Niezwalczone sztandary/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbudził go ruch pociągu i grom eksplozji. Działa biły gdzieś bardzo blisko, granaty wyły w powietrzu.
Zrzucił z siebie szmatę, chwycił broń, czapkę, torbę z nabojami i szarpnął zasuwą.
Świtało.
Wielkie, brylantowe gwiazdy schodziły z nieba.
Pociąg wyjeżdżał poza stację, jakby się cofał.
Zaspany Niwiński w pierwszej chwili nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, gdzie jest. Wiedział tylko jedno, a mianowicie, że nie miał zamiaru nigdzie jechać. Wobec tego, nie zastanawiając się, wyskoczył z wozu.
Zaryczał granat.
W chwilę później rozległ się trzask i z jakiegoś wozu posypały się wióry. Niwiński wciąż biegł wąską uliczką między dwoma eszelonami. Działa gdzieś strasznie blisko waliły nieustannie.
Nareszcie skończyła się uliczka między pociągami, pokazała się stacja — wcale nawet przyzwoity murowany budynek wśród starych drzew. Na bocznej ścianie przeczytał Niwiński nazwę „Krjaż“. Pobiegł ku stacji — w tej chwili w niewielkiej od niego odległości trysnął z ziemi czarny słup, a między dwoma torami pokazała się głęboka wyrwa.
Niwińskiemu udało się cało dotrzeć do stacji i dopaść ławki, oplątanej drutami telefonu polowego. „Klapnąwszy“ na ławce, skręcił papierosa, zapalił i myślał.
Myślał źle, mściwie, zawzięcie. Jak wszyscy neurastenicy, był po obudzeniu się wściekły. Nie znosił rano gwałtownych szarpnięć. A tu — skok z wozu, granaty biją, buk, jedni strzelają, drudzy strzelają, wody do mycia niema, śniadania niema, machorkę naczczo palić, nogi bolą w obrzydliwy sposób. Sakra! Sakra! Uczesać się nie można! Sakra!
Po drugiej stronie toru żołnierz z „rozwiedki“ konnej uganiał po łące za białym koniem, który, spłoszony kanonadą, urwał się i pędził przed siebie.
Żołnierzowi udało się zawrócić go, ale koń znowu mu się wymknął i pogonił w drugą stronę. Trwało to dłuższą chwilę i wyglądało, jakby koń bawił się z żołnierzem, tem bardziej, że żołnierz próbował sobie go zjednać jak dziecko, pieszczotliwemi słowami. Niwińskiego zajęła ta scena. Z odmętów swej czarnej melancholji patrzył na nią z radosną ciekawością gapia. Wreszcie żołnierz złapał konia i śmiejąc się, przyprowadził go na stację, gdzie go przywiązał do płotu. Koń strzygł uszami niespokojnie, drżał i z widocznym strachem przyglądał się żołnierzowi, który poprawiał mu popręgi u siodła. Kiedy gdzieś niedaleko zawył szrapnel i koń znowu się szarpnął, żołnierz poklepał go po szyji i rzekł mu serdecznie:
— Nie bój się — nic ci nie będzie... ty wole!
Wziąwszy słowa za dobrą wróżbę dla siebie, Niwiński wstał z postanowieniem dowiedzenia się czegokolwiek o herbacie i sytuacji. Na korytarzu zauważył Czeczka, idącego spiesznie do biura naczelnika stacji. Za Czeczkiem cicho ale stanowczo wsunęła się do pokoju chmara żołnierzy, z nimi oczywiście i Niwiński.
— Telefon! Telefon!
Czeczek stanął przy telefonie.
Zapanowała cisza.
— Ano. Pułkownik Czeczek! — rozległ się jego jasny, tenorowy głos. — Co? Już się „bieli“?
Twarze żołnierzy rozpromieniły się.
— Wchodzimy do miasta? Dobra. Rezerwy masz? Co? Nie? Proszę cię, czy ty pierwszy raz bitwę prowadzisz? Dzieckiem jesteś?
— On pułkownikowi Szwecowi diela nohy[1] — mruknął któryś żołnierz.
— Jakże można? Ja nie mam rezerw. Później podeślę ci jeden bataljon. Teraz mam tylko jedną „rotę“ — zdar!
Położył słuchawkę.
— Gdzie jest ta „rota“? — zwrócił się do otaczających go żołnierzy.
— Za budynkiem — stacyjnym stoi.
Czeczek wyszedł szybkim krokiem.
— Tak już się to bieli! — słyszał idący za nim Niwiński radosny szept w grupie żołnierzy.
— A most? — rzucił pytanie w tłum.
— Wzięty w nocy.
— A więc to znaczyła ta strzelanina!
Za stacją czekała już „rota”, uszykowana pod drzewami i budynkiem stacyjnym zakryta przed pociskami artylerji. Prawdę mówiąc, byli to głównie t. zw. „Taboryci”, a prócz tego rzemieślnicy, ludzie, którzy już dość dawno nie mieli nic wspólnego z frontem. Ale postawa ich była bez zarzutu. Wszyscy w hełmach, niektórzy na krzyż przepasani lśniącemi wstęgami od karabinów maszynowych, srogo i wojowniczo obwieszeni granatami, wygląd mieli groźny i wzbudzający szacunek.
Czeczek po swojemu wleciał na oddział, stanął przed nim i krzyknął:
— Piąta udarna rota — zdar!
— Zdar! — huknęło gromem sto pięćdziesiąt głosów.
— Most wzięty w nocy szturmem — tłumaczył pułkownik. — Samara już w naszych rękach, wkraczamy na przedmieścia. Piąta udarna rota idzie jako rezerwa do dyspozycji pułkownika Szweca. Wiem, że każdy żołnierz obowiązek swój święcie spełni. Czeske rewoluci zdar!
— Zdar! — trzasnął oddział gromem.
Odwróciwszy się Niwiński ujrzał Ryszana.
— A, toś ty tu! — przywitał go Ryszan. — Phi, jaki wyelegantowany, odmłodzony!
— Idę zdobywać Samarę! — żartobliwie odpowiedział Niwiński.
— Czy nie zapóźno się wybrałeś?
— O, mój drogi! Ja tu byłem pierwszej nocy zaraz po bitwie pod Lipiagami. Czeczek kazał nam przejść przez miasto „ceremonjalnym marszem”, więc pewny, iż zjem porządną kolację w Samarze, poszedłem i nawet kawałka chleba ze sobą nie wziąłem. Od tego czasu przez trzy dni i trzy noce kucałem na bagnach pod Samarą.
— Chcesz? Chodź ze mną.
— Pójdę, bo muszę szukać swej „roty“. Zapomnieli o mnie i poszli. Mówią, że już się „bieli“ w Samarze, więc może ich tam znajdę. Ale cóż to za „piątą udarną rotę“ znów Czeczek wykrzesał?
To taki „bengal“. Bez tego nasz żołnierz nie może żyć... To się musi... Weź kupę tatików i stryjków, daj im do ręki broń, za pas granaty i krzyknij im: — Wy jesteście gwardją Żyżki! — albo — Pułk strzelców Hawliczka-Borowskiego — pójdą, dokąd każesz. Zrobią, co chcesz, ale muszą wiedzieć, że są czemś. Ambicja, uważasz? Bezimiennie nic się nie robi! Pójdzie, namorduje ludzi, sam krwią spłynie, a potem siedzi w ciepłuszce, opowiada braciom i od czasu do czasu ryczy: — Sława nam!
— A co pod Bezenczukiem Ożenilek ze swą arjergardą? — ostrożnie spytał Niwiński. — Trzyma się?
Ryszanowi błysnęły oczy!
— Ożenilek? Ten im to rozsiekał, człowiecze! Ten im to tam rozbił! Sześć tysięcy Łotyszów, działa mieli, „broniraki“ na skrzydłach, a Ożenilek jedną jedyną trzycalówkę postawił na platformie, z nią jeździł i kropił... Na flanku mieliśmy dwudziestu ludzi a w „obchód“[2] im poszło wiesz ilu? Sześćdziesięciu! Obejście frontu z sześćdziesięciu ludźmi! I Łotysze zwołali mityng i uchwalili, że z nami się bić nie będą. Rzucili wszystko, wsiedli do eszelonów i pojechali. A wiesz?
Tu Ryszan po swojemu uśmiechnął się oczami do Niwińskiego.
— „Bagani“ — to dla was, Polaków, znienawidzeni Moskale. Ale nasz „kluk“, choć go zeklnie a czasem i potrąci, choć „bagana“ przezywa bułką i ziemniakiem, przecie ma dla niego sentyment. Ma go za głupie, stare, źle wychowane dziecko i ma dla niego sentyment — jak dla dziecka! Pod Bezenczukiem nasi doczekali się piękniej chwili. Kiedy bolszewicy odeszli, przyszli do Ożenilka „bagani“ z sąsiednich wsi — dziady z takiemi długiemi brodami, baby, dziewki i to wszystko zaczęło się kłaniać w pas i dziękować Ożenilkowi: za to, że ich wyzwolił z pod „bolszewitskawo iga“.[3] Przyprowadzili mu ukwieconego byka dla żołnierzy.
— Kwiaty zełgałeś, Mirosławie! — roześmiał się Niwiński.
— Może być! — śmiał się poeta. — Ale miodu przynieśli, masła, chleba, ryb... Czyśmy mogli marzyć kiedy o tem, że nad błękitną Wołgą będziemy wyzwalali Rosjan z jakiego jarzma? A Batraki pamiętasz — w kwiatach? Tam teraz nasi „kluci“ żrą i wylegują się na piaskach lub łowią ryby w błękitnej Wołdze... Od czasu jak Wołgę zobaczyłem, widzę wszystko wciąż na błękitno... Chciałbym kochać się w oczach tak błękitnych.
— Ha! A to błękitna awantura! — roześmiał się Niwiński. — Ale poczekaj, jeszcze ci sami chłopi przyjdą do was z widłami i pałkami i zaczną z was flaki wypuszczać...
Ryszan, który zwykle mówił spokojnie, plótł teraz jak w ekstazie. Ponieważ powietrzem wstrząsał nieustanny huk dział, prawie krzyczał, a jego wysoki, trochę zamglony głos, brzęczał jak przeciągnięta struna.
Obszedłszy stację z Ryszanem, który prowadził go pod rękę, Niwiński zrozumiał przyczynę nieustannego huku a zarazem powód, dla którego artylerja bolszewicka tak ostrzeliwała Krjaż. Tuż przed stacją pracowała baterja dalekonośnych dział. Olbrzymie, długie rury buchały ogniem i dymem. Ich gorący oddech w dalekim promieniu wstrząsał powietrzem.
Przy działach stał z planem Samary w rękach socjal-rewolucjonista Bruszwit. Ujrzawszy Ryszana z Niwińskim krzyknął coś do nich wesoło, wymachując żywo rękami.
— A cóż es-erzy?
— Es-erzy pracują dobrze — przyznał Ryszan. — Bruszwit był wczoraj w Samarze jako parlamentarjusz...
— A dziś kieruje baterją dalekonośnych dział?
— Wojna — to wojna! Kozacy orenburscy też posuwają się naprzód.
Minąwszy baterję, szli wąską ścieżyną przez pola. Wschodziło słońce cudownie różowe, z bagien i mokradeł zerwały się mleczne mgły, uperliła się trawa rosą, zaczął się rozżarzać przecudny dzień. Wszystkie krzaki okryte były kwieciem, wszystkie rowy wypełnione były różowym głogiem i białą tarniną, wszędzie widziało się krzaki fjoletowego bzu. Piękno tego poranku było nieopisane i niezrównane. Był on cudny, jasny, promienisty a orzeźwiający, jak budzące się szczęście.
Gęsiego, wolnym krokiem szli ścieżyną żołnierze czescy, wśród nich Niwiński z Ryszanem. W jednem miejscu ścieżka wiodła tuż koło jakiegoś obejścia domowego czy małej „daczy”, stojącej samotnie wśród łąk. Była to obszerna chata, czysto utrzymana, z kwiatkami i firaneczkami w oknach. Z za węgła chaty wyglądał jakiś człowieczyna, który trzymał na sznurku białą kozę, szarpiącą się trwożnie za każdym strzałem. Człeczyna miał na głowie wielki, urzędniczy „blin“ i mundur kolejowca rosyjskiego, ale Niwiński, ujrzawszy jego profil wybitnie mazowiecki, z komicznie zadartym, perkatym nosem, byłby przysiągł, że to Polak. I nie omylił się. Właśnie gdy się zbliżał, jegomość ów, zwracając się do kogoś, stojącego zanim i szamocąc się z kozą, rzekł głośno po polsku.
— To samarska artylerja ostrzeliwuje stację! Stój, psiakrew! — dodał, ciągnąc ku sobie wydzierającą mu się kozę.
„Bieżeniec!“ Jeden z tych, którzy wprawdzie zacnie tęsknili, ale zawsze przeciwni byli wszelkiej robocie, aby „niepotrzebnie nie przedłużać nieszczęsnej wojny.“ Bo dla nich z chwilą wyjścia z Polski Rosjan, a wejścia do niej Niemców — wojna się skończyła, Polska była wolną i nie było się o co bić. — Niemca nikt nie pobije! — wołali i nie pozwalali nawet spróbować, z góry akceptując wszelkich pacyfikujących konsulów regencyjnych, dających zapomogi i wystawiających paszporty na powrót do kraju. I tak już ładnie wszystko było i Mirbach przyjechał do Moskwy i Rosję djabli wzięli i bolszewicy zawarli pokój, gdy nagle masz! — licho przyniosło tych Pepików i piękny porządek świata znowu się zepsuł! Więc przechodząc koło „bieżeńca“ Niwiński nie mógł się powstrzymać i dobrodusznie-kpiąco rzucił mu:
— Do kraju, panowie, do kraju!
A „bieżeniec“ jak nie skoczy:
— A pojechalibyśmy do kraju, gdyby nie wy! — zaczął krzyczeć z zajadłą, nienawistną złością. — Bo można było jechać i naród już się zbierał. Ale wy się wszędzie pchacie! I cóżeście nam narobili, coście narobili!
Uczuł Niwiński w jego głosie niepohamowaną miczem nienawiść plemienną.
— Na Moskala nieśmiałby się tak rzucać! — pomyślał.
Czesi szli dalej, nie zwracając na „bieżeńca“ uwagi, a tylko jeden żołnierz żachnął się:
— Milcz, „proszę panie!“ bo jeszcze oberwiesz! — mruknął z czeska po polsku. — Coście narobili! Coście narobili! Puścić nas nie chcą, a ten — coście narobili. Wolałby, żeby nas wymordowali, byle on mógł jechać. Jak ci dam „pohlawek!...“
Skończyło się jednak na niczem.
Ryszan, który szedł zamyślony, nie zauważył tego konfliktu słowiańskiego, a zaś Niwiński nie chciał go rozmazywać. Szedł dalej wolnym krokiem, rozkoszując się wielobarwnością i świeżością cudnego poranka.
Po jakimś czasie weszli na szeroką, bitą drogę.