Niezwalczone sztandary/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Panowanie czeskie w Samarze rozpoczęło się od parad a właściwie od pożyczenia pięciu miljonów rubli, potrzebnych na żołd i inne rzeczy. Tę pożyczkę musiał ktoś zagwarantować. Mógł to zrobić jedynie pan Jeannot, reprezentujący poniekąd rząd francuski, jako specjalny jego wysłannik, mający za zadanie przeprowadzanie różnych transakcyj handlowych.
Jednakże, aby pan Jeannot mógł pożyczkę pięciu miljonów o tyle, o ile bodaj na oko zagwarantować, trzeba go było zrobić czemś więcej, niż był — a mówiono, że był zwykłym sobie spekulantem, nawet nie Francuzem, lecz żydem łódzkim. Konieczne tedy było, aby został czemś więcej. Zgodzono się, to znaczy Jeannot, „es-erzy” i Czesi, zaś przedewszystkiem kupcy, mający dać pieniądze, że on będzie konsulem. Nominacja tu w całem znaczeniu słowa spadła z nieba, bo ogłoszono ją jako „radjo“. Aby to szczęśliwe zdarzenie uczcić i podkreślić współdziałanie z Francją, Czesi urządzili wielką paradę wojskową. W djalekcie eszelonowym określano takie parady dość tajemniczo zapomocą głębokiej przenośni jako „mięszanie wody.“
Na to „mięszanie wody“ odkomenderowano kilka uhełmionych i „opancerzonych“ bataljonów. Żołnierze, jak rutynowani aktorzy, rozumiejąc doskonale swą rolę, oczyścili się, ubrali i uzbroili starannie i z groźnym marsem na twarzy defilowali ulicami. Mieli przytem swój styl. Szli w bardzo szerokich i dalekich odstępach od siebie, maszerując w tempie trochę szybszym od rosyjskiego ale powolnym i przestrzegając bardzo starannie „krycia“ i „równania“, przez co wywoływali wrażenie wielkiego mnóstwa i nadzwyczajnej dyscypliny. To też zaimponowali nietylko ludności Samary, ale nawet własnym kolegom, którzy, przebrani po cywilnemu i w kapeluszach zsuniętych na oczy, handlowali skrzętnie i z wielkiem ożywieniem na rogach ulic, ofiarując przechodniom w łamanym języku rosyjskim nowiutkie spodnie, marynarki, paltoty i inne „rarytety“.
Bataljony wyciągnęły się przed wcale przyzwoitą, murowaną willą, wynajętą przez nowo upieczonego dyplomatę, zaś on sam, otoczony świtą, składającą się z mnóstwa Sur, Ryfek i Salciów i innych rozrzewnionych Róż oraz z jednego posępnego i chudego jak Jeremjasz, skrofulicznego pomocnika handlowego w błękitnym mundurze francuskiego oficera i z nosem jak zagaszajka, wygłosił płomienną mowę w języku rosyjskim, i „grasejując“ jak nieodrodny Łodzianin, a charcząc jak żyd z Nalewek, obiecał, że wszystko będzie dobrze. Czesi wznieśli okrzyk na część Francji i, zanuciwszy ulubioną swą pieśń „Dążmy w dal“, odeszli w dal znacznie szybszym krokiem niż przyszli.
Pięć miljonów wypłacono.
Po gładkiem załatwieniu tej miłej formalności można już było pomyśleć i o sobie, i pochować uroczyście zabitych podczas zdobywania Samary żołnierzy czeskich. Wdzięczne społeczeństwo samarskie, chcąc uczcić bohaterów, wyprawiło im wbrew woli Czechów uroczystą „panichidę“ w soborze. Poczciwi ludzie nie wyobrażali sobie, aby człowieka można było pogrzebać inaczej. W Penzie, zaskoczonej wypadkami, obeszło się bez tego. Tam zabitych pogrzebano bez asystencji duchowieństwa. Na czele pochodu pogrzebowego szedł „kluk“ w hełmie i pełnem uzbrojeniu, w wysoko podniesionej prawicy trzymając skromny wieniec z długiemi, biało-czerwonemi wstęgami — za nim na wozach jechały trumny, a na każdej żołnierska furażka z biało-czerwoną wstążeczką. To było w guście czeskim.
W Samarze nie dało się tak zrobić! W Samarze, gdzie powaga czeskiego imienia miała o tylu rzeczach decydować, trzeba się było liczyć z opinją — ustąpić i znów udawać prawosławnych.
Był chmurny, słotny dzień. Na wielkim placu przed soborem stało ustawione w czworobok wojsko czeskie. Bataljon honorowy w hełmach, w pełnem uzbrojeniu, z muzyką, inne oddziały bez broni, piechota serbska, kawalerzyści serbscy, ogromne, czarne chłopy z wiecznie drwiącem uśmiechem pod wąsiskami na posępnych twarzach i z gołemi szablami w garści, krążyli wśród tłumu ciekawych i pobożnych — albowiem mimo deszczu, tysiące ludzi zbiegły się pod sobór. Tuż u wejścia do soboru stał Czeczek ze swym sztabem.
Wśród oficerów sztabowych sterczał Niwiński, w długim płaszczu kawaleryjskim i z szablą u boku. Stojąc obserwował i uśmiechał się, widząc, jak dziwnie nieskładnie idzie to wszystko. Bataljon honorowy spóźnił się. Czemu? Ponieważ dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie ledwo wrócił ze służby garnizonowej, zmęczony, brudny, głodny, niewyspany. Oficerowie komenderowali to po czesku, to po rosyjsku, jeden oddział stosował się do regulaminu austrjackiego, drugi do rosyjskiego, trzeci miał regulamin sokoli. Oficerowie, choć pocichu, kłócili się — Czeczek raz po raz wołał kogoś do siebie i wymyślał półgłosem, groził, że zamknie, zarzucał nieudolność — jednem słowem, „pachniało Słowiańszczyzną“ i „pospolitem ruszeniem“ i dlatego to Niwiński uśmiechał się.
— Żołnierz dobry ale nie militarysta! — notował sobie w duchu. — Bez „ansztandu“ obejść się nie może. Zawsze musi być coś niedopiętego.
Wtem ruch się jakiś zrobił, tłum rozprysnął się i na plac wmaszerował nowy oddział, również w rosyjskich mundurach, ale z czarno-żółtemi wstążeczkami św. Jerzego na czapkach. Oficer prowadzący go komenderował bardzo głośno i z wielkiem przejęciem się, żołnierze maszerowali pracowicie z gorliwością i skupieniem świeżo wyćwiczonych rekrutów, nieledwie z tremą, zaś tłum? Tłum patrzył na ten oddział prawie z przerażeniem, niedowierzaniem, i jakby drwiąco. Posypały się nawet głośne żarciki i śmiechy.
Oficer kazał wziąć broń do nogi skomenderował „w prawo patrz”, miarowem krokiem pomaszerował ku Czeczkowi, stanął i raportował:
— Gaspadin pałkownik — pierwaja rota pierwawo połka armji narodnoj oborony!
— Spasibo, gaspadin kapitan! — uprzejmie odpowiedział Czeczek.
Rozradowało się serce mściwe w Niwińskim. Więc to on, tak niedawno jeszcze „bezpasportnyj bieżeniec“, wyszczuwany z Moskwy przez policję, on, parjas bez praw i spiskowiec, dziś w sztabie zwycięzców i przy szabli stojąc, jest świadkiem narodzin nowej armji rosyjskiej, słyszy pierwszy raport komendanta pierwszej roty pierwszego pułku armji obrony narodowej, raport składany cudzoziemcowi, pułkownikowi wojsk składających się wyłącznie z byłych jeńców, oficerowi, który przed paru laty zaledwie był zwykłem ajentem handlowym czeskiej firmy samochodowej w przebogatej, „białokamiennej Moskwie“. Jakże się toczy koło fortuny? Cztery lata temu cała armja tych zdobywców Samary liczyła wraz z rezerwami tysiąc dwieście ludzi, na ich czele stał były komendant bataljonu karnego, a ani jeden Czech nie był oficerem — a dziś to jest oto wódz zwycięski, zdobywca i potentat a tamci — ochotnicy, inteligencja, byli oficerowie i podoficerowie, zaniepokojeni tem pierwszem swojem publicznem zdeklarowaniem się, łaskawego słowa od niego czekają!
Zahuczały, jęknęły dzwony cerkiewne. Zcichł tłum. Dziwnie harmonijny, słodki śpiew trysnął z ciemnej głębiny soboru. Z gęstwy ludzkiej wystrzeliły wysokie, rozkazujące słowa komendy. Żałosny, niski bas dzwonów, metaliczny, ponury, lecz dźwięczny, gęstniał, potężniał i krzepł, aż falującym, ciemnym płaszczem smutku pokrył plac i czekające na nim w ciszy mrowie ludzkie.
— Otóż stoisz przy kołysce nowej armji, nowego czynu — myślał Niwiński — i dzwony pogrzebowe temu czynowi grają. Komu to one biją pozgonne — przeszłości i cierpieniom, czy też i temu nowemu wysiłkowi? Jakkolwiek miałyby się rzeczy, bez względu na to, kto na tem traci a kto i co zyskuje, prawdą jest, że tam, za Wołgą, wilki szarpią chorą istotę, jestestwo, krwi upływem i męką wyczerpane, oszalałe z boleści a opuszczone przez wszystkich. Kto wyzwoli ofiarę z pod katowskiego noża? Czy ci nowi żołnierze będą świadomymi, jasnymi rycerzami Ludzkości, czy też tylko krwawymi mścicielami? Bo urodziny tej nowej armji to urodziny nowej wojny domowej i nowych pożarów i nowego wybuchu nienawiści.
Zakołysały się na barkach ludzkich trumny, okryte bukietami bzu. Zdawały się same unosić w powietrzu nad głowami ludzkiemi, niby gotowe do odlotu. I w tej chwili wrzasnęli komendanci, szczęknęła broń w pięściach żołnierskich, a orkiestra zagrała hymn czeski.
Niwiński wyprostowany podniósł dłoń do czapki.
Cześć poległym!
I cześć hymnowi zmartwychwstałych!
Oto stoją naprzeciw siebie: Wczorajsi władcy świata i wczorajsi niewolnicy, pierwsi poniżeni, drudzy dostojni i mający władzę, opromienieni czystym blaskiem oręża. Ukorz się, człowieku, przed wiecznem zwycięstwem prawdy i wyzbądź się pychy. Niema potentata, któregoby moc wyższa nie rzuciła w proch.
Powoli szedł ulicami miasta orszak żałobny. Orkiestry grały, rozstawione na drodze oddziały czeskie prezentowały broń, czasami dolatywał zdaleka śpiew idących na przodzie popów, skrzypiały siodła pochmurnych kawalerzystów serbskich, oficerowie rozmawiali o swych sprawach.
— To wiesz, że w Iwaszczenkowie stoją dwie sotnie kozaków?
— Ale ta ruska „rota“ słaba. Sami oficerowie i studenci. Żołnierze nie mają w nich wiary, nie zgłaszają się. „Białogwardiejcy“ więcej nas skompromitują niż pomogą.
— Możemy się wykaszleć na ich pomoc. Niech oni trzymają garnizon w mieście, bić się potrafimy my.
— A Serbowie już są na służbie. Zaraz po „funusie“ idą na podjazd. Dobre wojsko.
— Ale zbolszewiczałe. Służyć chcą, tylko za nic na świecie nie chcą swoich oficerów. Jeszcze jazda! Piechota na nic.
— Serbowie biją bardzo.
— A właściwie to to jest wojna Czechów z Łotyszami.
— Ej, żeby tak choć jeden pułk ułanów polskich!
— Nawerbujmy sobie Tatarów i zróbmy dziką dywizję. Tu ich dość. Byle im pozwolić „bielić“, pójdą chętnie.
Ktoś szarpnął Niwińskiego za łokieć.
Był to chorąży Curuś. Stosując się do okoliczności, twarz miał żałobnie skupioną, postawę pełną dostojnej powagi, fałdy płaszcza znakomicie zebrane i ułożone, u boku szablę oficerską, na czapce wstążeczkę polską, czeską i serbską, na rękach — o ty wykwincie! — rękawiczki.
Szedł chwilę przy Niwińskim w milczeniu.
— Co się z tobą dzieje, Curuś? — spytał go Niwiński. — Czemu się nie pokazujesz?
— Mieszkasz w sztabie, między samymi potentatami! — z fałszywą skromnością odpowiedział chorąży. — Nie śmiem się narzucać.
— Bardzo słusznie. A cożeś robił w ostatnich czasach?
— Co?
Curuś odwrócił głowę a potem przez chwilę patrzył przed siebie, — jakby tam daleko kogoś szukał.
— Chodziłem po mieście. Dużo chodziłem. Byłem i w obozie jeńców...
— Ba! I cóżeś znalazł?
— Szukałem ludzi ale — znalazłem tylko „człowieków...“
— A ba! „Człowieki“ są wszędzie, ludzi za to mało! — uśmiechnął się Niwiński wesoło — Ja też szukałem. Byłem w różnych miejscach. Ale Bogu dzięki ludzi niema!
— A ja byłem nawet w tiurmie! — dodał Curuś.
Niwiński drgnął.
— No?
Curuś zmarszczył brwi.
— Dużo ludzi. Za dużo ludzi! — odpowiedział zagadkowo.
W orszaku idącym za trumnami powstał ruch. Okrążano olbrzymią kałużę na środku ulicy. Niwiński poszedł na prawo, Curuś mu się gdzieś zagubił.
Był temu rad.
Wiedział on dobrze, czego Curuś szukał. Szukał i on.
Huczała ponuro orkiestra nisko strojonemi trąbami, mlaskały po błocie buty żołnierzy, dzwoniły dzwony. Padał drobny deszcz. Na ulicach stały nieprzejrzane tłumy ludzi.
Niwiński szedł powoli, wzrokiem upartym a chłodnym wodząc po twarzach tych ludzi. Oto robotnik z kędzierzawemi jasnemi włosami, wystającemi z pod daszka czarnej czapki, w czarnej marynarce i czerwonej rubaszce pod spodem — djabli go wiedzą, co za jeden, dziś żołnierz „batiuszki carja“, jutro proletarjatu, pojutrze reakcji... Oto starzec czarno ubrany z przedziwnie plugawą, nieporządną brodą, ze zmarszczkami wiecznego zdziwienia na bronzowem czole i z twarzą głęboko porytą fałdami — któż odgadnie, czem właściwie żyje ten człowiek, patrzący na wszystko tak, jak gdyby przypominał sobie tylko rzeczy dawno już widziane. Oto ogromny, z obrzękłą gębą żołnierz, w czapce na tył głowy zsuniętej, w płaszczu żółtawo-szarym, zarzuconym na ramiona, z twarzą od siekiery, z małemi, przekrwionemi oczkami — ani nawet nie pytaj o jego przeżycia! A tu chłop z ryżą brodą i krzywemi oczami, w brunatnym płaszczu, postołach i łapciach, z ustami szeroko i bezmyślnie otwartemi, stoi, patrzy i coś tam sobie pewnie w tej głowie układa — ale zgadnij co? Panieneczka w czerwonym „szarfie“ na głowie, z buzią wymalowaną i ubieloną, naturalnie w pończoszkach ażurowych i trzewiczkach na cienkich, wysokich obcasach — wiadomo o czem myśli i czego chce, tak w pierwszej chwili, ale czyż naraz nie zamilknie, nie opuści rąk i nie jęknie: — Kakaja taska! Grustno! Otczewo mnie tak grustn!... I ona nie wie i nikt. A nagle usta skrzywione w podkówkę drgną i powtórzą kinematograficzny morał: — Żizń eto głupaja szutka! — i piersią „szałunji” zatarga łkanie...
— Kto was wie, coście wy za jedni i co się wam marzy? — myślał Niwiński, patrząc na tych ludzi.
A tam żydzi, tam tatarzy w czarnych lub popielatych myckach, tam w wielkich okularach tępa, pomarszczona, siwa głowa jakiegoś jenerała w spodniach zadługich, starczemi piętami przydeptanych, tam znów chińczyk w niebieskim stroju — Niwiński na pamięć umiał już wszystkie te twarze, ale — czytać w nich nie nauczył się.
Znowu znalazł się przy nim Curuś.
— No więc i cóż z tą „tiurmą“? — zapytał Niwiński.
— A, z „tiurmą“! A no nic. To było tak. Zaszedłem do domu polskiego — ale tam się już wszystko rozleciało, nikogo niema. Wstąpiłem do księdza — tak na zwiady — bardzo się zdziwił a dowiedziawszy się, żem Polak, odwrócił się do wikarego i zawołał: — A co! Nie mówiłem, że wśród nich jest masa Polaków? Rozumiesz? „Masa!“ Bo mnie jednego zobaczył.
— Toby nie było tak źle. Toby znaczyło, że grunt jest przychylny... A idąc konsekwentnie dalej —
— Tą ścieżką dalej nie chodź, bo daleko nie zajdziesz! Ja już wiem, którędy się tu chodzi. Widzisz, Niwiński, oni tą rzekomą „masą“ ochotników polskich w czeskiem wojsku sumienie obełgują, a sami nic nie chcą zrobić! Hehe, Niwiński, jacy my jesteśmy wojowniczy! I ja jsem tady, pane Kolumbus!
— Sam się popatrz! — żachnął się Niwiński — Czesi są wszędzie!
— Nie wątpię o tem. Są. Widzę. Ale my jesteśmy nawet tam, gdzie nas niema — w dzikiej dywizji, w pułku słowiańskim, wśród Korniłowców... E, przecie i Kuroki był też Polak!
Żachnął się Curuś i umilkł.
— A cóż na plebanii?
— Phi... Wpadli na mnie z sarmacką furją: Uwolnić im z więzienia Polaków, którzy służyli w „czerwonej armji“!
— Popatrz! Tędy go wiedli! — syknął Niwiński, stanąwszy w ponsach.
— A tędy. Widzisz. Dlaczego ich uwalniać? — pytam. — A bo skąd my przychodzimy do tego, żeby ich teraz Moskale sądzili. Niech ich nam oddadzą, my ich sami osądzimy. — Dlaczego? — pytam. — Bo to będzie znowu precedensem. My nie jesteśmy Moskalami i nie potrzebujemy ich sprawiedliwości. My jesteśmy obywatele polscy. — Dobra jest! — mówię na to — Ale jeśli obywatel polski jako rosyjski krasnoarmiejec bierze udział w rosyjskiej wojnie domowej, to jakże za to sądzić go macie wy a nie ci, z którymi on się bił? — A bo to są Polacy. — Czemuż ci Polacy służyli w rosyjskiej czerwonej armji? — Dla chleba. — Czy to wszystko tłumaczy? A dużo ich będzie? — Niedużo, jakich osiemdziesięciu.
— A ilu zabitych, ilu uciekło! — wykrzyknął Niwiński — I to w samej Samarze. Cóżeś dalej zrobił?
— Czekaj. Pytam ich: — Jeśli tych ludzi uwolnię, co z nimi zrobicie? — Jakoś się nimi zajmiemy! — tłumaczą mi — Mamy tu towarzystwo przyjaciół żołnierza polskiego bez pracy —
— Znam!
— Właśnie. Więc się nimi zajmiemy. — Ślicznie! — godzę się — Ale jeśli już jest takie towarzystwo liżygarnków, to czemu chcecie zająć się tym żołnierzem dziś, a nie zajęliście się nim, zanim wstąpił do „czerwonej armji“ i poszedł pomagać Niemcom? Bo bolszewicy nie dawali. — Teraz znów mówię ja: — Dziwne to jest, że zamiast rozprószyć ludzi i nie dać ich bolszewikom, to wyście ich utrzymali w kupie i oddali, a teraz, ponieważ wiecie, że my was terroryzować nie będziemy, to wy tych ludzi wycofujecie i każecie im leżeć na brzuchu! — Wzruszyli ramionami i mówią: — Niema w tem, widzi kochany pan, nic dziwnego. My jesteśmy przecie — neutralni! — Rozumiesz to, Niwiński?
Curuś zamilkł, ponieważ podejrzanem mu się stało, że towarzysz jego tak cierpliwie słucha.
— No, ozdobo chorążych! — rzekł Niwiński właściwym sobie, żartobliwym tonem — Proboszczowie w wojsku nie służą!
— Kanarek do spluwaczki nie pluje a ichneumon zaliczek nie bierze — jak mówi pewne abecadło! — stwierdził sentencjonalnie Curuś.
— Masz zupełną słuszność! — zgodził się Niwiński — Ja też chodziłem, szukałem i znalazłem szczątek jakiejś organizacji Polaków wybierających się do Warszawy. Rej wodzi tam jakaś panna Marja, stare pannisko, samarska specjalistka do polskich spraw wojskowych. Rozmawiałem z nią, pytałem o żołnierzy „orjentacji szturmowej”, tych coby chcieli jechać do Francji... Odpowiedziała mi wymijająco, ponieważ ona nie może się pogodzić z Czechami. O Cieszyńskie jej idzie...
— W Samarze! — wzruszył Curuś ramionami.
— Tu już niema nic. To cmentarzysko. Tu już wszystko umarło.
— Co umarło? — zdziwił się chorąży — I czemu ty robisz do tego taką przyjemną minę?
— Słyszysz te dzwony? Słyszysz, jak biją?
— Słyszę. I wiem, że to nie galopka ale pogrzeb. Trumny niosą.
— A my chodźmy dalej i cierpliwie za temi trumnami, bo się nam to słusznie należy.
— Dlaczego ma się nam to należeć? — oburzył się Curuś.
— Nie rozumiesz? Albowiem chowamy tu znów jeden zmarnowany i skonany nasz dzień dziejowy... My dwaj tu, Dworski, goniący za swymi zakonspirowanymi kolegami, może się nas tam jeszcze kilkunastu smęci na Murmanie czy nad Donem — i oto wszystko, co w tej chwili zostało z cudnych „snów o kolorowym ułanie“ na ziemiach słowiańskich czasu Wielkiej Wojny. Moment skonał i nie wróci...
— A przecie ludzi można tu znaleźć!
— Można — i my ich znajdziemy. Ale jak? Jesteśmy tu przecie z gołemi rękami, skromni, mali ludzie z wykształceniem podoficerów austrjackich z „anno dazumal“. Nie wiemy nic. Nie mamy kontaktu z żadnemi organizacjami polskiemi, nie znamy tutejszych ludzi ani stosunków. Wszystko, na czem można się było oprzeć, zostało daleko za nami. O, Curuś, Curuś, jak te samowary prawosławne hałasują!...
— Kałakała![1] — machinalnie rzekł Curuś.
— Nie wiemy nic! — podchwycił znowu Niwiński — ot, kraj —
— Może mi z „głosem kraju“ wyjedziesz? — zniecierpliwił się chorąży.
— Kraj jest głuchoniemy! — twardo rzekł Niwiński — Lecz — jak odgadnąć, czego chce, coby mu pomogło! Odprowadzamy na cmentarz swój zmarły moment dziejowy, swój zamordowany przez ludzi nikczemnych promień sławy i czynu...
— Ale dlaczego dopiero tu, w Samarze, przywdziewasz tę żałobę?
— Bo chcę to, co się skończyło, pochować dokumentnie, przysypać ziemią i przywalić kamieniami raz na zawsze, żeby już nie wstało. Co skonało, to się przeżyło. Świętości nie szargać, ale — umarłych nie wskrzeszać.
Curuś spojrzał na niego podejrzliwie.
— Dziwnie wesołą minę robisz do tego nabożeństwa.
— Bo zrozumiej mnie — teraz tu już niema nic. Jest pustynia. Nikt nic nie wie, nikt niema nic do gadania, nikt nie może ani rozkazać ani zakazać — a zatem jednomyślność zupełna, co? Teraz ten, kto zechce co robić, nie będzie potrzebował z niczem się liczyć! I dopiero teraz można coś zrobić...
— Ale kto będzie robił?
— Tego, co jest potrzebne naprawdę, nie robi nikt... Rodzi się samo...
— Samo! — westchnął Curuś.
Szli przez chwilę w milczeniu.
Niwiński cicho ale wesoło pogwizdywał do taktu żałobnego marsza.
— Masz co pewnego? — trącił go Curuś łokciem.
— Jest jedna pewna rzecz: Że tu już nic niema i może robić — kto chce.
U wejścia na cmentarz Curuś znowu zgubił się w tłumie.
Niwiński ocknął się nagle u boku pułkownika Szweca. Dzielnie zaatakował wraz z nim dostęp do grobu, nad którym też wreszcie stanął.
Rozpoczął się szereg mów a zarazem symbolizujący je znakomicie rzęsisty deszcz. Nad grobem pojawił się pułkownik Czeczek.
— Żiszmarja! — przeląkł się Szwec. — Taki dobry oficer a tyle mówi! Popatrz, żołnierze głowy pospuszczali, jak tylko go ujrzeli...
Czeczek wyprostował się. Przerażającym językiem rosyjskim, nieledwie z gruzińskim akcentem, tłumaczył zebranym, że Samara leży nad Wołgą, która jest największą rzeką w Europie, że w Pradze dobrze o tem wiedzą i pamiętają, i że, jak się dowiedzą, iż na cmentarzu samarskim leży kilkunastu żołnierzy czeskich, to im będzie bardzo przyjemnie.
— To znów nie, człowieku! — mruczał pod nosem pułkownik Szwec, protestując z oburzeniem. — To znów nie!
- ↑ Dzwony.