Niezwalczone sztandary/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W zamkniętej szczelnie „ciepłuszce“ było zupełnie ciemno.
Chłód przejmujący zbudził Niwińskiego, który dopadłszy jakiegoś eszelonu po trzech dniach poniewierki na froncie, wprosił się do „nieznajomej ciepłuszki“ i wyciągnąwszy się na czyjemś pustem posłaniu, zasnął jak zabity. Licząc na upalną wiosnę, promenował po świecie w jednej jedynej „rubaszce” na gołem ciele, szynel pozostawiwszy w eszelonie, nie wiedząc, iż wiosenne noce nad Wołgą bywają zimne, co się zowie. Przez trzy noce zrzędu dzwonił tak namiętnie zębami, iż ślubował sobie, że zedrze szynel z pierwszego lepszego trupa — niestety, na placówce, na której jego sekcję wśród bagnisk zapomniano — żołnierze czescy twierdzili, iż bezwarunkowo zapomniano — nietylko uprzejmego trupa, ale nawet żywego człowieka nie było na lekarstwo.
Nie mogąc spać z przenikliwego ziąbu, daremnie macał dokoła siebie, szukając bodaj derki nieobecnego właściciela posłania. Ten jednak derkę prawdopodobnie dawno już sprzedał, po spartańsku zadawalając się płaszczem, z którym się jednak przezornie nie rozstawał.
A ziąb brał coraz gorszy i jeść się chciało i stopy bolały od przemoczonych onuc, które zwinęły się w grube i twarde wałki. Niwiński z wielkim gustem zapaliłby na pociechę i dla rozgrzewki papierosa, ale machorkę miał w chlebaku, bibułki Bóg wie gdzie, a zapałki też się gdzieś zapodziały. Trzebaby wstać, przystąpić do organizacji tego papierosa — na takie zimno! Lepiej leżeć, trząść się i kląć w duchu.
Słychać było równy i głęboki oddech śpiących, z których jeden czasami mówił coś niewyraźnie przez sen. Z pola dolatywało idyliczne kumkanie i rechotanie żab, a czasem odzywały się rzadkie, pojedyńcze strzały karabinowe, niekiedy tylko przechodzące w gęstszą, nerwową strzelaninę.
— Ta-ta-ta-ta-ta! — zaklekotał daleko „pies“.
— Bolszewicki, czy nasz? — mimowoli myślał Niwiński, — Prawdopodobnie bolszewicki. Nasi myszkują pod miastem, a oni się denerwują... A swoją drogą dobrzeby było skończyć raz już z tą Samarą.
Trzy dni temu Czeczek rozbił bolszewików pod Lipiagami tak, że z kilkutysiącznego oddziału ledwie paręset ludzi zdołało ujść, przedostawszy się łódkami przez bagna Świnuchy. Niwiński na własne uszy słyszał, jak Czeczek wysyłał do Samary pierwszy bataljon pierwszego pułku, każąc mu przejść przez miasto „ceremonjalnym marszem i ze śpiewem“. Most na Samarce miał być wolny. Bataljon poszedł, jednakże rozwiedka zastała na moście samochód opancerzony i wogóle — coś się naraz tak zepsuło, że ani rusz naprzód.
— Psiakrew z tym mostem! — zaklął Niwiński.
Sto trzydzieści sążni długości, most żelazny, kolejowy, broniony przez specjalną pozycję i całe miasto zresztą... Z jednej strony Samarka, mniejsza rzeczka, trochę jednak większa niż Wisła pod Krakowem, z drugiej Wołga, poniekąd w świecie znana...
— Buch... buch! — zahuczały pojedyńcze, jakby senne wystrzały.
Zagrały głośniej żaby, zaskrzeczały jakby triumfalnie, złośliwie chichocąc.
Dały się słyszeć ciche kroki.
Ktoś szarpnął zasuwą „ciepłuszki“, otworzył ją szeroko, jedną ręką oparł się na podłodze, drugą chwycił się klamry — i skoczył. Na tle księżycowego pejzażu, połyskującego stawami, błotami, kamyszami i jakby paciorkami odległych świateł elektrycznych, zarysowała się czarno postać żołnierza w szynelu i francuskiej czapce rogatej, z karabinem, przewieszonym przez plecy.
— Czwarty pułk! — pomyślał Niwiński.
Cień kołysał się przez chwilę i ważył w powietrzu, wreszcie przechylił się na stronę wozu, wlazł i wstał. Zasuwa znowu szczęknęła i ciemności zaległy „ciepłuszkę“. Nowoprzybyły znał tu jednak snać każdy kąt, bo przesunąwszy się koło stojącego w środku wozu pieca żelaznego, odrazu dotarł do posłania, na którem leżał Niwiński. Natknąwszy się na jego nogi, siedział chwilę bez ruchu.
— Zdaje mu się, że jest w cudzym wozie! — pomyślał Niwiński.
Odezwał się głos wyraźny lecz ostrożny, na wszelki wypadek trochę stłumiony.
— Honzo! Honzo! Słuchaj! Honzo!
Ktoś poruszył się na górnym posłaniu i chrapnął.
— Honzo! Żiszmarja, człowieku, czemu nic nie mówisz?
Niewidzialny Honza kopnął nogami w ścianę, sapnął i mruknął:
— Co chcesz?
— Honzo, ty śpisz? — pytał niewinnie nowoprzybyły, chcąc tem oczywiście jak najbardziej wybić ze snu Honzę i zapewnić sobie na dłuższy czas jego towarzystwo i przytomność umysłu.
— Sakra, ne walaj duraka, ty wole jeden! — zwymyślał go Honza z czeska po rosyjsku. — Co chcesz?
— Kdo tu leżi na mym „fleku“, ne wisz? — pytał nowo przybyły, niezrażony złym humorem Honzy.
— To brat jeden z pierwszego pułku. Przyszedł z frontu — pry, trzy noce nie spał. Zwalił się na twój „flek“ wieczorem i śpi furt.
— Masz co jeść, Honzo? Mnie ci się chce żreć!
— Posłuchaj, Waszico! — odezwał się nowy głos z drugiej strony wozu. — Frania tam zostawił „kotilek“[1] kawy, „podegrzej“, ja się też napiję.
— Kawa? — zaśpiewał żałośnie Waszica. — Żeby tak konserwa!...
— Dam ci konserwę, ale rozpal w „Czuguncziku“[2]. Trzęsie mnie. Może mi kawa pomoże.
— Choroszo! — zgodził się ochotnie Waszica.
Słychać było, jak szukał czegoś w ciemnościach. Zaszeleściły trzaski, szczęknęła zapalniczka benzynowa, zahybotał w powietrzu żółty płomyczek i zahuczał ogień w żelaznym piecu.
Waszica zapalił świeczkę i przy jej blasku rzucił okiem na Niwińskiego, który udawał, że śpi.
— Nie znam go.
— Nic dziwnego. Dużo jest teraz „nowobrańców.“ W Penzie pry przyszło siedmiuset. Nasi jeńców zewsząd ściągają. Powszechna mobilizacja. Ktoby tam wszystkich znał!
— Mówił mi dzisiaj Honza Hetnerów, że w Samarze „es-erzy” i Serbowie już się biją z bolszewikami.
— Es-erzy że się biją? To są poserzy!
— Serbów w Samarze jak tysiąc będzie... Może to oni?
— Nie gadaj głupstw! — żachnął się ktoś na górze. — Zaraz by się bili! Nie słyszysz, jak cicho? Będą ci się bili — bez nas! Jak my przyjdziemy, to jo, „drugoje dielo“, wtedy każdy będzie bohaterem, ale póki my się bijemy, golubczik, to oni siedzą cicho i udają bolszewików.
— To se wi! — burknął Honza. — Waszico, która godzina?
— Późno już. Jedynasta.
Wtej chwili zagdakał rozgłośnie karabin maszynowy. Zbudziły się karabiny ręczne. Trwało to parę minut.
— Co się tam dzieje? — spytał, jakby sam siebie, Honza.
— Sakra, Żiszmarja Jozefe! Ten most, ten most! Dla wszystkich mosty są poto, żeby mogli po nich przejść, dla nas — żebyśmy przed niemi stali!... Sierotki my biedne!
— Ale milcz! Ja ci napluję na ten most! Komenda temu winna! Oficerów nie mamy! To jest wojna? To są austrjackie manewry a nie wojna!
— Daj spokój, Waszico, to puste gadanie! — odezwał się znowu głos z drugiej strony wozu. — Oficerowie nic nie winni. To wisz? Pułkownika nam pod Lipiagami zabili...
— Już zabili! Nie zabity, ale ranny!... Nogi mu z „pulemiotu“ przesiekło...
— Przesiekło pod Lipiagami — a dziś umarł.
— Poco się pchał, howado! — z pasją krzyknął Waszica, rzuciwszy czemś o ziemię. — Mówili mu „kluci“: — Bracie pułkowniku, nie leź tam, nie twoje „dielo”, tyś nam do czego innego potrzebny, umierać sami potrafimi, od tego jest żołnierz! To nie, nie posłucha, musi leźć, musi się pokazać: — Patrzcie, jakiego macie pułkownika! — No tak, pokazałeś się, bracie pułkowniku Geyerze — a gdzie teraz mamy pułkownika?
— Sierotki! Sierotki! Zawsze nas tak nazywał a przypominał, jak to kiedyś Czesi światem się tułali, osieroceni, bez matki, ojca, przez Niemców z ziemi wygnani! Wot tie na! Prawdziwe już sierotki!
— Ej, żeby nam tu tak dali Wilhelma, a tego głupiego Karola a Trockiego-żyda! Skończyłaby się ta wojna i mybyśmy im zapłacili za swoje utrapienie...
— A wiecie? Tych trzech, cośmy ich w Penzie wzięli, powieszono...
— Kogo?
— Skotaka, Pospiszila i Otczenaszka... Piąta „baterka“[3] skazała ich na śmierć polowym sądem. Powieszono ich w nocy — między Lipiagami a Krjażem, po prawej stronie toru, jak te wielkie drzewa rosną...
— Prawilno! Zdrajcy!
— Czert to wi! A jeśli to byli „idejni“ komuniści? Ono-to, ten bolszewizm — nie byłby tak zły... Słuchaj, Waszico, będzie raz ta kawa? No tak slawa!
Niwiński dźwignął się i siadł na posłaniu.
— Zdar, bratrzi! Sakra, ale zimno!
— Zdar! Wyspałeś się?
— Tak jest, wybornie. Co to warzysz? Kawę?
— Napijesz się? Żiszmarja, człowiecze, tyś pewnie obiadu nie jadł! Na, żrej, konserwa gorąca... Niczewo, konserw mamy jak piasku. Ale żrej, ja sobie przygrzeję... A potem kawy ci dam... Chleb masz? Nie? Tak sobie weź, tam leży na półce, nad moim „flekiem“...
Wtem rozpętała się znowu strzelanina. Zatrajkotały zawzięcie karabiny maszynowe, raz i drugi huknęło działo. Waszica skoczył do drzwi i jednem szarpnięciem rozsunął je szeroko. Znowu otwarł się cudny, cichy widok na senne bagna i pola trzcinowe, a daleko, za migotaniem wody, sznury świateł elektrycznych, jak sznury rozżarzonych pereł, lśniące mlecznym żarem w srebrzystym szafirze — przystań samarska.
— Co się tam dzieje? — z troską rzekł Waszica.
Przez chwilę milczeli, wsłuchując się w odległą strzelaninę.
Z górnej półki po lewej stronie wysunęła się ku drzwiom wychudła, młoda twarz o ostrych rysach i oczach świecących gorączkowo.
— Samara! Samara! Jakie to śliczne imię! Zupełnie dla pięknej dziewczyny!
— Miałem jedną, Wacławie, nazywała się Tamara — mówił dobrodusznie Waszica. — Ładna była, wyrośnięta, a nie brała dużo... Wszystkiego jedną „żolteńkuju”[4].
— Idź, ty wstrętny chłopie! — obruszył się Wacław. — Dużo ty z tego wszystkiego rozumiesz! U ciebie brać — dać — to życie!
— Cóż chcesz więcej?
Waszica odstąpił od drzwi, nalał pełny kubek kawy i podał go choremu.
Wacław łyknął parę razy i, wpatrzywszy się w dalekie światła, mówił:
— Trzy dni tu już stoimy i tak jej chcemy, tej Samary, a ani nie wiem nawet, jak ona wygląda. W dzień nie widać nic, w nocy tylko te światła... Jakby zęby do nas w uśmiechu szczerzyła... Bajeczne miasto. Powiadają, że podobne do Betlejemu.
— Do Betlejemu?
— Tak mi mówił Nowak, co chodził na rozwiedkę. Na górze, pry, leży miasto, białe i całkiem do Betlejemu podobne. Jechałem tędy na Sybir, ale w nocy — nie widziałem nic... I znowu tu, przy zdobywaniu... Samara — krasawica! Jak będę miał córkę.
— Ładna będzie! — zażartował Waszica.
— Jak będę miał córkę, to jej dam na imię Samara — a drugiej Pienza...
— A ja, jak będę miał syna, to mu dam na imię Bachmacz! — roześmiał się Waszica.
Niwiński przysłuchiwał się żołnierzom, jedząc zawzięcie i wydziubując nożem mięso z konserwowej puszki; tłuszczem zapijał syty, czarny chleb. Uporawszy się z konserwą, wypił kawę, „zorganizował“ sobie papierosa — w eszelonach wszystko się „organizowało“ — i zapalił. Ponieważ od otwartych drzwi wiało a Niwińskiemu szkoda było ciepła rozgrzanego kawą ciała, ściągnął na siebie jakiś łach i zasnął.