O prawdę i o dążność nie troszczą się wiele.
Niech i tak będzie, ale najrozsądniéj zatém
Nie chcieć uplatać wieńców przywiędłym już kwiatem.
Z drugiéj zaś strony biorąc, cóż to szkodzić może,
Jak się już pod murawą wygodnie ułożę,
Że gdzieś, na jakiéjś scenie na lodzie osiędę;
Złym poetą nie pierwszym, nie ostatnim będę
I jak klaskać lub gwizdać będą w mojéj sztuce
W grobie się nie ucieszę, ani się zasmucę.
Daléj więc na tandytę moje stare graty,
Może kto i oceni, co było przed laty.





ŁYSKAWICE.



Jak łyskawice mija rok po roku
Po łyskawicy ciemniéj przed oczyma
A kiedy w życiu już się ma do zmroku
Tych co kochałem już ich przy mnie niema.
Kiedy modlitwę za zmarłych powtórzę
Rodzeństwa długi, długi poczet mieszczę
A zaś kolegów? O, mój miły Boże!
Łatwiéj policzyć tych co widzę jeszcze.
Co mi z pamięci, którą się nie dzielę,
Która jak martwa powieść gdzieś zaszumi
I w duszy mojéj, co było tak wiele,
Może kto wzgardzi, albo nie zrozumie.
Niech drudzy kleją pamiętników karty,
Gdzie celem chluba a bajka ozdobą,
Ja moich wspomnień zawitek rozdarty
Pod czarne wieko zabiorę ze sobą.

24go Grudnia 1874.



DO DOMINIKA.[1]



Nie przelewki to Panie Dominiku
Stojem obydwa na trzecim krzyżyku,

Czas przestać zamki budować na lodzie,
Czas o istotnéj pomyśléć swobodzie.
Pomyśléć łatwo i myśléć nie wadzi
Lecz gdzież jest droga, co do niéj prowadzi?
Ja powiem szczérze, że w szaréj godzinie,
Gdy z lulką w ręku siędę przy kominie
I moją przyszłość chcąc roztrząsnąć ściśle,
Tak mocno ważę, tak głęboko myślę,
Zadaję, zbijam, bronię zdania własne,
Aż się zapomnę i nareszcie zasnę....
A gdy żar pryśnie, lub kłoda się stoczy
I ja się zerwę przecierając oczy,
Znów daléj myślę i myślę i myślę
A gdy świat cały obiegnę, określę,
Czy z sobą w zgodzie, czy się z sobą kłócę
Zkąd wyruszyłem, tam na końcu wrócę,
To jest, że co złe, to trzeba odmienić,
Wierz mi, dalibóg trzeba nam się żenić.
Prawda to wielka wszystko ma dwie strony,
Bywa i kłopot obok lubéj żony;
Dziś sam co robię, to dla siebie robię,
Zdaję rachunek lecz samemu sobie
I acz w mych dziełach będzie błędów wiele,
To się tak wyśpię jak sobie pościelę;
Ale gdy żona, gdy dziatki obsiędą:
„Tato pieniędzy!“ przebąkiwać będą,
A Tato goły kręci się i wzdycha.....
Ach Dominiku! Fe! To źle u licha!
No, między nami, i to nie są plotki,
Że mamy wszyscy na czole łaskotki,
Gdzie czasem nie chcąc, gdy się człek podrapie,
Zkąd i jak nie wié za wyrostek złapie.

Boże mnie chowaj bym miał tym wyrazem
Ściągnąć uwagę nad jakim obrazem,
Bym na płeć piękną zwalał całą winę....
Jeślim to myślał, niechaj zaraz zginę;
Kto więcéj winien, Bóg to sądzić będzie,
Ale tymczasem rożki widać wszędzie;
Trudno świat jednak ze złego wyplenić,
A nam dalibóg potrzeba się żenić.
I jak miarkuję przyjemnie mi będzie,
Kiedy starego rodzina obsiędzie,
A ja na środku na lasce oparty,
Po raz zapewne już dwudziesty czwarty,
Ruszę pod Moskwę, na walną wyprawę,
Daléj pod Dreznem stoczę boje krwawe,
A gdy pod Lipskiem hukną działa nasze,
Razem i dzieci i żonę przestraszę.
Lecz żart na stronę, kiedy polot myśli
Obraz nam szczęścia czasami zakreśli,
I zdobi błahe lecz lube utwory,
W kwiatów marzenia najczystsze kolory,
Cóż ściąga światło, w całym blasku stawa,
Jeśli nie miłość i stała i prawa,
Miłość szlachetnéj przewodząca parze
Z łona Rodziców przed ślubne ołtarze.
Ach, być kochanym, wszyscy szczęściem głoszą,
Mém zdaniem kochać jest większą rozkoszą,
Los kilku istot zrobić swoim losem
Czuć i żyć tylko drogich dusz odgłosem,
Dla dobra innych cenić własne życie,
Dla nich poświęcać każde serca bicie,
Światem uczynić najmniéjszą zagrodę,
Tam mieć cel pracy i pracy nagrodę

A kończąc cicho wytknięte koleje,
Za grób swój jeszcze przeciągnąć nadzieje.
Oto jest szczęście, kto go umie cenić,
Wierz mi dalibóg trzeba nam się żenić.

r. 182*



Dawne polowanie
do
KAZIMIERZA JABŁONOWSKIEGO.[2]



Niech piżmem zaprawiony szambelan za drzwiami
Cieszy się zmienną łaską, karmi nadziejami,
Przykuty do szkatuły liczygrosz bogaty
Z procentu lichwiarskiego niech waży dukaty,
Niech się stroją modnisie, kłócą nowiniarze,
Niech krytyk zezem patrząc zawsze na wspak maże,
Niech naśladowców w Polsce zagorzała rzesza
Małpując obce głupstwa gniewa i rozśmiesza,
My Kazimierzu na złe zapomniawszy losy
Wyglądajmy ponówki, lub jesiennéj rosy.
Nim do nas zawitały fryzowane głowy,
Ochoczo młodzież polska spieszyła na łowy;
Tamto się nauczała jak dosiadać konia,
Którego na arkanie przywiedziono z błonia,
Tam się wprawiała celno ze sztućca uderzyć,
Trwożném okiem przed sobą przepaści nie mierzyć,
Tam znosić niewygody, do pracy się wciągać
Nie bać się deszczów, mrozów i z trudów urągać;

Taka do broni, konia, do niewczasów wprawna
Pogromem nieprzyjaciół była kiedyś sławna.
My, lubo nas dalekie karpackie niedźwiedzie,
Lubo z groźnym odyńcem sporu się nie wiedzie,[2]
Nie dla zyskania chwały, ani téż dla wprawy,
Polujmy, w polowaniu szukając zabawy.
Kiedy więc piękny ranek, wiatr milczy w drzewinach,
Wzgórki już czyste, mgła jeszcze w dolinach,
Daléj w pole, daléj w bory!
Bierzcie smycze, bierzcie sfory!
Na koń, na koń dzielna młodzi,
Czas nam drogi, czas uchodzi;
Lecz nim w strzemię włożym nogę
Niechaj flaszka biegnie w koło,
Zakropimy się na drogę
By żyć zdrowo i wesoło.
Rusza całe myśliwstwo: Jacek naprzód jedzie,
Harap w ręku, psów gończych sfór dwanaście wiedzie:
Błocisz, pogrom zajęcy, Piskla prima donna,
Stary Tryumf z Fagotem, Dunaj bez ogona
Głośna, Szarga z Pogoniem, Strojna, co poprawia
Zagraj i śpiewak, Cymbał, co jak cymbał zławia,
Szuwar, Drużba i Skrzypek.... lecz któż je spamięta!
W psiarni nazwisk i maści różnica, odmiana
Ale w kniei za zwierzem różnica nie znana;
Wszystkie gonią zawzięcie, zwierz się ich nie zbędzie
Musi zginąć od strzelby albo skostnieć w pędzie.

Za Jackiem szczwacze z chartami na smyczy,
Każdy z nich takie koło konia liczy
Dekreta, Śliczną, Lotkę i Hultaja
W ręku Olexy jeden rzemień spaja;
Togracz, Urwisz, Kaczaj, Śmiałka,
Są działem Michałka;
Stefanek trzyma Chybkę i Ryzuna;
Jedną, Pliszkę i Pioruna
Mały Iwaś bierze,
Z tyłu Fabian na ogierze.[3]
Strzelba na plecach z daleka połyska,
Krzemień z pod krzesiw żartkie iskry ciska,
Z fajek dym bije, jakby chmura płowa
A podróż skraca wesoła rozmowa.
Otóż i knieja,
W niéj nadzieja!
Stańmy trochę tam pod lasem
Kładźmy w strzelby nabój świeży,
Niech jak piorun w cel uderzy;
Jeden prędko niech tymczasem
Porozstawia naszych szczwaczy,
Drugi potém wprzód pobieży
Stanowiska nam wyznaczy.
Od jeziora niech psy zmyka,
Liszka zwykle w trzcinach bywa,
Ale trąbki niech nie tyka,
Cicho podejść zawsze snadnie,
Bo się liszka przenikliwa
Przed hałasem nie wykradnie.

Już na rozciągłéj przestrzeni
W rząd myśliwi rozstawieni,
Każdy podsypkę obziera,
Skałkę ostrzy i obciera,
Suche liście z pod nóg tłoczy
I patyki na bok kładzie
I gąszcz łamie na zawadzie,
By mógł strzelić tam gdzie zoczy.
Nie spi i liszka — nastawia ucha,
Wstrząsa się i słucha.
Coś nie żarty a czas drogi
Daléj w nogi!
Ale ze sfór psy przejęły
Dwakroć wrzasły i szczeknęły;
Węch ich wiedzie, wiedzie wprawa,
Hałas, tartas, łoskot, wrzawa,
Sztuk, huk, trzask, wrzask... grzmi las cały,
Już i strzelby zaryczały.
Padła wkrótce młodzież cała,
Co i śniegu nie poznała
To na jamach, to przed psami
To w ucieczce przed chartami;
Tak za kaczki, gęsi, kury
Podstradała swoje skóry;
Ale stary łapikura
Kum lisiura
Jeszcze w kniei;
Wié co się święci
Djable się kręci
Ale nie traci nadziei.
Był na jamach, te utkane,
Wrócił do trawy, te zdeptane

I po tropach Cymbał zławia
A więc długo nie zabawia
Puszcza się ku drodze;
Lecz na drodze zbóje siedzą,
Strzelby w ręku patrzą srodze,
Co tu robić? Diabli wiedzą!
Wzdłuż stanowisk gąszczem, trawą
Rusza pod wiatr, wietrzy żwawo
I nareszcie... wytknie... zoczy...
I w bok skoczy.
Drzymał strzelec, lis nie czekał,
Śrót na dębie karb nasiekał
Tu tu tu! Na tu na!
Krzyczy strzelec, Na tu na!
I po liściach slabizuje
Czy nie znajdzie szczypty kłaków,
Albo farby choć kropelki;
Ale poznał z wszystkich znaków,
Że jest pudła dowód wszelki;
A więc znowu nawołuje.....
Nie krzycz! Nie krzycz! Bo psy gonią,
W kilku miejscach razem gonią....
Przyszła koléj na zające
I zającom teraz dzwonią;
W łozach, nad rzeką, na łące
Na wyścigi strzelby grają....
Ale i psy bankiet mają,
Bo na oko nieraz wzięły,
Potém nagle gdzieś ucięły,
Potém warknął jeden drugi,
Potém w rowie legł jak długi,

Morda, piersi sfarbowane
A boki wypchane.
Już i z południa — odpocząć wypada
Ale zaledwie ściąga się gromada,
Ten i ów oprze strzelbę w dębczakach na boku,
Torbę na piersi przesunie
I jak kłoda na wznak runie.
Ten trąbką wody zaczerpnie z potoka
Tamten po torbie flaszki, ów przekąski szuka,
Ten zaś fajką wydmuchnie, sięga do kapczuka,
Ledwie ten i ów zagada;
Cicho!.... Zagraj lisa goni....
Głosu daje gęsto, żywo;
Jakby siekała chrapliwo
Piskla piszczy, Fagot do niéj
Łączy swój bas jak z pod ziemi
I nasz Jacek tuż za niemi.
Czapka w torbie, harap w dłoni
Jak nie krzyknie: „Haszcze ha!
Daléj po nim! Ha, ha, ha!“
Psy się kupią, rzną jak w garnku
Aż las chodzi. — A na karku,
A na karku bez ustanku;
O, mój lisie, mój kochanku
Na nie dobre się zakrawa,
Coś kuśnierzem trąci sprawa,
Ale... myśl szczęśliwa
Nagle mu przybywa
Wymknąć się w pole
Czyste jamy tam w padole!
Ależ ledwie z miedzy czwartéj
Obces w oczy pędzą charty.

O! dla Boga,
Co za trwoga!
A daléjże zmykaj kumie,
Bo żartować chart nie umié...
Kum téż zmyka aż się kurzy,
Skacze, kręci, kitą durzy,
Ale charty smyki stare
Lisich figlów znają miarę,
Idą sznurkiem stopa w stopę,
Już po polu, łące, błocie
Dają obrot po obrocie,
Coraz bliżéj, bliżéj, bliżéj,
Aż na grzbiecie włos się jerzy...
I szust przez rów — a lis w rów...
Bywaj zdrów!
Nim chart skręcił, już tymczasem
Lis pod lasem.
Ledwie w krzaku nowa wojna,
Tam poprawia pierwsza Strojna
A na przełaj Szarga wpada,
Szuwar przejął i odebrał,
Goni płacząc, jakby żebrał,
Przy nim Pogoń się zajada,
Dunaj także, acz głos kradnie
Nie ustąpi, aż zwierz padnie.
Grają razem jak organy
A lis lata opętany...
Tu nie dobrze, tu nie ładnie,
Tu szczekuny, tam rusznice,
Trzeba jednak przez granicę,
Gdzie w rząd srogi
Stoją wrogi....

Ginie kto czeka!
Wymuliskiem lis ucieka,
Ale Fabian, stary wyga
Z pod krzewiny okiem ściga,
Wziął go na cel.... dobrze trzyma...
Błysnął, huknął... już go niema!
Odgłos „Upadł! Trup! A zasię!“
Nagła cisza po hałasie
I pojezdny powtórzony
Ściąga strzelców z każdéj strony,
Każdy niesie swój łup krwawy,
Swe zające do odprawy.
A gdy ów się chwali,
Tamten się żali
Ten zły na psy, ten na siebie.....
Kazimierzu, ja do ciebie!
Teraz na koń jednym skokiem,
Zwierzyna w trokach
Strzelby w wytokach.
Powracajmy wolnym krokiem
I uderzmy w głośne rogi,
Niech po górach, niech po lesie
Wieść powrotu odgłos niesie
Aż w domowe nasze progi;
Tam nas czeka stół nakryty,
Nie wykwintny lecz obfity,
Na kominie sucha kłoda
Zziębłym nieco ciepła doda.
Rozweseli stare wino,
Tak nam dobrze chwile miną,
A gdy legniem na pościeli
Łowy jeszcze grają dziwnie,

Każdy strzela, a co strzeli
To na miejscu!... ani ziewnie!
Każdy wiedzie polowanie,
Każdy siebie tylko słyszy
A niejeden łże Mospanie,
Ale ciszéj, coraz ciszéj,
Aż nareszcie ogień zgaśnie
I ostatni strzelec zaśnie.

r. 182*



DO JĘDRZEJA.



Jędrzeju! Sługo wierny, przyjacielu rzadki
Ty, co ze mną dzieliłeś wojenne wypadki,
Ty, co w całéj zdobyczy z moskiewskich płomieni
Wziąłeś szczotkę, trzy pończoch i kilka grzebieni,[4]
A potem w szybkim kłusie, przed brodatym wrogiem,
Dostałeś dzidą w rękę, przez plecy batogiem,
I za twoje usługi salopką okryty,
W twarde mrozy Kaukazu odwiedziłeś szczyty,
Jędrzeju! Znam twe cnoty, umiem wierność cenić,
Nic mnie w życiu dla ciebie nie zdoła odmienić,
Będziem z sobą, aż póki w ostatecznéj dobie
Ty mi grudki nie rzucisz, albo téż ja tobie,
Ale powiedz człowieku jakaż to uraza
Każe ci draźnić Feba i ćwiczyć Pegaza?
Co dziewice Parnasu mogły ci przewinić,
Że gwałtem ich czciciela chcesz niemym uczynić?

Zaledwie boski promyk w przelocie uchwycę,
Myśl moją nim zapalę, świat wyższy oświecę,
Zaledwie pędząc w górne gwieździste przestworze
Ziemię sobie zasłonię a niebo otworzę,
Wchodzisz — stajesz przedemną zawsze w jednéj mierze
I nudną prozą pytasz, co chcę na wieczerzę?
Jak gdybym ja, przy złotym Pityjskim trójnogu
Mógł z tobą o leniwym rozmawiać pierogu!
Precz istoto bez rymu! — Poeta o głodzie
Najrzewniéjszy w sielance, najszczytniéjszy w odzie.
Wyszedłeś — ale wkrótce już stoisz na nowo,
Zaczynasz swoją wiecznie niezmienną przemową:
„Żeby się Pan nie gniewał....“ I tém samém gniewasz,
Lecz cóż za interesa i tak często miewasz?
Tasiemeczkę przyszyłeś, wprawiłeś skałeczkę,
Jakiś drucik kupiłeś, skleiłeś fajeczkę.
I zawsze odpierane naprawiając szyki,
Wstępujesz z miską w ręku: „Panie to rydzyki.“
Co? Miska! W dytyrambie, na średniówce miska!
I dlaczego rydzyki, kiedy to rydzyska?
Jędrzeju! Ach Jędrzeju, chcesz mnie zabić widzę!
Ja lubię druty, skałki, tasiemki i rydze....
Ale miéj Boga w sercu, daj chwilkę pokoju!
Jestem więc sam — lecz lutnia potrzebuje stroju,
Muszę przerwanéj myśli wiązać lotny wątek,
Muszę, chcąc daléj śpiewać, powtórzyć początek
I już przez nowe światło, nowe uniesienie
Czuję przytomność Feba, Muz wdzięcznych zbliżenie,
W tém... Przebóg! Jakiś szelest! Ach klamką ktoś kręci...
To ty! Wchodzisz radośnie, pełen dobrych chęci

I ćwiartką cielęciny, jak głową Meduzy
Gromisz mi Apolina i rozganiasz Muzy!
Wtenczas pędzę cię, ścigam gdzieś aż na podwórze,
Drzwi zamykam, klucz chowam... lecz co to pomoże!
Ty stajesz gdzieś u szpary, lub wlazłszy na stołek
Z nowinką do okienka pukasz jak dzięciołek,
Aż póki tracąc wenę i cierpliwość razem,
Prozaicznym cię jakim nie zelżę wyrazem.
Wszystko to jednak fraszki, wszystko to nic jeszcze,
Masz ty cięgi dotkliwsze na zapały wieszcze.
Słuchaj! Kiedy czatując w gorzkim, krwawym pocie,
Złapię kogo nareszcie, jakby na przelocie
I wciągnę jak barana, by słuchał mych wierszy,
Zaledwie poszyt w ręku, kończę arkusz pierwszy
I raz gromiącym basem, raz czulącym jękiem,
Głośno, cicho, trzęsąco, z coraz nowym wdziękiem,
Aż mi gra w piersiach, trzymam, obrabiam słuchacza,
Patrząc w oko, jak w tuza, czy już łzę wytacza,
Wtedy to zdrajco, tobie nie braknie powodu,
Do ciągłego tu, owdzie, wchodu i wychodu,
To musisz kurz obetrzéć, to fajkę oprawić,
To ztamtąd wziąść butelkę a szklankę postawić,
I żebym w migach skonał — ślepy na rzecz wszelką,
Musisz kończyć swą czynność z szklanką i butelką.
Powiedzże mi człowieku, powiedz mi raz przecie
Czemu kochając Pana, dokuczasz poecie?
Co? Głośniéj! — O mą sławę musisz być troskliwy....
Tak? No, to rób tak zawsze Jędrzeju poczciwy.





WYJĄTEK z LISTU
do
MAXYMILIANA FREDRY[5]
z dnia 1go Października 1823 roku z Beńkowéj Wiszni.

Znasz ty zaciery, popary, rozbiory,
Kotły, alembiki
Kadki i trubniki?
Znasz ty gorzelni pijane potwory,
Co pięć razy, każdéj doby
Piekielnego na świat ducha
Zdrój szaleństwa i choroby
Z gorącego zioną brzucha?
Jeżeli nie znasz, składaj dzięki Bogu,
A zechcesz poznać, utknij wprzód na progu
I na tę wieszczą przestrogę
Cofnij nogę.
Uchodź, uchodź poeto choćby do Kamczatki,
Tam łatwiéj ognia Feba rozniecić ostatki
Jak w téj żydowskiej Walhali
Co gorzelnią ją nazwali,
Gdzie od kotła do powroza
Wszystko proza i proza.

Konew, skopiec, drąg, kociuba
Rura, huczek, pipa, śruba....
O wielkie Bogi,
Co za dźwięk srogi!
Pomimo tego chociaż w cieście palec topię
I drożdże w nos bijące gorzką łzą pokropię,
Nałóg silniejszy nad opór wszelaki
I na Pegaza siadam bez kulbaki.
Ale biedna moja Muza
Co krok łapie guza;
Kłapie zębami w bliskości trubnika,
Albo w brażnicy oparzona syka,
Albo, jak cybuch napełniona dymem,
Dzikim obdarza mnie rymem:
Westchnę do Kupida Matki
Trzask! Na rym pchają się Kadki,
Ledwiem wspomniał wawrzynem uwieńczone skronie
Już ciebie diabeł niesie siwy niedogonie
I na domiar shańbienia przy boskim parnasie
Ty, ty wrogu gorzelni stajesz wieczny kwasie!
Darmo trzeba lutnie połamać w kawałki
Zamiast wód Hipokrena pociągnąć gorzałki,
Bo chociaż przy nadziei i bliski połogu
Nim z gorzelni wystąpię poronię na progu.





KWIATEK BIAŁY.[6]



Czemuś zmięty kwiatku biały?
Ledwie wczoraj z twéj osłony
Tchnieniem wiosny wypieszczony
Nad urwiskiem czarnéj skały,
Czemuś zmięty kwiatku biały?
Rumak dziki stargał wodze
Pędził polem w skały zboczył,
Krzewia, kwiaty, wszystko tłoczył
I mnie zdeptał téż po drodze.
Leć wietrzyku, leć w doliny
Nie zatrzymuj się tu w pędzie,
Inne kołysz dziś rośliny.....
Mnie z zachodem już nie będzie...
Leć wietrzyku leć w doliny!
Czemu szkarłat kwiatku biały,
Jak z maliny wycisk świeży,
Na twych śnieżnych listkach leży?
Barwę, co ci Nieba dały
Czemuś zmienił kwiatku biały?
Przez skaliste progi, stopnie
Pędził rumak rozhukany,

Rzucił jeźdzca o te ściany
Padł młodzieniec, padł okropnie!
Krew bryznęła z jego rany,
Krew to listki moje znaczy.
Padł młodzieniec, padł okropnie!
Już Ojczyzny nie zobaczy.
Biedna matko, syn jedyny,
Biedne siostry, brat wasz luby
Już nie wróci do rodziny,
Płaczcie stratę waszéj chluby!
Próżno nieraz w nocnéj porze
Tentent konia was ułudzi
Próżno, gdy zabłyszczą zorze,
Żagiel nadzieje obudzi.....
Nie powróci syn jedyny,
Nie powróci brat wasz drogi!...
Leć wietrzyku, leć w doliny,
Nieś nieszczęścia odgłos srogi,
Nieś nad chłodne czyste zdroje
I ostatnie tchnienie moje!
Kwiatku biały miéj nadzieję,
Kropla rosy cię obmyje,
Promyk słońca cię ogrzeje,
Serca twego woń odżyje.
Padnie na mnie promyk słońca,
Niebo rosy łzą uroni
Nie odsunie mego końca;
Zwiędnie, zwiędnie kwiatek biały.
Przyjdą siostry, przyjdzie matka
Te w żałobie zwiedzić skały,
Zoczą smutne szczątki kwiatka

I krew drogą tu zobaczą
I podniosą i zapłaczą.
Uświęcony po mym zgonie
Sióstr uściskiem, matki łzami,
Na jéj czułem spocznę łonie
Będę jéj syna obrazem.
Krótkie były nasze chwile,
Pięknym leżał świat przed nami
Oba w całéj życia sile
Ach, i lubiąc życie tyle
Utraciliśmy je razem!...
Leć wietrzyku a w dolinie
O mnie zamilcz, mów o synie,
Ja samotny i nieznany,
On miał matkę, był kochany!

Florencya 1823.



ŻEGLARZ.



Od własnych brzegów, od ojczystéj chatki
Odepchnął łódkę, puścił z biegiem wody
Rybak młody.
Na mętnym wirze chce zarzucić siatki,
Ale zaledwie na pośrodku rzeki,
Słyszy głos daleki.
To mu się zdaje, że niebo otworem,
Pieśni aniołów wznoszących się chórem,
Przepuszcza na ziemię
Błogosławiąc ludzkie plemię,
To znowu, jakby w jeden dźwięk stopione,

Zdają się w jedną przywabiać go stronę.
Nieznana potęga
Aż do głębi serca sięga.
Nad drogie życie droższy mu głos miły,
Zbiera, natęża wszystkie razem siły,
Dwakroć rozpiera wiosła
Podwaja falę, co za wolno niosła.
Spienione tworzy i zostawia ślady,
Za nim już zorze rozlały świt blady,
Przed nim mgła jeszcze leżała szeroko;
Na krzyżu tylko mogło spocząć oko,
Co nad kościółkiem jak z nocy się cisnął
By pierwszy światłem przewodniém zabłysnął.
Za zakrętem, gdzie gaj ciemny,
Nęci, wabi głos przyjemny;
Za zakrętem łódka staje,
Głos za skałą być się zdaje;
I za skałę już zapływa,
Głos wśród łąki się odzywa;
I już blisko kwietna łąka,
Głos się jeszcze daléj błąka;
Tak daléj, daléj, coraz daléj płynie
Żeglarz niestrudzony
I daléj, coraz daléj lube tony
Dźwięczą po równinie.
Minął i ranek, minęło południe,
W wieczornéj rosie dzienny promyk chłódnie
Już i płonęły zachodnie krawędzie,
Już téż i brzegi coraz dziksze wszędzie,
Coraz dziksze puszcze;
Gdzieniegdzie tylko na wpół zwiędłe bluszcze
Z wapnistych głazów mdłe zwieszają kosy,

Głogi bez liści i wyschnięte wrzosy
Wietrzyk nawet nie porusza.
Uszła czująca lub zamilkła dusza,
Aż nareszcie głos wabiący
Jak lutni dźwięk drzący
Co na wieszcza lichym grobie
Wiatr wytrąci w nocnéj dobie,
Umilkł, zniknął w wiecznéj ciszy;
Żeglarz już serca w swém łonie nie słyszy
Westchnął i okiem rzucił w koło siebie
Już ni głosu, ni promienia;
Jeden tylko obłoczek sunął się po niebie
Obłoczek wspomnienia.




ŚPIEW ŻAŁOBNY.[7]



Już cię niema moje dziecie,
Już cię niema na tym świecie,
Już się jutro razem z zorzą
Twoje oczka nie otworzą.
O, Róziuniu moja miła,
Już nie będziesz się bawiła,
Nie uściśniesz mnie rączkami,
Nie rozczulisz twemi łzami,
Nie ucieszysz swą swawolą,
Nie popieścisz twojéj matki,
Sama będę pośród chatki,

Sama, sama z mą niedolą!
Ach Róziuniu moje dziecie,
Już cię niema na tym świecie!

Już nie będziesz kwiatków zbierać,
Niemi kręty włos ubierać,
Biegać, igrać, stukać w domu
Ach, nie będzie dzisiaj komu..
O, córeczko ulubiona
Nie przytulasz się do łona,
Twoja główka nadół spada
Jakżeś zimna, jakżeś blada!
Ach, Rózieczku moje dziecie
Już cię niema na tym świecie!

Ach, już słyszę, już ci dzwonią,
Już cię wezmą bracia moi
I na górze, gdzie krzyż stoi,
Mokrą ziemią cię osłonią.
Więc się z tobą muszę rozstać,
Sama jedna w świecie zostać,
Już cię nigdy nie zobaczę,
Ach, niech jeszcze dziecie moje
Nad twą główką raz zapłaczę,
Potém, potém,.... O, nieboże!
W koszuleczkę cię ustroję,
I w trumienkę małą włożę;
Moje dziecie, lube dziecie,
Już cię niema na tym świecie!

Już cię biorą biednéj Matce
I na zawsze już cię biorą!

Ach, jak próżno będzie w chatce
O, ma luba, droga, miła,
Tak okrutnie i tak skoro
Twojąś matkę porzuciła!
Ach, czekajcie!... Jeszcze chwilę!
Patrzcie bracia, jak spi mile,
Ach, czekajcie!.... Lecz daremnie
Oderwali ją odemnie.
Ach Róziuniu moje dziecie
Porzuciłaś mnie na świecie!

Już ją kładą w grobek mały
Na toż mi ją nieba dały?
Drogą, lubą mą dziecinę!
Ach, wstrzymajcie trochę linę,
Nie ruszajcie gródki jeszcze,
Ja ją sama w grób umieszczę,
Sama spuszczę w dół głęboki,
Ścisnę jeszcze zimne zwłoki.
Róziu, Róziu, Róziu moja
Matka żegna, matka twoja!
Róziu słuchaj matka płacze!
Ach, powoli sypcie glinę
Na trumienkę, na dziecinę,
Ja jéj nigdy nie zobaczę!
Ach Róziuniu moje dziecie,
Już cię niema na tym świecie!





POŻAR.

Widziałem pożar jak z iskry dobyty
Ogarnął zamku niebotyczne szczyty;
Pękły sklepienia, runęły filary,
Wszystko w piekące zmieniło się żary,
A nieba krwawą kryjąc się powłoką
Duszę trwożyły i raziły oko.
Widziałem razem jak z ogniska łona
Iskra wyparta i wichrem pędzona,
Wziąwszy zgubniejsze w swym polocie życie,
Padła na chatki ubogiéj pokrycie,
I gdy gmach jeszcze opierać się sili,
Ta w jednéj błysła, w jednéj znikła chwili.
Próżno wędrownik w puszczy zabłąkany,
Spoglądać będzie kędy gmach wskazany
Po nad dęby wznosił jasne czoła,
Już po nich drogi sprostować nie zdoła.
Próżno na nocleg, gdy wieczór zaskoczy,
Przyjdzie do chatki myśliwiec ochoczy,
Już tak z przepychu, jak z nędzy siedliska
Gruz tylko leży i czarne zwaliska
A późniéj niszcząc tych pomników brzemie
Pług może zorze uwolnioną ziemię,
Lub zaniedbałą od człowieczéj dłoni
Woda zatopi albo las osłoni.
Iskra odwieczna życia i zniszczenia
Nigdy nie gaśnie, ciągle się odmienia,

Toczy się w kole nieprzejrzaném świata
A czas dmie na nią i popioły zmiata.




DO  * * *
Pod Portretem zmarłego Syna.



O, Matko moja! Niech ci się wydaje,
Że w twojém objęciu ożyłem na chwilę,
Że ten, co kochał, był kochany tyle,
Twój syn, twój Ernest przy twém sercu staje;
Nie by na nowo otwierać łez zdroje
Bo nie oschły jeszcze twoje,
Nie by odświeżyć pamięć méj postaci,
Bo serce Matki pamięci nie traci;
Ale by przynieść droga Matko tobie
Płaczącéj na moim grobie
Ze skarbu wiecznéj dobroci
Kroplę pociechy i kroplę nadziei;
Promyk to święty, co z życia kolei
Po mgłach przyszłości całą wieczność złoci.
O patrz Matko na smętność téj ziemi
Jak burze błędów, występków pioruny
Szmatami w koło roznoszą całuny,
A twój syn Matko bezpieczny przed niemi!

Patrz na sieroctwo naszego plemienia
Męczeństwo Ojców i braci więzienia,
Te rany serca, te duszy boleści
W których się zdaje świat cały się mieści;
To próby Boga straszne pod któremi
Najsilniejszy pada....
Twój syn Ernest bezpieczny przed niemi!
I ten żal srogi nad dziecka utratą,
Co w drobnym czasie jednego westchnienia,
Jak niebo w gwiazdy, tak Matkę bogatą
W najnieszczęśliwszą żebraczkę przemienia;
Ten żal ogromny bez miary, bez końca,
Co jak ów błękit rozpięty nad słońca,
Który myśl naszą ku sobie zwróconą
Ciągnie w swoje łono
I coraz głębiéj, głębiéj topi w łonie
Aż ją nareszcie zupełnie pochłonie,
Ten żal, którego wszystkie wraz katusze
Ty Matko właśnie zgarnęłaś w swą duszę,
I pod któremi upadasz w téj porze
Twój Ernest doznać już nigdy nie może.
O Matko moja! Wszakże mnie jak z gniazda
Z puchu pieszczoty, z pod skrzydła opieki
Śmierć pochwyciła, wzięła w świat daleki
Świat gdzie mi wieczna zaświeciła gwiazda.
Uniosłem szatę niewinności świętéj
Bo w nią natura w kolebce opięła,
Uniosłem miłość w całości nietkniętéj
Bo z niéj nienawiść nic jeszcze nie wzięła,
Uniosłem z ziemi same tylko kwiaty,
Bo z rąk rodziców byłem w nie bogaty.

I czemuż wasz żal taką rozpacz mieści,
Kiedy ja w szczęściu uszedłem boleści?
Płaczcie, ach płaczcie o Rodzice moi,
Niech łza powoli tęsknotę ukoi
Lecz nie złorzeczcie téj bolesnéj chwili,
Kiedym Was żegnał, Wyście mnie tracili.
Jest Bóg — mądrość niepojęta
Nad światy rozpięta
Niech ludzką myślą człowiek jéj nie mierzy
Lecz w swą nicość wierzy
I w pierś się uderzy
I woła w pokorze:
Niech się twoja wola dzieje!
W tobie składam me nadzieje
Mój ty dobry, dobry Boże!


r. 183*




LISTEK RÓŻY.



„Gdzie pędzisz listku róży? Tak sam, tak sam?
Ja Matka twoja więdnę tu za tobą.“
„O Matko moja! Łzę ci moją dam,
„Woń twoją wezmę na zawsze ze sobą,
„Ale ja muszę, muszę pędzić w dal...
„O jak tu dobrze!... Ciebie tylko żal...
„O jak tu pięknie!... Świat światła przedemną!“
— A mnie bez ciebie tak ciemno, tak ciemno!
„O Matko moja! Ja mam skrzydła własne!
„Rosną w pióreczka, tak jak słońce jasne.“

— Słabe skrzydełka nie wystarczą chęci....
Ach zbierz twe siły nim wicher zakręci,
Wracaj w gniazdeczko nim zastygnie jeszcze,
Ja cię przy sercu... chcesz, w sercu umieszczę.
„Ja igram z wichrem!“
— On ciebie pochłonie.
„Gwiazdy dosięgnę!“
— Tam już nie osłonię.
„Hej w górę, w górę!“
— O Boże, o Boże!
„O Matko moja! Ja będę przy niebie!
„Przy jasném niebie... Ja niebo otworzę!“
— Ach dziecie, dziecie! Ocknij się w obłędzie!
Zlituj się, zlituj, modlę się do ciebie!
„Daremnie Matko, nie wstrzymam się w pędzie,
„Ale raz tylko przemknę się po niebie!“
— Spadniesz nieboże a mnie już nie będzie.
Nie płaczcie, serca silniejsza potęga
Od was porywa, potrąca w nadzieje,
Ale czy nieba, czy ziemi dosięga
Czas swojem skrzydłem do wieczności wieje.
Nie płaczcie serca a módlcie się w sobie
Życie westchnieniem, kolebka przy grobie.


r. 1848.



WESTCHNIENIE.[8]



Ciebież to, ciebie Sewerynko droga
Lilijo biała, przed czasem złamana
Płakać mi przyszło! Mnież to jeszcze dana
Na schyłku życia ta boleść tak sroga?
Matki pociecho! Mateczko nieboga,
Nad grobem Ojca gwiazdeczko wstrzymana,
Anioł cię uniósł przed oblicze Pana,
Mleczna za tobą posnuła się droga.
Spoczywaj w Bogu ty duszo bez skazy
Jak w wonnym kwiecie łza porannéj rosy!
Przyszłe swobodne twoich dziatek losy.
Niech ci anielskie zaśpiewają głosy,
Niech żalów naszych uwdzięczą wyrazy,
Spoczywaj w Bogu ty duszo bez skazy!


Paryż 1856. r.




TANIEC PIEKIELNY.
(Le galop infernal).



Sztuczna, skoczna, dzika, drżąca
Powódź tonów z góry spada,

W prędki obieg krew potrąca,
Z kroci ramion wieńce składa.
I bez liku i bez miary
Zewsząd biegną, pędzą pary,
Pędzą pary za parami,
Hej, to taniec nad tańcami!
Hej staruszku siwéj głowy
Z mądrą radą ruszaj z drogi!
Tu świat młody, tu świat nowy,
Same ręce, same nogi!
I padł zwalon mędrzec stary,
Po nim, po nim naprzód pary,
Naprzód pary za parami,
Hej, to taniec nad tańcami!
Hej, kaleko! precz nam z drogi!
Pod Marengo szukaj nogi,
Tu świat nowy, tu świat młody
Rozpoczyna korowody!
I padł zwalon żołnierz stary.
Po nim, po nim naprzód pary,
Naprzód pary za parami,
Hej, to taniec nad tańcami!
Hej, wy matki, serca święte!
Wasze miejsca już zajęte,
Tu świat młody pała, gore,
Rozpoczyna nową porę;
Wasz czas minął, precz na mary!
Po nich, po nich naprzód pary,
Naprzód pary za parami,
Hej, to taniec nad tańcami!
Hej, precz z drogi wy dziewice,
Którym skromność krasi lice,

Tu świat nowy objawiony
Nie zna wstydu ni zasłony.
Hej, pod nogi przesąd stary
Po nich, po nich naprzód pary,
Naprzód pary za parami,
Hej, to taniec nad tańcami!
Ponczem dymią roztruchany
W ogień duszy ogień leją
Aż się diabli w kułak śmieją
Bo świat diabli świat pijany,
Już ma w sercu piekła żary,
Naprzód pędzi swoje pary,
Pędzi pary za parami
Hej, to taniec nad tańcami!
Światło gaśnie — noc jak w piekle,
Para parę ściga wściekle,
Trąca, wali, depce, tłoczy,
Wał się piętrzy, kłąb się toczy;
Śmiech, przekleństwo, krew, kurzawa!
Hej, to taniec! to zabawa!
Niechaj żyją nic nie warci,
Niechaj żyją wszyscy czarci!


Paryż 1855.



ZASŁONA MOHAMEDA[9]



Nadeszła święta chwila pożegnania,
Fatma przed Ojcem nisko głowę skłania, —

Mohamed rękę na jéj czole spiera
Modlitwą dla niéj łaski w niebie zbiera;
Potém zasłonę tak białą, tak cienką
Jakby aniołów tkana była ręką,
Wznosi i rzuca na splot włosów czarny,
A jak z kadzielnic obłoczek ofiarny,
Jak mgła poranną jutrzenką złocona,
Tak na dziewicę spłynęła zasłona.
„Weź dziecie moje, rzekł Mohamed stary
„Weź tę zasłonę. — Bóg ci dał swe dary,
„Obdarzył sercem czystém jak krynica,
„Wdziękiem rozumu okrasił twe lica,
„Miłość i wiarę, których źródło w niebie,
„Jak w kielich róży spuścił hojnie w ciebie.
„Ja zaś ubogi, na co mnie dziś staje
„Tę ci zasłonę w upominku daję.
„Pod nią jedynie, w każdéj życia porze
„Kobieta światu objawiać się może.
„Jéj cnoty, piękność, uczucie, rozmowa,
„Niech się w niéj zawsze do połowy chowa;
„Dźwięk głosu, śmiechu, wyrazy, wejrzenia,
„Wszystko niech zawsze jéj chmurka ocienia,
„Niech żaden zapał, żadne męskie zwroty
„Nie tkną jéj fałdów nadobnéj prostoty;
„Jéj cicha świętość niech wszystko okoli
„I więcéj zgadnąć, niż widzieć dozwoli.
„Weź tę zasłonę, sercem jakiem dana
„Idź w drogę życia, jak tęczą oblana
„Bóg z tobą dziecie moje“...... Tu zamilkła mowa
I te były ostatnie Mohameda słowa.


24go Marca 1857.



ORZEŁ.



Z gniazda wyparty na wichry na burze
Orlęciem jeszcze już rozpuścił skrzydła,
Zrywał, zwyciężał zwodnicze mamidła
I orłem zawisł na jasnym lazurze.
Jawnych piorunów nie lękał się w chmurze
Lecz w ciszy podłe groziły mu sidła;
Zawsze wszędzie sam, sam w dole i w górze
Nieba nie sięgał, ziemia mu obrzydła.
Lotem znużony i walką strudzony
W niskie nareszcie uchylił się strony,
Usiadł na dębie, tam gdzie gniazdo było,
Stulił swe skrzydła i zacisnął szpony.
Wszystko minęło, wszystko się prześniło —
Jego życie za mogiłą.






NIEŚMIERTELNA.



Piękna w swym dziewiczym kwiecie
Nić marzenia snuje z siebie,
Po niej sunie się po świecie,
Nią zawiesza się na niebie.
Pierwszą siłą, gdy się dźwignie,
Pędzi w górę tak wysoko,

Że głos żaden nie dosięgnie,
Nie dosięgnie żadne oko.
Tam młodości słońcem grzana
Po tęczowych farbach pływa,
Lub gwiazdami obsypana
W świetle księżyca spoczywa. —
Późniéj powoli opada
Na ziemskich kwiatów kobierce,
Jakby pszczółka z serca w serce
Wnika, szuka, skrzętnie bada,
Czy téż które ją popieści,
Czy przytuli, czy umieści?
I miłością się obwija,
I miłością się zasklepia,
I dzień po dniu nitkę zwija,
Co do życia ją przyczepia.
A gdy spadnie ziemska szata,
Ona śnieżna cicho wzlata;
Wzlata w górę coraz wyżéj,
Płynie światła coraz bliżéj,
Aż nakoniec w promień wzięta,
Wróci w źródło zkąd poczęta
Nieśmiertelna, czysta, święta!





STEFCIO.
† 10. Listopada 1865.


Uśnij, uśnij moje dziecie,
Uśnij tu w matki objęciu,
Obudzisz się w lepszym świecie,
W niezmęconém nigdy szczęściu.
Wieczna wiosna cię osłoni,
Wieczne kwiatki kwitnąć będą,
Ptaszęta przy tobie siędą
I poziomki ci przyniosą
Jeszcze mokre ranną rosą,
Uzbierane w Mamy dłoni.
Ty aniołkiem jesteś w niebie
Weźże Stefciu tam do siebie
Łzy, nie żalu, lecz tęsknoty,
Jak perełki nawlecz sobie,
Ustrój niemi twe rączęta
Bo i w niebie to klejnoty,
Miłość matki czysta, święta.
Wleć Stefuniu w boski promień,
Wyproś dla nas silnéj wiary,
Niech uleci gorycz wspomnień
A zostanie woń ofiary.
Nie będziemy się już smucić,
Ale będziem my do ciebie
Modlitewki nasze nucić
Bo aniołkiem jesteś w niebie.
Mój Stefuniu, duszko droga!
Uproś, uproś nam u Boga

Z jego wolą silną zgodę
Dla nas biednych serc pogodę,
Bo aniołkiem jesteś w niebie
Nasz Stefuniu, duszko droga!


1go Stycznia 1866.




NAD GROBEM.



Dlaczegoż za tym światem tęskném rzucam okiem?
Już idę do spoczynku utrudzonym krokiem,
Wszystkie liście opadły z rodzinnego szczepu
I mnie do grobowego niedaleko sklepu.
Dlaczegoż osłonięty już wieczornym zmrokiem,
Dlaczego za tym światem tęskném rzucam okiem?
Dlatego drogie dzieci, dzieci ukochane,
Z nieba w duszę rodziców światełka zesłane,
Bo z ostatniem westchnieniem w przybytek wieczności
Zabiorę wam ze sobą ten ogrom miłości,
Te wasze w mojém sercu zebrane klejnoty;
Uniosę i te skrzydła ochronnéj pieszczoty,
Które jak u kolebki w lulającym śpiewie
W każdéj waszéj boleści, w każdym łez wylewie
Wiały zawsze miłością w rodziców objęciu,
I niosły zawsze ulgę biednemu dziecięciu.
Wszystko, czego nikt nie da zabiorę ze sobą,
Dlatego serce moje okryte żałobą,
Dlatego rwiącym życia niesiony potokiem
Na świat waszéj przyszłości tęskném rzucam okiem.


10go Grudnia 1867.



IRONIA SZCZĘŚCIA.



Ach, kiedym nie znał szczęścia, jakżem był szczęśliwy!
Oklep na szkapie losu trzymałem się grzywy.
Dzień mijał jako tako — jutro się nie śniło,
A przyszło jutro, — fraszka! — To jak wczoraj było.
Nikt mi téż nie zazdrościł, bo zazdrościć czego?
Nikt nigdy nie oszukał, — wziąłby nic z niczego.
Kochanka mnie nie zwiodła, — przyjaciel nie zdradził,
Bo kochanki nie miałem — przyjaciel nie radził.
Żyłem bez troski, trwogi, biedny a poczciwy,
Ach, kiedym nie znał szczęścia, jakżem był szczęśliwy!
Teraz przybyło szczęście, mam żonę, mam dzieci,
Jeden i drugi dukat w sakiewce się świeci,
Mam dom piękny, wygodny, dobrego kucharza,
Pomyślność co godzina przyjaciół przysparza.
Ale o żonę, dzieci, co chwila truchleję,
Na mój majątek różni czychają złodzieje;
Boję się ognia w domu a za domem szkody,
Mam wszystko czego trzeba, lecz pośród swobody
Zawsze lękam się strzały z nieznanéj cięciwy,
O Boże! Jakżem biedny, że jestem szczęśliwy!


12go Listopada 1868.




BIEDNE SERCE.



O biedne, biedne to serce
W ciągłéj zawsze poniewierce.

Nawet starość zewsząd skrzepła
Nie ujmuje mu nic ciepła.
Dzieci, wnucząt żyje życiem,
Pała każdém tętna biciem
I nadziei tylko nie ma
Która szale w równi trzyma.
Dla mnie same niepokoje
Biedne, biedne serce moje!


1go Marca 1871.




WEREDYK.



Powiedział ktoś, nie wiem kto, ale słowa święte,
Że gdyby wszystkie prawdy miał w garści zamknięte,
Nie chciałby jéj otworzyć. — Przeciwne ma cele,
Co nazwę Weredyka otrzymał w udziele,
Co zewsząd sieje wieści niedościgłe ziarnka.
Weredyk, moi państwo, dziwna to poczwarka:
Jest w nim coś osy, jeża, pawia i papugi,
Jego głos zawsze cichy a języczek długi;
Namiętnie śpiewa prawdę, lub co prawdą mniema,
Ale nigdy przyjemnie; na to głosu nie ma.
Przeciwnie to co draźni, to co boli, lubi,
A zwłaszcza bezwzględnością nad wszystko się chlubi:
„Powiedziałem mu prawdę!... Aż mu poszło w pięty!“
Cały téż jego rozum w tych piętach ujęty.
Ale owa ta prawda, tak ostra, tak tęga,
Czyliż plotki a czasem oszczerstwa nie sięga?
Weredyk się nie wzruszy; jakiebądź tam skutki,
Obowiązek przyjaźni: prawda bez ogródki!

Weredyk zawsze staje w przyjaźni ornacie,
Czyli zwiastuje klęskę, czy płacze po stracie,
Nie lęka się wyjawić najdotkliwszych wieści,
Zagłębia zimną sondę w samo dno boleści,
Ani się zastanowi, czy potém go stanie
Na kropelkę balsamu przy otwartéj ranie?
Choćby trochę ułudy, choć trochę nadziei,
Gdzie słońce już nie grzeje na życia kolei;
Choćby tylko snu trochę niezmokłego łzami,
Gdzie kto na zgliszczach szczęścia zadrzymie czasami.
Dlaczego? Naco? Poco? Te tysiączne groty
Niewczesnéj trwogi,... żalu,... daremnéj tęsknoty?
Na to jest tylko jedno słowo odpowiedzi,
Że w każdym Weredyku jakiś diabeł siedzi,
Co w swéj pychy rozkosznéj pluszcząc się kąpieli,
Mniemanych swych przyjaciół swym ukropem dzieli.
Od takich prawdolubnych świdrów w każdéj porze
I w każdém stanowisku uchowaj nas Boże!
A jednak jeszcze więcéj rozlewa goryczy
Pseudo-Weredyków motłoch piśmienniczy.
Teraz u nas dla handlu humorystów rzesza,
Bezczelne po paszkwilach błazeństwa rozwiesza;
A u przekupniów tego śmierdzącego błota,
Nie wiedzieć co przeważa: Podłość czy głupota.


2go Lipca 1871.



MIEJMY NADZIEJĘ.



Jak kominiarza,
Tak dziennikarza
Zawód diable trudny
Czyści.... a sam brudny.
(Zapiski Starucha)

Dopóki dziennikarstwo nie wyczyści siebie,
Pastwy tylko w zbłoconym będzie szukać chlebie,
Dopóki fałsz i zawiść pióra wasze plami,
Dopóki i błazeństwo potrąca dzwonkami,
Dopóty tylko podłem rzemiosłem będziecie,
Co klęskę i zarazę dmie po całym świecie.
A gdy świat sprośnej tłuszczy powstrzymać nie zdoła
Niech ryje piętno hańby na bezczelne czoła;
Ale miejmy nadzieję, ród ludzki myśl wznosi,
Miłości i rozumu u Boga wyprosi.
Miłość tak łatwa! A z nią i rozum przybędzie
I kiedyś, razem z nami, do uczty zasiędzie!
Co daj Boże Amen.


9go Lutego 1872.




ŻYCIE SNEM.



Co przyjemnego, co przykrego było,
Wszystko minęło, jak gdyby się śniło!
Tak, że czasami na myśl mi przychodzi,
Czy życie prawdą? Czy sen nas nie zwodzi?
Kiedy śpiącego kto nagle ocuci,
Czyliż mu zaraz z przeszłości nie rzuci

Obrazu czasu, miejsca i czynności?
I czemuż życie w przestworze wieczności
Ta jedna kropla, to ziarneczko piasku,
Nie ma być tu snem, lub cząstką odblasku
Gdzieś nieznanego, zakrytego świata,
Co jak myśl wzlata i jak myśl ulata?
Lecz sen czy nie sen, zawsze jednak boli,
Trzeba więc wiary w mądrość boskiéj woli,
By kornie przyjąć, co się dzisiaj dzieje
I zachować jeszcze przynajmniéj nadzieję.


20go Marca 1873.




CHMURNO.



Chmurno, tak chmurno, że dzień stał się nocą,
A nigdzie gwiazdki sklepienia nie złocą,
Chmurno i chmurno u życia krawędzi,
A mgły już nigdy wietrzyk nie rozpędzi
Wszędzie boleści niezgłębiona puszcza,
Co samożytna korzenie wypuszcza,
Wszędzie żal, smutek, wszędzie trwoga, męka,
Co pragnie śmierci — umierać się lęka.
Zwiedzam samotny cyprysowe gaje,
Przesuwam się jak cień między czarne krzyże,
Liczę te serca, których mi nie staje,
Kiedyż, ach kiedy do was się przybliżę?
Kiedyż tęsknota jak poranna rosa
Słońcem wzniesiona powróci w niebiosa?
Niech się dzieje wola twoja.


5go Maja 1873.



ŁOWY.



W lesie ze sfór psy spuszczone;
Setnym głosem gąszcz uderza,
Zgraja pędzi w różną stronę
Wietrzy, śledzi, ściga zwierza.
Żądza łupu łącznie działa,
Ale ledwie łowców zwoła,
Już rozdarta zdobycz cała,
Każdy sobie drze, co zdoła.
I o przyszłość się nie trudzi,
Bo zysk pewny cudza strata,
Czysty obraz teraz ludzi,
Czysty obraz tego świata!
Nie tak dawniéj było.... Baśnie!
Wszystko idzie w wieczne karby,
Z wiekiem tylko oko gaśnie
I zaciemnia jasne farby.






SIEROTKA.



Nikt o mnie nie dba i ja o nikogo,
Idę przed siebie zawsze prostą drogą;
Gdzie ja tam zajdę?... Bóg to wiedzieć raczy....
Ot, będzie jakoś.... albo téż inaczéj.
Nic ci nie umiem.... tać i ptak nie umie,
Przecieć wesoło po powietrzu szumie,

I znajdzie ziarnko jak dobrze poszuka,
Ot, żyć na świecie nie tak wielka sztuka.
Zwą mnie włóczęgą, — cóż to szkodzi komu?
Jakże mam siedzieć, kiedy nie mam domu;
Nie znam i miejsca méj rodzinnéj chatki
Biedny sierotka bez ojca, bez matki.
Ha! Jak Bóg zechciał, tak się tam zrobiło;
Urosłem przecie że aż patrzeć miło,
O nic nie stoję gwiżdżę jak skowronek,
Jak słońce błyśnie dobry każdy dzionek.
Jak się spać zechce, prześpię się i w żłobie,
Jak się jeść zachce, to czasem zarobię,
Czeszę bosaka, aż się za mną kurzy,
Ot, niech tam o mnie świat sobie bajdurzy!
Jak Bóg pomoże, jakoś, kiedyś będzie,
Może osiądę na jakim urzędzie,
Może prebendę gdzie jaką wyproszę....
Pójdzie to jakoś, pomału, potroszę.
Może mnie zoczy, pokocha chłopaka
Jaka hrabianka, lub księżniczka jaka,
Weźmie za męża, — a jak się ożenię
Ni ztąd ni z owąd w pana się przemienię.
Hej! Tożbym zagrał jak na cztérech basach!
Kupiłbym sobie buty na obcasach,
Chusteczkę żółtą, kamizelkę w kwiaty,
I dwoje spodni, każde w inne kraty.
Kupiłbym także kwiateczki pachnące
Jakich nie widać w lesie ni na łące,
I posadziłbym w dzień jasny i cichy
Na wklęsłym grobie staréj Bazylichy;
Za łyżki mleka, za garsteczki grochu,
Co mi biedaczka dawała po trochu,

Za te koszulki, co nocą łatała,
Jak gdzie kawałek płótna wyżebrała.
Będę kwiateczki podlewał, podpierał,
I zawsze w górę do Boga pozierał
I prosił, aby téj co leży w grobie
Dał gdzie tam miejsce wygodne przy sobie.
Jak się ustroję w święto lub niedzielę,
Będą się na mnie patrzyli w kościele;
Niejedna mrugnie, niejedna spoglądnie,
A ja przy ławkach będę stał porządnie.
Potém uklęknę jak niegdyś ubogi
Pana Jezusa ucałuję nogi,
I Matce Boskiéj ofiarkę postawię,
Boć ci mnie zawsze słuchała łaskawie.
Po nabożeństwie stanę przy kościele
Dziadom i babom po groszu udzielę,
Niech się téż cieszą, kiedy ja się cieszę;
Potém na Wólkę do Moszka pospieszę.
Hej! Wy muzyki! skrzypki i cymbały!
Ja dzisiaj płacę!... grajcie mi dzień cały!
Grajcie co każę!... a grajcie od ucha,
Niech się niejeden ubawi, nasłucha.
Teraz Mospanie z lewego obcasa
Naprzód, a boczkiem, hajże obertasa!
Aż się tchy zaprą, we łbie się zakręci....
Hej, to mi taniec, niechaj nam się świeci!
A ty tam, jaki taki! precz mi z drogi!
Bo tak cię machnę, że aż zadrzesz nogi!....
I nuże za łby.... na ławę, pod ławę
I łupu cupu w skórę na wyprawę!...
Hej! hej, mój Boże! szczęścia tu nie mało!
Byle mi tylko jeść się tak nie chciało,...

A czy jeść będę, Bóg to wiedzieć raczy?...
Ot będzie jakoś!... albo téż inaczéj.






DZIEWCZYNKA.



Dziecina płakała,
Że powoli rośnie,
Że czas swój marniała
Przy książce, przy krośnie.
Wyrosła dziewonka.
Czegóż jéj nie staje?
Czy może pierścionka?
Tak się niby zdaje.
Tak jak gdyby w słowie
Zdradnie podsłuchaném,
Przybyli z młodzianem
Swaty i drużbowie.
I kosy spuszczone,
Spadł wianek na stronę;
Nadobna niewiastka
Kochana, szczęśliwa;
Jednak czegoś zbywa,
Bo gdzieś niby gwiazdka
Nadziei zatlała
Drży i płonie cała.
Stało jéj się zadość
Szczęście, rozkosz, radość;
Stokrotne uściski,
Stokrotna pociecha,

Aniołek z kołyski
Mamie się uśmiecha.
A potém? a potém?
Jak z każdym żywotem
Prąd zwrotny, odwrotny
Któż kiedy policzy
Szczęścia uśmiech lotny
I krople goryczy,
Któremi los splata
Godziny, dnie, lata!
Lecz chwile dziecinne,
Gwiazdeczki rodzinne,
Jak pamiątki święte
Żyć będą w miłości
Śród serca zamknięte.
Bo czémbądź w przyszłości,
Na tym naszym świecie
Dotknie wola Boża,
Zawsze w życiu przecie
Najpiękniejsza zorza.






TAKI TO ŚWIAT.



Uśmiechaj się, ściskaj rękę,
W buzię całuj raz i drugi,
Nieskończoną nieś podziękę
Za łaskawą chęć przysługi.

Ale wdzięczność, jeźli komu
Winien jesteś za majątek
Ba, za życie, możesz śmiało
Bez wyrzutów i bez sromu
Zmazać w księdze twych pamiątek.
Bo któż pyta co się stało?
Na pozorze cała waga
I świat więcéj nie wymaga.
Przyjdzie kto z prośbą do ciebie
I dajmy na to, że błaga
Gwiazdy, co świeci na niebie,
Powiedz zaraz: „Dobrze, dobrze
Panie Bobrze,
Ty ją zasłużyłeś godnie
Będziesz ją miał niezawodnie,“
Bo obiecać cóż to szkodzi?
Obiecanka
Cacanka
A radość.....
A, że ktoś się tém uwodzi,
Że nie stanie mu się zadość,
Że w nadziei gwiazdy z nieba
Straci może kawał chleba,
Ty, nie stracisz nigdy na tém,
Opiekuńcza twa powaga
W słowach będzie stać przed światem,
Świat téż więcéj nie wymaga.
Przyjdzie murarz, budowniczy,
Muzyk, snycerz lub poeta,
Twego zdania sobie życzy,
W niem zachęta, w niem zaleta,

Chwal, chwal wszystko, chwal co stanie.
I nie troszcz się, że twe zdanie,
Bez zasady i bez skali,
Znawcy umysł może zrani;
Nie, milszy głupiec, co chwali
Niżeli mędrzec, co gani.
Stawaj zawsze w drugim rzędzie
Lecz niech miejsce takie będzie
Abyś z niego, gdy spór wszczęty
Mógł być łatwo naprzód pchnięty.
Z twym rozumem, jakby z bronią,
Nie dobywaj jak w potrzebie,
Niechaj głupcy na harc gonią
Oglądając się na ciebie.
A raz, w stanowczéj godzinie,
Kiedy zdania zbite w kłęby,
Śród zawrotu jakby w młynie
Trą się z sobą na otręby,
Pochwyć wszystkie w jedne karby,
Jakby wszystkie jednorodne,
Jakby tylko brak im farby
Aby były z sobą zgodne.
A tę farbę dobądź z siebie,
Po zarysie prowadź śmiało,
Aż się zarys w niéj zagrzebie,
I odmieni postać całą.
Wtenczas ten, co wołał biało,
Jak i ten, co krzyczał czarno,
Powie dumnie: „Myśli moje!“
A ty powiesz: „Prawda, twoje.“
Tak gdy każdy swoje ziarno
Widziéć będzie w twojém dziele
Wielbicieli znajdziesz wiele.

Zostaw głupim, zostaw dzwon,
Oni za cię będą dzwonić,
A jak zbierzesz cały plon,
Wtenczas możesz ich rozgonić, —
Albo deptać jako śmiecie.
Koniec końców na tym świecie
Musisz przybrać węża postać,
Abyś kiedyś lwem mógł zostać,
A lwem zostać pragnąć musisz,
Bo tu środka nikt nie zlepi,
Albo duszon, albo dusisz,
Toć już dusić niby lepiéj.
Ale na co się to przyda?
W górze trwożno, w dole bieda;
Ot Mospanie, w każdym względzie
Świat zagadką był i będzie.






TRZY CHWILE.



Chwilo dziecięca, wianuszku maleńki
Ledwie rozkwitły promykiem jutrzenki
Wonna świeżością, nieświadoma siebie
Po lazurowém odbijasz się niebie.
Miłość piosenkę nad kolebką głosi,
Pieszczota ze snu w objęcia podnosi,
Świat ciebie bawi, świat ci się uśmiecha
Lecz zegar: Tyk, tak, tyk, tak, woła z cicha,
I zwolna czasu zapada zasłona.
Chwilka dziecięca jak westchnienie kona.

Chwilo młodości, cudowna skarbnico!
Gdzie wszystkie światła w ciągłéj tęczy świecą
Zkąd siejesz kwiatów rozkoszne pierścienie
Połysk dyamentów stali modre cienie,
Zkąd dumę serca nucisz w nocnéj porze
Zkąd z wichrem śpiewasz pieśń w rycerskim chórze,
O wieku młody! Urocza kraino!
Gdzie zdroje marzeń nieustannie płyną,
Gdzie w siłę, w męstwo wzrastają nadzieje,
Nad tobą wiara złotém skrzydłem wieje;
Ciebie świat kocha, tobie się uśmiecha
Lecz zegar: Tyk, tak, tyk, tak, woła z cicha,
I zwolna, zwolna zapada zasłona
Chwila młodości jak westchnienie kona.
Chwilo starości, zdroje w krople zbiegłe!
Echo wspomnienia po zgliszczach rozległe!
Rozczarowania posępne zwaliska!
Chwilo starości, ty zachodu bliska
Różczki nadziei w młode pieńki szczepisz,
Żyjesz ich życiem, ich wzrostem się krzepisz;
Chciałabyś tylko zdobyć siły wieszcze
Lecz zegar: Tyk, tak, tyk, tak, szemrze jeszcze,
I zwolna, cicho zapada zasłona....
I koniec — wszystko jak westchnienie kona.






SZTUKA.



Piszą a piszą i niedosyć na tém,
Zaraz chcą drukiem chwalić się przed światem;

Chwalić się można, ale świat nie głupi
Węchem odgadnie i bredni nie kupi.
Dzienniki tylko wciąż zarazę szerzą,
Bo słowa korcem jak kartofle mierzą;
Byle rozciągle i byle nie drogo
Zawsze na świecie kupca znaleść mogą.
Czemuż dla Boga pisać tak zawzięcie?
Czyż kawał chleba tylko w atramencie?
Czyliż rolnictwa, przemysłu, rzemiosła
Wszelka możliwa już droga zarosła?
Czyliż nie lepiéj dobrze robić buty,
Niż kleić głupstwem jaki wiersz zatruty?
„Zacznij od siebie, mój Panie Cenzorze.“
Trochę niegrzecznie ktoś mi powié może,
Lecz bardzo słusznie. — I ja téż tak robię,
Gdybym i głos miał, milczałbym w téj dobie.
Gdzie już w sztuk pięknych dziewiczym Edenie
Zimny realizm zapuścił korzenie.
Nagiéj naturze stawiają ołtarze,
A jéj kapłani, nędzni bakałarze
Myślą, że ścisłe jéj naśladowanie
Za twórcze dzieło kiedyś może stanie,
A głupia pycha uwagi nie zwraca,
Że same kreski małpia tylko praca —
Jeżeli iskra, dana z boskiéj dłoni,
Nie zatli w duszy, w myśl się nie wyłoni.
Miłości, wiary, natchnienia potrzeba
By ziemię wznosząc przybliżyć do nieba,
Albo natura stanie się opoką,
Gdzie ciepła serca nie dosięgnie oko;
Takim niestety dziś sztuka obrazem
I aby jednym zakończyć wyrazem,

Drobiazgowości sumienna przesada
Na czystą sztukę kir żałobny składa.






ZIARNKO PIASKU.



...............
Lata mijają a dzisiejsi ludzie,
Ich troski, żale, żywot w ciężkim trudzie,
Staną się kiedyś jakby ziarnko piasku
W morzu przeszłości, bez cienia, bez blasku.
A jeśli które światłem próchna rzuci,
Jeśli uśpione wspomnienie ocuci,
Wtenczas niektórzy podniosą z zapałem,
Powiększającym przycisną kryształem,
Nie pożałują mu złotéj oprawy
I dźwigną na słup swojéj własnéj sławy.
Może i ten, co dziś sam między swemi
Pełza w boleści po rodzinnéj ziemi,
Co w błagające, miłosne ramiona
Lód tylko chwytał i cisnął do łona,
I co z dnia na dzień przenosił nadzieję,
Że przecie kiedyś sercem je rozgrzeje,
Ten, co w pragnieniu nie tknął innéj czary,
Jak czarę kwasu, goryczy bez miary,
Może..... O! Może i on ziarnko piasku
Będzie wzniesiony..... by Wam dodać blasku...
Niechże głos jego, z téj na tamtą chwilę,
Przemówi do Was przy wklęsłéj mogile:

Mojéj szczérości brakło na rozwadze,
Wam obok fałszu na wszelkiéj odwadze,
Odwadze albo dzielne dać mi wsparcie,
Lub przejść do innych, ale przejść otwarcie...
Wy egoiści, tchórzami podszyci
Spoglądaliście jak się tłukłem w sieci...
By sobie w drogę nie rzucić i trzaski,
Coby żebrane mogła wstrzymać łaski;
Na moje serce względuście nie mieli
I słowa za mną stygły Wam w gardzieli.
Pocóż dziś mojéj kadzicie pamięci?
Cóż, co Wasz udział nagrodzi, poświęci?
Z małym wyjątkiem Wy jesteście niczem
Przed własnym sądem i świata obliczem.
A jeśli dla mnie, w przyszłych czasów nocy,
Mrugnie gdzie gwiazdka, mrugnie bez pomocy.
Czyste sumienie uniosłem ze sobą,
Ale i serce pokryte żałobą.






PRZYSZŁOŚĆ.



Listek zielony wicher zerwie, rzuci,
A uwiędły śnieg pokryje,
Serce zamilknie, do nicości wróci,
Serce, co tak mocno bije.


Na przyszłą wiosnę któż się pytać będzie
Gdzie téż listkiem wiatr pogonił
Ach i nie wspomni gdy w cieniu usiędzie,
Że był listek, co chłód ronił.


Któż wiedzieć będzie, gdy sto lat przepłynie,
O mém życiu, o mym zgonie,
Wspomnienie błahe jak echo przeminie,
Co raz jękło w dzikiéj stronie.

Nie będzie ścieżki do mojéj mogiły,
Pocóż ścieżki między głogi?
Tam się wabiące kwiaty nie zrodziły,
Tam nie błyszczy pomnik drogi.

Krocie pokoleń jedno drugie zmienia,
Tych co z świata już zerwane
Wkrótce nie pomną nowe pokolenia
I znów będą zapomniane.

I cóż byt znikły w pamięci wytłoczy
Cóż go umknie z czasów koła?
Cóż w czarnym prądzie, co się w wieczność tłoczy
Moje imie wstrzymać zdoła?

Ach, ty, ty ogniu, co cię strzegą święcie,
Co duch wieszczy we mnie wzniecił,
Ty twym płomieniem w przyszłości odmęcie
Nad mym grobem będziesz świecił.

O Matko moja! Bracia! Towarzysze!
Wam nad grobem nikt nie nuci,
Mgła go zalega, wiatr ostry kołysze,
Nikt i różczki wam nie rzuci.

Pomnik w gruzach, zapomniane dzieje,
A ja dzikim jęty szałem,

Iskrą gasnącą, co zaledwie tleje
Wieczną sławę zdobyć chciałem!

I któż niestety powtórzy me pienia?
Któż w dwa wieki je zrozumie?
Mowę niosącą najdroższe wspomnienia,
Nowy jakiś gwar przytłumi.

Któż zwiędłym różczkom świętość wieńca nada,
Kiedy ciebie Matko niema?
Któż się poszczyci, że wieniec posiada,
Gdy nie z twoich rąk otrzyma.

Upadaj listku, śnieg w całun zawieje,
Wiosna ciebie nie rozwinie,
Serce straciło wiarę i nadzieję,
Bez odgłosu serce zginie.






VERBA VERITATIS.



Ot Mospanie kiepskie życie!
A co prawda to nie grzech,
Zawsze, wszędzie, jawnie, skrycie
Lament gęsty, rzadki śmiech.
Acz w organki szczęścia miech
Zadmie czasem o swym świcie,
Ledwie słońce stanie w szczycie,
Już zaczyna słabnąć dech.
A im daléj już z południa,
Coraz mroźniéj jak śród grudnia,

Coraz słabszy życia kwiat,
Aż nareszcie bulknie studnia
I już na dnie stary grat,...
Ot Mospanie kiep ten świat!






ŻAL MI.



Czemuż lat przeszłych wspomnienie mnie boli?
Czyli, że szczęścia minęły już chwile?
Ja nigdy szczęsnéj nie doznałem doli,
Czemuż lat przeszłych wspomnienie mnie boli?
Czyliż dlatego, że cierpiałem tyle,
Wszakże to dobrze, że złe przeszły chwile,
Że rany w blizny ściągną się powoli,
Czemuż, ach czemuż wspomnienie mnie boli?
Żal mi, ach żal mi za tą wiarą młodą,
Co zawsze rzekła: Jutro lepiéj będzie!
Cicho cierpiałem, walczyłem z przygodą,
Czekałem jutra z wiarą zawsze młodą.
Lecz dziś gdy widzę, że lepiéj nie będzie,
Chciałbym, nie mogę zostać w dawnym błędzie
I żal mi, żal mi za tą wiarą młodą,
Co niegdyś rzekła: Jutro lepiéj będzie.





OSTATNIE WESTCHNIENIE.



Boże zlituj się nademną
Bo w méj duszy jeszcze ciemno!
Składam korne, szczere dzięki
Za wsze dary z twojéj ręki,
Za ochronę mojéj chatki,
Za wyrosłe lube dziatki,
Za powszedni kawał chleba,
Za codzienną rosę nieba,
Za jutrzenki uśmiech wonny,
Za światła strumień niezgonny,
Za srebrzystych gwiazd tych krocie
W błękitnym nieba namiocie.
Szorstkie skały, ślizgie progi
Odsuwałeś z mojéj drogi
Przez czas długi, czas daleki,
Mocą świętéj twéj opieki.
Zkądże żałość ta głęboka,
Co grobu nie traci z oka?
Dobra matka moich dzieci
Jak Opatrzność wiernie świeci,
Dzieci, wnucząt wianek świeży
W chłód starości ciepło szerzy;
Sławy trochę a czci wiele
Biorę nareszcie w udziele,
Zkądże śmierci chęć gorąca?
Co w niepokój myśl potrąca?
O niewdzięczność Ty mój Boże
Sąd twój skarżyć mnie nie może,

Bo ja tylko sercem całem
Ciebiem przeczuł i poznałem.
Życia mego strumień wielki
Już się spłynął w dwie kropelki
Miłość Boga — miłość dzieci!
Pierwsza tęczą w niebo leci,
Drugiéj klejnot w sobie mieści
Tyle pociech, co boleści,
Tyle trosek o tym kwiecie,
Co się w głębi duszy plecie,
Że słabnąca zwolna władza
Chęć spoczynku w końcu zdradza.
Niegdyś w bezwiednéj ciemnocie,
A raczéj dzikim zawrocie,
Kirem niewiary okryty,
Zapoznałem święte szczyty
Promienistéj twojéj chwały;
Śmiałem nawet płaz zuchwały,
W czarnéj bezmyślnéj ślepocie
Przeczyć Boskiéj twéj Istocie!
A ty jednak, o mój Panie,
Miałeś wielkie zmiłowanie,
Wydobyłeś z błędnéj matni
Gdzie nadziei kres ostatni.




Jak w puszczy dzieci zbłąkane,
Matce w kolebkę oddane,
Tyś uspił serce piosenką,
Tyś ocknął wiary jutrzenką!
Z boskiéj krynicy czerpnięty
Miłosierdzia ponik święty

W moją duszę się przesączył
I w jezioro wiary złączył,
Niezachwianéj niczém wiary
W mądre, wielkie twe zamiary.




Wiecznie tworzącego życia,
Z nieprzejrzanego ukrycia,
Nie chcę śledzić tajemnicy,
Ale w pojęcia granicy
Wołać muszę: Ojcze! Panie!
Niech się twoja wola stanie.







BALLADY,
BAJĘDY I POEZYE
wierszem nierymowym.



HEDWIGA.

Ballada.

„Czemuż rycerzu daremnie
„Przed Hedwigą gniesz kolana?
„Chociaż od ciebie kochana,
„Kochać nie będę wzajemnie.
„MiłoŚć twoja mnie nie wzrusza,
„Wzrok twój chytry, chytra dusza.
„Zdzisław zyskał serce moje,
„I mój ojciec tem się chlubi
„I gdy skończą toczyć boje,
„Zdzisław Hedwigę zaślubi.“

Wstał Jaromir na te słowa,
Od Hedwigi zwrócił oczy;
Wściekła zemsta w nim się toczy,
Lecz ją w głębi duszy chowa;
I czarną spuszcza przyłbicę,
I prędko żegna dziewicę.

Ale Zdzisław wdzięczny, czuły,
W bliskich chwilach rozdzielenia,
Co nieznacznie mu się snuły,
Bierze drogie zapewnienia.

Lecz już u zamku podwoi,
Już go zbrojny hufiec czeka
I podróż nagli daleka,
Już się w srebrny pancerz stroi;
I przed Hedwigą gdy stanie
Wziąć ostatnie pożegnanie,
Żegna, wraca — dwakroć wraca,
I ustami ust dotyka,
Idzie — jeszcze wzrok obraca,
I wsiada na koń i znika.

Na dzikim brzegu jeziora,
Gdzie płacząca brzoza rośnie,
Gdzie wietrzyk szumi żałośnie,
Od poranka do wieczora
Od wieczora do poranka
Czekając swego kochanka
Piękna Hedwiga dumała.
Dumała i serca drżeniem
W lubą przeszłość się zwracała,
I pieściła się cierpieniem.

Tak jéj cały rok ubiega,
Gdy rzuciwszy w przestrzeń okiem,
Spieszącego dużym krokiem
Zdala rycerza spostrzega.
Łza i uśmiech się cisnęły
I na twarzy wraz błysnęły,
Smieje się, płacze, drży, woła...
Lecz, gdy rycerz przed nią staje
Któż smutek opisać zdoła?!
Jaromira w nim poznaje.


„Wracaj, dziewico zuchwała,
„Wracaj w zamkowe podwoje,
„Próżno silisz oczy twoje;
„Długobyś tu wyglądała,
„Już twój Zdzisław już nie żyje,
„Obca ziemia go pokryje.
„Niechaj matka go nie czeka,
„Niechaj siostry za nim płaczą,
„Już krwią zaschła mu powieka,
„Już go więcéj nie zobaczą.“

Skończył rycerz a Hedwiga
Już na wszystko wkoło głucha,
Znikłej mowy jeszcze słucha
I zbłąkanem okiem ściga
Zdrajcę, co fałszywą wieścią
Przejął jéj serce boleścią.
Wstaje, do zamku powraca
Jakby w nowe życie pchnięta,
Wszystkiego pamięć utraca,
Smutną tylko wieść pamięta.
Uderzona obłąkaniem,
Póki słońce światło ciska,
Ciemnej kaplicy zwaliska
Lubem miała pomieszkaniem.
Tam ni jęczy ni się skarży,
Ni łzę upuści po twarzy.
Spokojna chociaż cierpiąca
Zimne czoło o dłoń spiera,
A gdy zegar dźwięk roztrąca,
W czarne sklepienie spoziera.
Jak zaś przyjdzie nocna pora,

W żałobne odziana szaty,
Bierze lutnią, zrywa kwiaty,
Zwolna idzie do jeziora.
Tam nadziei już daleka
Cieniów krwawych tylko czeka,
I czasami bije w strony
I słucha z troską jedyną,
Póki lekkie, smutne tony
Z szumem wiatru nie przeminą.
A gdy księżyc przed jéj oczy
W zupełnym swoim obwodzie,
Z góry po jeziora wodzie
Srebrzystą wstęgę roztoczy,

Ona myśli, że to stawa
W srebrnej zbroi cień Zdzisława,
Chce go wstrzymać na tym świecie,
Rozpowiada swoje żale,
A gdy milczy, kwiat po kwiecie
Na zwodnicze ciska fale.

Noc już siódma cień rozwodzi,
Kiedy Zdzisław pełen sławy
Z długiéj powraca wyprawy
I w zamkową bramę wchodzi.
Lecz, o jakże wieść straszliwa
Duszę jego wskróś przeszywa;
Biegnie, pędzi, z serca drżeniem
Hedwigi, Hedwigi woła;
Hedwigi lubem imieniem
Brzmiało powietrze dokoła.
I już ledwie sobą włada,

Gdy swą kochankę spostrzega,
Z szarpiącem czuciem dobiega,
Na kolana przed nią pada.
„Hedwigo! — rzekł cichym głosem —
„Przestań płakać nad mym losem;
„Zdzisław, twój Zdzisław nie w grobie,
„Jego życiem miłość twoja,
„Tu jest — tu klęczy przy tobie,
„Hedwigo! kochanko moja!

Wstaje Hedwiga — głos znany
Gdy się odbił o jej uszy,
Łzę wyrwał i ulżył duszy —
Wznosi wzrok swój obłąkany,
Wzdycha, drżącą dłoń podaje,
Lecz Zdzisława nie poznaje
I tak mówi do rycerza:
„Mile głos twój w sercu bije,
„Ciężką boleść w niem uśmierza,
„Ale Zdzisław już nie żyje.
„Niechaj matka go nie czeka,
„Niechaj siostry za nim płaczą,
„Już go więcej nie zobaczą,
„Już krwią zaschła mu powieka.
„Patrzaj, patrzaj, w srebrnej zbroi
„Cień Zdzisława oto stoi.
„Lecz niestety już się kryje —
„Chodź rycerzu, ach chodź ze mną,
„Mile głos twój w sercu bije,
„Jutro znowu przyjdziesz ze mną.


Odtąd czas wiecznym biegł torem,
A księżyc znikał, czy wzrastał,
Zawsze widział, zawsze zastał
Smutną parę nad jeziorem,
Zawsze w swej miłości stali
Przy sobie siebie czekali.
Podział, ta ulga w cierpieniu;
Dla nich próżnym nieba darem,
A w ich srogim położeniu
Smierć straszną, życie ciężarem.

Tak cierpieli razem z sobą,
Aż po wielu noc ubiegu
Znaleziono ich na brzegu
Wspólną okrytych żałobą,
Spoglądali w twarze swoje,
Ale martwi już oboje.
Tam grobowiec im wzniesiony
I tam w nocnéj, głuchéj ciszy
Szelest zbroi i dźwięk strony
Czasem jeszcze pasterz słyszy.


r. 183*




ZŁAMANIE WIARY.

Ballada.

„W koło rycerze, spełnijcie puhary
„W znak świętéj zgody i rycerskiej wiary!

„Brat mój, zdrajca poległ w grobie,
„Nie chcę daléj mściwym czynem
„Ojca winę karać w tobie;
„Bądź Zdzisławie moim synem.“
Mówił Zbigniew, a dziecina
Drżąc kolana przed nim zgina.

W koło rycerze spełnili puhary
W znak świętej zgody i rycerskiej wiary.

Zbigniew, w twarzy godność błoga,
Oczy ku niebu zwrócone,
Wzniósł prawicę, wezwał Bogu
I na miecze w krzyż złożone
Na święte rycerskie prawa
Przysiągł być ojcem Zdzisława.

Dwakroć rycerze spełniają puhary
W znak świętej zgody i rycerskiej wiary.

A gdy bankiet już skończony
Powstał opiekun sieroty
I skarb sobie powierzony
Od nieszczęścia i od cnoty,
Z ufnością przed stryjem stawi
Zwierza, żegna, błogosławi.

Wzniosły się mosty, noc opada szara,
Coraz wyraźniej słychać bieg zegara,

Czasem jeszcze zamki wrzasną
I ślą odgłos w długie mury,
Światła w oknach nikną, gasną —
Spoczął w ciszy gmach ponury,

Puszczyk tylko krzyk żałoby
Ciągnie z wiatrem po nad groby.

Ni brat w mogile, ni wdowa strapiona
Zemsty z Zbigniewa nie wydarli łona.

Od Klary niegdyś wzgardzony
Zgasił miłość, przysiągł zgubę,
Dziś ma zamiar już spełniony,
Wyrwał matce dziecie lube.
Cieszyła się dusza sroga
Niepomna wiary i Boga.

Północ wybiła — zdrajca za miecz chwyta,
Wychodzi, droga prowadzi go skryta,

Idzie zwolna, staje, słucha,
Wkoło troskliwie spoziera —
Nic nie słychać, cisza głucha —
Idzie daléj, drzwi otwiera,
I gdzie wiodła zemsta krwawa,
Staje przy łożu Zdzisława.

„Ha! mam cię! — rzecze — mam cię wężu młody,
„Na świat wydany na Zbigniewa szkody!
„Téj, co niegdyś mną wzgardziła,
„Niedojrzały, nędzny płodzie;
„Twoja godzina wybiła,
„Wtedy z tobą będę w zgodzie,
„Wtedy spocznie serce moje,
„Gdy się twoją krwią napoję.“


Zbudzone dziecko ramiona wyciąga,
A Zbigniew chwyta, ściska i urąga:
„Chodź dziecino, chodź w objęcie,
„Daj usteczka pocałować;
„Matcem przyrzekł chować święcie,
„Ja też muszę cię pochować.“
Rzekł i śmiał się... i stal błysła
I krew dziecka z życiem bryzła.

Wtenczas jakiegoś życia zimne tchnienie
Długie wokoło poruszyło cienie,

Drzwi zwolna trąciły progi,
Szyby w ołowiach zadrżały,
A zabójca pełen trwogi
Twarz wybladłą, wzrok zdziczały
W zakrwawione kryjąc szaty
W odległe pędzi komnaty.,

Ale zaledwie rzucił się na łoże,
Drgnął, chwycił, puścił... i wątpić nie może,

Trup krwią mokry, śmiercią skrzepły
Zaległ przy nim tuż przy boku,
Ciała do siebie przylepły
Nierozdzielne w każdym kroku;
Jakby magnes ze żelazem
Biegną, stają i drżą razem.

Jak Laokoon wężami ściśnięty,
Kiedy rękami ślizkie chwyta skręty,

Widać, palce jak zawięzły,
Jak się każdy nerw napręża;

Zda się w sztuki targać węzły,
Zda się w miazgę zgniatać węża.
Ale węże zawsze żyją,
Pną się zawsze, zawsze wiją.

Tak zbójcę trupie objęły ramiona,
Głaszczą go, pieszczą i tulą do łona;

Strącił jedno, pnie się drugie,
Zerwał drugie, pierwsze wraca,
I zdjął oba — próżna praca,
Nogi wietkie, jak chmiel długie,
W koło kolan, aż po pięty
Trzykroć wiją splot zaklęty.

To znowu nagle szyja rośnie, rośnie,
Kark mu obwija i stawia miłośnie,

Twarz przed twarzą, zimne obie —
Wtedy oczów wklęsłość pusta
Ciągnie żywy wzrok ku sobie,
Wtedy wargi kleją usta;
Ssać się zdają, ssać łakomie
Dech błądzący w mąk ogromie.

I tak co doba z północy wybiciem
Wznawia się ciągle walka śmierci z życiem...

I po zamku chód wędrowny
Jak na puszczy bieg jelenia;
To powolny, to gwałtowny
Dudni głucho pod sklepienia,

Dudni ciągle przez krużganki
Od podziemnic aż na blanki.

A kiedy w gniazdo przekleństwa i sromu
Uderzył w końcu potężny raz gromu,

I oświetlił wkoło lasy,
Jeszcze ciągle wśród pożogi
Te pieszczoty, te zapasy
Wiodły z sobą straszne wrogi.
A gdy padły, padł gmach cały,
Wichry na świat jęk pognały.

Ogniem piorunu skopciałe zwaliska,
Na które słońce promieni nie ciska
Ani nocna rosa spada,
I których widok daleki
Zgrozę w trwożną duszę wkłada,
Świadkiem będą w późne wieki
Świętości rycerskiéj wiary,
I zbyt bliskiéj zbrodniów kary.


182* r.



PIELGRZYM.

Przyjdzie człowiek dziewiczéj wiary,
Wielkiéj wiary w Boga i ludzi,
O kiju pielgrzymim stąpi na ziemię naszą,
I jak święty Wincenty à Paulo żebrać będzie,
Ale żebrać miłości braterskiéj.

Ziemia cicha, niebo czyste,
Mgły opadły, a jutrzenka
Pozdrowienie światu śle.
Z jasnej góry naszej świętej
Schodził człowiek bosą nogą
I paciorek zmawiał swój;
A uboga na nim szata
I pielgrzymi w ręku kij.
Jak się zowie, nikt nie zgadnie
Zkąd przybywa, nikt nie powie;
A gdzie idzie? — idzie w świat.
Idzie żebrać nie szeląga,
Nie pokarmu, nie pokoju,
Nie spoczynku w cichym śnie;
Lecz miłości żebrać idzie
U braci dla braci brat.
Jedno słowo, jeden uścisk,
Choćby łezkę, choćby uśmiech,
I zgadniętą nawet myśl,
Wszystko przyjmie, wszystko schowa
Do skarbonki swego serca,
Aby rosnął święty skarb,
Bo miłości jedno ziarnko
Milionowy daje plon.
Poszedł pielgrzym w czarne bory,
W ostre skały, dzikie jary;
Gdzie wilgotny, wieczny zmrok;
Śród odmętu, śmiechu, kłótni
I swawoli rozuzdanej
Przy ognisku łotrów siadł;
Rzekł: „Bóg z wami,“ a łotrowie
Milcząc stali zbici w kłąb.

Zaczął mówić, skąd przychodzi,
Co tam słyszał, co tam widział,
Za borami jaki świat;
A łotrowie się zbliżyli,
U nóg jego się pokładli,
Do ust jego lgnął ich słuch,
On zaś do nich jak do braci
Jak przechodni mówił brat:
„Na weselnych byłem godach;
„Aż się serce radowało,
„Taki piękny był to dzień,
„Stuletniego starca prawnuk
„Wiódł dziewicę przed ołtarze,
„Brat mu jego dawał ślub.
„A rodzina jak gromadka
„Jedną duszą wzniosła pieśń.
„Starzec klęknął i dzięk czynił,
„Że mu Pan Bóg błogosławił
„I to tyle, tyle lat;
„Potem powstał — miłość Boga
„Miłość ludzi, szczęście swoje
„Przekazywał na swój ród...
„I błagalne, korne modły
„Na schylone głowy lał.
„Po mszy świętej szła gromadka,
„Przodem dziatwa jak motyle
„Przez obszary własne szła;
„Na obszarach złote kłosy,
„A na drzewach złoty owoc,
„A w pasiekach liczny ul;
„Błogosławił Bóg ich pracy,
„Bo braterska zgoda w niej.

„A przed chatą umajoną
„Jak usiedli na trawniku,
„Jak wianek z wonnych ziół,
„Bo nad niemi jak obłoczek
„Rój aniołków srebrnem skrzydłem
„Miłość wspólną w serca wiał,
„I sumienia cichy pokój
„I wesołą czystą myśl.“
Gdy tak mówił o rodzinie
I o dzieciach i o chatce,
I o skarbie boskich łask,
Myśl niejedna w przeszłość biegła,
I westchnęła pierś niejedna,
To westchnienie pielgrzym wziął,
A zaś pamięć cnego życia
W upominku łotrom dał.
Potem poszedł dalej w drogę
I pod strzechą nizkiej chatki
Na dębowej lawie siadł.
Jak rodzinie swojej własnej
Skąd przychodzi, co tam widział,
Rozpowiadał obcy gość;
Słuchał skargi, dzielił żale
Do rodziny potem rzekł:
„Chleb wasz czarny, ciężka praca,
„Jako biednym bratniej rady,
„Bratniej ręki trzeba wam;
„Proście o nie, lecz nie słowem
„Ale sercem — miłość tylko
„Ściągnąć może bratni dar;
„A pokora bez miłości —
„W białej szacie czarny fałsz.

„Nigdy ojciec dziecku swemu
„Zamiast ryby nie da węża,
„Ani kamień da za chleb,
„Bo kochany kochanemu
„Gdy udziela, to jak sobie,
„Bo miłości szczęściem, dział.
„A w miłości łatwe życie,
„Bo ją z siebie dał nam Bóg.
„Póki zawiść w progu waszym
„Póty pokój nie zawita
„Pod ubogiej chaty strop,
„Gdzie niezgoda z Boską wolą,
„Tam nienawiść gniazdo ścieli,
„Truje strawę, zrywa sen;
„Bo nienawiść Boska plaga
„W nienawiści trudno żyć.
„Chleb wasz czarny, ciężka praca,
„Nieście Bogu je w ofierze,
„On wam za to miłość da“.
Pod tem słowem, pod tem światłem
Lodowata serc skorupa
Roztopniała w czystą łzę...
Łzę wziął pielgrzym, miłość bratnią
W upominku biednym dał.
Potem poszedł dalej w drogę
I w złocone wstąpił progi,
Po kobiercach drogich szedł.
Tam bogacze, lecz nędzarze,
Bo rodzice w konającem
Swojem dziecku topią wzrok,
Śledzą słuchem i dotknięciem,
Czy iskierka jeszcze tli.

Ukląkł pielgrzym przy kolebce
I gorąco Boga prosił,
By rodzicom pomoc dał;
Potem powstał, wziął za ręce
I do łona ich przycisnął,
I zapłakał z niemi współ,
Od kolebki odprowadził
I jak ojciec do nich rzekł:
„Wielka miłość w sercach waszych,
„Lecz namiętnie wydobyta,
„W jeden tylko zbiegła punkt;
„Jakby cienka grudka złota
„Cała leży w téj kolebce,
„Tam wasz oddech, tam wasz świat;
„Jak kolebkę śmierć wypróżni
„Nie zostanie w sercach nic.
„Lecz z miłości złotéj grudki
„Snujcie jakby z pajęczyny
„Nieskończoną, cienką nić;
„A za krańce waszych murów
„Na rozległe wkoło strzechy,
„Na zagrody nędznych chat,
„Na wędrowne koczowiska
„Rozciągnijcie złotą nić.
„A miłości waszéj ogniem
„Zamiast jednéj tu iskierki
„Zajaśnieją krocie gwiazd;
„Jakby wstęgą was okrążą,
„Jak rodziców was pozdrowią,
„Dla was z wami będą żyć.
„Téj rodziny, tego życia
„Nie przeżyje żadne z was.

„A jeżeli dziecie wasze
„Po promieniu Boskiéj woli
„W lazurowy wzleci świat;
„Wtenczas złote końce nici
„Anioł w niebie trzymać będzie,
„Anioł, serce waszych serc.“
Tak rzekł pielgrzym, a płacz głośny
Przeszedł zwolna w cichy płacz.
Pognębieni wznieśli ducha
I z krynicy łask odwiecznych
Zaczerpnęli nową moc.
Nad kolebką swego dziecka
Ślubowali miłość bratnią;
Ślub miłości pielgrzym wziął
I rodzicom w upominku
Dziecka świeży uśmiech dał.
Potem poszedł daléj w drogę
I po ostrych cierniach, głogach
Na skalisty wstąpił szczyt,
Gdzie tronuje wszelka wiedza,
Gdzie w świątyni jéj mistrzowie
Rozdzielają światła zdrój
Na wsze strony ziemskiéj kuli,
Dokąd tylko sięga myśl.
Przed mistrzami wszelkiéj wiedzy
Pielgrzym nizko skłonił głowę
I z pokorą do nich rzekł:
„O mistrzowie, Bóg jest z wami,
„Bo zadanie wasze święte,
„Duch oświaty ślecie w świat;
„Bo ciemnota matka błędu,
„A błąd tylko czyni złym.

„Lecz słuchajcie, o mistrzowie,
„A słuchajcie sercem waszem
„Méj przestrogi kornych słów:
„Między wami a poziomem
„Archimeda jest zwierciadło,
„Co tu świeci, pali tam,
„Jeśli miłość kroplą rosy
„Nie odwilży roli wprzód.
„Nadaremnie rozum gore,
„Jeśli serce we mgle skryte,
„Jego życia boski cel;
„Jak Sahary skwarna puszcza
„Pozostanie przestrzeń wiedzy
„Bez wskazówki dobrych dróg;
„Wtenczas światło, światłem błędu,
„Przewodnikiem ślepy los.
„Tyle wieków nienawiści
„Jakiż owoc światu dał?
„Krzyż po krzyżu, z gwałtu gwałt.
„Czyż miłości kwietna ścieżka,
„Boskiem słowem zakreślona
„Może w ludziach budzić wstręt;
„Czyliż ludzkość bez oporu
„W jednym błędzie może trwać?“
Tak rzekł pielgrzym, a mistrzowie
Diamentową szalę światła
Nachylili w głębię serc;
I odkryli wielkie skarby
I myśl wielka w nich powstała;
Myśl wzbudzoną pielgrzym wziął
I dał mistrzom w upominku
Nowéj ery srebrny brzask.

Potem znowu poszedł daléj,
Poszedł w grody, zamki, chaty,
Wszędzie wiązał swoją nić
Na budowę swéj świątyni,
Co miłością świat obejmie;
Ziarnko z ziarnkiem kleił w głaz,
Bo słuchajcie i ufajcie,
Już braterstwa nadszedł czas. —





GODFRYD.

W Beżyjskim zamku żałoba,
Po krużgankach, po komnatach
Sunie zwolna gromnic blask,
A przodem małe pachole
Srebrnym dzwonkiem w nocnéj ciszy
Przerywany szerzy dźwięk;
Oléj święty niesie kapłan,
Czarnem skrzydłem wieje śmierć.
Jak marmur biały, jak marmur
Chłodny na śmiertelnem łożu
Leży Godfryd, książąt wnuk;
Przy łożu klęczy rodzina
I modlitwą rzewnie płacze,
I do Boga wznosi wzrok;

Daléj dworzan i rycerzy
W jeden wieniec łączy żal.
I nagle wszystko ucichło,
Oddech ustał w każdéj piersi,
Głos modlący zniknął z ust. —
Przed Bogiem dusza stanęła;
Ale ledwie smutna pewność
Ogarnęła całą myśl,
Połysk życia przebiegł zwłoki
I rumieniec oblał twarz.
Młodzieniec spojrzał dokoła,
I uśmiechem witającym
Do rodziców swoich rzekł:
„Usnąłem w ręku anioła,
„W białym puchu jego skrzydeł,
„Ocknąłem się w górze tam.
„Boże przyjmij moję duszę —
„Cicho wyszło z moich ust“.
„A na to oddech anioła
„Słowem boskiem mnie owionął,
„We mnie spłynął święty śpiew:
„Powracaj dziecie w świat trudów,
„Krzyż i berło, miecz i księga
„Godłem przyszłych twoich prac,
„A pamiętaj, posłannictwo
„Z jakich króle biorą rąk.
„Pamiętaj, że tu koronę
„Najświetniejszą z wszystkich koron
„W swoim skarbcu chowa Bóg;
„A do niéj wszystkie klejnoty
„Tam na ziemi zebrać musisz;
„Co tam zdziałasz, błyśnie tu,

„Każda chwila w wieczność rośnie
„Każda chwila wieczny skarb.
„Idź dziecię, zbieraj gorliwie
„Mleczne perły łez otartych,
„I szafiry prawych łask,
„Rubiny bratniéj miłości,
„I najdroższy władcom świata
„Diament z twardych zlany cnót,
„Jego nazwa przebaczenie,
„On klejnotów wszystkich król.
„I anioł skrzydłem powionął,
„I usnąłem w jego śpiewie,
„W białym puchu jego piór;
„I wracam w matki objęcie,
„Wracam w serce moich braci,
„Wracam w życia ciężki trud;
„I pamiętam, posłannictwo
„Z jakich króle biorą rąk.“
Pół wieku potém minęło,
Godfryd złożył w świętéj ziemi
Nieskażony miecz i krzyż;
I znowu wieki minęły,
A w pamięci Godfryd żyje,
Godfryd wiecznie będzie żył:
Ojciec, rycerz, prawodawca,
Jerozolimy król.





MIERZB HERBU BOŃCZA.
Ballada.[10]

Król Kazimierz siadł na tronie,
Daléj Hetman, radne pany,
Wojewody, kasztelany,
I rycerstwo w liczném gronie,
A za nimi lud ciekawy
Oczekiwał rzadkiéj sprawy.
Gothard, krzyżak, Niemiec z rodu
I Mierzb, Polak, Bończa z domu,
Sławny z pohańców pogromu,
Na gardło w obec narodu
Wypowiedziawszy już sobie,
Mieli bój stoczyć w téj dobie.
„Bez szyszaka, bez pancerza,“
Tak królewski wyrok głosi,
„Każdy bronią, jaką nosi
„Z przeciwnikiem niech się zmierza.
„Bój się stwierdza i ogłasza —
„Bóg z wami, i łaska nasza!“
Miecz Gotharda był kończaty,
I z pod Płowców na nim szczerby,
Na nim srebrne cyfry, herby,
Jeden krzyżyk, dwa wiwaty;

Ciąć nim trudno, a do pchnięcia
Sam się chylił od ujęcia.
Kord Polaka zakrzywiony,
Lśnił gdzieniegdzie złotą żyłą,
Jezus Marya z jednéj strony,
Za Ojczyznę z drugiéj było;
Jak się wznosił, ledwie błysnął,
Oddaj się Bogu, jak świsnął.
Ufny Niemiec w wzrost olbrzyma,
Na pośrodku jak dąb stoi,
Szumi, łaje, drwinki stroi,
Króla, świadków w względzie nie ma,
Łatwo było łajać, szumieć,
Gdy go nie mógł nikt rozumieć.
Lecz nie długo mowa trwała,
Przyszło wkrótce do rozprawy;
Zapęd wielki, spór był żwawy,
Śmierć lub zemsta, wstyd lub chwała,
Niema środka i wyboru,
Ten być musi koniec sporu.
Niemiec chytry, zdrad używa,
W lewo zmierzy a pchnie w prawo,
Sztych po sztychu daje żwawo,
Nieda spocząć nie spoczywa,
Aż nareszcie się utrudził
Aż się Polak w końcu znudził.
Znudził fintami krzyżaka
I jak machnął w pierwszym kroku,
Miecz Niemca leżał na boku
A Niemiec u nóg Polaka.
Friede Herr! krzyknął w swéj mowie —
Żyj! mniejsza z tém! Mierzb odpowie.

I powietrze głosy przedrą:
Fridher! krzyczą do okoła,
Fridher! trzykroć naród woła!
Fridher, Fridro, w końcu Fredro!
I zwycięzcę wielbiąc razem
Zgromionego zwą wyrazem.
Wstał król i rzekł, gdy Mierzb śmiały
Z powagą głowy nachyli:
„Zwij się Fredro od téj chwili,
„Jak cię nazwał naród cały,
„Co niech męstwa, łaski, sztuki,
„Pamięć zlewa na twe wnuki.“
Bo i miło dla narodu;
Że się walka tak ukończa,
Że Mierzb, Polak, herbu Bończa
Starł Gotharda, Niemca z rodu,
Że zwyciężył, że przebaczył —
Tak to Polak władze znaczył. —





WALKA.[11]

Już chrapliwa wrzasła trąba
Już do boju dano znak,

A z przeciwnych sobie stron
Dwaj rycerze w szrankach stają;
Dreszcz grobowa wszystkich przeszła,
I na ustach znikał głos.
Szelest zbroi powstał zwolna;
Tak przed burzą szumi wiatr,
Nim zaryczy wrzący grzmot;
Nim pioruny przedrą nieba,
A pasterze ku swéj wiosce
Wcześnie z trzodą biegną z łąk.
Wzbił się w górę tuman kurzu,
I już w dzielnéj dłoni miecz,
Przeciwnika iskrzy stal;
Już się z trzaskiem sparły tarcze;
I nawzajem wszystkie razy
Dwakroć prędszy zwracał raz.
Długo trwał już spór zacięty,
Gdy przytarłszy spuszczą broń,
I uderzą pierś o pierś.
Wstrząśli sobą nadaremnie,
Konie z głazu być się zdały,
A rycerze, szczyty skał.
Równa zręczność, równa siła
Zatrzymuje walki bieg,
Aż rumaków wsteczny skok
Spiętych jeźdźców z kulbak ciska.
Padli, ale razem oba,
Zbroje jękły, jakby grom.
Tak potoki w burzach wzrosłe
Z urwisk w jeden zbiegłszy łęk
Zapierają sobie bieg;
Szumią, huczą, prą swe boki,

Aż rozdarte w końcu lądy
Nowym torem puszczą prąd.
Wstają — silniéj mieczem biją.
I już czarna spiekła krew
Na pancerze bryzga z ran.
Każdy odpór, każde ciecie,
Zmniejsza siłę, zwiększa zapał;
Śmierć ich hasłem, celem śmierć.
Znikła zręczność, znikła sztuka;
Raz po razie miecze tną,
Tną na przebój broń nie broń.
Niczem teraz dostać cięcie,
Byle tylko ciąć i wroga,
Niczem umrzeć, byle z nim.
Pękły chełmy, pękły, zbroje,
I wzajemny mieczów raz
Obu łączy w jeden zgon;
Padli — i już stygły zwłoki,
A lud jeszcze w głuchej ciszy
W krwawe trupy wlepiał wzrok.


r. 182*


MODLITWA MOJA.

O Boże! Boże łaskawy!
W długiéj drodze mego życia

Jak za rękę wiodłeś mnie.
Niesforne błędy młodości
Po ojcowsku przebaczałeś,
Jak na dziecie miałeś wzgląd
I przestrogi a nie kary
W serca lałeś czysty zdrój.
Małżonkę, dzieci, wnuczęta,
Tych klejnotów mojéj duszy,
Skarbów skarby dał mi Bóg.
A jednak, jednak o Panie!
Jestem biedny, bardzo biedny,
W Tobie pomoc, Ty mi daj,
Bo me życie niema zorzy,
Czarny, czarny dla mnie świat.
Miłością tylko oddycham,
Dzieci moje duszą moją,
Męką troska o ich los.
O Boże! Boże! Gwiazdkę nadziei
Rzuć raz jeszcze nad mym grobem,
Przeszlij promyk w przyszły czas,
Co jeżeli nie oświeci,
Niech przynajmniej zdala tli.
Bez światła straszno w tem życiu,
A bez Wiary niema światła,
Wszędzie tylko czarna noc;
Okropne wszędzie zwątpienie,
Co uderza jak uragan
O bezdusznych szczyty skał.
Cicho... cicho... coraz więcéj,
Bo ciemnoty gońcem śmierć.
Ach! umrzeć chciałbym tak chętnie,
Lecz umierać ciężko zawsze,

Pożegnania gorzki żal;
Niepewność, co tam w podróży
Twardéj życia jeszcze czeka,
Czy obronę będą mieć;
Wszystko trwoży o istoty,
Którym chciałbym niebo dać.
Pod Twoją świętą opiekę
Wiernem sercem się oddaję;
Ale jestżem godzien jéj?
Bez skazy kończę mój żywot;
Ale zasług, o mój Boże!
Jakiż skąpy, cichy plon!
Miłosierdzia przeto tylko
Błagać mogę z Twoich rąk.
O Panie!... Gwiazdki nadziei
Dla mych dzieci kornie proszę,
Niech wiosenny zejdzie kwiat,
Coby im kiedyś swobodnie
Bez zawiści, nienawiści,
W cichem życiu wzrastać mógł
I pod świętem Twojem skrzydłem
Uniósł w nieba czystą woń.





MROWISKO.

O biedne, biedne mrowisko!
Zbiera wszystkie swoje siły,

By wzajemnie siebie żreć,
Tymczasem patrząc z daleka
Na tę wojnę z wiatrakami
Zaśmiał się nasz wieczny wróg,
Jak się w piekle z ludzkiéj nędzy
Zaśmiać może tylko czart.
I słuszny tryumf dla piekła,
Bo po tylu ciężkich klęskach
Znów nauka poszła w las;
O poszła; ale co gorzéj,
Powróciła wichrem, burzą
I przybrała nowy strój,
Fałszu, zdrady i obłudy
Nowy ferment przybył nam.
Nie myślą teraz w mrowisku,
Jak zagoić dawne rany,
Jaką dobrą radę dać,
Lecz walczą tylko z przeszłością.
Z nieboszczykiem łatwa sprawa
I zwycięstwo poszło w lot,
I zwycięzcy biją w dzwony
I przed czasem w trąby dmą.
Przybrali szumne nazwiska
Demokraty, Socyalisty;
A w nich siedzi tylko zbój.
Łotrowstwo niema zasady,
Wszystko złudą, wszystko larwą,
Ich zasadą: Daj i daj;
A jak nie dasz, to ci wydrę,
Kto mocniejszy, teraz Pan.
Już szlachta, Grafy, Książęta,
Rozpędzeni jakby wichrem;

Wspomnień tylko został dźwięk:
Zginęła wszelka przewaga,
Równe prawa, równa praca,
Każdy, kto chce, teraz ma;
O zasady już nie idzie,
Dochód tylko, w tem jest sęk.
Gmach był zły — zgoda — naprawcie;
Ale nowe wznosząc słupy,
Nie ruszajcie dawnych z miejsc,
Bo runie cały budynek,
A z budynkiem zginie razem
Nowéj sztuki nowy mistrz
I zniszczenia groźna próżnia
Wichrem tylko będzie dąć.
Kto niema, chce mieć za darmo,
Kto ma trochę, chce mieć więcéj,
Kto ma dużo, temu strach.
Mieć! brać! rwać! będzie, co będzie!
W piekle zewsząd wyją tłumy,
Szał ogarnął cały świat;
O! nie ludzka już w tem sprawa,
Bóg tak kazał i tak jest. —





Wspomnienie
Alexandra Stadnickiego
zmarłego dnia 19go Grudnia 1861 we Lwowie.

Jesienne wichry powieją,
Liść po liściu spada z drzewa,
Smutnym staje stary pień;
Lecz wiosna znowu powróci
Znowu liście się rozwiną
I umają stary pień.
Podobnie w naszéj starości
Opuszczają nas znajomi,
Coraz puściéj koło nas. —
Lecz wiosny dla nich już niema,
Już nie wrócą do przyjaciół
Nowe z nimi spędzać dnie.
Nie wrócisz i ty już nigdy,
Mój ty dobry Alexandrze,
Coś tak nagle zniknął nam.
Zaledwie jeszcze wierzymy,
Oglądamy się za tobą,
Bo za tobą żal nam, żal.
Nie długie było twe życie,
Ale długie troski twoje,
Szczodrze ciernie sypał los.
A jednak nigdy zawiści,

Nigdy złości ni goryczy
Nie mieściło serce twe.
Ze szczupłych twoich dochodów
Oszczędzałeś jeszcze tyle,
Że jałmużnę mogłeś dać;
Z koniecznych potrzeb na życie
Odtrącałeś jeszcze tyle,
Żeś pracować ciągle mógł.
Jedynym twoim spoczynkiem
I rozrywką było jedną
W przyjacielskie kółko pójść.
Tam, kiedy czasem wieczorem
Przy okrągłym naszym stole
Jak domowy chciałeś siąść.
Natenczas w twojéj rozmowie
Tak bogatą, tak swobodną,
Tak wesołą była myśl,
Jak gdyby w przyszłość daleką
Gwiazda szczęścia ci świeciła
I różami kwitnął świat.
Brakować nam też cię będzie,
Ty poczciwy, ty szlachetny,
Alexandrze dobry mój.
Już w kółku naszem nie siędziesz,
Nie uściśniesz naszéj ręki...
Ach za tobą żal nam, żal.


20go Grudnia 1861.


OGŁUCHŁEM.

Ogłuchłem, oczy osłabły,
Czytać, pisać już mi trudno,
I brakuje często słów,
W téj doli czasem półsennie
Sam ze sobą gwarzyć muszę,
Aby jeszcze trochę żyć.
Atoli, w życiu na schyłku,
Smutne moje monologi,
Smutny moich myśli prąd.
W przyszłości mało światełek,
Coby mogły głasnąć duszą,
Płomyk zorzy dla mnie zgasł;
A wspomnień kiedy uchylę
Jaki wątek, o mój Boże,
Co tam żalu, co tam łez!
Gdym ujrzał w żywéj pamięci
Ojca, matki dusze święte,
Mijające jakby sen,
Westchnąłem, nie że spoczęli,
Lecz żem nie czuł przez lat tyle,
Że w ich sercach był mój raj;
Gdym piosnkę chwycił z kolebki:
„Lulaj, lulaj dziecie moje,
Matka czuwa, strzeże Bóg!“
Gdym dzieckiem ścigał motyle,
Gdym już chłopcem w ciemnéj kniei

Głośnéj trąbki przejął głos;
Gdy późniéj furknął proporzec
Serce biło jakby młotem,
Był to ranek, teraz noc!
Zostaje zatém obecność,
Na tém polu ostrych cierni,
Z samym sobą ciągły spór.
Jedno ja mądrze powiada:
„Ogłuchłeś, — no cóż z tém robić?
„To starości zwykły hołd,
„Dziękować Bogu potrzeba,
„Że śród swoich, bez cierpienia
„Wymierzone kończysz dnie.
„Ogłuchłeś, — słów ci brakuje?
„Mniéj więc głupstwa będziesz słyszeć,
„Mniéj też głupstwa powiesz sam.
„I czemuż wrzeszczysz jak diabeł,
„Co w święconą wleciał wodę,
„Tak, że razem żal i śmiech?“
„Milcz ośle!“ krzyknie ja drugi,
Tak jest, ośle najwyraźniéj,
Miedzy sobą taki styl,
„Żem szczęścia nie miał do ludzi,
„Żem obrażał często gęsto,
„Za to płacę do dziś dnia,
„Lecz drwinek nie chcę, nie lubię
„I niech jęknąć będzie wolno,
„Kiedy serca dotknie ból.
„Ja głuchy?... Głuchszy świat cały?
„Ginie nitka myśli, czucia,
„Co połyskiem biegła w lot;
„W głuchoty ciemnym zamęcie

„Nie słyszymy się wzajemnie
„Rozumiemy jeszcze mniéj.
„Ciężarem sobie i drugim
„Życie dla mnie bez powabu
„A pociechą bliska śmierć.“

I na tém koniec rozmowy,
Z głowy znikły wszelkie myśli,
W uszach tylko został szum.







SZEWC I DIABEŁ.
BAJĘDA.


SZEWC i DIABEŁ.
Bajęda.
CZĘŚĆ Isza.


Czupryna w kutas golona,
Łeb jak harbuz, nos jak burak,
Krótkie nogi, długi stan;
Czapczyna siwa na bakier
I kapota szafirowa
I z drelichu spodnie w but:
To, Mospanie, szewc z Uhnowa,
Takich szewców niema świat.
Coś klasło, trzasło jak z bicza —
„Czego bijesz?“ pytał krawiec.
„Ot, bo biję“, odrzekł szewc.
I nuż za łby jak się patrzy,
Włosy trzeszczą, mordy dudnią,
Młyńca idzie z cechem cech.
Gawiedź krzyczy: Bijże krawcze!
Bijże szewcze, bijże, bij!...

Zawiędły, długi i żółty
Krawiec słynny z rady, swady,
Kochał ludzi, lubił miód.
Przyciasny na nim tużurek,
I pluderki do pół łydki,
I bucięta nie bez dziur.
Miał włos rzadki, nizkie czoło
I tabaki pełny nos.
Czy radził, czy się z kim spierał,
Czy też bajki opowiadał,
Jak perełki sypał z ust;
Dlatego wolał pan Melchior
Kontrowersa długosłowne,
Niż pięściowy krótki spór;
Ale przez to nie dał sobie
W kaszę dmuchnąć komubądź.
Nie sprostał w sile bynajmniej
Temu, z którym szedł w zapasy,
Bo szewc Marek, był to lew.
Lecz umiał finfę zakurzyć,
W głowę mierzyć, w brzuch uderzyć,
Zażyć z mańki, zwalić z nóg.
Mądry, chytry, zwinny, giętki,
Jednem słowem istny wąż.
Ach, piękny był też to widok
Dla każdego uczciwego,
Jak się biło takich dwóch!
Co chwycą to się odtrącą,
Palnie jeden, odda drugi,
Zawsze kwita, raz za raz.
I stanęli i spoczęli,
Jak dwa miechy na się dmą

Szewc przysiadł, potem podskoczył,
Chciał na odlew grzmotnąć krawca;
Ale krawiec nurka dał.
Przeleciał kułak nad głową,
Ale zamach był za wielki,
Bo wykręcił w prawo w tył...
Szewc się zwichnął, stracił wagę
I jak długi padł na wznak.
Nie splunął jeszcze na ziemi,
Już na niego jak na konia
Jednym susem krawiec siadł.
I podług zasad przyjętych
Lewą ręką wziął za gardziel,
Prawą w mordę kuł, a kuł.
Mówił przytem, jak zwykł mawiać
Kończąc sprawę: Teraz szyj!
Nie drzémał jednak i Marek;
Obie nogi podniósł w górę,
Potem nagle spuścił w dół;
Takiego urznął szczupaka,
Tak potężnie, tak sprężysto
Na pół łokcia wypiął brzuch,
Że jak z siodła wyrzucony
O trzy kroki krawiec padł.
Szewc wolny nie wstał wszelako,
Ale walcem się potoczył
I pod siebie krawca wziął.
Co padło, nikt tam nie liczył,
Ale coś tam padło dużo,
Bo się krawiec diable wił,
Bo kapota szafirowa
Jak opoka parła w dół.

Pod spodem wszakże coś zaszło,
Bo szewc krzyknął, wierzgnął nogą
I przerzucił się na bok.
Uklękli oba i wstali,
Szewc przysiadał jak w prysiudy,
Krawiec karkiem kręcił wciąż;
Coś im pono dosyć było
I za swoje każdy miał.
W tem zadychany Baltazar
Stanął w środku i tak zaczął:
„A cóż tedy... wam się bić?!...
„Cóż względem tego... to tedy...
„A, jak Boga szczerze kocham,
„Taki despekt, taki wstyd!...
„Tfy!.. do diabła!.. tedy, tedy...
„Słusznie mówię, jakem tkacz.
Ta mowa szła im do serca,
Więc w konfuzyi stali oba,
I gniew topniał jako śnieg.
Szewc milczał, milczał i krawiec
Potem każdy siąknął w palce,
Końcem poły otarł twarz:
Podniósł czapkę, strzepnął z kurzu
I na bakier sobie wdział.
Któż wiedział, o co im poszło?
Krawiec myślał, szewc zapomniał...
Co tam zresztą wchodzić w to
A zatem quasi natchnieni,
Nic nie mówiąc poszli prosto,
Do arędy jakby w dym,
Trochę chylcem, trochę skosa,
Ale z miną, że aż strach.

Bodaj to, bodaj się świecił
Ow kieliszek starodawny
Co to kończył każdy spór.
Raz jeden wkoło jak obszedł,
Już nienawiść diabli wzięli,
Jak raz drugi, zniknął żal,
A przy trzeciem, czwartem kole
Każdy kochał aż do łez.
Tkacz, perła tkaczów, Baltazar,
Przywitawszy Pana Moszka
Kwartę wódki kazał dać.
Napełnił lampkę, wzniósł w górę:
„Daj wam Boże, dobre zdrowie!“
Do sąsiadów swoich rzekł.
Na te słowa szczodrobliwe
Krawiec krzyknął, splunął szewc.
Fundator usta umaczał
I szewcowi podał lampkę.
Szewc posunął czapkę w tył.
Wziął lampkę, westchnął głęboko,
Chciał coś mówić, ale zamilkł
I pociągnął taki łyk,
Aż mu oczko zabielało,
Aż się potem cały wstrząsł.
Atoli do dna nie wypił,
Jak to człowiek ugrzeczniony
W takim razie czynić zwykł.
Lecz dolał lampki serdecznie,
Aż po palcach mu pociekło
I krawcowi w rękę dał;
I ścisnąwszy nieco pasa
Musnął wąsa i tak rzekł:

„Źle Panie Majster wypadło...
„Trochęśmy się przymówili..
„Ot, Mospanie, ślepy traf!.
„Nie miejże, proszę, jankoru,
„Jeślim nieco poturbował
„I obraził może gdzie;
„Lecz serdeczność mego serca
„Do swojego serca weź.
A na to Melchior poważnie:
„Panie Majster, jasne niebo,
„Przecie na niem czasem grzmi;
„Toć człowiek Boskie stworzenie,
„Acz bliźniego kocha swego:
„Toć go czasem szturknie w bok;
„Ale przez to, koniec końców,
„Światem świat, a bratem brat.
Baltazar zmiękczon jak masło,
Jedną ręką łzy ocierał,
Drugą z kwarty lał, a lał;
Rzekł: Tedy!.. na tem przestał,
Bo cóż więcéj mógł powiedzieć,
Kiedy wszystko dobrze szło,
A Majstrowie pili sobie
Jakby jeden wszyscy trzej.
„Hej! Miodu Moszku!“ Szewc krzyknął,
Ale Moszko jakby głuchy
Za kratkami cicho stał.
„Daj miodu, żydzie, bo machnę!“
Po raz drugi krzyknął Marek.
„Co to machnę?“ odrzekł żyd,
„Jakto machnę?... czemu machnę?
„Zapłać z góry, będzie miód.

Piwonią stanął szewc Marek,
Chciał się pomknąć, ale usiadł
I kułakiem urznął w stół.
„Takiejże to ja publiki
„Doczekałem się w téj izbie,
„Gdziem za czterech zawsze pił!
„Gdziem pod kredką na tablicy,
„Jeden z pierwszych zawsze stał..
„Słuchajcie, Moszku, słów moich.
„Jeśli długu wam za tydzień
„Nie zapłacę, co do krzty;
„Niech diabli zaraz mnie porwą
„Bez regresu, bez pardonu;
„Verbum, słowo, jako szewc!
Tkacz i krawiec się przeżegnał,
A szewc krzyknął: „słowo masz!“
Żyd szepnął coś tam żydówce,
Dobył kredki, coś napisał,
I na stole stanął miód.
Wyborny też to był miodek,
Trudno było z nim się rozstać.
Piło też się całą noc.
A jak słońce zawitało,
Szewc w objęciu krawca spał.





CZĘŚĆ IIga.


Dzień za dniem a noc za nocą
Jakby woda ciągle płynie,

Ktoś powiedział, nie wiem kto.
Od owéj zatém zatargi
Potem zgody szewca z krawcem
Upłynęło już dni siedm;
A na świecie po dawnemu
A w Uhnowie znowu targ.
Szewc spił się tęgo jak zwykle,
Lecz Moszkowi nie zapłacił...
By borgował, na to żyd.
Nie myślał, albo zapomniał,
Jakich strasznych ręczycieli
Do kontraktu wezwał był,
Że się diabłom oddał w zastaw
Jak się spóźni jeden dzień.
Powracał w nocy do domu
Z miną byczą od stu katów,
Pas pod brzuchem, czapka w tył.
A nucąc sobie zaganiał
Kaczki, jak to ludzie mówią,
W prawo w lewo, tak i siak.
Wtem na kładce przy browarze
Nagle przed nim diabeł stał.
„Precz z drogi, precz! bo cię machnę!“
Krzyknął Marek, i tak machnął,
Że się diabeł zaśmiał w głos.
A diabla zaraz szewc poznał,
Po dwóch oczach jakby węgle,
Po zapachu capich skór,
Po ogonie, co jak biczem
Czarne biodra sobie bił.
Wytrzeźwił się więc od razu,
Bo to z piekłem nieprzelewki,

Lecz zapytał: Czego chcesz?“
„Chcę ciebie, diabeł odpowie,
„Boś zapomniał o terminie.....“
„Tfy! do licha! hańba, wstyd!“
Przerwie Marek, „poturbować
„Za żydowski, kiepski dług!
„Żyd lichwę bierze, psia dusza,
„I fałszuje każdy trunek;
„Żyda Waszeć sobie bierz!
„Nareszcie bierz skór juchtowych
„Przekupników, bierz pachołków,
„Co targowe z ludzi drą;
„Ale szewców nie zaczepiaj,
„Bo byś wyzuł cały świat
„Na koniec, gdyś się już obrał
„Arędarskim Landsdragonem,
„Exekutny palet gdzie?“
A diabeł: „Małać fraszka,
„Odłożone, niestracone,
„W piekle Waści palet dam;
„Lecz dług furda, Panie Majster,
„Słowo wasze, to jest grunt.
„Niech diabli, rzekłeś, mnie porwą,
„Jak nie oddam na terminie;
„Termin minął, diabeł jest.“
Za ucho szewc się poskrobał;
„Słowo, słowo, Panie diable,
„Rzecz to licha, istny wiatr,
„Czyż je Waszmość gdzieś zpod ziemi
„Dokumentnie słyszeć mógł?
„Uważaj, żem był podpity...
„Ba i spity, prawdę mówiąc,

„Jak w chodaku język szedł.
„Mówiłem więc: Niech nie porwą,
„Waść zasłyszał: Niech mnie porwą
„Niezawodnie było tak.
„Zresztą wolność pijanemu,
„Pijanego prawa znam.“
„W tem Waszeć wielce się mylisz,
Odparł diabeł z uprzejmością,
„Bo pijaństwo nasza sieć.
„Co w nią padnie, na pół nasze,
„Każde słowo cerografem:
„Jak uchwyci który z nas,
„A co piekło raz zapisze,
„To nie zmaże żadna moc.“
Powtórnie szewc się poskrobał,
Boć to z diabłem, nie jak z krawcem;
Lecz po chwili znowu rzekł:
„Mam jeszcze buty w robocie,
„Obiecałem na niedzielę;
„Jak nie oddam będzie wstyd.
„Nasz Pan Sędyk boso chodzi,
„Sfolgujże mi cztery dni“.
Bies kiwnął głową z uśmiechem
I ramiona ściągnął w górę,
Jakby mówił: Co za myśl!
„A zjedzże diabła gałganie!“
Krzyknął Marek, lecz czem prędzéj
Zaciął zęby, czapkę zdjął,
I pokornie prosił daléj:
„Panie diable, jestem twój.
„Pozwolże wejść mi do domu,
„Chciałbym szydła i kopytka

„I dratewkę z sobą wziąć.“
Jak żądał, tak się też stało,
Diabeł w dobrym był humorze,
Szedł ze szewcem brat za brat,
I walczyka pogwizdywał
I ogonkiem merdał wciąż.
Szewc milczał, ale rozmyślał,
Jakby diabła wywieść w pole,
By do piekła nie pójść z nim.
Że diabeł mądry, nie bajka,
Ale przecieć się udało
Niejednego diabła zwieść,
Bo w nim hambit z dawien dawna
Nad rozumem górę brał.
Znał Marek z dziadka, pradziadka
Co jest diabła słaba strona,
Że to tylko jego włos.
Lecz każdy diabeł jest łysy
I co tydzień brodę pali;
Zkąd u licha włosa wziąć?
I poskrobał się za ucho
I z spuszczoną głową szedł.
Do ciemnéj izby gdy weszli,
Diabeł chuchnął i odrazu
Zaświeciło jak sto świec,
Tak pięknie i tak rzęsisto,
Że we Lwowie na reducie
Rzadko kiedy taki blask,
Rzadko kiedy taki zapach
Niby siarka, niby maź.
Wyskoczył diabeł na warsztat,
Nuż przerzucać kopytkami,

Nuż przeglądać każdą rzecz....
Nuż ganić wszystko z kretesem,
„Kiepska skóra, kiepskie szycie,
„Kiepski z Waści, kiepski szewc.“
Na to Marek jakby indor
Wstrząsł się, dmuchnął, wypiął brzuch,
Na czole zbiegły mu żyły,
I czupryna mu powstała,
I nos siny przeszedł w pąs.
Nareszcie fuknął: „Mospanie!
„Jesteś może dobrym diabłem
„Lecz co diabeł, to nie szewc;
„Kiedy nie znasz szewskiéj sztuki,
„To przynajmniéj mores znaj!
„Roboty mojéj nie ruszaj!
„Nie despektuj, bo cię machnę!“
I jak zwykle machnąć chciał,
Lecz błąd swój spostrzegł i zamilkł,
A na szczęście roztargniony
Bies nie zważał jego słów,
Ale chwycił but zaczęty,
Na zydelku sobie siadł,
Kopytko ścisnął kolanem,
Głowę schylił, łokcie odparł,
I szyć zaczął... ale jak!
Tak gładko, prędko, porządnie
Ściągał sobie ścieg po ściegu,
Że aż Marek krzyknął: Ach!
I powtarzał: „Czysto! ślicznie!
„Waści tylko buty szyć.“
„Toć szyję, szyję kochanku
„Niejednemu i niejednéj.“

I istotnie diabeł szewc,
Namiętnie lubił rzemiosło,
Tak, że nocą pokryjomu
Po warsztatach buty szył;
Ztąd to potem niejednego
But tak piecze, że aż strach.
Tu pismo nosem szewc poznał
I nuż diabłu świecić bakę:
„Wielkić, rzekł on, z Waści mistrz.
„Jak byłeś niegdyś na ziemi,
„Toż musiałeś figle płatać,
„Że aż pewnie chodził świat.“
Na to diabeł się roześmiał,
Aż mu z pyska poszedł dym.
I zaczął długo rozprawiać,
Jak był szewcem, lecz że kradzież
Lżejsza praca, wolał kraść.
Gdy nakradł, stał się lichwiarzem,
A z lichwiarza na bankiera
Jak po mydle gładko szło.
Lecz gdy został wielkim sędzią,
Musiał wstrzymać, tu był sęk.
Chciał wyżéj, jeszcze chciał więcéj,
A gdy wszystko szło oporem,
Szatanowi duszę dał,
Cerograf krwią mu napisał,
Ale w piekle tak się zwijał,
Że w niespełna trzysta lat
Z potępieńca diabłem został
I z najpierwszych teraz jest.
A kiedy bies się rozgadał
I w swéj wielkiéj chełpliwości

Jak na drożdżach sobie rósł,
Szewc nagle ogon zobaczył,
Co rozścielił na podłodze
Zawiesisty kutas swój.
Tego też mu trzeba było,
Tego pragnął, w to mu graj.
Czem prędzéj smoły wziął grudkę,
W garści dobrze ją rozegrzał;
Smoła szewska, diabli lep!
Na kutas zwolna upuścił,
I nastąpił i przycisnął,
Potem szkaplerz z piersi zdiął,
I na smole jak przylepił,
Prędko umknął w drugi kąt.
Bies skoczył... ale stój!... hola!
Ogon trzyma, na dół ciągnie....
Nie pomoże, trzeba siąść.
„Co to jest? — wrzasnął — co to jest?!
„Coś mnie łamie, coś mną kręci;
„Puszczaj szewcze, czyś się wściekł?!
„Puszczaj chamie! jak cię złapię,
„Jakem diabeł, zetrę w proch!“
A Marek chwycił kropidło,
W poświęconéj zmaczał wodzie,
I nuż diabła kropić nią.
Jak ocet, kiedy nim bryzną
Na żelazo rozpalone,
Zbiega w bulki, syczy w dym
Tak po diabła czarnéj skórze
Kropelkami woda wre.
Czart wije się i wywija,
Koziołkuje jak na linie,

Daje susy tak i siak.
Lecz przy tem coraz szczuplejszy...
Już od kundla nie jest większy...
Teraz tylko jakby kot...
Ba, już nawet jak wiewiórka,
A nareszcie niby mysz.
Już wisiał na swym kutasie
Jakto wisi złota pieczęć
Przy dyplomie jakim gdzie,
A jak mu szewc pod kropidłem
Flaszkę zbliżył i nastawił,
Jednym susem wskoczył w nią.
Tam się trzepie, kaszle, kicha,
Bo nie swoją kąpiel wziął.
Marek flaszkę wziął i zatkał,
Zalał smołą, krzyż wycisnął,
Od kutasa odciął ją.
Ostrożnie wstawił do skrzyni,
Skrzynię zamknął na dwie kłódki,
Klucze schował w stary but;
Potem ukląkł, zmówił pacierz,
Palnął wódki, poszedł spać.





CZĘŚĆ IIIcia.


W sławetnem mieście Uhnowie
Tak swobodnie, że aż miło,

Niby jaki inny świat.
Zniknęła zawiść, nienawiść
I próżniactwo i pijaństwo,
Myślałby kto, że to raj,
Odkąd diabeł siedział w kozie,
A już temu minął rok.
Baltazar, Melchior i Marek,
Jakby dzieci jednéj matki
Zamieszkali wspólny dom.
Majstrowie, jakich poszukać,
W konsyderze stali wielkiéj,
U sąsiadów na mil pięć:
Dziś przed nimi czapkowano,
Bo z nich każdy tego wart.
Baltazar teraz miast „tedy“
Mawiał często: a więc tedy;
A jak w swój Uhnowski dom
Z odpustu z Rudek raz wrócił,
Z tandem tedy dał się słyszeć,
Ale szczędził owych słów,
Casus tylko wielkiej wagi
Mógł je wyrwać z jego ust.
W rzemiośle kroczył z postępem,
Bo bawełnę do lnu mieszał,
I przecudne płótno tkał,
To szedł też towar daleko,
Sięgał Mościsk, ba Chyrowa,
Wszędzie dobry odbyt miał.
Tkacz Baltazar, perła tkaczów,
Zebrał sobie piękny grosz.
Pan Melchior utył cokolwiek,
Półkoszulki w święta nosił,

I ucierał w chustkę nos.
Skarb, lumen rady pokątnéj,
Jego wyrok bez pardonu
Jak raz wyrzekł: teraz szyj!
Igła w ręku czy nożyce,
Jakby na nich koncert grał.
Co więcéj, nie znał on skrawek,
Tyle sukna brał, co dawniéj,
A jak wory, suknie szył.
Dlatego z Rawy, Kamionki,
Nawet z Bełza i Sokala
Wyżéj uszów robót miał.
Już więc w jego dziś pracowni
Czeladników szyje dwóch.
Szewc Marek inny już człowiek
Brzuszek mu się zaokrąglił,
A na brzuszku z klamrą pas.
Na głowie czapka jak kołpak,
W ręku czcina dwułokciowa —
Drobnym kroczkiem zawsze szedł
I kuperkiem trochę kręcił,
Jakto kręci każdy szewc.
W procesyach nosił baldachin,
Na kazaniach ciężko wzdychał,
Do kantyczek pierwszy bas;
Przewodnik szkoły Uhnowskiéj
Był splendorem miasta swego,
Bo uhnowski dzisiaj but
Na jarmarku Świętojurskim
Przed wszystkiemi bierze prym.
Szewc Marek jednak posmutniał,
Roztargnienia miewał dzikie:

To miast wódki wodę pił,
To świnie brał za sąsiada,
To za osła brał Sędyka,
To chciał szydłem krupnik jeść;
Oczywiście jakiś robak
Toczy serce, mąci myśl.
Pewnego czasu z południa
Do arędy, do alkierza
Poszedł krawiec, szewc i tkacz.
I majstrów trzech tam usiadło,
I trzy szklanic tam stanęło,
A w szklanicach złoty miód.
Ale cisza trwała ciągle
I nietknięty trunek stał.
Uchwycił Marek za czapkę
I na powrót tak zasadził,
Że się z czapki zrobił miech.
Jakowa święci kozera,
Krawiec nie wie, tkacz jak w rogu,
Lecz instynktem zgodnych serc
Jednocześnie wzięli szklanki
I upili wszyscy trzéj.
„Ratujcie, radźcie drużbowie,
„Bo w cholewy mi się leje,“
Rzekł nareszcie szewców mistrz.
„Jak wiecie, diabła mam w skrzyni,
„Na dwie kłódki go zamknąłem
„I przy sobie noszę klucz.
„Jednak jakaś mnie obawa
„Ciągle dręczy dzień i noc.
„Niech jakim trafem Mospanie,
„Flaszka pójdzie w czyje ręce,

„Co nie będzie rzeczy znał?
„Niech złodziéj jaki napadnie
„Lub ciekawa białogłowa,
„Lub, broń Chryste, nagła śmierć —
„Cóż Mospanie wtedy będzie?
„Diabeł znowu świśnie w świat.“
Baltazar wstał i tym razem
Wyrzekł płynnie: „A więc tedy
W ogień z diabłem, spalić psa!“ —
W śmiech Melchior, w śmiech i sam Marek,
Lubo wcale nie po śmiechu
Była teraz obu myśl.
Diabeł ogniem; jakże ogniem
Czysty ogień spalić chcesz?
„Więc tandem tedy, tkacz krzyknął,
„Woda z ogniem jak pies z kotem;
„Rzuć do wody, utop psa!“
I na to głową kiwnąwszy
Butodawca odrzekł smętnie:
„Powodź rzuci gdzie na brzeg,
„Albo czółno na dnie stłucze,
„Albo rybak złapie w sieć.“
Baltazar chciał coś powiedzieć
Spojrzał w pułap, potem w szklankę,
Potem upił, potem... siadł.
Pan Marek łokcie na stole,
W dwa kułaki schował brodę,
I w sto fałdów ściągnął brew;
Melchior milczał, milczał, milczał,...
Coś się widać rodzi w nim.
Coś wielkiéj wagi roztrząsa,
Bo tabakę niuch po niuchu

Zawsze w jednę dziurę pcha;
Bo szklankę swoją wypiwszy
Wypił także kufel szewca,
I do tkacza sięgał już,
Kiedy tenże wczesnym zwrotem
Roztargnienia przerwał bieg.
Wstał Pan Melchior, krząknął, splunął,
I w otwartych dwie par uszów
Takie perły sypnął z ust:
„Jak w raju Jadam i Jewa
„Jak Jonatas w Wielkorybie
„Wiedli zawsze z diabłem spór,
„Tak też w wieży Babilońskiéj
„Nadszedł rwetes: Teraz szyj!“
Szewc westchnął, tkacz się zachłysnął,
Napełniono znowu szklanki,
Krawiec znowu zabrał głos:
„Sławetny Majster, kum Marek,
„Że za ogon diabła chwycił,
„I pod korek łotra wziął,
„Nie turbacyi, nie frasunku,
„Lecz estymy naszéj wart.
„Bies w kozie, wszystkim swoboda,
„Miasto Uhnów, jak aksamit,
„Słodki po nim każdy ścieg.
„Bies wolny, wszystkim konfuzya,
„A więc jako oka w głowie
„Winniśmy go wszyscy strzedz;
„Bo nie zawsze to się trafia,
„Że od diabła mędrszy szewc.
„Nie nasza jednak w tem głowa,
„Bo rozkazu k’temu trzeba,

„Więc me zdanie takie jest:
„Na ratusz z diabłem czemprędzéj,
„Ratuszowi go powierzyć,
„Niech mu ratusz w dudy gra.
„Pójdziem do dnia, aby urząd
„Na czczo zastać. — Teraz szyj!“
Szewc z razu ale, ale,
Tkacz powtarzał tedy, tedy,
Lecz się krawiec nie dał zbić,
I koniec końców stanęło,
Jutro dobyć delinkwenta
I na ratusz zanieść w trzech.
Potem cicho, pięknie, trzeźwo
Poszli pracą kończyć dzień.





CZĘŚĆ IVta.


W sławetnym mieście Uhnowie
W środku rynku stoi ratusz,
Z przodu urząd, z tyłu szynk.
Tam w radnéj izbie stół długi
Pod zielonem trzeszcząc suknem
Trybunalską wraża cześć.
W kałamarzu jak w maźnicy
Kwint-essencya wielkich dzieł.
Przy stole jakby przy żłobie
W okularach gruby Sędyk

I ławników siedzi dwóch.
Przed progiem, w sieni, na pryczach
Spoczywają pachołkowie,
A nad nimi buty ich,
I laskowe dystynktorya
Na swych kołkach wiszą w rząd.
Dzień mglisty, sędyk poziewa,
Poziewają i ławnicy,
Do ziewania mają czas.
Wtem wszedł Pan Marek, a za nim
Majstrowie. — Coś w rękach dźwiga....
Ciurkiem z czoła kapie pot.
Pokłonili się Majstrowie,
Krawiec zaczął od tych słów:
„Z boskiego w niebie dekretu
„Każde zwierze ma swą głowę,
„Mądrą, głupią, ale ma.
„Podobniez każde i miasto
„Ma swój ratusz, jak się uda,
„Ten powinien wodzić réj;
„Jak więc ratusz co rozkaże,
„To Mospanie... teraz szyj!
„Do głowy zatem Uhnowskiéj
„O poradę przychodzimy,
„Bo się zdarzył rzadki traf.
„Pan Marek, szewski nasz cechmistrz,
„W ziemi bełskiéj pierwsze szydło,
„Przez fortelów dziwny zbieg
„Złowił diabła, zatkał w flaszce
„A ten diabeł — oto jest“.
I flaszkę na stół postawił,
A Pan Sędyk i ławnicy

Dali susa sążeń w tył.
I gdyby jeszcze przypadkiem
Nie był na czczo cały Senat
Byłby na wznak kozła dał,
Ale tylko się zatoczył,
Potem w diabla wlepił wzrok.
Acz cichy, skromny, maluczki,
Diabeł, diabeł w flaszce siedzi,
Nawet niema wątpić co;
Bo czarny, łysy, psie uszka,
Kozie rożki i kopytka
I ogonek ma jak bicz. —
Sędyk kazał, aby jeden
Z dwóch pachołków buty wdział.
Gdy Senat stoi dokoła
I na piękne w zęby dzwoni,
Boć to z piekłem zarwać strach;
Bies sobie liże łapięta,
Czasem tyłek poskrobuje,
Lub ogonkiem muszcze grzbiet,
Jakby sobie z saméj kozy,
Ba, z ratusza nawet kpił.
Wtem Melchior znowu głos zabrał:
„Rok już minął, Bogu dzięki,
„Jak w téj flaszce siedzi bies,
„Od roku też to w Uhnowie
„Wszystko idzie jak po miodzie,
„Aż się palce lizać chce.
„Jak tak potrwa długie lata
„To z Uhnowa będzie raj.
„Nie łatwo krajać, szyć trudno,
„Trudniéj jeszcze diabła złowić,

„Bo to chytry, śliski wąż.
„Najtrudniéj wszakże szewcowi,
„Co jak człowiek umrzeć może,
„Złego ducha wiecznie strzedz.
„Więc Waszmościom, głowie miasta
„Oddajemy diabła w straż.
„A jeśli radzić nam wolno,
„Radzim flaszkę wstawić w skrzynię,
„Skrzynię blachą zabić w śmierć,
„I w środku rynku naszego
„Kamieniami ciosowymi
„Obmurować ze wszech stron.
„Niech na wieczną famę miasta
„Stanie niby jaki słup.
„Niech Święty Jerzy na słupie
„Czysto, pięknie malowany
„Dzidę swoją w czarta pcha.
„Natenczas wszyscy mieszczanie
„Po kolei z halabardą
„Niech wartują dzień i noc.
„Taka to jest nasza rada;
„Powiedziałem. Teraz szyj!“
Skłonili głową Majstrowie
I jak każe ceremonja
Poszli sobie za drzwi precz.
Pan Sędyk, z nim i ławnicy
Chcieli wołać i zatrzymać,
Ale jakoś było wstyd.
Więc jak stali, tak zostali
I milczeli długi czas....
Depozyt jednak trza schować,
Zatem Sędyk ławnikowi

Kazał mężnie diabła wziąć.
Ten w gębie palce umaczał,
Dotknął flaszki, czy nie syknie,
A jak poczuł chłodne szkło,
Przez dwie poły wziął i niesie
Ręce naprzód, głowa w tył.
Otwarto ciemną komorę,
Gdzie arsenał i archivum,
Jedna księga, batów dwa;
Tam między kufą gorzałki,
A gąsiorkiem atramentu
Postawili straszny skarb,
I zamknęli na trzy zamki,
Każdy zamek razy trzy.
Usiedli znowu przy stole
I zmaczali razem pióra
I zrobili żydów sześć;
Lecz rada szła coś oporem,
A więc radę systowali
I do domu poszli jeść.
Potem znowu rada była,
A po radzie poszli spać.





CZĘŚĆ Vta.


Nie dobrą miał noc Pan Sędyk,
Niespokojną i ławnicy,

Gorączkowy mieli sen.
Łbem w ścianą urznął z nich jeden,
Drugi pierzem się zakrztusił,
I Pan Sędyk z łóżka spadł.
Sądzić diabła, rzecz to śliska...
Bo nuż diabeł porwie sąd?!
Potrzeba jednak rozpocząć,
Otworzono więc trzy zamki,
Każden zamek razy trzy.
I ławnik palec umaczał,
Dotknął flaszki, czy nie suknie,
A jak poczuł chłodne szkło,
Przez dwie poły wziął i niesie
Ręce naprzód, głowa w tył.
Postawił diabła na stole,
I protokół przedsięwzięto,
Boć to zawsze pierwszy krok.
Zkąd rodem? jak się nazywa?
Gdzie przebywa? czy żonaty?
Czy pod śledztwem kiedy był?
Et caetera, et caetera,
Pytań było więcéj sta....
Lecz diabeł milczy, jak milczał,
I Ichmościom kozły dając
Coś wystawiał, a nie twarz....
Poskrobał serka im czasem,
Czasem figą im pokazał,
Czasem nawet... pies nie bies!
Co tu począć? co tu robić?
Trudnoż diabłu w skórę dać?!
Nareszcie aż i diabłowi
Cierpliwości już nie stało;

Po turecku zatem siadł,
I niby woźny zawołał:
Hej Waszmoście! — A Waszmoście
Ani mrumru, jak mak siał.
„Hej Waszmoście! — bies powtórzył —
„Ilu was tam w radzie jest?
„Ha! Jeden, drugi i trzeci!
„Trzech więc osłów jakby jeden,
„Takich bydląt rzadki zbiór.
To słysząc, jeden pokrząknął
Potem kaszlnął ławnik drugi,
Okulary Sędyk zdjął,
I rozłożył chustkę w kraty
I zatrąbił w duży nos.
„Jesteście, diabeł rzekł daléj,
„Urwipołcie i opoje,
„A działacie sobie wbrew,
„Cóż z tego wam, że ja w kozie,
„Że od roku pokój wszędzie?
„Niema bójki, niema spraw;
„Rożen goły, kufel próżny,
„Bo kubanów ani krzty.
„Jak potrwa taki stan rzeczy,
„Któż wam ręczy, że nie powie
„Jaki taki lada dzień:
„Tych darmojadów do czego,
„Co w ratuszu gryzą pióra,
„Bo nie mają pisać co?
„Więc Waszmościom jako vialis
„Dadzą nogą, wiecie gdzie.“
Tak skończył diabeł i kichnął,
A Pan Sędyk i ławnicy

Wykrzyknęli: Żyj Waść zdrów!
On nawet merci nie odrzekł,
Ale ziewnął, w kąt się wcisnął
I ułożył się do snu,
Jak w wagonie dyplomata,
Gdy z kongresu wraca rad.
Pan Sędyk wtenczas rzecz zaczął,
Że jakkolwiek prawdę mówiąc
Jegomości ostry styl,
Myśl wszakże jest jak ów orzech,
Co acz gorzki przy zgryzieniu.
Słodkie ziarnka w sobie ma.
Potem zaczął diabłu kadzić,
Ale diabeł dawno spał.
Do długiéj zatem naradzie
Jednogłośnie uradzili,
Aby diabła puścić w świat.
Sęk tylko, aby w tym akcie
Cielesnego obrażenia
Nie poniosło gremium gdzie.
Na to diabeł odrzekł spiesznie:
„Weźcie w nocy mnie na strych.
„Nim jeszcze kogut zapieje,
„Zrzućcie flaszkę, a na honor,
„Włos nie spadnie z głowy wam.“
Jak radził, tak się i stało;
Flaszka brzękła, diabeł świsnął,
A Ichmoście lecąc w tył,
Tak się łbami tęgo rznęli,
Że się ratusz cały wstrząsł.





CZĘŚĆ VIta.


Zaledwie diabeł był wolny,
De noviter zaczął wichrzeć,
Aż się dziwił cały świat.
W konwiktach często réj wodził,
Referaty pisał w biórach,
Starych żenił, młodych brał,
A modniarek i bankierów
Pełną garścią wszędzie siał.
Do tego jakby zaraza,
Nowiniarzy, dziennikarzy
Padło nagle z dziesięć kop.
Przytem diabli i nie diabli
Śmiać się muszą do rozpuku,
Bo nikt w piekle nie łgał tak,
Bo nikt z diabłów tak nie umiał
Czarne z białem zmieniać w lot.
Szczególnie w mieście Uhnowie
Miał szewcowi na wątrobie,
Że szewc takie ciągi dał,
Że wziął na lep jak sikorkę,
Że jak piwo zakorkował,
Że go ostrzygł jakby psa;
Ztąd go potem kusym zwano,
Aż sam szatan z niego drwił.

Więc nasłał Panu Markowi
Czeladnika do warsztatu,
Serafinem zwał się on:
Włos długi, krótką miał bródkę,
Wzrok anioła, głos słowika,
Tęgo jadał, lepiéj pił,
Lecz dlatego, by do służby
Braci, ludzi nabrać sił.
„Rób, mawiał, ale zarobku
„Nie zachowuj, bo to kradzież,
„Co zarobisz, w czambuł daj.
„Z łotrami dziel się sumiennie
„Bo łotrowstwo to choroba,
„Na chorobę trza mieć wzgląd.
„Wspólne żony, wspólne dzieci,
„Taki nowy będzie skład.“
Na takie mowy Pan Marek
Wzruszał tylko ramionami,
A spytany rzekł: Ot kiep!
Serafin tem się nie zrażał,
Lecz szewcowi pochlebstwami
Tak podkadzał, że aż fe!
Zrazu szewc się krztusił nieco
Późniéj łykał cały dym.
Tak dobrze, iż do pół roku
Już uwierzył, że na niego
Posłannictwo zesłał Bóg.
Porzucił szydło, kopytka,
Świat chciał podszyć jak cholewę,
Zaczął szaleć, spiski knuć.
Za nim Melchior i Baltazar
Jakby jego własny cień.

Jednego targu w Uhnowie
Szewc wyszedłszy z przyjaciołmi,
Nuż rozdawać wszystkim chleb,
Lecz cudzy, potem obuwie,
Ale cudze, potem odzież,
Ale cudzą. — Hałas, krzyk!
Vivat Marek! Szewca Marka
Na ramionach niesie tłum.
Jak skargi doszły na ratusz,
Ratusz wysłał swych pachołków,
By zrobili jaki ład.
Pachołki prędko zgarnęli
Dziesięcioro ludu z brzegu
I pod wielki wzięli klucz.
W Uhnowie wszystko spokojnie,
Wieczór Sędyk wino pił.
W dni kilka nadszedł i jarmark,
Już na szewca nikt nie czekał,
Każdy sobie brał, co chciał.
Jak swoje brał i bił jeszcze,
Bo łupieżcom z dawien dawna,
Złupionego przykra twarz.
Co to będzie? Co to będzie?
W mieście rozbój, w mieście gwałt.
Jak skargi doszły na ratusz,
Ratusz wysłał swych pachołków,
Lecz pachołków motłoch w łeb,
Pachołki w skórę ławników,
A ławniki w czub Sędyka;
Wszędzie nieład, wszędzie bój...
Wywrócono i kałamarz,
Diabeł z śmiechu boki rwał.

Baltazar, Melchior i Marek
Wyszli z domu i patrzali,
I widzieli, że tu źle.
Lecz ufni w swoją powagę
I w swój tryumf w dzień targowy,
Śmiało poszli w dziki tłum.
Prośbą, groźbą, ba i pięścią
Trzeba miastu wrócić ład.
Baltazar w przedniéj stał straży,
Chciał zawołać: Tandem tedy...
Lecz nie skończył wielkich słów,
Bo maziarz kwacz mu ciekący
W gębę wsadził i zakręcił,
Potem tylcem walnął w nos.
Tkacz się zwinął jak półsetek,
I potoczył gdzieś pod wóz.
Z kopyta naprzód szewc pomknął,
Machnął lagą w prawo, w lewo,
Aż z czupryny para szła.
Co sięgnął, to i dosięgnął
I okładał i dokładał
Pro memoria jeszcze coś;
Bo szewc Marek chciał porządku,
Więc porządnie w skórę bił.
A krawiec niby nożyce
To rozciągnie, to przyciągnie,
Chwyta, tłucze, łeb o łeb!
Łby trzeszczą, trzeszczą jak dynie,
Jak na nieszpór dzwonią zęby,
Że aż z dala słychać strach.
Aleć zawsze śliska sprawa,
Gdzie ze stoma walczy dwóch.

Już lecą garnki jak bomby
Z mąką, masłem i śmietaną,
Biją jaja jakby grad...
I na ich pafle gorące,
Jak na jakie dwie patelnie
Naleśniczy leją płyn;
Szewca, krawca już nie poznać —
Diabeł z śmiechu boki rwał.
Od stóp do głów oblepieni,
Krawiec niby długa kluska,
Niby pieróg stanął szewc.
A koniec końców tej sprawy
Szewc wziął w skórę, wziął i krawiec
Wzięli oba... że aż nu!
Szewc się spytał: Żyjesz Wasze?
Krawiec odrzekł: Teraz szyj!
Serafin nie rwał się naprzód,
Bo lękliwéj był natury;
Bić się nie chciał, wolał kraść.
Jak nakradł, hulał; o ludzkość,
O braterstwo nie dbał wcale,
Bo on z diabłem w zmowie był,
Bo on piekłu za garść złota
Liwerował biedny lud.
Straszliwy diabeł, to prawda,
Kiedy w własnej swéj postaci
Na ród ludzki ogniem dmie;
Straszliwszy jednak sto razy
Gdy w anioła czystej szacie
Zdradny wonią sieje kwiat.
Poznać diabła, na tem mądrość,
Tę nam mądrość Boże daj!







ULOTNE.




DO   *  *  *




Wiatr dmie z gór,
Prze się w bór,
I śle śnieg
Na pstry brzeg.
Znikł z przed chat
Chmiel i kwiat,
Liść spadł z drzew,
Zwiądł i krzew,
I bieg wód
Ściął już lód;
A mój żal
Trwa jak stal,
Trwa jak głaz,
Lecz bez skaz.
Twój to wzrok,
Kształt i tok,
Wdzięk i głos
Dał ten los.

Zmień lub w dłoń
Weź tę broń;
Ku mnie zwróć,
Żal mój skroć,
I jak plon
Daj mi zgon,
Zgon bez mąk,
Bo z twych rąk.


182***





W ALBUM MŁODEGO POETY.




Krok po kroku naprzód dzieci!
Ciemno, czarno, gruz, zwaliska,
Ale zdala jeszcze świeci
Jedna ostatnia z ogniska.
Daléj, daléj, kto ma serce
Nie da zgasnąć téj iskierce;
Póty żyjem, póki świeci —
Daléj, daléj, naprzód dzieci!





W ALBUM  *  *  *



Nie mogę już śpiewać, sztuczne wiązać tony...
Już ręka słaba lutni nie nakręci,
Ja tylko żebrzę, wędrownik znużony
Z przeszłości wspomnień, na przyszłość pamięci.






W IMIENNIKU M**



Pochwały tobie szczodrą sypiąc miarą
Mówiłem prawdę, ale prawdę starą;
Wolę zuchwałą przyganiać ci mową,
A powiem bajkę, ale bajkę nową.






RYBKA.
(Próbka podług hiszpańskich asonanców).



Przybiegła dziewczyna,
Stanęła nad wodą,

Rzuciła oczyma,
Przelękła się sobą.
A wodo, ty wodo,
Co płyniesz z pod dęba,
Czemu nadół głową
Przewracasz dziewczęta?
Za to, żeś mnie zwiodła,
Wskoczę ja do ciebie,
Przepluszczę cię do dna
I dobrze przetrzepię.
Spodniczkę zrzuciła
I koszulkę białą,
Na piasek stąpiła
W wodę po kolano;
Wyciągła ramiona
Naprzód je podała,
Plusnęła do koła
Dziewczyna kochana;
Pluszcze się, swawoli,
To skoczy, to klęknie,
Krąg za kręgiem goni,
Odpływa niechętnie.
Rybki do niéj biegną,
Całują jéj nóżki,
Choć złapie niejedną;
Puszcza przez paluszki.
Nie bójcie się rybki,
Chociaż którą złowię,
Zaglądnę jéj w ślipki
Nic więcéj nie zrobię.
Aż tu gdzieś z głębiny
Rybka złotołuska

Płynie do dziewczyny
Prosto do serduszka
I coś z bliska szepce;
Dziewczyna ją słucha,
Więcéj pływać nie chce,
Bo jéj serce puka.
Co tam rybka radzi,
Bóg to wiedzieć raczy?
Dziewczyna nie zdradzi,
Jak zgadnąć inaczéj?
Słucha jeszcze chwilę,
Twarzyczkę rumieni,
Potem pod wierzbinę
Skoczyła z kąpieli.
Koszulę zawdziała,
Spodniczkę włożyła...
O rybko kochana,
Bodajś zdrowa była!
Kropelek ostatki
Musnęła po czole,
Pobiegła do chatki
Przez łąki zielone.
Furteczką w ogrodzie
Wkradła się pod ściany.
U lasy przy płocie
Dwa koniki stały.
Kulbaka wysoka,
Wstążeczki w około...
Na takiéj, kto kocha,
W swaty jedzie pono.
Dziewczyna ciekawa
Pod okienkiem słucha,

Bliżéj się podkrada
Szparki okiem szuka.
Widzi w izbie kogoś...
Cóż oni tam robią?
Matki proszą o coś...
A bodaj nie o nią.
Jak piwonja cała
Stanęła dziewczyna...
O rybko kochana,
Bodajś zdrowa była!






KARTOFLE.



Kartofli w gorzelni, a w świecie człowieka
Jedna koléj życia, jeden koniec czeka,
Na cztery epoki byt się ich rozkłada;
W pierwszéj się przydusza, warzy i gotuje,
W drugiéj fermentuje,
W trzeciéj opada,
Nareszcie w czwartéj jakby nożem pruł,
Spirytus w górę, wywar idzie w dół.





KOBIETA.



Kochać i wierzyć, to zbrodnią kobiety,
A jéj zalety zdeptano niestety!
Bóg tylko jeden sąd kiedyś umieści
Od niemowlęctwa do łoża boleści.






POSEŁAJĄC ŻONIE PORTRETY DZIECI
1839 R.



Jak biała lilia nad wodą schylona
Patrzeć się zdaje w obraz swego łona,
Na własne listki, gdy je nurt poruszy;
Patrz na te główki, to serce twéj duszy.
Patrz w te poczciwe niebieskie oczęta,
Gdzie czystość myśli zamieszkała święta,
Z których pieszczota, z których miłość błoga
Tajemnym głosem przemawia do Boga:
Daj zdrowie Boże dla kochanéj Mamy,
W niéj szczęście Ojca, szczęście nasze mamy.






DO WIERNÉJ TOWARZYSZKI MOJEGO ŻYCIA.



Kiedy na schyłku życia sunę myśl po niebie,
Aniołem opiekuńczym zawsze widzę ciebie.

Dobra, wierna, poczciwa towarzyszko moja,
W sercu twojém niezłomna, święta była zbroja;
Czy przy kolebce dzieci, czy w dalszym rozwoju,
Nie szczędziłaś opieki, nie szczędziłaś znoju,
W doli czyli w niedoli, w każdéj życia dobie
Zawsze myśląc o innych a nigdy o sobie;
I teraz sił ostatkiem bez jęku boleści
Ileż jeszcze twa dusza poświęceń nie mieści.
Bóg ci, Bóg jeden wynagrodzić może
Wdzięczność, którą niebawem na grobie położę,
A dzieci i wnuczęta gdy w gronko usiędą
Wieczne błogosławieństwo powtarzać ci będą.
15 listopada 1871.






W KSIĄŻCE DO NABOŻEŃSTWA SYNA.



Błogosławieństwo Ojca twą gwiazdą zostanie,
A najdroższym klejnotem, żeś zasłużył na nie.






W KSIĄŻCE DO NABOŻEŃSTWA CÓRKI.



Lada drobny kwiateczek ledwie się rozwinie,
Już go starym rodzicom przynosisz w daninie;
Oddamy ci sumiennie kładąc na twe skronie
Wieniec błogosławieństwa przy odwiecznym tronie.
10 grudnia 1871.





DO MEGO ZIĘCIA.



Ojcze mych wnucząt, Jasiu ty mój drogi!
Wrosłeś mi w serce jak dziecię rodzone;
Nad bliskim grobem podnoszę wzrok błogi,
Proszę dla ciebie o Boską ochronę.
Skrzętny pasiecznik w ścianach twojéj chatki
Zbierasz powoli te kropelki miodu,
Co przy pomocy Chrystusowéj Matki
Będą twą chlubą i zaszczytem rodu.
Bóg z Wami! Jasiu! Zosiu! drogie dzieci!
Niech zawsze promyk pogodnego słońca
W gniazdeczku waszém, w sercach waszych świeci,
Niech świeci stale, niech świeci bez końca.
12 lipca 1872.






W ALBUM WNUCZKI.



Pamiętaj dziewonko droga,
Że w świetnym posagu Boga
Piękne rozumu zalety,
Ale w sercu tron kobiety.





W DZIEŃ IMIENIN WNUKA.



Wnuczęta drogie, dzieciaki kochane,
Smutek i radość czuję na przemianę,
Smutek, bo was tu nie widzę przy sobie,
Radość, bo wam tam swobodniéj w téj dobie
Gdzie czyste niebo przybliżać się zdaje,
Gdzie już wiosenne zaszumiały gaje,
Gdzie schodzą kwiatki tak jak wy maleńkie,
Tak twarde wolą, a sercem tak miękkie.
Wzrastajcie z Bogiem ukochane dziatki
Na chlubę Ojca, na pociechę Matki,
Niech krzyżyk święty od Babki i Dziada
Błogosławieństwo na główki wam składa.
24 kwietnia 1872.






1874.



Chciałbym już zasnąć, moje dobre dzieci,
Piosnkę uśpiącą zanućcie mi jeszcze,
Niech raz ostatni wasz głos mnie doleci,
A miłość moją w Bogu Wam umieszczę.
27 stycznia 1874.







BAJKI.


BABA I TARG.



Gniewa się baba na targ, a targ o tém nie wie,
Stare mówi przysłowie o bezsilnym gniewie.
Targ nie wie! Ale baba niekoniecznie głupia,
Że swą boleść bezwładną słowami wykupia;
Wszakże niejeden krzyknie: „Zjedz djabła“, a przecie
Nikt jeszcze nigdy djabła nie połknął w pasztecie
Czemuż babie brać za złe, gdy dopiecze żywnie,
Że baba na wiatr czasem językiem pokiwnie.
Bo teraz już na targach nie ma czci i wiary,
Furdą ojciec i matka, furdą ksiądz wikary.
Daj! krzyczą teraz wszyscy, albo ci wydrzemy,
A targ daje się łupić... i cały targ niemy;
Niechże przynajmniéj baba ma tyle odwagi,
Powiedzieć dziś otwarcie do frymarczéj plagi:
Wszyscy, wszyscy jesteście kuglarze, oszusty,
Bractwa miłości bractwem fałszu i rozpusty,
Więc niechże wasze togi, larwy i kaptury
Szatańskie kiedyś w piekle rozedrą pazury.
Baba klękła u krzyża, zapłakała rzewnie,
Bo głos ludzki już teraz nie pomoże pewnie.
24 grudnia 1870.





BAŃKA.



Zapłakał rzewnie Zdzisławek maleńki,
Że wypuszczona z jego własnéj ręki
Mydlana bańka... utwór arcydzieła
Pękła w powietrzu, pękła i zniknęła
O nieraz jeszcze westchniesz moje dziecię,
Bo takich baniek nie braknie na świecie.
Wznoszą się młode w lazurze i złocie,
Wszelkich nadziei mieszczą w sobie krocie,
A potem nagle, jak połysk obłoku
Nikną bez śladu w ociemniałém oku,
Zaledwie czasem w biedném sercu jakiem
Cichej pamiątki przesuną się szlakiem.
Bańki w tém życiu, złudne bańki wszędzie,
Za grobem tylko prawda świecić będzie.






STARA DYKTERYJKA.



„Święty Janie, Józefie, Gerwazy, Protazy!
„Pomóż mi dosiąść szkapy, popchnij parę razy“.
Błagał kmiotek podpity i w różne zygzaki
Rznął sieczkę, jak to mówią, dzierząc się kulbaki
A gdy żaden z patronów pomódz mu nie raczy,
Jak ostatnie refugium zawołał w rozpaczy:
„Wszyscy Święci! ratujcie! bo zginę wśród drogi!“
Przytém tak zamaszysto jakoś ściągnął nogi,

Że nietylko wyskoczył, ale i przeskoczył
Aż na drugą gdzieś stronę, i w błocie się zoczył.
O! stara dykteryjka, bardzo stara — zgoda!
Lecz przecie niejednemu hamulca dziś poda.






WIATR I NOC.



Czemu ty szumisz? Noc się wiatru pyta.
„Czemu? Bo żyję... dmę sobie i kwita“,
Odpowiedział wiatr burzliwie,
„Ale tobie ja się dziwię,
„Zimno czy ciepło, słota czy pogoda,
„Ty wciąż milczysz, spisz jak kłoda“,
Noc mu na to: Jesteś w błędzie
Zupełnie w tym względzie,
Bo kto milczy, nie śpi wcale,
Ale raczéj czuwa stale,
Tego, który działa w ciszy,
Głupiec nigdy nie dosłyszy.
A z twojego szumu
Ni pomocy, ni rozumu,
I jak świat światem i wszędzie
Wiatr wiatrem tylko będzie.





TRZEBABY.



Dawnemi czasy, jak pewna wieść niesie,
Czterech podróżnych błądziło po lesie,
Mróz był tak mocny, noc była tak ciemną,
Że chęć podróży stała się daremną.
Ogień więc rozłożyli
I dnia czekać uradzili.
Trzebaby, rzecze jeden i poziewa,
Przynieść więcéj drzewa.
Trzebaby, rzecze drugi
Legając jak długi,
Rozszerzyć ogniska,
By wszystkich grzały zbliska.
Trzebaby, zamruczał trzeci,
Czém zasłonić od zamieci.
Trzebaby nie spać, bąknął czwarty,
Na łokciu oparty.
Tak każdy powiedział,
Co wiedział,
I myśląc jeszcze o lepszym sposobie
Zasnął sobie.
Cóż z tego; ogień zgasł, a nieostrożni
Pomarli podrożni. —
Gdzie bez czynu, sama rada,
Biada radcom, dziełu biada.





ŻABKI.



W jeziorku żabek gromada
Losu swego była rada,
Trochę słońca, trochę wody,
Innéj nie chciały swobody.
Przyszedł człowiek, wyrznął rowy,
Z bagna powstał obszar nowy;
Dziś pszeniczkę będą żęli,
Ale żabki... diabli wzięli.
Los złe i dobre toczy z jednéj beczki,
To sens moralny téj małéj bajeczki.
1873 r.






MOTYLE.



Z pięknej róży motyl płowy
Wychyliwszy trochę głowy,
Zwołał braci rój niestały,
I nuż im prawić morały:
Jaka brzydka czasu strata,
Że tak ciągle każdy lata.
Jaka hańba dla motyli,
Że nie siedzą ani chwili.
A we wszystkiem, co rozprawiał,
Siebie za przykład stawiał;
Słowem nagadał, nałajał tyle,
Że o poprawie myślały motyle.


Wtém jakiś młodzik na fijołku siada
I tak powiada:
Nie wierzcie temu, co on wam tu prawi,
Ja powiem, czemu latać go nie bawi.
Oto przed kilku chwilami,
Kiedy do znoju swawolił z kwiatami,
Nadszedł starzec, który srodze
Ścina kosą, co mu w drodze,
Co ciągle idzie, nigdy nie spoczywa w trudzie,
Ten to sam, co go Czasem nazywają ludzie.
Nadszedł, a wszystko wkoło ostrém tnąc żelazem,
Podciął i braciszkowi skrzydełka zarazem;
Dlatego stałość chwali, jedną lubi różę,
Bo sam już latać nie może. —

Nie jest tu moją myślą, młode piękne panie,
Często zbyt płoche pochwalać latanie,
Ale słuchając niejednéj matrony
Trzeba przyznać z drugiéj strony,
Że i to motyl, ale... motyl obarczony.






RAKI W GARNKU.



„Nie tak to diabeł straszny, jak malują ludzie,
„Stary rak do rodziny rzekł w kuchennéj budzie,
„Wprawdzie znów naszych w torbę chwycono podrywką,
„Lecz zaraz nakarmiono grysem i pokrzywką;
„Wprawdzie raki już nadal cofać się nie mogą,
„Ha! cóż robić! duch czasu — naprzód nową drogą.

„Teraz jakiś pan biały, z fartuchem w szlafmycy,
„Raczył nas wsunąć gładko do jakiéjś ciemnicy.
„Ach! jakże tu przyjemnie, ach jakże tu miło;
„O świętym Janie w wodzie tak ciepło nie było.
„Rozkosz, tu się podniosę, a tam się położę,
„Ciepło i coraz ciepléj!... No, no, trochę dużo,
„Ba, nadto, wściekle kipi! aż się ściany kurzą;
„Héj! Hola! piecze, parzy, duch w piersiach zaparty,
„Niechże was piorun trzaśnie, o wy wściekłe czarty!“
Nie pomogło Ach i Och! koniec końców taki,
Że radykalnie były zgotowane raki.






CYGAN I BABA.



Mówią ludzie, że przed laty
Cygan wszedł do wiejskiej chaty,
Skłonił się babie u progu
I powitawszy ją w Bogu
Prosił, by tak dobrą była,
I przy ogniu pozwoliła
Z gwoździa zgotować wieczerzę —
I gwóźdź długi w rękę bierze.
Z gwoździa zgotować wieczerzę!
To potrawą całkiem nową!
Baba trochę wstrząsła głową,
Ale baba jest ciekawa,
Co to będzie za przyprawa;
W garnek zatém wody wlewa
I do ognia kładzie drzewa.
Cygan włożył gwóźdź powoli

I garsteczkę prosi soli.
„Héj Mamuniu, do niéj rzecze,
„Łyżka masłaby się zdała“.
Niecierpliwość babę piecze,
Łyżkę masła w garnek wkłada;
Potem cygan jéj powiada:
„Héj Mamuniu, czy tam w chacie,
„Krup garsteczki wy nie macie?“
A baba już niecierpliwa,
Końca, końca tylko chciwa,
Garścią krupy w garnek wkłada.
Cygan wtenczas czas swój zgadł
Gwóźdź wydobył, kaszę zjadł.
Potem baba przysięgała
Niezachwiana w swojéj wierze,
Że na swe oczy widziała,
Jak z gwoździa zrobił wieczerzę.

W naszéj propinacyi coś pono tak spadnie,
Kto cygan, a kto baba, łatwo każdy zgadnie.






MOTYL.



Białych motyli krocie pędzi ponad kwiaty;
Jeden tylko był strojny w złoto i szkarłaty,
Cud piękności!... Czém prędzéj!... przypnijcie żelazem!
Tak świetność z męczeństwem idą często razem.







Satyry i Epigramata.


DO LENISTWA.



O lenistwo! Bóstwo moje!
Dla ciebie lutnię nastroję,
Lecz by twych uszów nie dręczyć,
Cicho struny będą brzęczyć,
Cicho będę śpiewać,
Ale głośno ziewać.
O jak słodko zamknąć oczy,
I na czasy i na ludzi
A jeżeli nas przebudzi
Zgiełk żałosny lub ochoczy,
Drzemiąc zawsze, drzemiąc miło
Jakby nam się ciągle śniło,
Przez mgłę tylko w świat poglądać
I prócz łóżka nic nie żądać.
Zapamiętałe szaleńce,
Których łudzą sławy wieńce,
Którą durzą wszystkie chęci,
By po zgonie żyć w pamięci;
Jakąż korzyść stąd odnoszą,
Że ich imie wieki noszą?

Czy inaczéj nikną w grobie,
W sutéj marmurów ozdobie,
Jak ten, co bez znoju
W lubym żył spokoju,
Od prac się odsuwał,
Więcéj spał, niż czuwał
I którego wierzch mogiły
Gęste pokrzywy okryły?!
Szaleńce zapamiętałe!
Znoście trudy,
Niech was wielbią płoche ludy,
Niech śpiewają waszą chwałę,
Ja wam wcale nie zazdroszczę,
Pogrobowych praw nie roszczę,
Nie dwa wieki, lecz dwa lata
Czy mieć będę cześć u świata,
Myśli mojéj dziś nie troszczę;
Nie chcę laurem skroni zdobić...
Dla mnie szczęściem nic nie robić.
Ciszéj zuchwalcze, wstępując w podwoje,
Gdzie spoczynek zaległ święty,
Gdzie ruch pełza, trud wyklęty.
Złóż przed progiem miecz i zbroję,
Rozpuść lutni dźwięczne stroje,
Krok po kroku czołgaj z cicha,
A pierś zwolna niech oddycha.
Tu Bóstwo leży w pachnącym obłoku
Po sto lat na jednym boku,
Przy niem Plotka zezowata
Wianki splata i rozplata,
Daléj obżarstwo głaszcząc się po brzuchu
Z ostatnim kęsem usypia na puchu;

A nudów wkoło gromady ospałe
Ziewają hymny lenistwu na chwałę.
Nie ujrzysz u nóg ołtarzy
Żadnéj strupieszałej twarzy,
Jaką wędzą gabinety;
Ni wpół żyjące szkielety,
Dzielne niegdyś Marsa syny
Nie kwęczą strojne w wawrzyny;
Lecz jak z jednego zawodu
Potężnego ujrzysz rodu
Kapłanów tysiące,
Nozdrza sapiące,
Pyski nadęte,
Tłuszczem wytarte,
Oczy przymknięte,
A gęby otwarte.
Chwała Bóstwo! Chwała tobie!
Ciebie widać w ich osobie!
Niech w szaleństwie, niech w zapale
Inni krwawe Bogi głoszą,
Ja z mnichami ciebie chwalę,
Służyć tobie jest rozkoszą.
Ręka czasu wszystko zmienia
Do zatraty, do zniszczenia;
Wszystko jedną pędzi drogą,
Lecz ołtarze twojéj chwały
Razem z światem będą trwały,
Z światem tylko zginąć mogą.





DO DUKATA.



Ty, co z wschodu do zachodu
Władasz berłem wieków wieki,
Cny potomku, cnego rodu,
Wielki mocą twéj opieki,
O Dukacie! błagam ciebie,
Poetów wspieraj w potrzebie,
Przełam dotąd sprzeczne losy,
A twą świetność, twe pochwały
Szerzyć będą na świat cały
Uczniów Feba wieszcze głosy.
Pochwały! — Szalone myśli,
Możnaż ciebie chwalić Panie?
Czém ty jesteś, kto określi,
Już wsławionym dość zostanie.
Ziemia twoje pęta wzięła
Czci twą władzę, wielbi dzieła;
Twe zaszczyty wiecznie trwałe,
Niepotrzebne już pomniki;
Lecz my prawe hołdowniki
Śpiewać będziem twoją chwałę.

Wojownika wielkość sroga
Wkoło siebie gromy ciska,
Kędy stąpi jego noga,
Krew, popioły, śmierć, zwaliska.
Lecz niech cofnie się twa ręka,
A w téj chwili los go nęka.
Z twojém światłem przewodniczém
Nikną przemysł, władza, roty,
Wczoraj z tobą straszne groty,

Dziś bez ciebie już są niczém.
Twoją wolą krew tokami
Niepodległe broczy kraje,
Ale rzeknij: pokój z wami!
Kat w postaci ojca staje.
Ty ujarzmiasz czcze przesądy,
Zwalasz trony, zmieniasz rządy;
Z rąk Temidy wziąłeś szale
W prawodawczém świetnem kole,
Masz twe miejsce, masz twą wolę,
Wszędzie ołtarz twojéj chwale.
Twą opieką zmieniasz Panie,
Los człowieka przeznaczony,
Ten przy tobie w szczycie stanie,
Kto się czołgać jest stworzony.
Rozum dajesz, kryjesz wady,
Cnemi czynisz podłe rady;
Blask twój cnotę gdy odzieje,
Czołem przed nią ludy biją,
Blask twój chmury niech zakryją,
Samą cnotę świat wyśmieje.
Ogień Feba teraz w tobie,
Kiedy dźwięk twój doda weny,
Na co trzeba w każdéj dobie
Ody lecą, lecą treny.
Ach a ciebie, kiedy niema,
Lutnia brzęczy, Muza niema;
O Dukacie! u nóg tronu,
W miłych tobie staw nas rzędzie,
My cię szczerze, zawsze, wszędzie
Wielbić będziem aż do zgonu! —





PAN PIENIĄDZ.
Monolog.


Nie, tak zostać nie może, trudna z ludźmi rada,
Nie wiem, co robić, ale coś robić wypada.
Ja, ja szlachcic, karmazyn, rycerz srebrno złoty,
Skutkiem Metampsychozy zmieniony w banknoty,
Tyle już tylko mogę doczekać się w dali,
Że mnie Prusak zagrzebie, lub Komuna spali.
Ale i w mojém życiu, tak jak jest w téj dobie,
Trudno z ludźmi wytrzymać i poradzić sobie.
Dzisiaj mnie nagradzają wawrzynowym splotem,
Jutro ni stąd ni z owąd obrzucają błotem.
Prawda jest, że ja nigdy miejsca nie zagrzeję,
Że lubię, gdy mnie świeże powietrze zawieje,
Że miłe do obrotów rozłożyste pole,
Że sobie nawet czasem i palić pozwolę;
Lecz to mojéj natury cnoty i narowy;
Każdy obok zachcianek ma rozsądek zdrowy.
I na cóżby ta wolność tak głośno rozdęta,
Gdyby mi lada głupiec mógł zakładać pęta?!
Jak gdzie w gmachu zasiędę, każdy cześć mi składa,
Całuje mnie po rękach, na kolana pada.
Dziennikarze mnie liczą, głaszczą mnie poeci,
Wielmożny, Niewielmożny, każdy bakę świeci,
Podłości, fałszu, zdrady nieustanna praca,
Aż mi się w mózgu, sercu i kiszkach przewraca.
A kiedy cierpliwości wyczerpawszy miarę
Z téj targowéj bożnicy wymknę się przez szparę,
Zaraz gwałt, hałas, hałas i zgrzytanie zębów,
Jak gdyby świat z odwiecznych wysunął się zrębów.
I nuż mnie okrzykami ścigać jak włóczęgę.

Każdy całą w gonitwie natęża potęgę,
A wczorajsi pochlebcy, bezwzględni czciciele
Najszaleńszych oskarżeń stają dziś na czele.
Póki który nie złapie, nie chwyci w objęcie,
Póty mnie od czci wiary odsądza zawzięcie.
Wszystkiego złego w świecie ja jestem przyczyną,
Czyliż to, (w ich mniemaniu) ja nie jestem winą,
Jeśli nasza głupota w kółku się obraca,
Jeśli jaki minister koziołka wywraca,
Jeśli gdzie jaki sędzia z prostéj drogi zboczy,
Jeśli Verwaltungsraty zamykają oczy,
Jeśli młodzian chyrleje w przedwczesnéj siwiźnie,
Jeśli skromna niewiasta czasem się pośliźnie,
Nareszcie, że co tylko szlachetnego w duszy
Mój wpływ teroryzuje i bezwzględnie kruszy.
Być może, nie wiem, wiem tylko dokładnie,
Że musi lichwą wracać, co mi z rąk wypadnie
Że wszyscy chcą mnie złapać, ja się złapać nie dam,
I że za żadną cenę méj władzy nie sprzedam.
Kocham ciebie nad wszystko, to jest moją cnotą,
Co się drugich dotycze, wcale nie dbam o to,
Ale z dotknięciem zemną mam łaskotki wszędzie.
Gwarancyi zatém stałéj trzeba mi w tym względzie,
Zaledwie się pozbyłem pobożnych fundacyi,
Mitralieuzy, szaspoty świat szalony płaci.
Daj!... Łapaj! wściekłe hasło! cała mądrość nasza,
Nawet już o jałmużnę pałką się uprasza,
Pędząc wirem lecimy z bezdroża w bezdroże;
Tak daléj koniec końców pozostać nie może.

Jeśli siła nie wesprze, rozum nie oświeci,
Dernę gdzieś aż za morze jak Napoleon trzeci.
23 lutego 1872.






HIPOKRYTA.



Jesteś łotrem. Cóż robić? W klęskach to umieszczę
Tylko dla Boga świętéj nie udawaj cnoty,
Bo do wzgardy nabytéj wstręt dołączasz jeszcze,
A nikogo nie zwiedziesz, prócz ciemnéj głupoty.






RYMOTWORSTWO.



Nieszczęsne rymotworstwo! Co tu mądrych głów
Wywróciło koziołka w prozaiczny rów!
A prawdę mówiąc na co te łamane sztuki?
Jeżeli co mądrego w zakresie nauki
Chcesz powiedzieć nareszcie po długim namyśle,
Powiedz obywatelu wyraźnie i ściśle;
Na co się przyda ściągać równobrzmiące słowa,
Jeżeli w nich rozumu utonie połowa.
Piszcie więc poemata, sceniczne utwory,
Lub dla rozweselenia dowcipne humory,
Lecz gdzie trzeba dowodów jak dwa a dwa cztery
Radzę wam strzedz się rymu, strzedz się jak cholery.





DO M***.



Pocóż, poco Macieju tłomaczyć Rasyna?
Pocóż w otwarte karby twój geniusz się zgina?
Tyś Rasynem Macieju!... Jawnyś dowód złożył,
Gdy chcąc scenę tłomaczyć, nowąś scenę stworzył.






NA TŁUMACZENIE DZWONU SCHILLERA.



Dzwon ten nowo ulany, acz nam razi ucho,
Oznajmia modłów godziny,
Za naszego więc mistrza westchnijmy ze skruchą...
Boże! odpuść mu winy!






DO ***.



Wzorowym się nazywasz w boskiéj sztuce Feba,
I słusznie — bo wzór dajesz, jak pisać... nie trzeba.






DZIEJE HISTORYCZNO-POLITYCZNE.[12]



Dzieje historyczno-polityczne,
Rodzeństwo liczne,
Gazety i Mnicha wypłodki prawdziwe,
Gnuśne jak ojciec, jak matka fałszywe.





TARG.



Miłość twoja braterska coś za droga bratku;
Chcesz mojego majątku i głowy w dodatku;
Ja już wolę nienawiść otwarcie, wzajemnie,
Byleś dał, co ty chciałeś w dodatku odemnie.






RÓWNOŚĆ.



Panowie bracia! równość dziś przyznana,
Z chełpliwości korzyść mała,
Ty się nie wynoś, żeś wnukiem hetmana
Ty, żeś synem konowała.






PANICZ.



Panicz ładny, panicz młody,
Spił się, zgrał się, poszedł spać,
Jak się wyśpi, będzie grać.
I samorząd z takiéj kłody,
Choćby wziął się na pazury,
Nie wywierci nawet rury.






ŻYD.



Nie było żyda bez brody,
Nie było brody bez żyda;
Teraz skutkiem nowej mody
Każdy żydem lub się wyda,

Lub téż może świat w przewrocie
Stał się już żydem w istocie.






SEJM.



Prawo! Prawo! jeszcze prawo!
Jakby z nieba lecą żwawo;
Gdy chowamy je w pamięci,
Będziem żyli jakby święci.
Ale zawsze w praw dodatku
Jedna piosnka: Zapłać bratku.
Więc możemy być świętymi
Lecz świętymi tureckimi.
1866 r.






GRZMOTY.



Podziemne grzmoty każdy teraz słyszy;
Ale cóż robić? Czas lawę uciszy,
I jak się ziemi połowa zapadnie,
Znowu coś będzie — co? — któż to dziś zgadnie.
Nawet odgadnąć nie miéjmy ochoty;
Niechże pod ziemią burczą sobie grzmoty,
A czego ludzie objaśnić nie mogą,
Musi odwieczną postępować drogą.
Ale są rzeczy, co się zmienić dadzą
I nad tém sejmy niech łaskawie radzą,
Bo skrzętnie zawsze korzystać potrzeba
Z kropli rozumu, co nam dały nieba.





OGŁOSZENIE.



Z izby poselskiéj wymieciono w piątek
Inicyalnych P, cały dziesiątek.
Ci z panów Posłów, którym brak w mandacie,
Zechcą się zgłosić w łatacza warsztacie.






NASZ KRAJ.



Dźwignąłby się o swéj sile,
Bo z letargu kraj się budzi,
Gdyby tylko dziś nie tyle
Było u nas wielkich ludzi.







NIESZCZĘŚCIA
NAJSZCZĘŚLIWSZEGO
MĘŻA.



PRZEDSIĘWZIĘCIE.

Młody, przystojny, nie bez rozumu, nie bez majątku Astolf, mąż zachwycającéj Amalii, był jednym z najszczęśliwszych mężów. Trzy lata jak węzły różane małżeństwa łączyły wzajemną ich miłość; trzy lat spędzili na wsi; jedna chwila nieporozumienia, jedna chwila nudów nie zaćmiła czystego nieba szczęśliwéj jednostajności pożycia. — Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu mijał; Amalia ujmując nieraz pieszczoném ramieniem szyję kochanego męża dziwiła się, że już lat trzy minęło, dziwiła się, jak ludzie mogli upowszechnić fałszywe aksyoma: że szczęścia nie ma na tym świecie. Wieczory nawet grudniowe, te miniatury wieczności dla wielu, dla nich tysiące miały powabów i najczęściéj koniec przyjemnego wieczora, przyjemności nie był końcem. Ale kiedy dla kobiet summa obecnego szczęścia zwykle wystarczającą bywa, mężczyzna ceniąc nawet, hojność losu, stara się pomnażać ją zawsze: trudno otoczyć jego dążność pierścieniem granicznym, pierścieniem z napisem: Póty nie daléj. Żona mówi: Jak jestem szczęśliwa! — mąż: Jak jestem szczęśliwy, żeby jeszcze...... i to jeszcze coraz większe rozkłada konary, z tych gałęzie, a z gałęzi gałązki w nieskończoną roją się gęstwinę.
Z takich to przyczyn szczęśliwy Astolf, nazajutrz po dobréj przedaży całorocznéj wódki, chodził dużym krokiem wzdłuż i szerz pokoju i gęściejsze niż zwykle puszczał bałwany tytuniowego dymu, kilka razy dmuchnął aż iskry na pół łokcia w górę podleciały, i kilka razy, leżącą na stole pieczątką przycisnął wzniesiony popiół w stambułce, nareszcie zaczął rozmowę sam z sobą. — Sam z sobą? Czy szalony? — Bardzo przepraszam, nie szalony wcale. Przeciwnie, jest rzeczą nie do zaprzeczenia, że wszystkie wielkie pomysły, wszystkie wielkie zamiary, głosem objawiać się zwykły; zwłaszcza w tragedyach, im większy człowiek, tém dłużéj ze sobą rozmawia; któż tego nie wie! któż nie zadrzymał przy tém! — Astolf więc, który nie był jednym z największych, ale i nie z najmniejszych ludzi, mógł bardzo słusznie i roztropnie średniéj długości odprawiać monologi i tak zaczął: „Ożeniłem się! (pauza) Ożeniłem się i jestem żonaty od lat trzech. (Dmuchnął w lulkę i w kącie postawił): Jestem szczęśliwy, bo któżby z takim aniołem dobroci i piękności, jak Amalia, nie był szczęśliwy! — Ale ona? (pauza): Nie jestże jej wielkie szczęście, nieznajomością większego? Nie jestże wieś wsią a miasto miastem? Nie trawiże najpiękniejszych lat swoich w samotnym Topolinie? kiedy ja korzystając z jéj niewiadomości, naużywawszy do woli zabaw różnego rodzaju, spoczywam na moich.... No jużci! na moich wawrzynach. Bo“, mówił daléj poprawiając przed zwierciadłem włosy i chustkę na szyi, „bo każdy przecie może.... i nie jedno przypomnieć sobie.“
Tu, długie nastąpiło milczenie, i ktoby niewidziany mógł był uważać, byłby łatwo odgadł, po nierównym chodzie, raz mocnym, raz posuwistym, to na piętach, to na palcach, po częstém prostowaniu głowy, równie jak i uśmiechu rozlanym po całéj twarzy, że Astolf lat z dziesięć w tył skoczył i że rozmaite wspomnienia, nader miłe miłości własnéj, odwiodły go zupełnie od piérwszego myśli przedmiotu; nareszcie robiąc w prawo lekki niby skok, pewnie także kopiją jakiegoś dawnego oryginału, uderzył się w kolano o krosienka Amalii i wspomniał na żonę. Ból i trochę prędszy oddech, które zmusiły go usiąść, nie zmieniły jednak bynajmniéj szlachetnego i wspaniałego przedsięwzięcia; a tém było: jechać do Lwowa i tam nadchodzący przepędzić karnawał.
Zerwał się raz jeszcze i zacierając ręce dał w słowach bieg uczuciom przepełniającym serce. „Tak, dla Amalii“, rzekł, „chcę to uczynić. Amalia musi téj zimy bawić się jak najlepiéj. Ale przytém i o sobie nie zapominam, wyznać trzeba. Co za rozkosz pokazać światu tego anioła, poić się zachwyceniem, które sprawi i zawsze powtarzać: Ona jest moją, moją tylko! ona mnie, mnie, mnie jednego kocha! — Widzieć nareszcie tę skrzętną koło niéj zgraję, żebrzącą jednego wejrzenia, silącą mózgi, by wywołać jeden uśmiech na te usta koralowe, z których ja tyle razy zcałowałem rozkoszne westchnienia!“ Tu zacierając ręce coraz mocniéj, biegał prawie w koło stołu, lubo na lewą nogę nalegał już nieco. — „A zawiść, zawiść“, mówił daléj, „jak trawić będzie niejednego panicza, kiedy z wieczora albo balu, Amalia wsparta na mém ręku, naglić będzie powrót do domu. — Kareta zajeżdża — Amalia wsiada i ja z nią. Adieu panowie! dobra noc — ruszaj! do domu! A panowie na schodach pomyślą sobie: Szczęśliwy Astolf! niech go diabli wezmą jaki szczęśliwy! — Dobra noc panowie, dobra noc! — Héj! — jest tam kto! — zawołać Telembeckiego.“
Wkrótce gruby Telembecki wsunął się boczkiem, jak uszanowanie każe, przez w pół otwarte podwoje, a z pod ogromnych wąsów głos wieczną chrypką przyciśnięty dał się słyszeć: Jestem panie.
— Panie Telembecki, rzekł Astolf — po świętach jadę z żoną do Lwowa na całą zimę — pojedziesz zatém w tych dniach nająć nam mieszkanie. — Życzyłbym sobie, aby nie było bardzo drogie, ale porządne. — Pytaj się WPan koło Manasterskiego — weźmiesz z sobą kilka sągów drewa — każesz zaraz przepalać w pokojach — trzeba także odebrać co drobiu czynszowego i o spiżarni pomyśleć.
Na te wszystkie rozkazy i wiele podobnych „Dobrze panie“, zawsze jedna była odpowiedź. — No, — mówił daléj o wszystkiém myślący Astolf — idź Waćpan panie Telembecki, nie trać czasu, bo ja najdaléj czwartego albo piątego przyszłego miesiąca chcę z domu wyjechać.
— Dokąd — zapytała, wchodząca Amalia. — Do Lwowa, — odpowiedział jej Astolf, i czule do serca ją przytulił, gdy już na znak swego pana, Telembecki wycisnął się z pokoju, zostawiwszy przy progu dwie sadzawki z roztopionego śniegu. — „Tak, do Lwowa jedziemy moja duszko. — Trzeba rozerwać się trochę. — Przepędziemy tam karnawał.“
Nie mało zdziwił się Astolf, gdy to oświadczenie, nietylko że nie sprawiło spodziewanego ukontentowania, ale nawet niemiłém być się zdawało. Amalia przyszedłszy z pierwszego zadziwienia, które tak nagłe przedsięwzięcie musiało w niéj zbudzić, starała się odwieść męża od powziętego zamiaru: obraz szczęścia, które przez lat trzy było na wsi ich udziałem, i najczystsze, bo bez pomocy obcego świata, co zwykle na lichwę tylko, użycza niestałych przyjemności. — Uwagi nad stanem majątku, który potrzebowałby jeszcze czas jakiś skromnego ograniczenia — nareszcie zapewnienie, iż dla niéj pobyt w mieście będzie źródłem tysiąca przykrości — nic nie zdołało odwieść Astolfa od raz chwyconego przedsięwzięcia; i po długich, kilkakroć powtórzonych rozprawach, zdało mu się nakoniec przełamać wstręt Amalii od życia miejskiego; a nawet tyle pracował, iż wymógł na niéj przyrzeczenie, że zupełnie swoim gustom dogadzać będzie; otworzywszy zaś przed nią szkatułkę, przekonał, że nie będzie potrzebowała żałować sobie na stroje i inne fraszki; tém bardziej, iż w tém zadosyć tylko uczyni jego własnym życzeniom, dążącym jedynie do tego, aby ją widzieć, ze wszech względów jak najświetniejszą w towarzystwie wielkiego świata.
Nazajutrz, Amalia dopomagała już po trochę mężowi w idealnych utworach, któremi stroił przyszłe chwile pobytu w mieście. — Za parę dni, szaleli oboje. — Za tydzień, Astolf już tylko słuchał. — A gdy przyszedł dzień wyjazdu, Amalia pierwsza obudzona, pierwsza nagliła służących do prędkiego pakowania, od wczoraj zaciągniętych pojazdów.





WYJAZD z DOMU.

Byłeś kiedy przyjacielu świadkiem wyjazdu uczciwego obywatela z domu w daleką podróż? Nie byłeś nigdy. — Będziesz nim niezawodnie. Przyjdzie czas, przyjdzie, kiedy jak Astolf zostaniesz w niwecz obrócony gwarem, tartasem, hałasem, który niestety, sam wznieciłeś. Siedział przy kawie, fajeczka w ręku, jeszcze słońce nie zeszło; od lat sześciu a może i więcéj, tak zamąconego nie pożywał śniadania. Trzy razy wstała Amalia od stolika, trzy razy kawa chlupnęła mu na żółty szlafrok — wstała raz czwarty i pchnęła nogą lulkę tak mocno, że z otwartą gębą przyskoczył do zwierciadła: Zęby! zęby! wielkiém szczęściem jeden tylko był uszkodzony nieco. Drzwi, drzwiczki, szuflady, szufladki, wszystko co zamek nosi, wszystko stało otworem, i jak kiedy:

Eol swe dzieci, z podziemnéj czeluści,
Na zgubę świata, jednym tchem rozpuści,

tak z najgłębszych kątów garderoby niewidziana dotąd spodniczkowa rzesza, napełnia szumem, szelestem i wichrem dom cały.

Nareszcie kareta na saniach, z tyłu, z przodu i z wierzchu okryta pudłami, pudełkami, pudełeczkami, (lubo cała wieś zaświadczyć może, że było jeszcze dwa pojazdy) pokazała się, w jednéj połowie szyby niezakrytéj mrozem. I kiedy Astolf tysiączne rozkazy miał jeszcze do rozdania, ekonomowi, pisarzowi, leśniczemu etc. etc. Amalia już w szubie, i szalem zawinięta, przypominała żałośném spojrzeniem, iż czas ze szczęśliwego wyjechać domku.
Przyszło do wsiadania. — O mój Boże! kto raz piérwszy jechał w karecie z najukochańszą żoną, wié, jak okropny widok przedstawia się oku jego, za otwarciem nieszczęsnych drzwiczek; jak bolesny obraz staje mu przed myślą: ta szkatułka w dole, grozi kurczem prawéj nodze; te dróty wyglądające z kieszeni, są postrachem oka albo ucha; kapelusz w chustce zawiązany, i zaczęta na kanwie robota, przypięte między przedniemi oknami, zasłaniają zupełnie konie, drogę i dzienne światło; karton z kwiatkami za siatkę włożony, nie daje nawet powstać nadziei, aby można wyprostować się, choć raz jeden, w ciągu całéj podróży; zresztą, tysiące drobiazgów jeszcze w ręku panny służącéj, roszczą prawo do jednego pozostałego miejsca: do kolan męża.
Postrzegł to wszystko Astolf na piérwszy rzut oka, kiedy Amalia, już w karecie, poprawiała się rozkosznie, niby mówiąc: Jak mi tu dobrze! Postrzegł, zmierzył okropność przyszłego położenia, i spojrzał na poczciwego Daniela, stojącego przy klamce. Nie długo jednak trwało to wahanie; z odwagą rzucił się, jakby naprzód przeznaczenia swojego. Lecz właśnie ta odwaga i gorliwość, zbyteczna w dopełnieniu przedsięwzięcia, zgubiły go tą razą: nieobeznanemu z wewnętrzną przestrzenią karet, dłuższą zdała się odległość przeciwnéj ściany, niż była w saméj rzeczy, do czego jeszcze lekkie pośliźnięcie na obmarzłym stopniu, tyle się przyczyniło, iż uderzywszy głową w taflę przeciwległą, stłukł tę, drzwiczki sobą otworzył, i jak Frankoni przez papierową beczkę, wyleciał aż na drugą stronę karety; tak, że tylko dwie nogi, okryte ogromnemi berlaczami, zostały na kolanach przestraszonéj żony. Krótszą więc już wtedy biorąc drogę, raczkiem skończył skok niebezpieczny, w obawie, by spłoszone brzękiem nie ruszyły rumaki. Wyskoczyła Amalia, pospieszył Daniel, przybiegli honoratiores ostatnich jeszcze czekający rozkazów i podnieśli pana, ale pana z obdartym nosem. Niczém nie było to uszkodzenie dla biednego Astolfa, w porównaniu troskliwego i gwałtownego ratunku: ledwie na nogach, już miał na czole garść śniegu; żelazem ciśnięto mu, zupełnie od szwanku ocaloną brodę; a wszystkie torby, torbeczki, już w karecie utasowane, zostały naraz otwarte ręką strwożonéj Amalii, szukającéj angielskiéj kitajki; latały w prawo, w lewo kłąbki, nożyczki, sztućczyki, skrętki i zawiniątka, tak że wkrótce do ciasnoty dodały jeszcze nieład największy. I kiedy Astolf, znowu w karecie, broni się ile możności od tych gwałtownych usług, kucharz już stłukł naprędce świéże jajko, całą obdartą błonkę przylepił na nos pański, zamknął jedne, Daniel drugie drzwiczki, a Bartłomiéj, rozpuściwszy batóg, ruszył nareszcie z nieszczęsnego miejsca. Ale ledwie kareta za bramą, już głos Amalii dał się słyszeć „Stój! czekaj! — Czego? — Berlacze zapomniałam. — Ach droga Malciu, wszakże godzinę całą, już ubrana, czekałaś na mnie!“ Nic Amalia nie odpowiedziała, gdyż milczenie w takim razie jest zwykłą tarczą płci pięknéj, milczenie, które można tłumaczyć jako uznanie winy, albo też jako cierpliwe znoszenie zrzędziarstwa męża. Przybyły oczekiwane berlacze; ruszono daléj; blisko milę całą podróż szła dosyć szczęśliwie, lubo nie bardzo spokojnie, bo Amalia starała się uporządkować rozrzucone drobiazgi, zawsze przytém prosząc męża, aby jéj to podał, to podjął, tego pod sobą poszukał, to zawiązał, tamto włożył. Ubranemu w ciężką delią i ze stłuczonym nosem nie bardzo było to przyjemnie, ale mróz po nim poszedł, gdy Amalia zapytała go z niepewnym uśmiechem, czy jéj żartem nie schował pularesa z pieniędzmi. — Nic nie schowałem, — odpowiedział, szukając w nogach. — Ale żartujesz. — Ach Malciu, żebyś wiedziała, jak mnie nos boli, nie myślałabyś, że mogę teraz żartować. — Miałam go w ręku na samém wsiadaném; poszukaj koło siebie... tam za sobą.... może siedzisz na nim.... wstań trochę. — Ale moja duszko, ja ci powiadam, że nie ma. — Ach dla Boga! wszystkie pieniądze od ciebie i od mamy w nim były; pewnie na dziedzińcu wyciągnąłeś go za sobą; jak téż mógłeś zrobić mi taką przykrość!.... Danielu biegaj.... Szczęściem koło karczmy działo się to wszystko; Astolf kazał zajechać i na licowym koniu wyprawił Bartłomieja szukać pularesu; sam zaś, przeprosiwszy żonę, że tak nieuważnie wylatywał z karety, chodził po izbie myśląc długo i széroko, o zaczętéj podróży, o miejskich rozkoszach i o swoim nosie, gdy krzyk radośny Amalii przerwał powszechne milczenie. — Jest pulares, znalazł się w torbeczce. — Bogu dzięki, możemy jechać. — Ale prawda, Bartłomieja niema.
Mijała godzina po godzinie, już z południa; nareszcie i ku wieczorowi; aż przecie ze zmierzchem wrócił Bartłomiéj, pijany i oczywiście bez pularesu; musiano więc w karczmie zanocować. Pokładli się spać z westchnieniem do Boga, aby dzień jutrzejszy pomyślniejszym był ich podróży, co téż się w rzeczy samej i spełniło, gdyż trzeciego dnia stanęli szczęśliwie we Lwowie, gdzie zastali, prócz małego swędu i małego dymu w pokojach, zresztą dość porządne mieszkanie na przedmieściu Krakowskiém.





MIASTO.

Aj, aj, nos Danielu!... Czy nie możesz golić nie ciągnąć nos w górę?... Daj tu lusterko... A ty żydzie czego chcesz? — Przynosiłem krzeseł i kanapę. — Drzwi zamykaj!... Wiész Telembecki, tu djable wieje po nogach.
Wiało w saméj rzeczy, i to nie pomału, bo drzwi nie zamknęły się prawie. Dni sprawunków! dni kłopotu, któż was nie zna! — Płacił Astolf rano, płacił wieczór, a czasem płacił i w nocy. Czwartego dnia nareszcie, zawołał biorąc kluczyk z kołka: nie spodziewałem się, na honor nie spodziewałem się, aby to wszystko miało tyle kosztować.
Cóż dopiéro gdy przyszło do postawienia garderoby Amalji na przyzwoicie wykwintnym stopniu; działo się to pod przewodnictwem Anatazyi, kuzynki Amalii. Nikt nad ładną, wesołą, a może nawet trochę roztrzepaną Anatazję nie był zdolniejszy, z księgi mód niemylne rozdawać wyroki; a Telembecki nie raz zasłyszał swego pana, mówiącego siebie: „To djable drogo!“
Przyszedł dzień wizyt; ubrał się Astolf, lecz ledwie wszedł do pokoju i stanął przed Atanazją, ta parsknęła śmiechem:. „Zmiłuj się Astolfie, zawołała, jakżeś ty ubrany!“ — Cóż złego? zapytał trochę zmieszany Astolf, patrząc po sobie. — „Nie, mówiła daléj ładna kuzynka, tak pokazać się nie możesz, przyślę ci Emila, ten potrzebnych rad udzieli, ja tylko tyle miarkować mogę, że całość twego ubioru, nie taka jaką wszędzie i co dzień w mieście zobaczyć można.“
W saméj rzeczy: frak był nowy, Marceli go robił; lecz domowe pranie bielizny, która przy tém niedowodziła zręczności Daniela w pakowaniu, przedstawiało różne cienie białego koloru; kamizelka skrochmalona, z pożółkłemi przymaglowanemi guziczkami, jak pancerz twarda, w górze uszów sięgała, kiedy w dole za sobą zostawiała kieszonkę zegarkową, z któréj łańcuszek w całéj swéj długości utrzymywał w ruchu piękne paryzkie pieczątki. Fontaź u chustki nie odrazu był związany, to łatwo poznać; a kołnierzyk schodzący się nadto blisko, szczypał nieszczęśliwą brodę, jeszcze z mrozu opierzchniętą. Inne części ubioru równie dalekie były od doskonałości i w tém trzeba przyznać, los jest szydersko okrutny, zdaje się, iż inaczéj wiedzie krawieckie nożyce dla żonatych, inaczéj dla wiecznych wrogów spokojności małżeńskiéj.
Po głębokiem zastanowieniu przed zwierciadłem, przyznał sobie Astolf, iż dawniéj lepiéj bywał ubrany; odłożył wizyty na czas późniejszy, przez co i uniknął częstego spotykania się z żoną, która tegoż wieczora puściła się w świat pod przewodnictwem Atanazji.
Wielki jest świat — na tym wielkim świecie, łamcie sobie głowę moi państwo jak chcecie, nie znajdziecie nic głupszego nad wizyty ceremonjalne. Co to jest, te dziesięciominutowe odwiedziny, gdzie się cieszą nieprzyjęci, smucą ci, co przyjąć muszą? Co to są, te rozmowy sklejone z frazesów, wyjętych prawdziwie jak z kalendarza, i to stóletniego kalendarza? Co? — rozum, dowcip, czy hołd uszanowania? nie wiem; kto wie niech mi powie z łaski swojéj. Nie podobały się wizyty Amalji, Astolf dawno ich nie lubił, ale wlazłszy między wrony, krakaj jak i one, dobre stare przysłowie, szkoda tylko, że rym trochę za śmiały.
Ale jeżeli Astolf wystawił sobie nad wszelką miarę wrażenie które Amalja sprawi, trzeba wyznać, że skutek przeszedł jeszcze nadzieje. Młodość, piękność, rozum Amalji, skromne ułożenie a bez téj ciągle na straży będącéj rozwagi, którą u wielu młodych mężatek porównać można, z laską ekwilibryczną tanecznika na linie; rozwagi lękliwéj, odsuwającéj od naturalności, téj najpiękniejszéj ozdoby płci pięknej — wznieciły za pierwszém jéj okazaniem się w salonach pani N*** powszechne zachwycenie. Wiedziała Amalja, że jest piękną — bo któraż piękna tego nie wie? ale przy zwierciedle uśmiech ukontentowania był zawsze dla Astolfa. Nie myślała długo Amalja, co można, czego nie można powiedzieć, jaki czas siedzieć wypada, gdy który z młodych ludzi usiadł przy niéj — czy wolno spojrzeć w tę lub owę stroną, bo kochając szczerze męża, była obcą tym troskliwym wyrachowaniom, które może więcéj doświadczenie niż czystość duszy dowodzą. Ale czy Astolf teraz, tyle cieszył się z rzeczywistości, ile z marzenia wprzódy, to nie jest dowiedzionem. Świat cały i to świat pełen powabów, pełen przedmiotów roztargnienia, wciskał się między nich. Jak na szale byli rzuceni, im wyżéj ona szła w górę, tém on niżéj zdawał się opadać; co raz więcéj odsuwał się z linji, na któréj dawniéj razem stał z żoną, i zaczął już drugie po niéj miejsce zajmować: Amalja będzie na wieczorze... Amalja na objedzie... Amalja będzie na teatrze... ze swoim mężem rozumie się, tak jak ze swoim wachlarzem albo szalem. W małych zgromadzeniach gdzie rozmowa przy okrągłym stoliku najprzyjemniejszą bywa, niema miejsca dla męża, to rzecz dowiedziona; tam wszystkie zwroty mowy, jakby promienie przez szkło palące w jeden punkt biją, a tym punktem jest: chęć podobania się pięknéj osobie; cóż tam jéj mąż swego przyłożyć może, który już dostąpił, lub mniema że dostąpił tego celu? — Chęć podobania się, ten bodziec najpotężniejszy, co iskrzy dowcip, wzbudza wesołe pomysły, lekki, coraz odmienny daje ruch rozmowie, usunięty na stronę, zostawia męża jakby rozsądnie a ciężko uzbrojonego kirasjera, wśród uganiających się, i z samą śmiercią nawet, igrających ułanów. Cóż się dzieje? — Rozmawia na stronie z jakim starym kawalerem, albo drzymiąc bawi się własnemi palcami. „Inaczéj być nie może, — mawiał Astolf, którego monologi, coraz dłuższemi zaczęły bywać. — Niema sposobu, trzeba iść utartym torem, trzeba grać w karty.“ — Grał więc w karty, i co dzień przegrywał; a kiedy znalazł się sam na sam z żoną, i ta, opowiadała z ukontentowaniem przyjemności dnia całego, albo niewidząc podziału swoich uczuć starała się dociec przyczyny, musiał silić swój rozum, aby ją przekonał, że jest najszczęśliwszy i że wszystko tak się dzieje, jak się dziać powinno.





ZAPROSINY.

Dziś śpiewa nowa śpiewaczka, pani Biller; dziś tańcuje panna Miller. — „Panie Telembecki, idź Waćpan, kup nam bilet do loży.“ — Wrócił wkrótce zadyszany Telembecki z oświadczeniem, iż wprawdzie jest jeszcze trzy bilety do wzięcia, ale cena podwyższona na dwa dukaty, przeto musiał wrócić zapytać się pana, czy każe tak wiele zapłacić. „To już przepadło! nie będziemy na teatrze, zawołała na pół z płaczem Amalja.“ — Ale dla czegóż zapytał Astolf, i zwracając mowę do Telembeckiego: idź Waćpan jak najspieszniéj... Nim on dojdzie, przerwie Amalja, biletu nie będzie. — A więc sam pójdę, rzekł Astolf, wziął płaszcz, kapelusz, zleciał ze schodów i pobiegł daléj.
Nie mylne było przeczucie Amalji: Astolf już żadnego miejsca nie zastał w kasie, ale spostrzegłszy stojącego lokaja, z ogromnie szerokim galonem u kołnierza i w lekkich nankinowych pantalonikach, trzymającego jeszcze w ręku ostatni bilet, przyszła mu myśl szczęśliwa wejść z tymże w układy, co téż za pomocą trzeciego dukata jak najlepiéj wykonał. Uśmiech więc tryumfalny w twarzy śpieszy zaspokoić kochaną Amalję; gdy przy rogu jezuickiego kościoła spotyka Alfreda, Emila, i kilku z młodzieży, którzy go ledwie nie codzień zaszczycali swojemi odwiedzinami; nie może wymówić się, jako najlepszym przyjaciołom, ceniącym aż nadto, każdą z nim przepędzoną chwilą i idzie z nimi... gdzie? — na ostrygi. Po ostrygach puknął szampan — pieniły się kieliszki — butelki mijały. Już rozmowa głośna — już Astolf wspomina kawalerskie czasy — już oświadczenia przyjaźni hucznie się wzmagają — już i łza rozczulenia, zabłysnąwszy w oku rozbryzgnęła się nie jedna na marmurowym stoliku, i złączyła się wilgotnym kręgiem, wyciskiem smutnego kieliszka. „Kochajmy się!“ brzękły kieliszki i już próżne. — „Niech żyje przyjaźń!“ Duszkiem spełnione. — „Niech żyje Astolf!“ zawołał Alfred i do dźwięku szkła, do głosów podniesionych na najwyższy stopień, chcąc jeszcze coś piękniejszego dodać: rznął butelką o ścianę, lecz nie pewna ręka, nie pewnie rzut wykonała i byłby Astolf w łeb dostał, gdyby się nie był przypadkiem w przeciwną stronę pochylił. Na tyle uprzejmości, nie mógł Astolf zostać obojętnym; i ze łzawém okiem, wśród tysiącznych uściśnień, wszystkich na obiad na dzień jutrzejszy do siebie zaprosił, co téż mu hucznie i solennie przyrzeczono. Prosząc zaś, aby go nie wstrzymywano, bo jak najśpieszniéj idzie do Malci, potknął się na wyciągniętych nogach Emila, i w cudzym kapeluszu wyszedł na ulicę. Spojrzał w górę chcąc na ratuszowej wieży zobaczyć godzinę: kichnął jakiéjś przechodzącéj babie w samo ucho — która go za to brzydkim zelżyła wyrazem — lecz nie tylko zegara, ale i wieży nie mógł zobaczyć stąd wnosząc iż pił za wiele, bał się i kroku daléj postąpić; gdy chrapliwy głos poczciwego Telembeckiego, którego doświadczenie na pierwszy rzut oka, odgadnęło stan pana, dał się słyszeć w samą porę:
— Niech się pan na mnie oprze.
— Mój Telembesiu, powiedz mi, widzisz ty wieżę?
— Nie panie.
— A dla czego ty wieży nie widzisz, mój Telembesiu?
— Bo wieży niema.
— A gdzież jest wieża?
— Zawaliła się panie.
— Szkoda Telembesiu; wielka szkoda; wieża się zawaliła; nie wiem która godzina; jedenasta jest?
— Już po trzeciéj. Pani niespokojna czeka z obiadem.
— Djable ślisko; a komu to dzwonią Telembesiu?
— To sanki fijakrowskie.
— Jabym jechał Telembesiu.
Przyjechał Astolf do domu, spotkał na schodach Amalją dopytującą się co się stało; ale dążność ku kanapie najukochańszego męża, zaspokoiła ją w krótce, lubo wcale nie ucieszyła.
Wybiła szósta — Astolf śpi. Amalja coraz nie spokojniejsza, zapewne o zdrowie męża; pierwszy raz była szczerze na niego rozgniewana, zapewne że się nie szanuje. I kiedy panna Piotrowska weszła spytać się, jaki kapelusz pani weźmie dziś na teatr, nic jéj nie odpowiedziała, ale kazawszy wynieść świéce do drugiego pokoju, zasiadła w kącie sofy; (bo któż się dąsa przy świécy i nie w kącie?) i przedsięwzięła cały tam wieczór przepędzić. Bije wpół do siódméj — chustka przy oczach. Bije trzy kwadranse — „To nie do zniesienia! Żebym choć wiedziała, że pewnie w domu zostanę!“ zawołała nieszczęśliwa żona, i znalazła się na środku pokoju; ale w ten moment ziewnięcie Astolfa, jakby ją pchnęło w dopiero co porzucony kącik. Podparła się na ręku i wszelkiéj siły nad sobą wezwała, by się okazać jak najobojętniejszą, jeżeli po ziewnięciu nastąpi zupełne obudzenie; o czém wkrótce mogla się przekonać, słysząc w trzecim pokoju: „Jest tam kto! — daj szklankę wody — która godzina? — gdzie pani? — Malciu!“ — żadnej odpowiedzi — Malciu! — odkrząknąwszy powtórzył Astolf. — Hm, dość ciche, ale wcale nie obojętne było odpowiedzią na to drugie zawołanie. „Malciu, już czas do teatru, mamy bilet.“ Malcia zerwała się prędko, lecz jeszcze prędzéj usiadła; gdyż po usuniętéj niespokojności szybko gniew górę bierze na sprawcę téjże. Wszedł Astolf — fontaź chustki przy uchu, kołnierzyk wyżéj nosa — z świecą w ręku; opowiadał swoje zdarzenie, lecz postrzegł w krótce, iż kreślenie humorystyczne jego wypadków, nie najlepiéj było przyjęte; musiał uniewinniać się, na końcu po tysiąc razy przeprosić, nim skłonił Amalję by na teatr jechała, czego z razu żadnym sposobem nie chciała. „Dziwna rzecz, mówił później do siebie, usiłując trafić do rękawa, który mu Daniel jak najzręczniéj nadstawiał — dziwna rzecz, gniewała się — jednak dla niéj poszedłem po bilet, dla niéj... westchnął i włożył na głowę przestrony kapelusz.





TEATR.

Jaki ścisk na parterze, rzekła Amalja, wychylając się z loży; i kiedy spuściwszy szal z ramion, przecierała spotniałą perspektywkę, Astolf tymczasem wysuwał krzesła, aby mógł wygodniéj nogi wyciągnąć. Ledwie zasiadł, nos utarł, płaszcza poprawił, drzwi otwierają się z hałasem, i ściągają jego oczy na wchodzące damy. — Kochana Amaljo, jeszcze w progu odezwała się Atanazja, zapraszam się do twojéj loży, moją odstąpiłam ciotce, która dopiero co przyjechała, i oto ci prezentuję panią Gołębiowską, jéj sąsiadkę. Rada, nie rada musisz nas przyjąć. — Z duszy, serca, odpowiedziała Amalja, jest dosyć miejsca dla wszystkich. Wysunięte dopiero krzesła, musiał Astolf znowu poustawiać. Zasiadła Amalja, Atanazja i w środku nie zbyt szczupła sąsiadka; jéj synek zaś, koło siedmiu albo ośmiu lat mający, w szubce srokatéj z białym futerkiem, z otwartą gębą i wilgotnym nosem, wylazł nieproszony na wysokie krzesło, stojące za Amalją. Chwiejący się więc tylko stołeczek, w najciemniejszym kącie loży został Astolfowi.
Kortyna wzniesiona — Astolf się zbliża — wychyla głowę — lecz ledwie ujrzał halabardę pierwszego z brzegu figuranta. „Astolfie zmiłuj się, rzekła Amalja, połamiesz mi pióra; niema téż i nic ciekawego.“ — Zwraca się mąż na prawo, spina się na palce. Vous m’ etouffez“ zawołała Atanazja, cofnął się w środek, ale pani Gołębiowska prosi by Józiowi nie zasłaniał. Dziwna rzecz, pomyślał sobie i usiadł na swoim stołeczku.
Koniec aktu — Amalja uskarża się na niewypowiedziane pragnienie — Atanazja radzi lody — pani Gołębiowska wspiéra to zdanie. — „I mnie lodów, zawołał Józio. — Pięć, zamruczał Astolf wychodząc z loży; pięć, powtórzył na schodach; pięć, zawołał w cukierni; pięć filiżanek lodów pod numer czwarty. Dobry mąż lubi, choćby najmniéjszą przyjemność dzielić z najukochańszą żoną; nawet przysmaczek smaczniejszy, pożywany dla niej; dla tego posławszy chłopca z lodami, sam w krótce poszedł za nim. W sam czas téż przyszedł by... usłyszeć Amalją mówiącą do Alfreda: „Proszę nie robić ceremonij, mój mąż nie lubi lodów.“ Przyjął Alfred, a Astolf, wziął się do zawiązywania chustki pod brodą Józiowi, aby szubki nie poplamił, za co go ten mokrą łyżeczką po twarzy smarował. Dobre lody! — wyborne lody! skosztuj Astolfie! — Dziękuję, odpowiedział, i wyszedł jeść na dół, zwłaszcza że ból głowy, na który rano tak pięknie zarobił, zwiększał jego pragnienie do czegoś chłodzącego. „Dla czego mówić: Nie lubi, nie lubi, powtarzał schodząc ze schodów — nie lubi! kiedy ja lubię, i bardzo lubię.“
W cukierni zastaje Emila z pakietem smażonych kasztanów. „Astolfie, zapłać za mnie, nie mam pieniędzy przy sobie, a długów nienawidzę.“ — Chętnie. Zapłacił za niego i za siebie, a gdy wrócił do loży, dziękowano za kasztany... Emilowi.
Przecież na koniec dzwonek suflera wywołał odwiedzających, każdego na swoje miejsce, i właściciel dzisiejszéj loży, mógł przybliżyć się trochę. Szczęśliwszy téż tą razą, upatrzył sobie między kokardą Atanazji a beretem pani Gołębiowskiéj mały otworek, jakby okienko, przez które można było dostrzedz jedną cząstkę sceny. — Dobre i to! — patrzał z uwagą, lubo niewygodnie nachylony, gdy dotknięty już nie raz pierwszy w ramię, obrócił się i postrzegł Józia bawiącego się przylepianiem mu lepkich papierków z kasztanów do nowego płaszcza, któremi już jednę stronę kołnierza zupełnie ugarnirował. Byłby drogo opłacił ukontentowanie przylepiania papierków nieznośny chłopiec, albowiem gniew Astolfa doszedł do najwyższego stopnia, lecz był on nadto dobrze wychowany, aby go w swojéj loży okazać — kiedy matka postrzegłszy figlarne dzieło Józia, tak głośno śmiać się zaczęła, że wszystkie loże, i stokrotne psyknięcia oświadczyły nieukontentowanie publiczności.
W tem huczne oklaski oznajmiły wszystkim mężom w głębi lóż siedzącym, wystąpienie na scenę pani Biller; posunął się Astolf do swojego okienka, gdy chłopiec wszedłszy po filiżanki prosił o zapłatę.
— Już zapłaciłem.
— Gdzie?
— Na dole.
— Ja tego nie wiem.
— Idź się spytaj.
— Po co mam chodzić.
— Idź, bo cię wytrącę.
Pst! pst! — Z parteru i z lóż dało się słyszeć, a Astolf przytłumiając gniew słuszny, ujął silno za ramię natrętnego chłopca i wyszedł skończyć z nim rozprawę w cukierni, gdzie mógł wezwać świadectwo cukiernika; ale nie zastał tegoż, bo równie ciekawy jak wszyscy, wsunął się był na parter słuchać pięknéj aryi śpiewanéj przez panią Biller. Po długim szukaniu znaleziono go nareszcie, a gdy przyznał iż w saméj rzeczy odebrał zapłatę, Astolf więcéj porywczy niż rozsądny, nakręcił ucha chłopcu i uderzył go w kark parę razy. Powstał wielki hałas. — Jeden chłopiec płakał, drudzy krzyczeli, cukiernik nawet obruszać się zaczął; spieszący się Astolf chcąc skończyć tę kłótnię, rzucił kilka cwancygierów, i pobiegł na górę, gdzie do wchodzącego zawołała Amalja: — Prawda Astolfie, że ślicznie śpiewa? — Być może, odpowiedział, i rzucił się na swój skromny stołeczek, z przedsięwzięciem nie słuchania, nie patrzenia, ale i nie ustąpienia, choćby na cal jeden, miejsca przez siebie zajętego. Zaczęły znowu drzwi otwierać się i zamykać; zawsze jedne, zawsze też same wieczne teatralne zapytania i odpowiedzi, a Astolf skłoniony okolicznościami do moralizowania myślał sobie: Mój Boże, dla czego téż człowiek wtenczas jé, kiedy mu się jeść chce — pije, kiedy mu się pić chce — śpi, kiedy mu się spać chce — a zawsze gada, czy mu się chce, czy nie; czy ma, lub nie, co dobrego opowiedzieć? Z tych myśli wpadł znowu w inne, aż nareszcie jakby mgłą otoczony, widzi Alfreda, który bierze za rękę Amalją, przyciska do swojego serca, ona się uśmiecha, potem ująwszy ją w pół, przebiega szybkim walcem parter i scenę. — Chce zatrzymać tak nieprzystojne postępowanie, lecz jakby do stołka był przykuty; drganie tylko, to ręki, to nogi, świadczy daremne usiłowania. Nakoniec traci z oczów Amalją — para wsunęła się za kulisy — to za nadto! — woła, krzyczy, jęczy, ale nikt go nie słyszy, wszyscy tańcują, wszyscy się śmieją, on jeden cierpi, aż pot zimnemi kroplami po twarzy mu ściekał. „Astolfie, zobacz czy jest nasza kareta,“ przemówiła Amalja, a Astolf przebudzony domyślił się, że już kortyna spuszczona. Wyszedł szukać Daniela,; po wielu trudnościach odszukał go nareszcie, śpiącego na tronie, z którego przeszłego piątku, Zygmunt August liczne rozdawał zlecenia. Wraca spiesznie, i już wychodzących z loży spotyka: Alfred podaje rękę Amalji, Emil Atanazji, i ktoś jeszcze pani Gołębiowskiéj; ale marsz cały wstrzymany przez Józia opierającego się postępować daléj. Amalja więc robiąc honory loży, prosi męża, by wziął ukochanego chłopczyka pod swoją opiekę; lecz zaledwie schodzą ze schodów, i pary naprzód idące odsunęły się w ciżbie, Józio staje i płaczliwym woła głosem: „ja nie pude — ależ mój Józiu, mama już poszła — otże nie pude — mój kochany Józiuniu, dam ci pierniczek a idź daléj... mój kochany... pierniczek z migdałkiem. — Weź mnie na ręce, jak mnie Grzesio nosi.“ Cóż było robić? Wdział biedny Astolf płaszcz na rękawy i z niemałém natężeniem wydźwignął chłopca na ręce. Idzie klnąc w duszy wszystkie teatra na świecie, a figlarny Józio tymczasem, łechtać go zaczyna, usiłując wepchnąć mu palec do ucha. Daremnie Astolf, jak wąż, rzuca głową na wszystkie strony, przytrzymując co moment spadający kapelusz, dopiął malec swego celu i już wświdrował paluszek w ucho, gdy przecie doszli do czekającej z wielką niespokojnością matki. Złożył nieszczęsny swój ciężar, i westchnął głęboko; ale kiedy przyszło do wsiadania, pokazało się iż roztargniona Atanazja już odjechała, zostawiwszy Amalji swoją towarzyszkę. Nie było więc podobieństwa nie ofiarować miejsca w karecie; zgodził się Astolf z wolą Boga, i podając rękę zamyślał pieszo wrócić do domu; ale pani Gołębiowska żadnym sposobem na to zezwolić nie może — rozpoczynają się ceremonje przy stopniu, tak długo trwające, że kilka głosów z kurytarza, pewnie zniecierpliwionych mężów, zaczęły napominać o prędsze tychże ukończenie; Astolf rad nie rad musiał wsiąść do karety, i wziąść jeszcze Józia na kolana; który przez cały czas drogi, dzwoniąc nóżkami, kopał mu bez litości skurczone nogi. Wysiadła nareszcie przyjemna sąsiadka ciotki Atanazji, z przyjemniejszym jeszcze synkiem; a Astolf lękając się nowego jakiego zdarzenia w tym dniu feralnym, rozkazał jechać jak najprędzéj, i nie odetchnął aż u siebie w pokoju. Odetchnął wprawdzie, ale nie na długo, gdyż nagle przypomniał sobie zaprosiny na jutrzejszy obiad. „Dla Boga, Danielu, wołaj Telembeckiego!“ Spał już Telembecki i nim się zebrał, aby mógł w przyzwoitym stroju stanąć przed obliczem pańskiem, Amalja została uwiadomioną o co idzie. Długo w noc trwała narada, z któréj wypadło aby wziąść Osieckiego, aby jeszcze kilka osób do już zaproszonych dołączyć, i aby obiad był na osób dziesięć. „Weźże Waćpan te banknoty i dwa dukaty z kamizelki, abyś mógł rano wszystkiego nakupić; a ty Danielu obudź mnie dodnia,“ rzekł Astolf kończąc sesją. Ale napróżno Daniel wywracał kieszonki, dwóch dukatów nie było; z czego Astolf wniósł bardzo sprawiedliwie, że dając cwancygiery chłopcom cukiernika, musiał dać z niemi i dukaty. Przepadło — nakrył się z głową i zasnął.





OBIAD.

W dzień proszonego obiadu, kuchnia staje się sercem całego domu; tam ściąga się wszystko, z tamtąd wszystko wypływa. Z tamtąd Telembecki przygrzany, aż muślinowa chusteczka w sznurek zwinęła mu się na szyi, wpada do jadalnego pokoju, gdzie Astolf z Danielem rozmierza stół, ile osób pomieścić może, a Amalja udziela rozkazów pannie Piotrowskiéj zawieszającéj firanki — wpada, i schwyciwszy kroplę potu zsuwającą się z policzków, płaczliwym daje się słyszeć głosem: „Niech Pan z łaski swojéj pofatyguje się do kuchni“ — „Po cóż?“ — „Co ten tam wyrabia!“ — „Już daj mu Waćpan pokój, niech robi co chce.“ — „Co on wziął masła! Matko wielkiego miłosierdzia!“ — „Nic nie szkodzi.“ — „To jakiś fanfaron Panie.“ — „Już cicho, tylko cicho, mój Telembesiu... Oto idź Waćpan do Mildego[13]... — Zaraz, zaraz, — przerwała Amalja, wyleź Waćpan pierwéj na stolik i przytrzymaj tę strzałę... Moja Piotrusiu, ten fontaź, ten fontaź nie dobry! — Niech Karol idzie, rzekł Astolf. — Karol, odpowiedziała nie obzierając się Amalja, poszedł do Adamskiéj.[14] — Kogóż więc poślę? — Wyżéj, wyżéj Panie Telembecki!... mój Astolfie, przytrzymaj trochę stolik. — Aj! krzyknęła panna Piotrowska — Hoho! krzyknął Telembecki, a chcąc odzyskać równowagę, chwycił dopiero co z wielką biedą ułożone fałdy, i razem z firanką i Piotrosią znalazł się u nóg Amalji, przykryty tyfeniem jak rozjazdem, i długa strzała w ręku, jak zwycięzca w turnieju, czekający wieńca nagrody. — Mówiłem, zawołał odskakując Astolf, że taki koniec temu będzie. — Wstańże Waćpan, rzekła zniecierpliwiona Amalja, do klęczącego jeszcze Telembeckiego, i przyprowadź jak najprędzéj tego grubego żyda z Nowéj ulicy, niech zawiesi te nieszczęśliwe firanki. — Zerwał się Telembecki, i w krótce ujrzano go koło katedry, strzała w ręku i w lisiéj kapuzie. Amalja zaś prosiła Astolfa, by za nią napisał bilecik do Atanazji, i z tym wyprawił Daniela — Daniela jęknął Astolf, zmiłujże się moja duszko, pierwsza godzina, któż do stołu nakryje? trzebaby jeszcze i wina przynieść. — Jak mnie kochasz, kilka stów tylko, proś niech wcześnie przyjedzie, mam w tém mój interes. — Sam więc pójdę po wino, rzekł Astolf składając bilecik. Danielu, daj mi kalosze, tylko wykryduj podeszwy; w niedzielę mało com się nie przeciągnął wychodząc z kościoła.
Kupił wina Astolf, zawołał przechodzącego szewczyka, który, para butów na ręku, gwizdał arjetkę ze Syreny z Dniestru — i chciał mu powierzyć butelki; ale potém, bojąc się, aby chłopiec nie upadł, lub nie upuścił, obejrzawszy się na wszystkie strony, wziął pod płaszcz i spiesznym krokiem ruszył ku domowi. Już dochodzi do Judki, gdy spotyka liczną kalwakadę przybywającą z Sykstuskiéj ulicy. „Dzień dobry! jak się masz Astolfie! Bonjour Mr Astolfe,“ kilka głosów dało się, słyszeć. Astolf stał właśnie na jedném z tych miejsc, które służą za ślizgawkę, wracającym ze szkoły pacholętom, a teraz tém zdradliwszem — iż świeżo upadłym śnieżkiem lekko było pokryte — zwrócił się szybko, by na uprzejme odpowiedzieć powitanie, zwłaszcza, że widział dam kilka w gronie jadących — zwrócił się, pośliznął, i wyleciał z ciężkiego płaszcza szopami podszytego, jak basetla z pokrowca.
Zatrzymał konia Alfred a z nim i kilku innych, dopytując się, czy sobie czego złego nie zrobił. — „Bynajmniéj, bynajmniéj, i owszem,“ — odpowiedział wstający Astolf; nie ruszając jednak leżącego płaszcza, gdzie zostały niesione butelki. W krótce troskliwi odjechali panowie; nie wiem, czy szanując smutne jego położenie, czyli téż dla nie okazania wzmagającego się śmiechu; nieszczęśliwy zaś gospodarz dzisiejszéj uczty, zbliżył się z nieśmiałością do swojego płaszcza; odkrył prawą połę i ujrzał ciemny strumień madery, a gdy z pod lewéj dwie szyjki z czerwoną pieczątką wypadły, krótki zrobił rachunek i strzepnąwszy szopy, wrócił ku Żorżowi[15] po nowy zapas. Właśnie w sam czas, kiedy sobie przypomniał, że pieniędzy niema przy sobie, spotkał pana R***; ten łatwo temu zaradził, a Astolf mądry po szkodzie, fijakrem do domu przywiózł siebie i butelki.
Dla Boga! zawołała do wchodzącego Amalja, gdzieżeś się tak długo zagadał? Wiész ty, która godzina? druga, a nic jeszcze niema gotowego. — Ja temu nie winien, odpowiedział Astolf, otrzepując pewną część stroju, w upadku najwięcéj uszkodzoną. — Atanazja prosi o karetę, mówiła daléj Amalja, ale Bartłomieja niema w domu; pośléj kogo za nim, pewnie swoim zwyczajem, gdzieś na bliskim szynku? — Gdzież Daniel? — Pobiegł do Cudyka.[16] Kogóż mam posłać, zawołał Astolf, westchnął, wziął kapelusz i poszedł pod Złotą kaczkę szukać swawolnego woźnicę.
O trzeciéj przybywali goście, ale wiecéj ich trochę niż się gospodarz spodziewał: Atanazja, przywiozła ze sobą swoją małą siostrzenicę — Klara, pannę Abusiewiczównę bawiącą przy niéj, czyli jak dawniéj zwano: respektową pannę — a gdy wszedł pan Robert, Atanazja nachyliwszy się do ucha Amalji, rzekła z uśmiechem: „Widę zadziwienie w twarzy twego męża, że pan Robert nieproszony; znać iż ze wsi przyjechał, bo nie wie, że kto daje obiad, musi go prosić, ponieważ jak nie zaprosi, to sam przyjdzie.“ W saméj rzeczy, Astolf spojrzawszy na żonę, wyszedł nowy nakazać porządek w nakryciu stołu.
Otworzyły się nareszcie podwoje — kurząca zupa na stole — siadają wszyscy: lecz ledwie wzniosły się łyżki, Klara z przestrachem zerwała się nagle, i prosiła by jéj na osobnym stoliku nakryto, bo w trzynaście osób siedzieć nie może. Zwróciły się oczy na gospodarza, który łatwo pomiarkował, że to jemu na osobnym stoliku miejsce przeznaczone. Nic to nie było w porównaniu tego, co go jeszcze czekało: trzy osób więcej niż się spodziewano, już robiło nie małą w półmiskach różnicę: do tego, Robert, przez roztargnienie jeszcze, myśląc już być ostatnim, zbiérał do reszty; i często nietknięte z talerzem oddawał kawałki, kiedy Astolf ścigając oczyma stopniowe zmniejszanie się półmisków, nader szczęśliwym mógł się nazwać, gdy zobaczył się z kotletem, który przykryty szpinakiem, temu jedynie był winien swoje dotychczasowe ocalenie a chudy grzbiecik bażanta, ozdobiony piórem, w towarzystwie dwóch selerek i trochę andywii, zakończyły skromną dla niego, a dla wszystkich obfitą ucztę.
Jedzenie dobre, wino jak najlepsze, towarzystwo dobrane, czegóż więcej trzeba? — Wszyscy rumiani i w dobrych humorach przystąpili do czarnéj kawy, Amalja zaś, przechodząc koło męża, niby przypadkiem spytała go z oczywistém ukontentowaniem: Wszak prawda, wszystko dobrze było? — W saméj rzeczy; odpowiedział Astolf słabym głosem, biorąc filiżankę z tacy; lecz i tę przeznaczenie dzisiejsze od celu zwróciło, gdyż panna Abusiewiczówna prezentując się Atanazji, nadeptała Alfreda, Alfred potrącił Roberta, Robert filiżankę, a kawa zmoczywszy usta, wlała się za kamizelkę.
Lecz dla czegóż tak prędko damy, z niemi Amalja, biorą szale, mężczyżni kapelusze? — Godzina piąta, kosmorama warto widzieć — i w mgnieniu oka Astolf sam jeden w oświeconych został pokojach. Panie Telembecki, zawołał, nie masz tam czego przekąsić? — Chyba séra kawałek i andrutów parę. — Daj co masz; djablem głodny! Przystąpił więc do interesu, który go w domu zatrzymał; a gdy już sér nie potrochę przepłacił roztargnienia Roberta, przyszło na myśl Astolfowi, że niepotrzebnie puścił samą Amalję z Alfredem i Emilem pod opieką roztrzepanéj Atanazji; dla tego lubo zaczęta fajeczka bardzo smakowała, postawił ją i poszedł za żoną. Przyszedłszy naprzeciwko teatru, zastał kosmorama zamknięte. Pewnie, rzekł do siebie, pojechały do pani N***; puścił się więc w dalszą drogę, lecz stanąwszy przed domem Pillera, zobaczył, że niema światła u pani N***. Gdzież być może? pomyślał, stanął i stał długo, aż nareszcie wietrzyk za ostry, dał mu uczuć, iż nic mu nie pozostaje, jak spiesznie wrócić do domu i... gazety czytać. Już przechodzi koło koszar bernardyńskich, już chce skręcić na Nową ulicę, gdy spostrzega swoją karetę przed panią Magduszewską. Zdziwiony, skąd taka gwałtowna przyjaźń, zwłaszcza, że dopiero przed dwoma dniami Amalja u niéj była, idzie jednak, macając przed siebie po ciemnych schodach na drugie piętro.
Na zakręcie potknął się, i lecąc w kąt przed siebie schwycił jakieś sukno, chciał się poprawić i ujął coś jedwabnego — przepraszam!... — Nic nie odpowiedziano — poszedł daléj i wszedł do przedpokoju, gdzie w jednym kącie, łojówka ognisty knot zwiesiła, a w drugim, kozak drzymał przy piecu; ledwie ten wyszedł oznajmić jego wizytę, Karol czekający z futrem powiedział, że pani tu niema, że została na wieczór u Atanazyi, i że tu odwiózł tylko panią Gołębiowską. Cofnąć się nie wypadało, rad nie rad zatém, wejść musiał. Przywitany piskliwém szczekaniem trzech bonońskich mucyków, oganiając kapeluszem łydki w prawo, w lewo, przez dwa ciemne pokoje, mógł się nareszcie dowiedzieć w trzecim o szanowném zdrowiu gospodyni.
Na miękkiéj kanapie, obłożona poduszkami, siedziała pani Magduszewska; lampa z umbrelą skąpe rzucała światło na rozłożone karty, z których kanonik Pękalski, przyjaciel domu, ciągnąc głośno z miseczki resztę wystudzonéj kawy, głębokie wywodził kombinacye. Pani Gołębiowska opowiadała onegdajszą komedyę; szczęściem, że już tylko akt czwarty Astolf zastał; wysłuchawszy go więc cierpliwie i odbywszy pańszczyznianą wizyt rozmowę, chce odejść; ale napróżno rozmaite i nagłe wymyśla interesa, musi nakoniec uledz uporczywym prośbom trzech osób i jako czwarty siąść do wista po dwa dudki wiedeńską walutą.
I nie dość, że siedzi jak na szpilkach, nie mogąc zapomnieć w jakiem towarzystwie Amalja — jeszcze los, który go od kilku tygodni w karty ciągle prześladował, teraz, w tak lichą grę, nad miarę okazuje się szczodrym; za każdém daniem, honory, lewy znaczy, chociaż mu kanonik przewraca i tasuje karty. Wygrywa robra, kanonik mało lampy nie wywrócił. — W drugim robrze mocniéj kaszle pani Magduszewska, dziwując się nienaturalnemu szczęściu; a pani Gołębiowska dostawszy szlema, ostre zaczyna wymierzać ucinki przeciw tak szczęśliwym graczom. — Wygrał 28 punktów; lecz tylko pani domu zaliczyła miedzią przegranych pięć; dobrze jeszcze, że karty, po których rożkach można było liczyć dnie chwalebnéj służby, więcéj rościły prawo do zupełnego uwolnienia niż do zwykłéj wieczornéj zapłaty; nie zapłacił więc wygrywający, jak to się trafia z damami. Ach panie drogie, jeżeli serce z nami siada do stolika, jeżeli często robimy renąse rzadko patrząc w karty, jeżeli Carte forte pada pod własnym atutem, bo za nadto wyciągnęło się nogę, jeżeli chcąc spiesznie zbierać lewy, zawsze spotykają się palce; w tenczas błogosławiony ten co płaci. Ale jeźli los, jakiego obywatela z dalekich okolic daje wam za współgracza, chciejcie przy sobie nosić pularesiki; niech zawsze — przegrywający, za grę — wygrywający a niepłacony, za karty — nie płaci. Lecz wróćmy do naszych: kanonik wyszedł rozogniony i w przedpokoju mruknął: Czy mnie tu djabli wnieśli! Pani Gołębiowska nie mogąc dłużéj ukryć nieukontentowania swojego, zasiadła do fortepianu, i zbudziła drzemiące pieski hucznym marszem z Axura; gdy tymczasem pani Magduszewska, ująwszy za rękę Astolfa, zmusiła usiąść przy sobie; i po kilku przygotowawczych zapytaniach, zaczęła zwracać jego uwagę, jako sąsiadka i dawna przyjaciółka rodziców, na złe skutki, jakie za sobą pociągnąć może nierozważne postępowanie młodych małżeństw. „Ach, w tym wieku zepsucia, mój panie Astolfie, mówiła daléj, nie dość źle nie czynić, trzeba pozoru unikać, bo złych języków aż nadto; nie dobrze zatem, że pozwalasz, aby Malcia otoczona zgrają bezbożnych furfantów, co tylko młodym kłaniają się osobom — i w towarzystwie téj szalonéj Atanazyi, dnie i wieczory bez ciebie spędzała. — Alfred, mówią, podobnoś i Emil, umizgają się do twojéj żony — Boże zachowaj, abym myślała, że ona daje powód do tego, ale ludzie, ludzie lubią dodać — i za kratą cnota nie pewna!“ — Nie tu jeszcze był koniec gorliwych i macierzyńskich napomnień pani Magduszewekiéj. Długo trwało, nim nareszcie Astolf, oszczekany znowu pieskami, mógł drzwi zamknąć za sobą. Łatwo zgadnąć, jakie myśli snuły mu się w głowie; niektóre części kazania głęboko utkwiły w sercu, i lubo nie osłabiły bynajmniéj ufności w charakterze Amalji, jednak powszechne mniemanie coraz więcéj w jego oczach nabierało wartości.
Zastał już Amalję w domu; śmiała się, i on z nią śmiać się musiał, przypominając wzajemnie zdarzenia dnia całego; a w każdem jéj słowie przebijająca dziecinna prawie niewinność duszy, równie jak szczera miłość, niedomyślająca się nawet nieufności w jakimkolwiek względzie, tyle zachwyciły Astolfa, że zapomniawszy o pani Magduszewskiéj i jej kazaniu, najczuléj uściskał żonę, i przyznał sobie — biorąc pantofle — że jest jednym z najszczęśliwszych mężów.





BAL.

„Panie Telembecki, proszę cię zobacz, czy Bartłomiej nie pijany, a potem dopilnujesz, aby po nas przyjechał o trzeciéj; spodziewam się, że bal dłużéj trwać nie będzie — Amaljo! mówił daléj Astolf wszedłszy do jéj pokoju, i przybliżając się, zegarek w ręku, do oświeconéj gotowalni — ... Jeszcze tego brakowało, przerwała w pół ubrana, aby kto stał nad głową!... prawdziwie do płaczu przychodzi... i te kokardy! prędzéj, Piotrosiu... mój Astolfie, potrzymaj trochę świecę... wyżéj!“ — Podniósł świecę w górę i postrzegł skrawek wstążki przyczepiony do jasnych włosów pierścieni, które z pod girlandy granatów obficie na skronie spadały. — „Malciu, tu jest coś niepotrzebnego na lokach — to zdejm.“ — Wyciągnął więc palce, trzęsącą zbliżył rękę, znając aż nadto ogrom odpowiedzialności, którą w ten moment brał na siebie, i... wszystkiemi palcami, jak trójzębem Neptuna, wjechał aż pod samą girlandę.. — Cóż się to stało? — Piotrosia ukłuła, Amalja rzuciła głową, Astolf najmniéj winny, najwięcéj złego sprawił — struchlał, postawił świécę, i uciekł z pokoju.
Co się działo przy gotowalni, nie jeden coś podobnego widział, nie jeden zgadnąć może; tylko tyle powiemy, że za kwadrans Astolf znowu przywołany, dostał zlecenie mające niby wynagrodzić spełnioną na włosach zbrodnię. „Mój Astolfie, wstążki ćwierć łokcia brakuje, jedź zmiłuj się, bo ty najprędzéj wyszukasz i najprędzéj wrócisz — ale o téj godzinie, odpowiedział Astolf, zwijając próbkę w palcach; sklepy zamknięte; gdzież dostanę? — u Kirsznera, u Bajera... gdzie chcesz, mówiła co raz prędzéj Amalja, przecie gdzieś mieszkają... przecie nie wymarli... inaczéj na balu nie będę.“ Cóż na to odpowiedzieć? — Danielu! poświeć ze schodów. Karolu, jedź ze mną!
Minęło pół godziny a może i więcéj, nim błądząc od sklepu do sklepu, wynalazł nareszcie usłużny mąż, nieodzownie potrzebny kawałek wstążki. — Jedź, krzyknął, jedź a żywo Bartłomieju! Żwawo téż ruszył Bartłomiej, a skręcając z Dykasteryalnéj ulicy ku Jezuickiemu kościołowi, — gdzie... niedokończone wyręby lodu, rozpuszczonym napełnione były śniegiem — mimo krzyku pana, Karola, i przechodzących — w samą kałużę przewrócił. Wyciągnięty Astolf, troskliwy jedynie, o z ciężkim trudem nabytą wstążkę — wpół zmoczony, wpół zwalany, piechotą, w cienkich trzewiczkach pośpieszył do czekającéj żony; lecz jakież zadziwienie, gdy jéj już nie zastał. Panna Piotrowska uwiadomiła go, iż wstążka wystarczyła i że Atanazja wstąpiwszy pozostawione wczoraj perły, wzięła ze sobą Amalję.
Brzmiała huczna muzyka w gorejących światłem pokojach — już skończyły się witające ukłony — już przeszły polskie tańce — już mężowie do kart zasiedli — a liczne pary w zamętnym walcu, jak wirem chwycone na wyścigi pędziły, gdy Astolf wchodząc, od pierwszéj Amalji, odpoczywającéj przy drzwiach, został powitany: „Cóż się z tobą działo?“ spytała cicho. — Potem ci powiem, odpowiedział i chciał iść daléj, ale Amalja zatrzymując go za rękę, rzekła do ucha: jakąż ty masz kamizelkę?
— Jakto, jaką? spytał się i spojrzał po sobie.
— Jakąś bardzo jasną.
— Mnie się zdaje, że wszyscy...
Nie skończył, gdyż w ten moment Emil do dalszego tańca wezwał Amalję, tylko, rzuciwszy okiem w około na otaczające go kamizelki, zapiął frak w górze, jednym guzikiem wyżéj, i poszedł ukłonić się gospodarstwu.
Wkrótce siedział już u stolika, ale więcéj roztargniony niż kiedykolwiek. Gra była droga, warto było uważać; lecz i niektóre przestrogi pani Magduszewskiéj trudno było zapomnieć. Często rzucał okiem przez otwarte podwoje w tańcujących koło; i nie zawsze odegrał atout, kiedy mu się zdarzyło postrzedz, za długo bawiącą, pewną fryzowaną głowę, obok girlandy z granatów. — Renąs! renąs! krzyknięto przy jego stoliku — Astolf zrobił renąsa, niema się czego i zapierać. Jakże nie mamy przegrywać, zawołał Raptusiewicz rzucając się na krześle, kiedy Pan ciągle w tamte drzwi patrzysz. Może Pan chcesz tańcować? walczyka? albo tam tego galopa? Astolf nic nie odpowiedział, prosił pana Dodowskiego, aby usiadł za niego, i wyszedł przypatrzyć się... tańcującym; nie tańcującym, gdyż skończono tańcować; przypatrzyć się więc — czemu? któż to zgadnie! I on sam nie wié podobno. Przeszedł się parę razy pomiędzy spoczywające grona taneczników i wrócił do stolika, właśnie gdy mu przegraną dublę znaczono. Zasiada znowu, rozdaje karty, a w tém, posuwiste uderzenie smyczków, z wszystkich pokojów w jedno koło zgromadza niezmordowaną młodzież. Rzadko kiedy jakie złośliwe słowo, choć wyrzeczone przy dwudutkowym wiscie, ginie wraz ze swoim dźwiękiem, ginie niezostawiwszy śladu po sobie. Astolf dotychczas zupełnie spokojny, dzisiaj — na cóż to mamy zapierać dłużéj — uczuł po raz pierwszy zazdrości bolesne dotknięcia. Dla tego szczęściem, albo raczéj nieszczęściem było, że Alfred stając do mazura z Amalją, stanął mu prosto w oczach, w głębi drugiego pokoju. Jakież długie te pokoje! nad miarę! czytać w twarzach nie można — jakże głośna ta muzyka! nic słyszeć nie można — obrzydłe karty! przeklęte tańce! męka prawdziwa! — Kiedy więc Astolf ciągle przegrywający i ciągle łajany, stara się z różnych poruszeń odgadnąć przedmiot mowy, dość gorliwie rozprawiającéj pary; zwłaszcza iż z drugiéj strony, z szeptającego w kącie grona matron, nazwiska Amalji i Alfreda razem, kilkakrotnie już doszły uszów jego — posłuchajmy, bezstronni widze i słuchacze, jak dalece Amalja usprawiedliwia niespokojność męża, w jednéj z tych rozmów, które zwykle zajmują czas odpoczynku w tańcu, a którą Alfred następującą rozpoczął uwagą:
— Jak fałszywém jest powszechne mniemanie, że się tańcuje z wesołości!
— I mnie się zdaje, że nie ze smutku.
— Bardzo szczęśliwie — ja o sobie mogę powiedzieć to, co Hugo Millnera we względzie polowania mówi:

Zu ermatten — darum jag’ ich:
Bin ich mü
d’, so hab ich Ruhe.

— Inaczéj być nie może.
— Nie może?
— Wszak Byron każe, aby zawsze w głębi duszy, jakiś trapiący wąż się toczył, aby świat cały, cała przyszłość, grobowym pokryta była kirem. — Czy dobrze się wyrażam?
— Nigdy źle, to rzecz pewna. Ale czyż nasze życie jest pasmem tylko rozkoszy? Czy na świecie wszystko idzie jak najlepiéj?
— Nie najlepiéj, ale zapewne i nie najgorzéj, kiedy ludzie z rozpaczy... tańcują.
— Dla czegóż: z rozpaczy? dla czegóż brać ostateczność? od nieukontentowania do rozpaczy, ileż niema cieni! I kiedy w trwającym porządku, źle mi się dzieje, jest rzeczą bardzo naturalną, że go odmienić pragnę.
— Tańcem?
— I tańcem po części.
— Trudno, wymierzonym skokom, tę władzę przypisać — łatwiéj zdaje mi się, wewnętrznemu usposobieniu do wszelkiéj odmiany.
— Nie, nie, proszę tak nie tłomaczyć; ja tylko mniemam, że nic bardziéj drażniącego dla niespokojnéj duszy, jak spokojność powszechna; dla tego to może, cierpiący znajduje jakąś ulgę w tańcu, kiedy wszystko co go otacza, żyjące a nawet nie żyjące, odurzający zawrót dzieli. Lubię, walcując widzieć kręcące się ze mną wyprostowane matki, czuwające ciotki, drzymiące guwernantki, niebo i ziemię, słowem: świat cały. I czyliż nie słusznie?
— Niewiem, lecz z tego, to tylko można wnosić słusznie, że taniec jak i wszystko, ma swoje dwie strony. Ja lubię taniec dla tego, że się tańcuje; przy dobréj muzyce, gotowam i z krzesełkiem sam na sam skakać po pokoju.
— Dla czegóż z krzesełkiem, mając męża? odezwał się zbliżony Emil; lecz taniec nie dozwolił mu czekać odpowiedzi, a Alfred mówił daléj:
— Oświadczenie dla tanecznika nie bardzo pochlebne; zwłaszcza, że my mężczyźni wybierając do tańca, zwykliśmy podług serca wybierać.
— Znasz Pan tę panią w niebieskich piórach?
— Nie mam honoru.
— Wczoraj pozwoliła swojemu synkowi wybrać sobie gruszkę z koszyka; poszedł Józio, brał jednę po drugiéj, i zjadł do ostatniéj — zatem, także wybrał, z tą tylko różnicą, że nie z wszystkich, ale wszystkie.
— Lecz są do zachowania pewne względy, podług których...
— A więc podług serca.
— Tu miejsce powtórzyć: każda rzecz ma swoje dwie strony. Nieszczęście nawet cudze, może się komu śmieszném wydać.
— To za wiele...
— Jest to nauką, że zamykać w sobie należy najboleśniejsze uczucia, lubo ich wyjawienie szczęściem by się stało.
— Nie wielkie téż to cierpienia, które tak łatwo w szczęście zamienić się mogą; i trzeba przyznać, że teraz po największéj części, urojenia ich miejsce zastępują.
— Niema urojenia, tam gdzie człowiek walczy z sobą, gdzie czuje że jest pchnięty w położenie, tém przykrzejsze im skrytsze zostać powinno; a to bez nadziei nawet, iż otrzyma kiedyś... kiedyś, pozwolenie wykrycia głębi serca.
— Ach! zawołała śmiejąc się Amalja, teraz wyraźnie; miłość to więc jedném słowem, czuła, cicha tajemna, bez nadziei ale stała aż do grobu, wzięta z romansów panny Scudery.
— Dla czegóż z romansów?
— Bo nader rzadka w prawdziwém życiu.
— Gdyby jednak była?
— Niema czego rozpaczać, można być szczęśliwym.
— Szczęśliwym? — rzekł Alfred porywczo.
— Szczęśliwym, albo i wyśmianym, podług okoliczności — odpowiedziała wstając Amalja, która zaczęła go rozumieć.
— Wyśmianym? Za co? — Jakto! gdyby jaki nieszczęśliwy, ach bardzo nieszczęśliwy, Pani, dajmy na to, wyznał miłość swoją, śmiałabyś się?
— Śmiałabym się, bo nie zasłużywszy na taką obelgą, myślałabym que c’est un fat, ou un extravagant. — Na nas koléj Panie Alfredzie — tańcujmy.
O pół do drugiéj, nie źle był w sali przyjęty poseł, oznajmujący, że wieczerzę dano. Otwarte podwoje dały widzieć stół suto kwiatami przybrany, a zapach licznych potraw dochodzący aż do grających, ruszył tychże od zielonych stolików. Przy siadaniu ścisk się zrobił. Gospodyni stara się każdego jak najlepiéj z różnych względów — umieścić, „Siadać między damy“, rzekł sam hrabia, wziął za ręką Emila, posuwającego się na to wezwanie ku stołowi, Astolfa nadeptał, i szczęśliwego młodzieńca obok Amalji posadził. Syknął nadeptany Astolf, i nie odpowiadając na przeprosiny hrabiego, kulejąc wrócił do pierwszego pokoju; tam zasiadł przy okrągłym stoliku, z panem Dodowskim i doktorem Fatis, dla których szklanka wody z winem i parę biszkoptów, homeopatyczną zwykle składały wieczerzę.
Jedzą wszyscy — Astolf czeka. Półmiski się krzyżują, lecz nauczone kamerdynery, zdają się tylko taneczników szukać. Raz nawet, już spuszczał mu się nad lewe ramię półmisek filetów z zielonym grochem, gdy jakiś głos zawołał: Rędałowicz! — a Rędałowicz cofnąwszy półmisek, zostawił mu na fraku kilka ziarnek grochu — tyle téż go i widział! — Oho! pomyślał sobie, nie u mnie to obiad, nie jestem trzynasty. Zerwał się, i w przelocie chwycił kuropatwę.
„Można służyć szampanem? zapytał go hrabia — Dobrze“, odpowiedział i wziął w rękę podany próżny kieliszek; ale butelka, jakby zaklętego progu, nigdy przejść nie mogła; ledwie otwarta, konała w zgrai otaczającéj krzesła i grzecznie z damami rozmawiającéj młodzieży. Chodził długo z kieliszkiem ścigając butelkę w jéj licznych zjawieniach i nurkach jak łyskę na jeziorze; gdy przecie Alfred — bodajto przyjaciel! — pamiętny o nim; wziął go za rękę i poszedł aż do ostatniego pokoju, gdzie zastali z winem czekającego kamerdynera — znalazł się na skinienie Alfreda i Rędałowicz z jednym i drugim półmiskiem, tak, że w dwójkę zjedli co chcieli i skończyli butelkę.
Hałas, tartas, od stołu wstają — walc huczno zabrzmiał — Z drogi! mężowie tańcują — pary się cisną, mijają — i Astolf położywszy kapelusz i wciągnąwszy rękawiczki ruszył z Atanazją; prędzéj wprawdzie niż się spodziewał, bo został pchnięty jakąś nieszczęśliwą parą, którą jak bąk puszczony ręką studenta, wpadła bez taktu między rozpierzchnięte widze. Tak to zwykle bywa po dobréj wieczerzy. Astolf wkrótce zmęczony, ukłonił się, dobył swój kapelusz z pod pani Gołębiowskiéj i prostując kształt nadwerężony, zaczął o reformie parlamentu angielskiego długą z hrabią rozprawę.
Już przerzedzone pokoje — świece przy schyłku — coraz fałszywsze zadęcia waltornistów, nareszcie i pącz gorący, wszystko oznajmia bliski koniec balu — już Astolf prostując zawsze zgnieciony kapelusz zbliżył się do Amalji. — Ale gospodarz coś szepnął — Kaczkowski zrozumiał — basetlista się zbudził — zagrano mazura. Po długich sporach, musiały matki uledz, i Astolf wrócił gdzie jeszcze przy jednym stoliku, wista kończono; a postrzegłszy między grającemi pana R**, przypomniał sobie dług zaciągnięty na kupno wina, i chciał go wręczyć wstającemu właśnie. „Rozgrajmy się, rzekł grzeczny wierzyciel — W co? — w djabełka.“ Nie zkwitował się Astolf; gra daléj — przegrywa; chce się odegrać i coraz wiecéj przegrywa. Już i mazur ustał, już i Amalja go woła. „Zaraz, zaraz, jeszcze jednę talję.“ Poczekawszy, przybiega Emil. „Żona czeka na ciebie“ — zaraz, zaraz — Quitte ou double, zawołał pan R** — Idzie, odpowiedział Astolf, i przegrał kwitując się, siedemdziesiąt dukatów i pięćdziesiąt reńskich srebrem.
Wychodzi, klnąc w duszy ostatniego mazura, a klnąc jeszcze więcéj Daniela, którego na dole dowołać się nie może. Nareszcie nasunąwszy na uszy skrzywiony kapelusz, biegnie sam szukać karety. „Bartłomieju! Bartłomieju! Ach gdzież jesteś Bartłomieju! woła mijając tu dyszel, tam koło, i chcąc kałużę przeskoczyć, przeskoczył kamień a w kałużę wstąpił. — „Niema tu żadnego Bartłomieja“, odezwał się głos jakiś z wysokiego kozła. A w tém i Daniel spotyka go przy schodach.“ Gdzież kareta? — Niema Panie, antaba złamana, kowal po nocy nie chciał robić. — Przytomna temu oświadczeniu matka Alfreda, zaprasza Amalją do swojéj poczwórnéj karety, gdzie wsiadają jeszcze, dwie córki i... Alfred — „Adieu! dobra noc Panowie!“ — kareta rusza, Astolf zostaje i siada z Emilem do kocza.
Cztery konie w poręcz, długiem staniem zniecierpliwione, ruszyły z miejsca jak wichrem pędzone. „Trzymaj! krzyczy Emil — Trzymaj! krzyczy Astolf — ale zwoszczyk podpity nie wstrzymał aż na piekarskich budkach, gdzie wśród rozbitych daszków, stołów i stołków, splątane konie stanąć musiały. Dziękuję, dziękuję, rzekł Astolf, wyskoczył z pojazdu, i na schodach swoich spotkał jeszcze Alfreda, który był tak grzeczny, że Amalję aż na górę odprowadził. „Dobranoc Astolfie, pamiętaj o piątku; o dziesiątéj u nas zjeżdżają się wszyscy; potem szlichtada do Winnik, tam śniadanie... etc. Adieu! Adieu!“





SZLICHTADA.

W piątek rano siedział Astolf przy kawie, w szlafroku, lulka w ręku — złamał kilka pieczątek, przerzucił dobyte listy, i zapytał z nieukontentowaniem przy drzwiach stojącego Herszka: Cóż to? pieniędzy nie przywiózłeś?
Herszko, arendarz z Topolina i faktor pełnomocny, w długim po kostki tułubie, przepasany trzosem próżnym aż prawie pod pachy, żółta chustka dwa razy po wierzchu wokoło szyi okręcona, na któréj czarna bródka malowała się kształtnie, skłonił się nisko i pokornie zapytał się na odwet:
— A za co pieniędzy? nic się nie przedało kupca niema.
— Trzeba było starać się koniecznie.
— Jak to starać się?
— I cóż tam słychać? zapytał pan znowu po krótkiém milczeniu.
— Wszystko dobrze, Bogu dzięki.
— Cóż tam, woły?
— Woły, dużo, piękne — ale... jeden... zdechł.
— Chwała Bogu! dobry dozór!
— Co dozór? — Co mu było robić, kiedy on zdechł?
— I cóż jeszcze więcéj?
Tu Herszko cichszym dodał głosem: kocieł pękł.
— Kocioł! zawołał Astolf, zerwał się nagle, a Herszko chwycił za krymkę i na dwa cale nad głową zatrzymał. — Jak — co — kiedy — dla czego — długie nastąpiły zapytania i odpowiedzi; dalej o czem innem toczyła się rozmowa, lecz podniesiony głos pana, a spuszczony faktora, dowodził często: że nie wszystko dobre, Bogu dzięki, jak z razu powiedział. Nakoniec spytał się Astolf: A ty przywiózłeś swoją ratę? — Jaśnie pan będzie jeszcze łaskaw zaczekać — odrzekł Herszko, liniją swego ciała łamiąc w kąt prosty — mam pare krowy... Idź do djabła! krzyknął Astolf. Panie Telembecki! wytrąć go WPan za drzwi.
W tém weszła Piotrosia z zapytaniem od pani, czy pan pamięta, że dzisiaj szlichtada, bo już po dziewiątéj.
— Pamiętam, pamiętam. Danielu! ubierać się! — Djabli nadali! wyjedź ze wsi, intrata z tobą. — Panie Telembecki, nająłeś Waćpan sanki?
— Już stoją przed stajnią.
— Porządne?
— Dosyć przystojne — z murzynkiem z przodu z gąsiorkiem z tyłu.
— I dzwonki?
— I dzwonki; ale nasz naręczny lęka się ich trochę.
— Oswoi się. Wieleś zapłacił?
— Dziesięć ryńskich.
— Pojedziesz Waćpan z Herszkiem panie Telembecki: trzeba koniecznie co zpieniężyć; niema sposobu.
Tu, Piotrosia nie wchodząc zupełnie, spytała się: czy Pan już kazał zaprzągnąć — „Kazałem, kazałem... jeszcze tam powinno zbywać coś i wódki“, mówił daléj, ubierając się przy tém, Astolf. I różne w tym względzie dawał rozkazy Telembeckiemu, gdy pukając we drzwi: „Astolfie, czyś już gotów?“ odezwała się Amalja.
— Ale zaraz, zaraz moja duszko... Nareszcie i pszenicy polowe możesz Waćpan przedać. Sam widzisz, jak tu pieniądze idą. Dla Boga Danielu! nie z téj nogi bót wciągnęłem!
— Astolfie, już podobno czas jechać? — znowu przez drzwi zapytała Amalja.
— Ależ zaraz, ma chère amie, przecież nie pojadę bez... sukien. — Tylko mój Telembecki, spiesz się Waćpan — niech zaraz umłócą... kamizelka żółta!... i zaraz odstawią... frak granatowy!
Amalja w aksamitnéj szubce i w kapeluszu z piórami, stanęła we drzwiach i wymówném spojrzała okiem. — Zaraz, zaraz moja duszko, już jestem gotów. — Jedź Waćpan, jednem słowem, widzisz że nie mam czasu, nawet i pogadać; jedź i przywoź pieniądze; bo już grosza nie mam. — Nie masz? spytała się Amalja. — Non, non, je ne le dis, que pour le rendre plus actif; odpowiedział Astolf trochę zmięszany. Jedźmy!
Zgromadzili się zaproszeni goście, i po lekkiém śniadaniu, które tylko jakby przedmową do większego czekającego w Winnikach uważać należało, przystąpiono do losowania: kto z kim ma jechać. Ale stara sztuka! — wszyscy o tém wiedzą, że los ma w tém tyle do rozstrzygnięcia, ile ja, albo pan Telembecki. Skutkiem więc takiego losu, każdy z młodzieży kontent był ze swojego udziału. Tak Amalja z Atanazją, wsiąść musiały do sanek Alfreda, za któremi jeszcze Emil stanął, odstąpiwszy swoje Robertowi. Rozwinął i Astolf swoją kartkę, gdzie mu się okazał, nadzwyczajnéj wielkości, złowieszczy Ner 13. — Ner trzynasty miała pani Gołębiowska z panną Elodją Abusiewiczówną. Jedźmy więc!
— Tu trochę za wąskie siedzenie, Bartłomieju! zawołał Astolf na przodzie sanek.
— Nie koniecznie; odpowiedział tenże, oddając mu lejce, niech się Pan tylko o murzynka dobrze nogami zeprze.
— Trochę śliski, Bartłomieju.
— Niekoniecznie. — Hot — wiu!
Brzęk, brzęk! Trzask, trzask! suną sanki za sankami — wiatr mroźny — słońce świeci — droga dobra — już Lwów za nami.
— Podetniéj go trochę Bartłomieju.
— Wierzgnie Panie.
— To daj mu pokój — hej! hej! — Trochę zimno w palce.
— Niech Pan nie mija, — woła pani — Sainte Vierge! dyszel! — krzyczy panna.
— Rów Panie!
— Hej! hej! djable zimno!
— Już i Winniki — oberża — sala — szodon. Astolf ściąga rękawiczkę z ziębniętych palców, widząc na sztych zbliżającą się tacę, a w tém Amalja przybiega do niego: „Zmiłuj się, szal mój turkusowy został w sankach.“ — Szal! nie żarty! — zwinął się mąż i wybiegł czem prędzéj.
Wszystkie sanki stały opodal; gdzież po śniegu brodzić, i tych szukać, których nie znalazł? — wyprawia więc wiernego Bartłomieja, sam tymczasem przy koniach zostaje. Bartłomiej był dobry człowiek, ale powoli chodził a dużo gadał. Poszedł — nie wraca. Tupa Astolf nogami koło sanek, jak rekrut pierwszy raz na straży przy prochowni na Wysokim Zamku; w palce chucha, czapki poprawia; a naręczny, co się ruszy i brzęknie dzwonkami, fórka, spina się, cofa i zmusza go do ciągłéj ze sobą rozmowy. Przyszedłże nareszcie leniwy woźnica — a Astolf wszedł do sali, oznajmić Amalji, że szalu niema. Właśnie téż już ruszano się do powrotu, i pierwszą rzecz co ujrzał, był szal na ręku żony. „Emil go miał, rzekła, zawsze te wieczne usługi, od których wyprosić się nie mogę! teraz z tobą pojadą — Cela ne convient pas, ma chère amie; odpowiedział; jedź już jak przyjechałaś i ja moich dam odstąpić nie mogę,“ kontent, jednak z tego żądania kochanéj żony, w lepszym humorze podał rękę pani Gołębiowskiéj, która równie jak i panna Elodja bojąc się niewymownym sposobem dyszlów — najgroźniejszych w szlichtadach — zmusiła go, za wszystkiemi dopiero ruszyć z miejsca.
— Trzymaj się Pan na prawo! — krzyknął Bartłomiéj — na prawo Panie! — Późna przestroga. Ten przeklęty naręczny, spłoszony babą wyłażącą z rowu, cofnął się gdzie pociągnąć trzeba było, a sanki szturknąwszy o pniaczek, wyrzuciły o kilka kroków cały swój ładunek. Padły nasze damy i utkwiły w zaspie jak kuropatwy przed jastrzębiem; zwłaszcza panna Abusiewiczówna wydawała się być ogromnym rozwiniętym tulipanem. Nie moja wina! nie moja wina! rzekł Astolf, z odwróconą twarzą podnosząc przestraszoną płeć piękną. Lecz gdy uniewinniając się ciągle, szuka jednego berlacza Gołębiowskiéj, a znalazłszy nareszcie w śniegu, ubiera jéj nogę, ale... w czapkę Bartłomieja; (berlacz bowiem był za tegóż kołnierzem) ów złośliwy naręczny położył się na dyszel i na dwoje złamał.
W téj chwili okropnéj, kiedy już wszelka nadzieja powrotu dnia dzisiejszego, niknie; kiedy Astolf nie wiedząc co czynić, strzepuje szubki, salopki, i kapelusze; trąbka pocztarska daje się słyszeć opodal. Koczyk od Brodów jadący zbliża się prędko i staje przy strapioném gronie — łatwo się zrozumiano — jakiś Francuz równie grzeczny jak mowny, wyznaje być nie do pojęcia zachwycony, że damom ustąpić może miejsce, lubo trochę przyciasne, w pojeździe swoim — damy miały kwefy spuszczone — ubolewał przy tém nad wszelką zdolność wyrazu, że jest pozbawiony nieskończonego szczęścia ofiarowania pomocy równie i towarzyszowi pięknych dam, zazdroszcząc mu wszakże nawet i zdarzonego przypadku, gdyż przy tém miał sposobność poświęcenia się na usługi płci pięknéj.
Został Astolf. — Niema co myśleć — wieczór się zbliża, sanki połamane — trzeba konie wyprządz, wsiąść na nie i wrócić do domu. Ale jeżeli naręczny był łatwy do spłoszenia, podsobny był nad miarę łaskotliwy; za każdem dotknięciem grzbietu wierzgał, czasem i dziesięć razy raz po raz. Trudny wybór, niema co mówić; jednak z dwojga złego, mniejsze wybierając, wsiadł Astolf z pomocą Bartłomieja na naręcznego; a utyskując nie mało na nieprzyjemne tarcie chomąta, głaszcząc co chwila i reflektując rumaka, wrócił nareszcie mimowolny jeździec do niespokojnej żony.





KONIEC.

Dobrze jeździć na koniu, ale jeździć na kulbace — Astolf jechał bez niéj i otarł sobie nogę; teraz dnie całe, na kanapie trawić musi. Nic tyle, ile jednostajne położenie, nie skłania człowieka do głębszego rozmyślania; nic tak nie rozwija myśli, jak chwilowe cofnięcie się z odmętu miejskiego świata. Astolf dni całe czytał i myślał; a gdy raz Amalja weszła do jego pokoju — „Słuchaj Malciu, rzekł, jak piękny, jak dużo zawierający wielkich prawd w sobie, jest ten kawałek tłómaczenia Morawskiego.

Kiedy miłość w ostatniéj już gaśnie iskierce,
I dumna sławy żądza mniéj pociąga serce,
Wszyscy w pola wracamy, wszyscy pola głosim
I zbłąkane uczucia naturze odnosim.
Szczęśliwy, kto się wydrzeć z świętych więzów zdoła,
Kto swe losy oderwie, od fortuny koła;
Nie trudzi jéj prośbami, zmiennych darów chciwy,
Lecz uprawia po ojcu, pozostałe niwy;

Usuwając dni swoje z pod świadectwa ludzi,
Choć godniejszy zazdrości, mniéj może jéj budzi,
Niż wtenczas, gdy się czołgał u królewskich progów,
Pół niewinność, człowieka przybliża do Bogów.

Wiersz ten powtarzał z uniesieniem, gdy Daniel oznajmił, że Iglowicz chce się widzieć z panem. Oddał więc Astolf rękopism Amalji, dla przeczytania do końca, i prosił by go samego zostawiła. Nie tak prędko i łaskawie przed kilku tygodniami, otrzymywał posłuchanie Iglowicz, równie jak i wielu jemu podobnych. Cóż stąd wnosić? — Że dawniéj płaciło się zaraz, albo że możność zapłacenia każdéj chwili, upoważniała nie jedno gwałtowne wyproszenie natrętnych gości. Wszystko czas potrąca — nic na miejscu nie stoi; i aby się wyrazić kwiecistym romansów stylem, pokrywającym nagość przedmiotu: słońce wzniesione nad zroszone niwy, toczy krąg ognisty; strumyk głaszcząc lubieżnie brzeg zielony, mruczy i upływa; talar goni za talarem. Ale słońce znowu na wschodzie zabłyśnie, strumykowi wód nie braknie, a sakiewka co utraci jedną, drugą nie nabędzie stroną! — Tak to działo się i u Astolfa — Telembecki nie wracał — życie kosztowało — z Iglowiczem trzeba było grzecznie rozmawiać, i coraz nowe zaciągać długi.
Cierpiący na nogę nie wyjeżdżał z domu, a z nim i Amalja; dobrzy więc przyjaciele, najwięcéj u nich wieczory trawili. Czy to los prześladujący, czy roztargnienie z powodu bawiących się zwykle w przyległym pokoju — nigdy od jego kanapy nie odsunięto zielonego stolika, żeby dwóch lub trzech robrów nie zapłacił. Trzeba jednak wyznać na pociechę Astolfa, że o jego wieczorach w całém mieście mówiono.
Na jednym z takich wieczorów, zawiązał się projekt grania komedyi na dochód ubogich. Amalja z razu żadnéj roli przyjąć nie chciała, ale Atanazja, tak umiała chwycić śmieszną stronę w opieraniu się podobném, przypisując źródło tegoż, zwykłéj zazdrości mężów i tak, różne stąd wynikające domowe sceny, szydersko umiała wystawić, iż Astolf nakoniec, który już wstawać zaczął, sam żonę ledwie że nie zmusił do grania, i sam jéj rolę z książki wypisał. Jedno i drugie nie przyszło mu tak łatwo jak się zdaje; bo jeżeli leniwy i niewprawny w wyraźném pisaniu, pocił się krwawo przez kilka wieczorów, nie mniéj kosztowała go i ofiara przyniesiona powszechnemu mniemaniu, mimo wewnętrznego głosu własnego przekonania.
Zaczęły się próby, na które Astolf zawsze towarzyszył żonie. Wkrótce na pamięć umiał prawie całą sztukę; i byłby z nudów umarł przy wieczném téjże powtarzaniu, gdyby jego zazdrość — dotychczas zaledwie tlejąca, teraz ciągle drażniona — nie utrzymywała go w nieustającéj gorączce; Alfred, prawdę mówiąc, swojém postępowaniem silnie ją podniecał, a Amalji oddanie się duszą i sercem téj nowéj zabawie, nie przyczyniało się także do jéj uspokojenia. — Miejsce tu jest może poniekąd, małą uczynić uwagę: że łatwo kochającą żonę i na śliską za sobą pociągnąć drogę, ale raz w ruchu — gdzie ty się suniesz, ona pędzi jak na łyżwach!
Niczem nie byłyby jeszcze: te ciągłe schadzki odwiedziny w każdéj porze, wyłączne zajęcie się sobą, powtarzanie z ról miejsc stosownych z dodatkami, które w każdym innym razie, nie mogłyby jak tylko źle być przyjęte, a co gorzéj: oswojenie si ze słuchaniem tychże — niczem, gdyby nie te w pół oświecone kulisy — owa nieprzystępna mężom świątynia! — Dlatego budka suflera, bliższa działania, zdawała się być — strategicznie biorąc — stanowiskiem arcykorzystnem, które téż Astolf zająć nie omieszkał. Przyjął obowiązki suflera. Ale kiedyż rozum ludzki, objąć naraz może wszystkie zwroty, jakim każda rzecz podlega? przewidzieć, skutki każdéj przyczyny? — Łatwiéj kanonikowi Pękalskiemu przy stoliku pani Magduszewskiéj, pewną chwycić kombinacją z dziwacznego kart układu, niż zazdrosnemu mężowi chwycić wniosek ze zdarzeń, które jeszcze w kłąb splątane w ciemnéj spoczywają przyszłości. — Nie dość zatem, że Astolf na próbach ciągle był łajany za nieustanne roztargnienia kiedy Amalji nie było na scenie — fałszywe bowiem poddawał słowa aktorom, jako to: zamiast lubię, czubię — zamiast czekał, szczekał — zamiast kocha, kicha, — a raz, zoczywszy za kulisą jakieś zbliżenie dwuznaczne, — zamiast wola, krzyknął hola! tak głośno, że śmiech powszechny po całym rozległ się teatrze — trzeba było jeszcze, aby, gdy w drugiéj komedyi Amalja nie grała, a sufler ze swego miejsca ruszyć się nie mógł, ta zupełnie z pod jego baczności usuniętą zostawała. Gasił świece objaśniając — przewracając po trzy kartki, łączył początek z końcem aktu — nareszcie, jak kret ryjący pod rezedą, całą budkę barkami wstrząsał i podnosił. — Nie śmiejcie się! położenie jego było okropném.
Odstąpmy na chwilę Astolfa i Amalją, i wróćmy się do Alfreda. Alfred, który z wielkim mozołem wyszukał nareszcie, stosowną dla siebie sztuką, nie mało był rozstrojony, kiedy Amalja przestając na roli w pierwszéj komedyi, właśnie w tejże nie grała a Klara jéj przeznaczone miejsce zajęła. Nie było ucinków i śmieszności, któremiby nie okrywał swojéj tymczasowéj narzeczonéj; gdy to nie wiele skutkowało, a Klara upornie obstawała przy raz, ledwie że nie szturmem zdobytéj roli, oświadczył wyraźnie iż z nią grać nie będzie.
Rzucona kość niezgody — miłość własna obrażona — namiętności wzbudzone. Pan Raptusiewicz, mąż Klary, nie był łatwym do zniesienia jakiéj bądź przeciwności; zostawał przy tém w mniemaniu, że Amalja jest właściwą przyczyną obelgi wyrządzonéj jego żonie; dla tego nazajutrz po tym wypadku, kiedy po próbie pierwszéj sztuki Amalja odjechała, a Astolf nie mogąc się doczekać drugiéj komedyi — tém niespokojniejszy, iż właśnie Alfreda brakowało — wyłaził spocony ze swojéj budki, pan Raptusiewicz zbliżył się nagle, chcąc ostudzić żółć od wczoraj kipiącą na niewinnym i o niczem niewiedzącym mężu. Od ucinków zaczął, których Alfred z razu nie zrozumiał, lecz co raz wyraźniejsze stawały się wymówki, i już nie jednę, równie ostrą wywołały odpowiedź; w tém Alfred nadchodzi, zgaduje o co rzecz idzie, i biorąc stronę Amalji, całą winę przyjmuje na siebie. Astolf nie wie na którego z dwóch ma się więcéj gniewać — tamten oburza oskarżeniem — ten obroną żony; każdy chce mówić, wszyscy razem mówią. Tu, Emil wpada jak wicher miedzy liście, w jednę stronę Astolfa, w drugą Alfreda odsuwa, i stanąwszy przed Raptusiewiczem: „Już ja wiem o co idzie, zawoła, Pan jesteś wszystkiego przyczyną, Pan głupstwa robisz. Ja się z Panem bić będę.“ — Za pozwoleniem, odezwał się Astolf, kto mnie w tym względzie uprzedzi, ten mi ubliży, a ubliżyć sobie nie dam, z dobrych czy złych chęci, za to ręczę. Pan Raptusiewicz zdaje się mieć do mnie, za moją żonę urazę, więc mnie przystoi odpowiedzieć i zadość uczynić — do zobaczenia.
Ledwie Astolf wszedł do siebie i rzucił w kąt pęk pomiętych rękopismów, aż każda kartka zwinęła się osobno, już Atanazja wpadła do Amalji, a potem wraz z tą, płaczącą i zatrwożoną do jego pokoju. Tą razą Atanazyi uwagi: jak świat to przyjmie — co o tém powiedzą! — jak wszyscy wyśmieją! — zostały bez skutku. Dobrze, dobrze, albo: zobaczymy, odpowiadał Astolf przez czas długi, na wszystkie głębokie roztrząsania Atanazyi przyczyn i skutków téj kłótni; nareszcie zawołał zniecierpliwiony: „Wiem o co Pani idzie: żeby Amalja grała — grać będzie, ja ją o to proszę, z resztą proszę dać mi pokój. Ty Amaljo bądź spokojna; nie jestem dzieckiem, potrafię sobie zaradzić.“ Wziął kapelusz i poszedł do Roberta.
O trzeciéj, zastał już Astolf swojego przeciwnika w Żelaznych Wodach[17].
O czwartéj, doktor Fatis siedział przy łóżku pana Raptusiewicza.
Z teatru na ubogich zebrano 500 dukatów.
Dnia 24 marca, Astolf i Amalja siedzieli razem przy kominku w Topolinie i wierzajcie mi, bardzo szczęśliwi.

Amants, heureux amants, voulez-vous voyager,
Que ce soit aux rives prochaines.
Soyez-vous l’ un à l’ autre un monde toujours beau,
Toujours divers, toujours noveau;
Tenez-vous lieu de tout, comptez pour rien le reste.
La Fontaine.







.




  1. Dominik Netrebski, przyjaciel i sąsiad Alex. Fredry.
  2. 2,0 2,1 Kazimierz Jabłonowski jeden z ostatnich wielkich myśliwych w kraju wtenczas jeszcze nie zaczął polować na grubego zwierza.
  3. Ówczesne myślistwo Kazimierza Jabłonowskiego w Dubanowicach. Fabian ośmdziesięcioletni strzelec, jak strzelił zawsze się wywrócił. Wlókł się za myślistwem na kulawym ogierze.
  4. Historyczne.
  5. Maxymilian Fredro najstarszy brat autora, jenerał wojsk polskich.
  6. Kwiatek biały, wiersz napisany z powodu i w miejscu śmierci Fr. Crosby, Sekr. Leg. Angielskiej dnia 20 Kwietnia 1823 w Florencyi; w Polihymnii mylnie memu bratu Maxymilianowi przypisany. —
  7. Na śmierć dwunastoletniéj córeczki siostry autora, Pani Konstancyi z Fredrów Skrzyńskiéj. Naśladowanie śpiewu wiejskich kobiet kiedy śpiewając płaczą czyli zawodzą.
  8. Na śmierć Seweryny z Fredrów Skrzyńskiej zmarłej 1go stycznia 1855 w 28 roku życia.
  9. Ten wiersz napisany był dla córki autora Zofii Fredrównej późniéj Szeptyckiej z powodu jej wejścia w świat. —
  10. Ta ballada osnuta na tle legendy.
  11. Moja poezya Walka i Kwiatek biały umieszczone w drugim tomie Polihymnii z r. 1827. mylnie otrzymały podpis mego brata Maxymiliana Fredry. Wydawca spekulant nawet rejestru myłek nie uznał potrzeby.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Wg PBI powinno być DZIEJE H[ISTORYCZNO]-P[OLITYCZNE] KS. CH[ODYNICKIEGO].
  13. Kupiec.
  14. Marchande de modes.
  15. George v. Hôtel de Russie.
  16. Kupiec.
  17. Wioska pod Lwowem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.