Niezwalczone sztandary/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ryszan stanął, pogmerał w kieszeniach i znalazłszy paczkę papierosów, poczęstował Niwińskiego. Zapalili i patrząc sobie w oczy, stali tak chwilę, jakby czekając na kogoś.
Żołnierze minęli ich i pomaszerowali naprzód, ciągnąc za sobą karabiny maszynowe.
Zrobiło się ciszej.
Poszli powoli naprzód.
Pierwszy odezwał się Ryszan.
— Bolszewicy nazywają tę naszą „anabasis“ „czesko-słowacką awanturą“ — rzekł. — Ty jesteś poeta, dlatego nazwałeś ją „awanturą błękitną“.
— Ja nie mówiłem w sensie politycznym! — bronił się Niwiński.
— Choćby nawet. Nie szkodzi. Niech ci będzie awantura. Ale rzeczą najważniejszą jest — że my absolutnie wygramy.
— To jest istotnie najważniejsze.
— Zaczekaj. Trocki wmówił w proletarjat, że jest niezwyciężony. Zawsze przyjemnie w to wierzyć. Ale kogóż to ten proletarjat pobił? Burżuazję rosyjską, in-do-lent-ną rosyjską inteligencję. To jeszcze nie znaczy być niezwyciężonym.
Teraz przyszliśmy my — wszystkiego siedem tysięcy żołnierzy na obcej ziemi, bez żadnego własnego punktu oparcia, bez magazynów, bez broni, lekarstw, amunicji — wszystko musimy rabować. A jednak bijemy bolszewików w polu, bierzemy miasta. Teraz oni przestaną wierzyć w ową niezwyciężoność, i teraz — jeśli takie jest ich przeznaczenie — będą mogli ich bić już wszyscy — kozacy, chłopi, „es-erzy“, „biało-gwardiejcy“. Mamy jeszcze dużo do zrobienia, ale niezawodnie uzyskamy kontakt z omską grupą, a trzecia dywizja z pewnością przebije się z Władywostoku. Opanujemy kolej syberyjską.
— Więc?
— Uważaj: Kontynenty Rosji się zlękły, potęgi zadrżały przed tą furją czerwoną, szachrującą wraz z Niemcami, a kilkadziesiąt tysięcy narodu, o którym mało kto wie, śmignęło tę bestję w pysk i osadziło na miejscu.
— Zatem wołaj: Sława nam. Masz prawo.
— Nie rozumiesz mnie. My tu wstrzymamy im dowóz chleba, masła, mięsa i skór, zamkniemy im całą Syberję i — niech zdychają żydy w Moskwie! Samym barszczem nie wyżyją. Jeśli ententa to zrozumie i potrafi wyzyskać, wiesz co się może stać? Rewolucja rosyjska zostanie złamana! Ci nasi sojusznicy to straszne niedołęgi, ale przecie może zrozumieją, że to moment jedyny.
— Wątpię.
— Któż wie? Ale nie na tem koniec. Jak my chwycimy raz główną arterję Syberji — czemuż ją oddawać? Czemu nie podwieść trochę wojska, parę dywizyj kanadyjskich, parę korpusów amerykańskich i nie stworzyć tu znowu frontu przeciw Niemcom? A wówczas — pomyśl, wówczas pokaże się, że to my, my uratowaliśmy Wielką Wojnę europejską. — I wówczas my, my staniemy się pośrednikami między ententą a Rosją, bo my będziemy mieli w rękach wszystkie klucze od Rosji... A wtedy...
— Co? Jeszcze nie koniec?
— Przebudujemy Rosję przy pomocy Europy i zrobimy z niej Rosję słowiańską... Oto godzina błękitnej awantury. Kto chce, urządza świat, jak chce... Wilhelm, Lenin, Trocki, Bruszwit, czemu nie my?
— Czemu nie my? — powtórzył w duchu Niwiński.
Ale po chwili roześmiał się głośno.
— Zorganizować nową Rosję, zorganizować papierosa, zorganizować nowe niebo narodowe... Zorganizować... Byle tylko wziąć co na warsztat, tak?
Ryszan spojrzał na niego zdziwiony.
— Czego się śmiejesz?
— Jeszcze kiedyś zobaczysz. W tej chwili nie zrozumiałbyś mnie...
Droga przecinała plant kolejowy i schodziła na lewo, biegnąc popod las, rosnący dalej po obu stronach toru. Był tu też domek zwrotniczego. Stało przed nim kilka łóżek polowych, na których leżeli ranni żołnierze czescy. Kręcili się koło nich sanitarjusze. Trochę dalej na lewo grzmiała baterja trzycalówek. Na prawo, tuż przy torze, z małej budki, w której umieszczono telefon polowy, wyszedł właśnie komendant pierwszego pułku, pułkownik Szwec, człowiek najwyżej trzydziestoletni, żołnierz niezmordowany, oficer do szpiku kości bojowy, nagrodzony swego czasu wszystkiemi odznaczeniami św. Jerzego. Wyszedłszy z budki, stał jakby olśniony świetnością poranku, niby zbudzony z niemiłego snu, z dziwnym, szarym cieniem smutnego przeczucia na twarzy.
— Gratuluję ci zwycięstwa, zdobywco miast — wesoło przywitał go Niwiński.
Szwec uścisnął mu serdecznie rękę i odpowiedział bladym uśmiechem.
— Przez tydzień się nie rozbierałem i nie myłem porządnie. Nie masz pojęcia, jak mnie wszy gryzą. Bóg wie, co dałbym za kąpiel i czystą koszulę.
Dziwny ten człowiek, z zawodu nauczyciel ludowy, a z przekonań socjalista i antymilitarysta, przez cztery lata przeszło, służąc od prostego żołnierza, nie schodził z pola walki. A przeznaczoną mu była śmierć sławna wprawdzie — lecz z własnej ręki.
Szli dalej plantem kolejowym, przez las. Las był młody, wysoki ale rzadki a przeto pełen światła, pogodny. Z niedawnych wylewów wiosennych pozostało tu dużo wody, tak, że drzewa stały w niej po kolana, a białe pnie brzóz rzucały na nią jasne pręgi. I woda nie była czarna, lecz od liści brzozowych jasno-zielona, słońcem promieniejąca.
Działa biły wciąż, granaty z rykiem leciały nad lasem.
Zamajaczył czarny jakiś punkt w oddali. Punkt rósł, las zaczął rozbrzmiewać tętentem kopyt końskich.
— Rozwiedczyk konny! — rzekł Ryszan.
Istotnie, środkiem plantu kolejowego, między torami, co koń wyskoczy, gnał „rozwiedczyk” konny, w białej papasze z białoczerwoną wstążeczką i z nahajem w ręku. A pędząc tak, krzyczał żałośnie, napół płacząc ze złości:
— Bolszewicy uciekają! Przenieść dalekonośne za wogzal![1] Uciekają sukinsyny! Przenieść ogień za wogzal!
Po obu stronach plantu kolejowego, ściągnięte na nasyp, leżały tu i owdzie trupy z niedawnych walk. Lecz w jednem miejscu był ich niemały stos, zwalonych z nasypu, w strasznych pozach, zastygłych w świeżej, czerwonej krwi, cichych i okropnych w swem mnóstwie. Ryszan, ujrzawszy straszną piramidę, zaklął pod nosem, Niwiński sposępniał. Lecz przypomniało mu się sześćdziesiąt tysięcy powieszonych i rozstrzelanych w jednym roku wojny przez ojcowski rząd monarchji austrowęgierskiej — więc machnął ręką...
Las kończył się.
I naraz pokazała się Samara.
Na pierwszym planie widać było piękną konstrukcję dwutorowego kolejowego mostu żelaznego, srebrnego w świetle porannem, z różowo-złotą, promienną perspektywą. Na moście, teraz, przy skośnych promieniach słońca, błękitnem w złote pręgi, leżało w tej migotliwej i pełnej światła perspektywie, niby kilka worów żółto-gliniastych, kilka przykrytych szynelami ciał zabitych żołnierzy czeskich. Pod mostem cicha rzeka, rzeka ognista, rzeka płynnego złota, opodal, po prawej stronie mostu dwiema świecącemi wstęgami obejmująca małą wyspę, gęsto zarosłą bukietem starych, rozłożystych drzew, jeszcze mgiełką poranną utkanych, wyspę cudnie zieloną, jak olbrzymi szmaragd, oprawny w złotą przepaskę. Na lewo szeroki zakręt rzeki i z jednej strony wybrzeże drzewami zarosłe i wyspami zielonemi obwarowane — z drugiej miękko wyżłobiony brzeg piaszczysty, lśniący i żółty — a na nim, na wzgórzu, miasto białe, z wieżami i kopułami soboru i cerkwi, ze smukłą ciemno-czerwoną gotycką wieżą kościoła polskiego, z dziwnemi konturami domów nieodgadnionego przeznaczenia, pierwszy raz widzianych, tajemniczych a nęcących. Tysiące szyb płonęło złotoognistemi blaskami w słońcu porannem i wielkiemi kępami zieleniły się wśród domów drzewa parków i ogrodów. Między miastem a rzeką chwiał się w powietrzu wysoki czarny słup dymu, rozwiewający się w błękitnem niebie w posępny, żałobny pióropusz.
— Jak w Moskwie! — przypomniał sobie Niwiński.
— Patrz, uciekają! — pokazywał Ryszan.
Po prawej stronie mostu widać było biegnący tuż nad rzeką, połyskujący tor kolejowy i pędzące nim eszelony „czerwonej armji“, dymem białym owiane. Ale w tej chwili zaszumiały pociski baterji dalekonośnej, która ogniem ścigała uciekających.
Poranek był przecudny i w całem znaczeniu słowa cichy, rzekłby kto — w najsłodszym śnie rannym pogrążony. Miasto stało jasne, piękne, obojętne, zdając się mówić: — Róbcie sobie, co chcecie, ja się do niczego nie mięszam, o niczem nie wiem! — A równocześnie trajkotały wściekle karabiny maszynowe, rozlegały się wystrzały pojedyńczych strzelców, z gromkim bukiem wybuchały granaty ręczne, ryczały pociski armatnie.
Do Ryszana zbliżył się młody chorąży.
— Zdar, Prochazko! — przywitał się z nim Ryszan. — Nie wiesz, jak most został wzięty?
— Czołowem uderzeniem o kwadrans na drugą w nocy — odpowiedział zapytany, salutując. — Wzięła go pierwsza „rota“ pierwszego pułku. Dali naprzód salwę dwudziestu granatów karabinowych przez rzekę a potem skoczyli poprostu naprzód. Wzięli pozycję, wybili obrońców i utrzymali się do rana. Potem przyszły inne „czasti“. I czwarty pułk już jest.
— A jak to idzie z miastem?
— Bronią się. Miasto ogromne. Ludzi mamy za mało.
Ryszan ruszył ku mostowi.
— Bracie komisarzu — zatrzymał go chorąży, — Most pod obstrzałem karabinów maszynowych...
— To nie wadzi! — rzekł Ryszan idąc z Niwińskim dalej.
Zadudniły kroki na moście i natychmiast kule zaczęły dzwonić o żelazne belki, rykoszetując i świszcząc żałośnie w powietrzu. Ryszan pochylił się nad trupem żołnierza — biedak miał szrapnelem przetrącone nogi.
— Nie znam go — rzekł, patrząc trupowi w twarz — Znasz go, Prochazko?
— Nie z mojej „roty“.
Ryszan zasłonił szynelem twarz zabitego i poszedł dalej.
Kule gwizdały coraz zawzięciej.
— Bracie komisarzu! — zwrócił uwagę oficer. — Widzą nas i strzelają.
Ryszan, który właśnie zatrzymał się przy drugim zabitym Czechu, spojrzał pytająco na Niwińskiego. Ten wzruszył ramionami.
— Nieprawdaż? — odezwał się Ryszan z uśmiechem. — Cóż na tem zależy?
Szli dalej powoli, przystając nad trupami i rozglądając się.
— Co za dziwny los, Czechowi — umierać pod Samarą! — myślał Niwiński.
Przechyliwszy się przez parapet, spojrzał w rzekę i ujrzał na niej łódkę bez wioseł z dwoma martwymi Chińczykami. Byli w jakichś wschodnich strojach, a siedząc tak w nienaturalnych pozycjach, z długiemi warkoczami, nurzającemi się w wodzie, wyglądali jak wsadzone dla zabawy w łódź manekiny woskowe.
— A jakiż Bóg dziwny tym żółtym warjatom kazał umierać za sowiecką Samarę w boju z Czechami?
Sunąc powoli przejechał mostem improwizowany przez Czechów pociąg pancerny, naprzód platforma z trzycalowem działem, umocniona ziemią i grubemi belkami, potem lokomotywa, za nią ciepłuszka z otworami wykrojonemi na karabiny maszynowe, wreszcie kilka ciepłuszek. Ponieważ to była właśnie wiosna a Czesi — jak wszyscy Słowianie — kwiaty lubią, przeto wozy a zwłaszcza strzelnice karabinów maszynowych umajone były zielenią, kiściami bzu i bukiecikami konwalji.
Na dole, we wklęsłej drodze, pod mostem, za grubym filarem kamiennym, ukryta była jakaś rota czeska, a dalej, na szkarpach drogi — jeńcy, strzeżeni przez patrole. Cała ta, w tej chwili bezczynna „publiczność“ z zaciekawieniem przyglądała się pociągowi, pewna, że ujrzy coś nadzwyczaj efektownego. Istotnie, z „ciepłuszek“ powyskakiwali żołnierze, zaczął się ruch, w końcu pojawił się oficer, Rosjanin, jeden z nielicznych, jacy pozostali jeszcze w czeskiej artylerji.
— Iz wsiech pulemiotow at-kryt’ a-goń pa sa-wietskomu zda-nju! — rosyjskim obyczajem zaśpiewał oficer rozkaz.
— No, to będzie pranie! — szepnął Ryszan Niwińskiemu.
Zaciekawieni stali na torze kolejowym niedaleko pociągu, nie zważając na gwizd kul.
Zatrzeszczał jeden karabin maszynowy, poterkotał chwilę i jak gdyby się zażenował niespodziewanym, solowym występem, umilkł. Tak w młodocianym chórze skonfunduje się niebaczny śpiewak, który wyrwie się naraz ze swym mutującym głosem.
— Czto eto takoje! — krzyknął obrażony oficer. — Pulemiotcziki rozbieżalis’!
Ryszan parsknął śmiechem.
— Oto czeski militaryzm! Rozumie się, że się rozbiegli! Cztery noce siedzą w tym pociągu a dopiero dziś zobaczyli Samarę — popatrz, kwiatkami przystroili wagony a teraz — porozłazili się. Ten ogląda łódź z trupami Chińczyków, tamten karabin maszynowy pod mostem, inny znów znajomego zobaczył...
Znowu zaszczekały „psy”, tym razem solidnie i gęsto, ale po krótkim czasie ogień umilkł.
— Sowjet się poddaje! Sowjet się poddaje! — rozległy się okrzyki. — Białą chorągiew wywiesili.
Ogień karabinów maszynowych ucichł.
Ale w mieście strzelanina nie ustawała.
Ryszan potrząsnął głową zniechęcony.
— Obawiam się, że oni sobie z nas kpią! — zwrócił się do Niwińskiego. — Za mało mamy wojska. Trzebaby porządnie przeczyścić miasto — a tu patrole tylko się błąkają.
Ale te patrole przyprowadzały coraz to więcej jeńców.
Niwiński znużony usiadł na kamieniu i przyglądał się im. O co i dlaczego to towarzystwo się bije? Świadomość? Ani gadania! Czyżby zdziczenie doszło tu już do tego stopnia, że człowiek naraża życie dla marnej „kierenki“?
Połowę jeńców stanowili żołnierze austrjaccy i węgierscy — wśród żołnierzy rosyjskich było dużo żydów. Niemieckich żołnierzy zauważył Niwiński zaledwie kilku.
— Sakra! Ktoś tu ciągle strzela! — zdenerwował się Ryszan. — Jakiś łotr siedzi gdzieś na strychu i puka sobie do nas. To najwięcej irytuje, taki drań, prachwost!
Kule gwizdały coraz częściej. Sto par młodych oczu zwróciło się w jedną stronę. To jeden, to drugi coś gdzieś spostrzegł, wreszcie jeden pluton postanowił obstrzelać podejrzany dom.
Było to na końcu miasta, za mostem, przy planie kolejowym, gdzie stały podmiejskie domki rybaków i handlarzy rybą, stare, małe, drewniane domostwa, ozdobione nieraz piękną rzeźbą w drzewie, z okiennicami pomalowanemi jaskrawo, przeważnie jednak szare lub czarne i nędzne. Między temi domami a plantem kolejowym był niebrukowany, podmiejski plac, poryty teraz dołkami strzeleckiemi, w których walały się zwłoki niedawnych obrońców miasta i mostu. Z placu widać było sięgającą głęboko w miasto długą i równą ulicę, a w niej wysoki, biały dom kamienny z wielkiemi oknami i okrągłemi mansardami. Z tego-to domu padały strzały.
Strzelcy zajęli pozycję na placu. „Bagani“ czyli „cywile“, przekonani, że, ponieważ udziału w walce nie robią, żadna kula ich trafić nie śmie, ciekawie okrążyli z obu stron żołnierzy. Nie komenderowani do tej akcji żołnierze czescy odpędzali ich wprawdzie, przestrzegając przed możliwym wypadkiem, sami jednak, jako oswojeni z niebezpieczeństwem fachowcy, postawali sobie ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, zgoła jak sportowa „jury” przy konkursie strzelania.
Ale okienka w mansardzie domu były małe cel niewyraźny, rezultat strzelaniny wątpliwy lub też niepożądany — w postaci trupa któregoś z przechodniów, wałęsających się już po całej ulicy.
Ktoś miał lepszy pomysł.
— Na bok! Na bok! — wołano.
Żołnierze wlekli biegiem trzycalową armatę. Mała, z wąskim, jadowicie naprzód wysuniętym ryjem, biegła lekko, podskakując na nierównościach gruntu, jakby sama śpieszyła za żołnierzami, ciesząc się, że jej na coś potrzebują.
— Wybornie! Wybornie! Jen do toho! — wołali żołnierze, ujrzawszy działo.
Artylerzyści zatoczyli je zręcznie i lekko.
— Granaty dawać, granaty!
Jeden za drugim, szli żołnierze z granatami.
I oto ujrzał Niwiński wysokiego chłopca, prostego jak trzcina, w hełmie, ubranym suto bzem i konwalją, z lśniącemi granatami za pasem. Żołnierz ten niósł w każdej ręce po jednym długim granacie, opartym o ramię. Zgrabny, w zielonej „rubaszce”, którą mięśnie jego zdawały się rozpierać, szedł, ważąc i kołysząc na dłoniach granaty, niby dwa olbrzymie złote owoce, a jego młoda, ciemna twarz z białemi zębami i oczami fioletowemi jak bez u jego hełmu, śmiała się wesoło, prawie szczęśliwie.
Artylerzyści przypadli za tarczą, pomajstrowali przy armacie i gruchnęli. Dźwięcznie jęcząc posypało się szkło z okien starych domków rybackich, niby łzy ze starczych oczu.
— Sławno! — pochwalił ktoś z tłumu. — Kakoj gołos!
Żołnierze w skupieniu przyglądali się pracy artylerzystów.
— Siadajmy na pancerkę, pojedziemy na dworzec! — zaproponował Ryszan Niwińskiemu.
Skoczyli na platformę. Ledwo pociąg ruszył, zjawił się konny „rozwiedczyk“.
— Przed wami samochód pancerny z karabinami maszynowemi! — krzyczał, szarpiąc uzdą wyrywającego się konia.
— O, sakra! — zdziwił się Ryszan.
Pociąg był w ruchu. Znajdujący się na platformie trzej artylerzyści byli zupełnie zajęci sobą i — zdawało się — nie przywiązywali żadnego znaczenia do groźnej wieści.
Platforma chroniona była przez grube oszalowanie ziemne, ujęte w belki. Za tem oszalowaniem usiadł przezornie Niwiński ze swym przyjacielem.
— Dierżat’ orudje prjamo-pa-puti! — rozległa się śpiewna komenda oficera.
— Nasi chłopcy świetnie strzelają! — zapewniał Ryszan Niwińskiego.
— Przyznam ci się, że chętnie liczę na to! — odpowiedział Niwiński szczerze.
Artylerzyści zaczęli się kręcić koło działa. Jeden z nich okazywał dziwne niezadowolenie.
— Gzież ja to mam? — pytał zgryźliwie.
— Rzuciłeś do tej skrzynki w kącie! — rzekł drugi.
— Ale — „houby“, człowiecze! Miałem to w kieszeni!
— Nie gadaj, sam przecie widziałem!
— Gdzie ja to mam? — drapał się w głowę żołnierz, stojąc na środku platformy i rozglądając się dokoła.
Wzruszył ramionami i schyliwszy się, odgiął cholewę ogromnego buta.
— Może schowałem do buta? — przypominał sobie i, wsunąwszy rękę w cholewę, szukał jak we worku.
— Co zgubiłeś, bracie? — spytał go Ryszan.
— Klucz od działa gdzieś mi się zapodział! — burknął żołnierz niechętnie.
— To znaczy, że naprzeciw samochodu pancernego z karabinami maszynowemi jedziemy ze samowarem?
— Coż pak o to! Oni i przed samowarem uciekną! — zapewniał artylerzysta, w dalszym ciągu szukając swego klucza.
Nie pragnąc być świadkami tak latwych triumfów — Ryszan z Niwińskim skorzystali z chwili, gdy pociąg zwolnił z biegu i zeskoczyli z platformy.
Dworzec wielki i z sumptem zbudowany, wyglądał jak olbrzymie noclegowisko dla ubogich. Wszystkie korytarze, poczekalnia i sala restauracyjna — wszystko przesiąkło zaduchem ciżby ludzkiej, niemytych ciał i starych szmat. Kąty zawalone były tobołami i poduszkami, wśród których rajdosiły się mizerne, brudne, półnagie dzieci. Leżące rzędami ciała ludzkie spały i chrapały w pozach zupełnego opuszczenia i zaniedbania. Inni jedli, chlapali kipiątkiem, palili papierosy albo gryźli „siemiaczki”, wyrzucając chmury łusek z wiecznie ruszających się warg. Skutkiem przerwy w komunikacji, spowodowanej niespodziewaną wojną, utworzył się na stacji kilkutysięczny zator ludzki, staw dusz zrezygnowanych i śpiących, z godziną na godzinę spodziewających się jakiegoś pociągu i wyzwolenia. Większości obojętne było, kto i o co się bije, kto przegrał, kto wygrał, byle tylko raz można się było dostać do „ciepłuszki”, ruszyć dalej, poto, aby, wylądowawszy znowu na jakiejś nieznanej stacji, dniami a czasem i tygodniami czekać i spać na kamiennej podłodze poczekalni lub korytarza, w smrodzie i zaduchu, o suchym chlebie i cienkiej herbacie, bez cukru, w brudzie i robactwie. Tak tu te dziwne stworzenia leżały, podobne tłumokom w spódnicach lub czerwonych „rubachach”, potrącane butami przechodniów a nierzadko i oplute przez kogoś bardziej pierwotnych obyczajów.
Ale nie wszyscy byli tak obojętni. Wielu promieniało i zbliżając się z ufnością do żołnierzy czeskich, witało ich radośnie, skarżąc się na doznane od bolszewików krzywdy. Młodzi ludzie, niedawni żołnierze, z zazdrosnem uznaniem porównywali dbałych o swój wygląd i dobrze uzbrojonych Czechów z obdartymi i zdziczałymi „krasnoarmiejcami“ i ich bandyckiemi manierami. Drobni mieszczanie, mali kupcy, urzędnicy, wprost dziękowali, pokornie i serdecznie, jak tylko Rosjanie dziękować umieją. Twarze były ożywione, oczy się śmiały, a nawet głośny śmiech tu i owdzie słyszeć się dawał. Bufetowi w sali jadalnej zdawali się tylko czekać skinienia, szczęśliwi, że z „idiejnych towariszczej“ będą mogli po staremu stać się tem, czem byli, to jest, ludźmi za pomocą obsługiwania drugich zarabiającymi na życie. Wzniosłe obsługiwanie dla idei stanęło im snać kością w gardle.
— Lepiej obsługiwać „burżuja“, który przywykł do jedzenia nożem i widelcem, niż „towariszcza“, który nie zapłaci a jeszcze talerz ukradnie — mówił jeden z nich do Ryszana, opowiadając mu o nieznośnych stosunkach. — Tu taki był: Zjadł obiad, przychodzi do płacenia a on do mnie: To ty, towarzyszu, za tę łyżkę zupy i ten kawałek padliny pieniędzy ode mnie chcesz? — powiada. — Ja — powiada — też człowiek, zjeść muszę. Nie mówię: ananasy, kawior, krem-brjulej[2] ale łyżka gorącej wody i trochę ścierwa? — Mówię mu: — Nie moja rzecz, ja w bufecie zarządzającemu za to zapłaciłem, też żyć muszę! — A on: — A ty zarządzającego w mordę i żyj sobie na sławę! — Wot tie na! Jej Bohu, nawet szklanki kradli, tak że „czaj“ musieliśmy podawać w blaszankach z konserw.
Kilkunastu rozpromienionych żołnierzy czeskich kręciło się wśród tego podnieconego mrowia ludzkiego.
— Co się dzieje w mieście? — spytał Ryszan jednego z nich.
—„Bieli“ się, bracie praporszcziku! — odpowiedział z radością żołnierz — Sowiet jeszcze się broni, ale to już się kończy.
— Nie za mało nas?
— Za mało. Dobrze zorganizowany pierwszy lepszy „Związek Ogrodników“ mógłby nas wystrzelać jak kaczki. „Kluci“ chodzą ulicami w pojedynkę a tu ogrody wszędzie... Ale „krasnoarmiejcy“ uciekli a bolszewicy tak dokuczyli ludziom, że ich nikt nie broni. Szczęśliwi, że się to skończyło. „Kluci“ tam już ich resztki wyłapują. A na komisarzy to miasto aż zębami zgrzyta. Dwuch komisarzy na kawałki rozdarto. Sam widziałem. Nie można było obronić. W mgnieniu oka na strzępy ich roznieśli.
Splunął z obrzydzeniem przez zęby.
— Jak to ta swolocz tak umie...
Ryszan zwrócił się do Niwińskiego
— Ty! — zaczął gorączkowo — Chodź ze mną do miasta. Masz karabin a ja nie mam nic. Zobaczymy, co się tam dzieje!
— Z przyjemnością.
Szli długą ulicą z asfaltowemi chodnikami, lecz wybrukowaną „kociemi łebkami“. Domy były częścią nowoczesne, porządne i nawet okazałe, częścią drewniane, niskie, poczerniałe od starości, z ogrodami na tyłach i ławeczką przed bramą. Budził się ruch radosny, jakby świąteczny. Po dniach trwogi ludzie wychodzili nareszcie na ulicę z miłą świadomością, iż wyszli cało z niebezpieczeństwa. Otwierali okiennice, sklepy, grzali się na słońcu i oddychali świeżem powietrzem, witając życie, jak się wita pogodę po burzy. Małe patrole czeskie pędziły ku stacji wziętych do niewoli „krasnoarmiejców“. Patrzono na nich złem okiem, wygrażano im pięściami, gwizdano. Padały groźne słowa w stronę żydów. Jakiś kosooki obywatel przystąpił do Ryszana i wręcz go spytał, czy teraz wolno już rżnąć „jewrejew“, zaś usłyszawszy odpowiedź odmowną, wielce się tem zasmucił. Jak zwykle w czas przewrotu, uganiały ulicami samochody, tym razem pełne „es-erów“, rozpromienionych i dumnych, iż wreszcie i ich godzina nadeszła. Prawie w pojedynkę chodzili ulicami żołnierze czescy, lecz choć gdzieniegdzie jeszcze słychać było strzały, czuło się, iż tym żołnierzom nic już nie grozi. Mówcy, perorujący na improwizowanych mityngach ulicznych, nie tylko nie milkli na ich widok, ale przyzywali ich i powoływali się na nich. Na każdej twarzy niewidzialnemi lecz jasnemi zgłoskami stało wypisane słowo: Wyzwolenie.
Niwińskiemu upadło pod nogi kilka kiści bzu.
— Nareszcie! — pomyślał i podniósłszy szybko kwiaty, wdzięcznie i z błogą nadzieją spojrzał w górę.
Śmiała się do niego słodko jakaś stara panna, straszydło obrzydliwe, żółte i zezowate.
Ukłonił się szarmancko, klnąc w duchu sprośnie.
Naprzeciw nich szedł jakiś oddział. Na czele, z olbrzymiem, białem prześcieradłem na długiej żerdzi, kroczył na krzywych a długich nogach wysoki mężczyzna, typowy, prowincjonalny, niemiecki „Herr Professor“, z rudą, nieporządną brodą, z wielkiemi okularami na nosie i z zarozumiałą, doktrynerską twarzą. Za nim twardym krokiem czwórkami maszerowało około stupięćdziesięciu piechurów niemieckich w swych „feldgrau“ mundurach — a całą tę gromadę otaczało kilku konnych „rozwiedczyków“, dumnie wspartych pod bok i wywijających długiemi nabajami oraz paru żołnierzy pieszych. Tłum, jakby naraz czemś rozwścieczony, nawołując się, gwiżdżąc i wyjąc, zleciał się z wszystkich stron. Potrząsając pięściami ludzie przyskakiwali do „pana profesora”, obsypując go wyzwiskami, czerwoni na twarzach, z błyskami wściekłości w oczach.
— Co to za goryl z tą białą flagą? — zdziwił się Niwiński.
— To Maslannikow, przewodniczący sowjetu samarskiego — objaśnił ktoś z tłumu — Poddał się i idzie teraz ze swą pruską gwardją. On tutejszy, a tak się nad ludnością znęcał, jakby się mścił!
Niwiński uśmiechnął się.
Rozumie się, że ten „Herr Professor“ się mścił. Tępa małość ludzka, pozbawiona wszelkiego talentu i miłości a jadowita brzydotą, sycona goryczą bezsennych, zawistnych nocy, mściła się na życiu za swą nicość i skorzystawszy z chwili, gdy wreszcie mogła zmusić drugich do milczenia, zbrodniami, kretynią złością i rafinowaną przewrotnością krzyczała na cały świat: — Jestem! Jestem! Musicie mnie uznać, musicie mnie dostrzec nareszcie i pokłonić się. Biję — więc jestem!
— Tak tedy koniec! — westchnął z ulgą Ryszan — Samara padła!
Tu zwrócił się do Niwińskiego.
— A teraz, Niwiński, na ramię broń i marsz! Pójdziemy na szaszłyk.
— Na szaszłyk? — zastanowił się Niwiński — Dziś będzie jeszcze bardzo drogi.
— Widzisz, ty jeszcze nie umiesz po naszemu żyć, z entuzjazmem! — wytknął mu Ryszan — Powinieneś mi odpowiedzieć tak: — Na szaszłyk? S udowolstwiem! Idziemy na szaszłyk. Jeśli będzie dobry, zjemy po dwie porcje, a jeśli będzie drogi — zapłacisz go ty! Chodźmy!