Nieszczęścia najszczęśliwszego męża/Wyjazd z domu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieszczęścia najszczęśliwszego męża |
Podtytuł | Wyjazd z domu |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom XII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom XII |
Indeks stron |
Byłeś kiedy przyjacielu świadkiem wyjazdu uczciwego obywatela z domu w daleką podróż? Nie byłeś nigdy. — Będziesz nim niezawodnie. Przyjdzie czas, przyjdzie, kiedy jak Astolf zostaniesz w niwecz obrócony gwarem, tartasem, hałasem, który niestety, sam wznieciłeś. Siedział przy kawie, fajeczka w ręku, jeszcze słońce nie zeszło; od lat sześciu a może i więcéj, tak zamąconego nie pożywał śniadania. Trzy razy wstała Amalia od stolika, trzy razy kawa chlupnęła mu na żółty szlafrok — wstała raz czwarty i pchnęła nogą lulkę tak mocno, że z otwartą gębą przyskoczył do zwierciadła: Zęby! zęby! wielkiém szczęściem jeden tylko był uszkodzony nieco. Drzwi, drzwiczki, szuflady, szufladki, wszystko co zamek nosi, wszystko stało otworem, i jak kiedy:
Eol swe dzieci, z podziemnéj czeluści,
Na zgubę świata, jednym tchem rozpuści,
Nareszcie kareta na saniach, z tyłu, z przodu i z wierzchu okryta pudłami, pudełkami, pudełeczkami, (lubo cała wieś zaświadczyć może, że było jeszcze dwa pojazdy) pokazała się, w jednéj połowie szyby niezakrytéj mrozem. I kiedy Astolf tysiączne rozkazy miał jeszcze do rozdania, ekonomowi, pisarzowi, leśniczemu etc. etc. Amalia już w szubie, i szalem zawinięta, przypominała żałośném spojrzeniem, iż czas ze szczęśliwego wyjechać domku.
Przyszło do wsiadania. — O mój Boże! kto raz piérwszy jechał w karecie z najukochańszą żoną, wié, jak okropny widok przedstawia się oku jego, za otwarciem nieszczęsnych drzwiczek; jak bolesny obraz staje mu przed myślą: ta szkatułka w dole, grozi kurczem prawéj nodze; te dróty wyglądające z kieszeni, są postrachem oka albo ucha; kapelusz w chustce zawiązany, i zaczęta na kanwie robota, przypięte między przedniemi oknami, zasłaniają zupełnie konie, drogę i dzienne światło; karton z kwiatkami za siatkę włożony, nie daje nawet powstać nadziei, aby można wyprostować się, choć raz jeden, w ciągu całéj podróży; zresztą, tysiące drobiazgów jeszcze w ręku panny służącéj, roszczą prawo do jednego pozostałego miejsca: do kolan męża.
Postrzegł to wszystko Astolf na piérwszy rzut oka, kiedy Amalia, już w karecie, poprawiała się rozkosznie, niby mówiąc: Jak mi tu dobrze! Postrzegł, zmierzył okropność przyszłego położenia, i spojrzał na poczciwego Daniela, stojącego przy klamce. Nie długo jednak trwało to wahanie; z odwagą rzucił się, jakby naprzód przeznaczenia swojego. Lecz właśnie ta odwaga i gorliwość, zbyteczna w dopełnieniu przedsięwzięcia, zgubiły go tą razą: nieobeznanemu z wewnętrzną przestrzenią karet, dłuższą zdała się odległość przeciwnéj ściany, niż była w saméj rzeczy, do czego jeszcze lekkie pośliźnięcie na obmarzłym stopniu, tyle się przyczyniło, iż uderzywszy głową w taflę przeciwległą, stłukł tę, drzwiczki sobą otworzył, i jak Frankoni przez papierową beczkę, wyleciał aż na drugą stronę karety; tak, że tylko dwie nogi, okryte ogromnemi berlaczami, zostały na kolanach przestraszonéj żony. Krótszą więc już wtedy biorąc drogę, raczkiem skończył skok niebezpieczny, w obawie, by spłoszone brzękiem nie ruszyły rumaki. Wyskoczyła Amalia, pospieszył Daniel, przybiegli honoratiores ostatnich jeszcze czekający rozkazów i podnieśli pana, ale pana z obdartym nosem. Niczém nie było to uszkodzenie dla biednego Astolfa, w porównaniu troskliwego i gwałtownego ratunku: ledwie na nogach, już miał na czole garść śniegu; żelazem ciśnięto mu, zupełnie od szwanku ocaloną brodę; a wszystkie torby, torbeczki, już w karecie utasowane, zostały naraz otwarte ręką strwożonéj Amalii, szukającéj angielskiéj kitajki; latały w prawo, w lewo kłąbki, nożyczki, sztućczyki, skrętki i zawiniątka, tak że wkrótce do ciasnoty dodały jeszcze nieład największy. I kiedy Astolf, znowu w karecie, broni się ile możności od tych gwałtownych usług, kucharz już stłukł naprędce świéże jajko, całą obdartą błonkę przylepił na nos pański, zamknął jedne, Daniel drugie drzwiczki, a Bartłomiéj, rozpuściwszy batóg, ruszył nareszcie z nieszczęsnego miejsca. Ale ledwie kareta za bramą, już głos Amalii dał się słyszeć „Stój! czekaj! — Czego? — Berlacze zapomniałam. — Ach droga Malciu, wszakże godzinę całą, już ubrana, czekałaś na mnie!“ Nic Amalia nie odpowiedziała, gdyż milczenie w takim razie jest zwykłą tarczą płci pięknéj, milczenie, które można tłumaczyć jako uznanie winy, albo też jako cierpliwe znoszenie zrzędziarstwa męża. Przybyły oczekiwane berlacze; ruszono daléj; blisko milę całą podróż szła dosyć szczęśliwie, lubo nie bardzo spokojnie, bo Amalia starała się uporządkować rozrzucone drobiazgi, zawsze przytém prosząc męża, aby jéj to podał, to podjął, tego pod sobą poszukał, to zawiązał, tamto włożył. Ubranemu w ciężką delią i ze stłuczonym nosem nie bardzo było to przyjemnie, ale mróz po nim poszedł, gdy Amalia zapytała go z niepewnym uśmiechem, czy jéj żartem nie schował pularesa z pieniędzmi. — Nic nie schowałem, — odpowiedział, szukając w nogach. — Ale żartujesz. — Ach Malciu, żebyś wiedziała, jak mnie nos boli, nie myślałabyś, że mogę teraz żartować. — Miałam go w ręku na samém wsiadaném; poszukaj koło siebie... tam za sobą.... może siedzisz na nim.... wstań trochę. — Ale moja duszko, ja ci powiadam, że nie ma. — Ach dla Boga! wszystkie pieniądze od ciebie i od mamy w nim były; pewnie na dziedzińcu wyciągnąłeś go za sobą; jak téż mógłeś zrobić mi taką przykrość!.... Danielu biegaj.... Szczęściem koło karczmy działo się to wszystko; Astolf kazał zajechać i na licowym koniu wyprawił Bartłomieja szukać pularesu; sam zaś, przeprosiwszy żonę, że tak nieuważnie wylatywał z karety, chodził po izbie myśląc długo i széroko, o zaczętéj podróży, o miejskich rozkoszach i o swoim nosie, gdy krzyk radośny Amalii przerwał powszechne milczenie. — Jest pulares, znalazł się w torbeczce. — Bogu dzięki, możemy jechać. — Ale prawda, Bartłomieja niema.
Mijała godzina po godzinie, już z południa; nareszcie i ku wieczorowi; aż przecie ze zmierzchem wrócił Bartłomiéj, pijany i oczywiście bez pularesu; musiano więc w karczmie zanocować. Pokładli się spać z westchnieniem do Boga, aby dzień jutrzejszy pomyślniejszym był ich podróży, co téż się w rzeczy samej i spełniło, gdyż trzeciego dnia stanęli szczęśliwie we Lwowie, gdzie zastali, prócz małego swędu i małego dymu w pokojach, zresztą dość porządne mieszkanie na przedmieściu Krakowskiém.