Niezwalczone sztandary/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niezwalczone sztandary |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chorąży Curuś był żołnierzem austrjackim, jeńcem. Pochodził z Podhala, miał jakieś pretensje do księcia Hohenlohego o pstrągi, nienawidził Habsburgów, uciekł z obozu jeńców na Kaukaz, chcąc się przedostać do Anglików, w Baku natrafił na rzeź Ormjan, znowu popłynął Wołgą w górę, po drodze przyłączył się do transportu Serbów, nad którym objął komendę i który miał zawieźć do Wołogdy, w Penzie wpadł ze swymi ponurymi ochotnikami w moc Czechów i przystał do nich. O powierzchowność bardzo dbał, profil miał krogulczy, twarz ściągłą, bladą, oczy ostre, szare, orjentację nieprzejednanie „szturmową”, fantazję niesłychaną. Wyglądem przypominał tatrzańskiego zbójnika.
Dworski był skautem, pracował w konspiracji wojskowej, pełnił obowiązki kurjera, miał na pieńku z bolszewikami, wpadł w ich ręce w Penzie, ale go Czesi w porę odbili, tak że jeszcze zdążył brać udział w walkach ulicznych. Twierdził stanowczo, że ma dwadzieścia lat skończonych, był długi i chudy jak tyka, miał kudłatą, miękką i jasną jak len brodę i dziecinne, niebieskie oczy. Także przystał do Czechów, bo już nie miał się gdzie podziać.
Dr. Petrović był Czarnogórcem, młodym, uczonym prawnikiem i oficerem czarnogórskim a nawet reprezentantem politycznym tego królestwa. Ponieważ jednak rodaków swych w Rosji prawie że nie spotykał, a Serbom kłaniać się nie chciał, tułał się w eszelonach czeskich. Był bezwzględnym rusofilem, krótkowidzem, bardzo zacnym chłopem i nadzwyczaj odważnym żołnierzem. Z Polakami żył w przyjaźni.
Wszyscy trzej uzbroili się jak mogli i wyciągnęli z eszelonów przeciw bolszewikom.
Jechali drezyną.
Odwrócony plecami do towarzyszów i milcząc jak i oni, Dworski ze swym austrjackim Manlicherem w ręku, siedział na drezynie, całą uwagę skupiając wyłącznie na tem, by długiemi nogami nie wyrżnąć o jaki próg dębowy, wystający z toru kolejowego.
Jechało mu się bardzo niewygodnie, bo się ich na drezynę napakowało ilu wlazło: żołnierze łącznikowi, jakiś telefonista, artylerzyści, oficer z ręcznym karabinem maszynowym i amunicją i jeszcze ktoś tam. Trzeba się było dobrze trzymać, aby nie zlecieć, zwłaszcza na zakrętach, tem bardziej, że jazda była piekielna. Żołnierze przy korbie pracowali niezmordowanie, a że wiatru nie było i tor wciąż łagodnym spadkiem się obniżał, więc drezyna leciała, jakby miała skrzydła.
Ludzie, mimo iż nieledwie na kolanach sobie siedzieli, nie odzywali się do siebie. Zdawałoby się, że się nie znają, lub znać nie chcą. Zdenerwowani byli a właściwie — skupieni w sobie. Nie dlatego, że szli do bitwy. Ani bój ani śmierć nie była dla nich nowością. Ale tu — właściwie poraz pierwszy w całej, długiej wojnie — wojowali zupełnie na własną rękę i wyłącznie we własnej sprawie, na obcej ziemi, na terenie nieznanym i w warunkach takich, że każdy błąd mógł sprowadzić klęskę. Stąd każdy żołnierz czuł ciążącą na sobie odpowiedzialność.
To też Dworski, rozumiejąc to, rad był milczeniu. Wolał je od udawanej obojętności, a jeszcze bardziej od sztucznie wesołej niefrasobliwości, do której żołnierze czescy mieli szczególniejszy pociąg. W najcięższych chwilach błaznowali jak w teatrze. Ale towarzystwo zebrane na drezynie, nie miało już sił do udawania wesołości. Jechał żołnierz łącznikowy z arjergardji; choć niewiele opowiadał, przecie dowiedziano się od niego, że tam nad Wołgą, pod Bezenczukiem, na jeden jedyny bataljon czeski uderzyło sześć tysięcy Łotyszów z silną artylerją. Na przestrzeni dwudziestu pięciu wiorst ogień działowy z przodu i z tyłu — to nie usposabia wesoło.
Prócz tego Dworski nie umiał po czesku a niezbyt chętnie zdradzał się z tem, że nie jest Czechem. Przykrość sprawiało mu, gdy go pytano, skąd jest i co za jeden, a zwłaszcza gdy żołnierze czescy niezbyt szczerze i — jak mu się zdawało — nie bez pewnej wyniosłej i pysznej litości, ubolewali nad rozwiązaniem korpusu Dowbora-Muśnickiego, rozwodząc się nad jego uzbrojeniem i bogactwem. Dworski zawsze wyczuwał w ich słowach nutę: — A myśmy się rozbroić nie dali! — Upokarzało go to.
Tak więc, udając zamyślonego, nie odzywał się do nikogo i rozglądał się po okolicy.
Jak daleko okiem sięgnąć, nie było właściwie nic ciekawego. Kraj, miejscami płaski i zaorany, miejscami rozpękał się w głębokie jary i rozpadliny, jednakże nie dzikie, lecz wypełnione krzewiem i drzewami, stojącemi w krasie swej świeżej, wonnej, wiosennej zieleni. Znowu przypomniało się Dworskiemu wyrażenie „ocean ziemi rosyjskiej“. Okolica była przeważnie sfałdowana, więc pozbawiona dalszych perspektyw, kiedy jednak czasem z wysokiego nasypu kolejowego otwarł się widok na pola, wzrok biegł po nich jak po morzu zielonem, bez końca i kresu, łyskającem srebrzystem falowaniem zbóż i łąk aż ku dalekim, sino-fjoletowym krańcom horyzontu, gdzie białemi chmurami, jak watą, obetkane były podstawy szafirowego klosza niebios. Oczu Dworski oderwać nie mógł od tej masy ziemi, od tych przestrzeni niezmierzonych a żyznych, przywodzących na myśl ów stół z bajki, sam z siebie wyłaniający najznakomitsze potrawy. Czasami czerniały bezdrzewne, szare, drewniane wsie Czuwaszów z podejrzanie okazałemi cerkwiami, obficie z przymusowych składek ludności budowanemi swego czasu przez rząd w tych pogańskich stronach. Na niskich, płaskich wzgórzach stały pękate wiatraki, potrząsające nad wioską czarnemi skrzydłami. To znów na końcu łąki zjawiała się wieś rosyjska, ukryta w głębi popielato-zielonego sadu czy gaju, z wystającemi z gąszcza drzew pięciu kopułkami cerkiewnemi, których krzyże lśniły złociście na wysokościach. Ale pola były puste, wymarłe. Mieszkańcy, przerażeni pobliską bitwą, steroryzowani przez dzikie hordy bolszewickie i bojąc się nieznanych sobie wojsk czeskich, pozamykali się w chatach i nawet bydła nie wypuszczali na paszę. Kto słyszał tu kiedy ryk lecącego granatu? Gdy na tych polach poraz ostatni srożyła się wojna, ludzie strzelali do siebie z łuków lub łapali się na arkany.
Gdzieniegdzie pojawiały się już ślady niedawnych walk. To obok nasypu, na polach, to na samym plancie kolejowym, między szynami, widać było wielkie lejki, porobione w ziemi przez granaty, jakby rana wyrwana w ziemi. Zryta ziemia, czarna i tłusta, lśniła jak powidła. Ustępujący nieprzyjaciel wcale starannie zniszczył lewy tor. Bolszewicy w pewnych odstępach powyrywali szyny, uszkodzili też mostki, które jednakże saperzy czescy zdołali już naprawić, podparłszy je rusztowaniami, ułożonemi z progów kolejowych. Ze słupów telegraficznych, do potarganych strun arfy podobne, w żałosnych skrętach zwisały druty miedziane. Tu i owdzie można było zauważyć dołek, wykopany przez bezimiennego strzelca, w dołku nierzadko bandaż skrwawiony, szmatę i gilzy z wystrzelonych naboi, świecące w słońcu jak jaki odkopany skarb. W rowach walały się czerwone skrzynie z amunicji, puszki z konserw, połamane „dwukołki“ lub koła drezyn. Na wale koło toru lub przy budkach kolejowych, stały rzadkie placówki czeskie.
Drezyna z wzrastającą szybkością dudniła na szynach.
Dworski wykręcił się trochę i zerknął na żołnierzy, pracujących przy korbie. Dwaj smukli, silni chłopcy to pochylali się naprzód, to wyginali w tył tak, że aż im muskuły grały pod „rubaszkami“. Z pod stalowych hełmów lał im się na oczy obfity pot, twarze były czerwone z natężenia, „rubaszki“, rozpięte na piersiach, pociemniały i przemokły na łopatkach. Drezyna szła z góry własnym rozpędem, ale oni nie ustawali w pracy ani na chwilę. W innych okolicznościach klęliby, na czem świat stoi, kazaliby się w pracy luzować „pasażerom“ — dziś za nic na świecie nie pozwoliliby się nikomu wyręczyć. Zaś ci, co nie pracowali przy korbie, patrzyli na pracujących z chłodną złością i pogardą. Im jechała drezyna zawolno.
Wracając do dawnej pozycji Dworski mimowoli rzucił okiem na chorążego Curusia, który ulokował się niedaleko niego. Chorąży, uczuwszy na sobie wzrok młodego człowieka, zwrócił się do niego i mrugnął chytrze jednem okiem, dodając mu niby odwagi. Tuż koło niego stał uśmiechnięty i mrużący wciąż oczy Petrović, z krótkim karabinem, przewieszonym przez plecy. Wyglądał jak zwykle, niezgrabnie i nieudolnie.
Naraz Czesi zagadali coś między sobą, a potem jeden z nich wykręcił się na drezynie i krzyknął po rosyjsku, wskazując ruchem głowy:
— Smotrite, zdeś naszi leżat!
Dworski zwrócił głowę we wskazanym kierunku i ujrzał świeżo usypaną, czarną mogiłkę, a na niej biały, niski krzyż. Na poprzecznem ramieniu krzyża wisiały dwie furażki z czeskiemi wstążeczkami.
Żołnierze czescy pochylili się nad korbą tak, że drezyna susem skoczyła naprzód. Lecieli, jakby się bali spóźnić.
I Dworski przypomniał sobie, że idzie do bitwy. Ścisnął karabin w rękach. Zdobył go podczas walk ulicznych w Penzie na jakimś jeńcu austrjackim i cenił go sobie bardzo, ale teraz zaniepokoiła go trochę myśl, że bagnet austrjacki jest przecie znacznie krótszy od rosyjskiego. Pocieszał się tem, że będąc wysokiego wzrostu, miał bardzo długie ręce a przytem silny był w nogach, wygimnastykowany.
Coś za nim Czesi znowu zagadali żywo łamanym, rosyjskim językiem. Wiatr rwał słowa, więc Dworski nie zrozumiał, dopiero po chwili domyślił się, co ich tak zajęło. Oto ujrzał na plancie, obok szyn, kilka pokrwawionych trupów. Jeden miał fatalnie rozbitą głowę — na miazgę. Bura ciecz wsiąkła w ziemię dokoła rozbitego czerepu, z którego wypłynął mózg. Trupy już były wyzute z butów i obdarte.
— Zaczyna się! — pomyślał Dworski.
Istotnie, po chwili znów zobaczył trupa na środku plantu, między dwoma torami. Leżał, jak gdyby w cerkwi bił pokłony ziemne — na kolanach i twarzą do ziemi. Butów też już nie miał, a tylko brudne szmaty, któremi owinięte były jego nogi, drgnęły od pędu drezyny.
Po jakimś czasie wpadli między dwa wysokie bankiety, zarosłe żywopłotem. Jechali tak kilka minut, poczem drezyna wyleciała z jaru i zjechała w szerokie, otwarte pole.
Po lewej stronie toru, na łące, odpoczywał jakiś oddział czeski. Żołnierze złożyli broń w kozły, pozdejmowali hełmy i leżeli na ziemi, paląc papierosy i rozmawiając. Słychać było ich dziwny żargon wojskowy, pełen wyrażeń niemieckich a gęsto upstrzony poprzekręcanemi słowami rosyjskiemi. Niektórzy gotowali w kociołkach herbatę, kilku, korzystając z wolnej chwili, grało na łące w piłkę nożną.
Drezyna zwolniła biegu, wreszcie stanęła. Żołnierze zaczęli o coś wypytywać kolegów. Jeden z nich zeskoczył z drezyny i skierował się ku stojącej opodal grupie oficerów. Widać było, jak stanął przed nimi, przyłożył dłoń do hełmu i zaraportował.
Dopiero teraz, gdy ucichł turkot drezyny, Dworski usłyszał huk dział. Jedne — dość nawet żywo — biły bliżej, drugie dalej, ale nadewszystko wyraźnie wybijały się wymyślania graczy, ich roznamiętnione okrzyki i głuchy odgłos kopnięć w piłkę.
Na stosie progów kolejowych, szeroko rozkraczywszy nogi, stał młody oficer. Zwyczajem czeskim „rubaszkę“ miał rozchełstaną a zdjąwszy hełm, który trzymał w lewej ręce, prawą obcierał chustką głowę, spoconą, krótko ostrzyżoną, świecącą jak złota kula. Naraz z łoskotem włożył hełm na twardą głowę i wziąwszy się pod boki, zaczął krzyczeć:
— Znowu kopiesz, Klecando, a jutro mi do raportu przyjdziesz po nowe buty! Pamiętaj, będziesz chodził boso!
— Niczewo, bracie poruczniku! Zedrę buty z komisarza bolszewickiego; — odpowiedział młody głos z grupy grających.
— A właśnie, doczekam się tego! — z nietajonem powątpiewaniem wołał oficer.
— Bracie poruczniku! — odezwał się z uśmiechem leżący niedaleko żołnierz. — O buty teraz niema kłopotu! Na froncie wybierze, jakie zechce.
— To nie znasz Klecandy, bracie! — odpowiedział oficer. — Z bolszewika buty zedrze, ale je sprzeda a do raportu o nowe „zole“ i tak przyjdzie.
— To se wi! Jak pak by ne! — roześmiali się żołnierze.
Ale oficer, choć niby gniewny, oczu od grających nie odrywał.
— Matouszek wybornie kopie! — rzekł po chwili tonem znawcy.
— Pewnie! Półtora roku kopał w „Slawji!“ — objaśnił któryś z żołnierzy.
I znowu wszyscy w skupieniu bacznemi oczami obserwowali grających, za którymi już zaczęły gonić po błoniu wydłużone, fjoletowe cienie.
Grze przypatrywał się też nie bez zainteresowania Dworski, który w piłce nożnej celował i uważał, że Czesi, choć grają sumiennie, są trochę ciężcy. Zato dr. Petrović był zachwycony.
— Nieprawdaż, „golubczik“, że to bardzo pięknie i po rycersku! — mówił, zwracając się do Dworskiego. — Tam działa grają, ci żołnierze może już za chwilę pójdą w bój a bawią się tu jak dzieci...
— Nic dziwnego! — wmieszał się do rozmowy Curuś. — Jak kto przez kilka lat śmierci w oczy patrzy, to może zdziecinnieć.
— E, wy to znów po swojemu tłomaczycie! — uśmiechnął się dr. Petrović.
W tej chwili żołnierz czeski wrócił i skoczył na drezynę.
Ruszyli naprzód z taką szybkością, że Dworskiemu wiatr zagwizdał w uszach.
Wszędzie już widać było wojsko i żywy ruch. Lśniły hełmy, bagnety, dymiły ogniska. Nieco dalej stał, dziwnym cudem przesunięty na lewy tor — cały eszelon — kilkadziesiąt „ciepłuszek“, ozdobionych różnemi malowidłami i napisami, udekorowanych zielenią. Napół ubrani żołnierze, kręcili się koło wagonów. Kilku umączonych piekarzy, rozstawiwszy się, szybko przerzucało sobie z rąk do rąk świeżo upieczone, rumiane bochenki chleba. Na drucie, przetkniętym przez mosiężne gardy dwuch szabel, wbitych w ziemię, wisiał kocioł, w którym gotowała się kawa.
— Eszelon pierwszego pułku! — rzekł jeden z Czechów, jadących drezyną.
— A jeśli trzeba się będzie cofnąć? — spytał Dworski.
— Nie można. Niema gdzie.
— No — a jeśli?
Czech zwrócił ku niemu spojrzenie niebieskich, natarczywych oczu.
— My się cofnąć nie możemy! — rzekł z naciskiem. — Musimy naprzód iść.
— Ba jo! — rzekł drugi. — Żeby nie wiedzieć co — musimy iść naprzód, musimy Samarę wziąć.
Towarzysz jego już się rozpalił. Podrażnił go tajony niepokój.
— Dlaczegobyśmy nie mieli iść naprzód? — krzyknął, jakby się z nim kto kłócił. — Pod Bachmaczem było gorzej, tam na jeden nasz pułk szła cała dywizja niemiecka a przecie rozbiliśmy ją. A to tu nie są Niemcy!
— Bodejt' ne! — roześmiał się drugi — Dużo tu masz prawdziwych „krasnoarmiejców?“ Samej Madjar a Niemec! Nawet komando niemecke.
— Niczewo! Wszak my im to rozsekame! — odparł z zaciętością jego towarzysz.
I jakby na potwierdzenie tych słów wyszła nagle z za zakrętu partja jeńców, złożona z jakich dwustu ludzi.
Tu Czesi wstrzymali drezynę i, jadąc powoli, bystrym wzrokiem wpatrywali się w twarze żołnierzy „Republiki Sowjeckiej“.
Dworski przyglądał im się również z wielką ciekawością.
Jeńcy szli pod bagnetami, obdarci i brudni, niektórzy lekko ranni, obwiązani bandażem lub brudną szmatą, ci w zwykłych furażkach, tamci w „papachach”, inni z gołemi głowami, niektórzy już bez butów — żołnierze rosyjscy, hołota miejska, draby, różne wyrostki żydowskie, rabusie i rzezimieszki o strasznych fizjognomjach, ludzie gwałtem do wojska wzięci, Tatarzy, Kirgizi, wśród nich Chińczyków kilku — zbieranina dzika, krwawa, fanatyczna a bezmyślna, skuszona wysokim żołdem i nadzieją mordu i grabieży. Dreptali, jak stado, bezładnie i pokornie, trwożnie patrząc na najeżoną bagnetami gromadkę na jadącej coraz wolniej drezynie, obserwującą ich w milczeniu a okiem nieżyczliwem i badawczem.
Zaś Czesi patrzyli coraz groźniej i straszniej, bo wśród tej watahy dojrzeli sporą gromadę żołnierzy austrjackich w mundurach z różyczkami na czapkach. Szli czarni i brodaci Węgrzy, okrutni w zwycięstwie a podli i wiecznie żebrzący w niewoli, bandyci nocni i złodzieje, szli tchórzliwi w tej chwili i jakby zawstydzeni Niemcy, wrogowie i prześladowcy w domu, w okopach, w obozach jeńców i nawet tu, znowu w szeregach nieprzyjeciół, z bronią w ręku, znowu godzący na wolność i życie.
Wielką urazę i wielki żal mieli Czesi do Rosjan, do tych braci Słowian, z którymi jeszcze tak niedawno walczyli razem przeciw Niemcom, a którzy teraz za marne „kierenki“ sprzedawali ich tym właśnie swoim wrogom. Ale żołnierz czeski uważał Rosjanina za nieuświadomionego barbarzyńcę i nie mścił się na nim. Zdarzało się nieraz, że Czech, wziąwszy do niewoli Rosjanina i wykłóciwszy się z nim, dzielił się z nim machorką i puszczał go wolno z łagodnem napomnieniem:
— Nu, stupaj bolwan k czortu a to plocho budiet!
Ale na widok Niemców i Madjarów w egzaltowanej duszy tych żołnierzy rewolucyjnych budziła się mściwa nienawiść i wołało znów prastare hasło husyckie:
— Bijte, ubijte, nikoho neżiwte!
Więc i teraz zasępiły się twarze żołnierzy czeskich.
— Poco ich prowadzicie, „duraci!“ — krzyknął ktoś z drezyny do konwoju.
— Sztykiem te swolocz, sztykiem! — wołał drugi.
Zaś konwoj popędzał jeńców, chmurny i zły, jakby sobie to zajęcie poczytywał za hańbę.
Nieco dalej spotkano maszerujący na pozycję bataljon czwartego pułku.
Żołnierze, w uszytych krojem francuskich „calotte’ów“ czapkach, obwiedzionych czerwonemi „paspolami“, w dekoltowanych „rubaszkach“ a obwieszeni granatami, szli ze śmiechem, głośną rozmową i pogwizdywaniem, brzęcząc bronią, miedzianemi kociołkami i hełmami, przytroczonemi do pasa. Niektórzy z nich nabili na cienkie i długie bagnety rosyjskie olbrzymie, okrągłe bochny chleba, inni ciągnęli karabiny maszynowe na małych dwukołowych wózeczkach, podskakujących z chrzęstem na nierównym gruncie. Kilku młodych żołnierzy, ujrzawszy drezynę, rzuciło się ku niej, chcąc ściągnąć tego i owego na ziemię i usiąść na jego miejscu. Ale załoga drezyny kilku potężnemi kopnięciami podkutych i ciężkich trzewików angielskich odparła zwycięsko zuchwałych napastników i umknęła, ścigana gradem żartobliwych wyzwisk i grudami czarnej ziemi.
A wtem drezyna znów zwolniła biegu.
— Stop! Stop! — wołano.
— Pułkownik Czeczek! — rzekł ktoś.
Wszyscy zeskoczyli z drezyny i stanęli wyprostowani.
Czeczek, ubrany jak zwykle i ściśnięty swym białym pasem, wesoły i triumfujący, rozmawiał z jakimś żołnierzem. Opodal leżało na trawie kilku oficerów.
Działa biły gdzieś już bardzo blisko na prawo od plantu kolejowego. Słychać też było żywe „takanie“ karabinów maszynowych. Czasami odzywało się coś w rodzaju rozgłośnego gulgotania indyczego. To grały karabiny maszynowe w bolszewickich samochodach pancernych.
Pułkownik spytał o coś żołnierzy, którzy przyjechali drezyną a potem zwrócił się do całej grupy:
— Jeśli chcecie coś zobaczyć, to się spieszcie. Już im to pęka, już się rwie. Prawo skrzydło drgnęło. Za chwilę zacznie się „hurra“.
Tu przerwał, ale snać chciał jeszcze coś dodać, bo nie spuszczał wzroku z grupy, stojącej przed nim w milczeniu. I palnął mówkę:
— Zepchniemy tę publikę ku wodzie. Artylerja już odcięła odwrót czerwonej armji i bije w jej eszelony. Bolszewicy nie będą się mogli wycofać. Co nie zginie w boju, utonie w rzece lub w bagnach, resztę wytną chłopi. Nasi chłopcy mięsa też niemało natną. I poco to wszystko? Cóż za krwawe nieporozumienie! Sami widzicie, że armja czeska jest armją demokratyczną. Czemu na nas nastają, czemu napadają? Eto użasno, użasno! Tak — do swidanja, gaspada! A uważajcie na siebie! Wsiewo charoszawo!
Dworski cały ten czas stał, jak na węglach. Nie dlatego, że — zdawało się — tuż nad głową ryczały i pękały szrapnele, ale ponieważ z odgłosów bitwy domyślał się, iż tam dzieje się coś ważnego. Karabiny maszynowe terkotały nerwowo nierównemi salwami, snać łapiąc coraz to wyrywające się naprzód grupy strzelców. Artylerja po prawej stronie biła gwałtownie i pospiesznie. Młodemu człowiekowi roiło się, że słyszy komendę i krzyki ludzkie. Toteż, jak tylko pułkownik skończył, Dworski salutował, wykręcił się na pięcie i ruszył przed siebie plantem kolejowym. Tuż za nim szedł chorąży Curuś i Petrović.
— Skaut! — zawołał Curuś na Dworskiego. — Znasz teren?
— Nie.
— Więc gdzie się rwiesz? Chcesz wlecieć na „psa“?[1] Czy może masz jaki interes do tyłów bolszewickich? Trzeba wiedzieć, gdzie się jest.
Ale Petrović już zbiegał z wysokiej szkarpy.
— Niczewo nie widno. Idiom.
Szli przez jakiś czas plantem kolejowym. Już widać było tu i owdzie dołki, wykopane w szkarpie przez strzelców. W jednym — zupełnie jak w grobie, leżał trup, wyprostowany, sztywny, z woskową twarzą i otwartemi ustami. Walały się koło niego gilzy i białe puszki z konserw. Parę kroków dalej znów zobaczono w żółtym dołku trupa, zwiniętego w kłębek.
— Praktycznie to sobie urządzili — zauważył z zimną krwią chorąży. — Przysypać ich tylko ziemią i śladu niema. Phi, tu widzę cały klub! Zaskoczeni. Strzały z bliska! — objaśniał wskazując kilku okrwawionych ciał, zwalonych prawie na kupę, ze straszliwie porozbijanemi głowami.
— Kitajec! — z dziwnym jakimś uśmiechem pokazał Petrović żółtego trupa z charakterystyczną mongolską twarzą.
Dworski wzruszył ramionami.
— Pocóż ci się tu pchają?
Idąc dalej, wciąż już natrafiali na trupy, skrzynie z amunicją, porzucone granaty ręczne, kociołki, czasem broń. Raz poraz z wyciem wylatywały nad ich głowami szrapnele. Dworski mimowoli spoglądał w górę, jakby szukając wzrokiem tej krzyczącej śmierci. Ale nie widać było nic, prócz przeczystego, spokojnego, błękitnego nieba. Twarz przyrody pogodna, jasna, uśmiechała się.
Skręcili na prawo w głęboki jar, idący z prawej strony prostopadle do plantu kolejowego. Szli zieloną zaklęsłością gruntu, po krótkiej, spasionej trawie. Między wysokiemi, spadzistemi ścianami, dnem jaru, wiła się kręta ścieżyna. Tuż za pierwszym zakrętem, stoczywszy się po stromem zboczu i zatrzymawszy się na krzaku, dogorywał ciężko ranny żołnierz bolszewicki. Był nieprzytomny, cały we krwi. Bok i lewe ramię miał poszarpane granatem ręcznym. A dalej znów czerniało na trawie kilkanaście trupów.
Wtem Petrović, który szedł pierwszy, potknął się o coś i przystanąwszy, z uśmiechem pokazał towarzyszom ogromny bochen chleba w pokrzywie.
— Dla nich chleb — eto wsio! — mruknął pogardliwie.
— Myśleli, że tu będą leżeć miesiąc! — dodał chorąży, wskazując stosy puszek z konserwami mięsnemi — Patrzcie, baba!
Dworski drgnął.
Leżała przed nim kobieta. Z pod krótkiej spodnicy wystawały nogi w ordynarnych, żółtych pończochach. Twarz bezkrwista, z haczykowatym nosem, żydówka, jedno oko miała zamknięte a drugie — „ustawione na wieczność“ — jak to później określił chorąży. Ta drobna twarz, z nosem cienkim a drapieżnym jak dziób, przypominała Dworskiemu zarżniętą kurę. Ze wstrętem odwrócił od niej głowę.
— To jatki! — zauważył chorąży. — Miał Czeczek słuszność!
— Tak jest, panie chorąży.
Naraz ujrzeli żołnierzy czeskich.
Cała tyraljera, ukryta na dnie jaru, w hełmach i gotowa do walki, czekała na rozkaz. Żołnierze leżeli lub siedzieli, zrzadka tylko półgłosem rozmawiając, z oczami utkwionemi w oficerów, którzy, wdrapawszy się na pochyłą ścianę jaru, obserwowali bitwę poprzez gałęzie krzaków. Na nowo przybyłych prawie nie zwrócono uwagi.
Petrović, obrzuciwszy wzrokiem żołnierzy i oficerów, zwolnił kroku i z uśmiechem szepnął Dworskiemu:
— Przychodzimy jak nie można lepiej. Lada chwila pójdą do ataku.
To mówiąc, Czarnogórzec wskazał mu leżącego wysoko na brzegu jaru oficera z głową w krzakach. Dłonią wyciągniętą za siebie oficer ów nakazywał uwagę i milczenie.
— Chcecie iść z nimi? — spytał Dworski.
— W samom diele... Zajmująco byłoby popatrzeć na atak czesko-słowacki. Cóż? Pójdziemy?
Zaczął zdejmować z pleców krótki karabin.
— Chcecie iść z nami? — podejrzliwie spytał Czech stojący w pobliżu.
Dworski kiwnął głową.
— Tam „pulemioty”! I strzelają gęsto. Gniazdo.
— Niczewo! — odrzekł Dworski, starając się jednak nie patrzeć Czechowi w twarz.
Może — bał się. Była to pierwsza jego bitwa, bo walk ulicznych w Penzie za bitwę nie uważał. Być może — zginie teraz. Ale jakże nie iść, jeśli nawet czescy artylerzyści, nie zajęci przy działach, żołnierze taborów, nawet sztaby poszły się bić? Będzie on, gość ich, w takiej chwili wyskrobywał kociołki w kuchni eszelonowej? Albo może będzie się chował za ich plecami, gdy oni mają iść umierać?
Ogień karabinów maszynowych wzrastał. Po prawej ręce zerwał się krzyk, jak gdyby w oddali zakrakało stado kawek. Równocześnie zadudniły karabiny maszynowe samochodu pancernego.
W tej chwili leżący na górze oficer dał znak dłonią.
— Smirno! — rozległa się komenda.
Ludzie zerwali się, poprawili na sobie rynsztunek, ujęli w ręce broń.
— No, z Bożą pomocą, Tondo! — rzekł ktoś drwiąco.
— Wolę z granatami! — odpowiedział zuchwały szept.
— Pan Bóg jest z drzewa! — buntował się trzeci.
— Bracia — ku przedu! — rozległa się komenda.
— Chłopcy! — wołał jakiś młody chorąży do swego plutonu. — Kto chce jeszcze zobaczyć mamusię-Pragę, niech mi leci naprzód, jak na wyścigach!
— Dobrze, bracie praporcziku!
— Hurra!
Tyraljera jednym susem wyskoczyła z wąwozu i z gromkim okrzykiem rzuciła się naprzód.
Była sekunda, w której prawie każdy żołnierz, pomimo szczerego rozpędu, na mgnienie oka przecie zawisnął w skoku, jak cuglami szarpnąwszy mięśnie. To było w chwili, kiedy żołnierze, już na krawędzi jaru, dźwigali się, aby biedz dalej.
Każdy spojrzeniem krótkiem, błyskawicznem, starał się ogarnąć sytuację.
Szła znowu łagodnie, prawie nieznacznie wgłębiona, zielona fala ziemi, równocześnie podnosząca się ku prawej ręce, gdzie od błękitnego nieba odcinało się wyraźnie biało-pomarańczowe w popołudniowem słońcu, prostokątne obmurowanie z sylwetkami krzyżów — jużci cmentarz. Dworski widział — czerwonawe na jego tle — szybko naprzód posuwające się figurki. Z tamtej to strony dochodziło „hurra!“ i odgłosy nerwowej, nieporządnej strzelaniny.
Przed Dworskim, prawie już na dnie doliny, leżeli Czesi, strzelający z poza małych nasypów lub naturalnych wyniosłości gruntu. Nad tą linją drżała wciąż biaława fala powietrzna. Dalej teren podnosił się łagodnie i przechodził w grzbiet, z poza którego widać było zarośla czy też wierzchołki drzew. Przed owym grzbietem, na skłonie tej fali ziemnej, znajdowały się pozycje bolszewików a tuż naprzeciw „roty“ Dworskiego dymiło gniazdo karabinów maszynowych, angażowane w walce z dwiema grupami, które widocznie od dłuższego już czasu zachodziły je z obu stron i zdołały się dość blisko podsunąć.
Oddział, w którym był Dworski, leciał na wyścigi wprost na to gniazdo. Dopadając linji czeskiej Dworski ujrzał, że linja ta zrywa się leci naprzód. Szarpnęło powietrzem gromkie „hurra“ i grzmotnęło w powietrzu, jak gorąca fala.
Dworski był lekki i wprawny w biegu, więc leciał z wiatrem, podniecony przez kule, gwiżdżące mu wciąż koło uszu i nad głową. Wiedział, że idzie na karabiny maszynowe, ale czuł też, że dojdzie, bo po świście kul zorjentował się, iż górują. Teraz, byle jak najprędzej. Pragnął tego karabinu dopaść pierwszy, pragnął spojrzeć w oczy tym ludziom, pokazać Czechom, że jest żołnierzem a nie „obijaczem“, więc omal się nie rozpłakał ze złości, gdy tuż przed nim, nie wiadomo w jaki sposób, z ukosa, kilku żołnierzy czeskich wpadło na gniazdo. Mignął rzucony w biegu granat, trzasnął płomieniem, a już z tego ognia wyskoczył żołnierz i ugodził kogoś z góry bagnetem. Rozległ się przerażający krzyk, od którego Dworskiemu jakby coś pękło w oczach. Teraz już nie widział nic, prócz wzgóreczka z karabinami maszynowemi i jakichś cieniów za nim. Wtem ujrzał prawym bokiem odwróconego do siebie jakiegoś obszarpańca w austrjackim mundurze, bagnetem godzącego w Czecha, który się na niego zamierzył siekierą. Nie mierząc, machinalnie, lecz z błyskawiczną szybkością Dworski prawie że rzucił owemu obszarpańcowi swój karabin z bagnetem pod pachę. Bagnet ześlizgnął się po kości i głęboko wjechał między żebra — obszarpaniec potknął się, opuścił rękę z karabinem i pochylił naprzód głowę, po której Czech zdzielił go siekierą z taką furją, że aż chlupnęło. Prawie równocześnie mignął Dworskiemu w oczach obraz: Żołnierz czeski wbił bagnet w brzuch marynarzowi, który właśnie sięgał po granat — marynarz zaśmiał się dziwnie i złapał się za brzuch, jak małe dziecko, kiedy ma boleści; między rękami przesunął mu się długi, ciemną posoką zaczerwieniony bagnet i znów uderzył powyżej rąk, w dołek pod piersiami.
Marynarz padł w drgawkach.
Trwało to zaledwie parę sekund, poczem Dworski znowu znalazł się przed płytkiemi, żółtemi okopami. Może na pięć kroków przed nim huknął strzał i ktoś podniósł się, w tej chwili jednak na czole tego człowieka nad prawem okiem pokazała się krwawa plama i ciało ciężko opadło na ziemię. Równocześnie Dworski, zawadziwszy nogą o drut, runął na ziemię jak długi, wyrżnąwszy przytem boleśnie łbem o jakąś belkę.
Podniosły go czyjeś ręce.
— Wy ranien? — usłyszał głos Petrovicia.
— Nie, dziękuję wam! — odpowiedział Dworski, z płaczliwą miną trąc na czole guza, od którego mu wszystkie gwiazdy w oczach zaświeciły.
— Nie łżyj, ty jesteś Czech, nie Niemiec, ja cię znam, tyś jest z Budziejowic! — wołał czyjś drżący z gniewu głos.
— No, tak, jsem Czech! — zgodził się drugi głos dość zresztą butnie. — I co z tego?
Żołnierze czescy trzymali starszego już jeńca, podoficera austrjackiego z siwiejącą brodą.
— To ty, łotrze, przy karabinie maszynowym pracujesz, przeciw nam? To ty przeciw wojsku czeskiemu, choć sam Czech!
— Ja o żadnem wojsku czeskiem nie wiedziałem!
Żołnierze roześmiali się głośno, okrutnie:
— Nie łżyj, potworo!
— O wojsku czeskiem nie słyszał!
— Zdrajca!
Patrzyli na niego złemi, chłodnemi oczami.
— A w końcu — sakra! — no tak co? — szarpnął się podoficer gwałtownie. — Dawali mi po ośmdziesiąt rubli za godzinę przy „pulemiocie“... Mam w domu dzieci... Za pieniądze wszystko się zrobi...
— Taak? Za pieniądze wszystko się zrobi? No, to ja ci to zrobię zadarmo! Pepiku, pchnij go sztykiem!
Pepik powoli, zimno, szukając wzrokiem, gdzie najlepiej uderzyć, podniósł oburącz nad głowę karabin, bagnetem zwracając go w dół.
— Dzieci, moje dzieci! — wyjąkał jeniec, zbladłszy naraz i odwracając oczy od bagnetu.
— My jesteśmy też dziećmi swych matek a tyś do nas strzelał! Pepiku, kłuj go!
Pepik z rozmachem z góry uderzył jeńca bagnetem w pierś, raz, drugi.
Dworski odwrócił się.
— Dobij go! — usłyszał za sobą. — Tak to ma! Pies! Za pieniądze! Howado!
Głosy oddalały się, wreszcie umilkły.
— A ja myślał — etot mierzawiec ranił was! — odezwał się Czarnogórzec. — Zapalimy.
— Chodźmy! Tam się biją! — rwał się gorączkowo Dworski.
— Nie, tam się już tylko wyrzynają. Przyszliśmy na samo „hurra“. Proszę, oto papierosy.
Drżącą nieco ręką Dworski wyjął papierosa z podanej złotej papierośnicy i zapalił. Zaciągnąwszy się parę razy, uspokoił się trochę. Miał wrażenie, iż ocknął się z ciężkiego snu. Kręcąc papierosa w palcach przyglądał mu się jak chłop, który ogląda jedzone.
— Ze złoconym brzegiem! — rzekł bezmyślnie. — Nie tutejsze.
— Da, da, zagraniczne...
Dworski podniósł głowę i w zamyśleniu spojrzał na swego towarzysza. Petrović siedział naprzeciw niego na niskim nasypie ziemnym, jak senny, z twarzą stężałą a pomarańczową od czerwonego już słońca.
— A wy — nie ranni? — spytał Dworski, gwałtem wyciskając z siebie tę odrobinę kurtuazji.
Czarnogórzec odpowiedział przeczącym ruchem głowy.
Jakie stopięćdziesiąt kroków przed Dworskim, szaro-żółtawy w słońcu, szarzał gąszcz jakiś, ogród, sad czy gaj, z którego teraz dochodziły szybko oddalające się odgłosy bitwy. Zwróciwszy głowę w drugą stronę ujrzał Dworski pole, względnie już ciche. Na łące, przez którą biegł tak niedawno jeszcze, leżało kilku zabitych Czechów. Dalej, wzdłuż pozycji, gęsto czerniały trupy bolszewickie. Tam Dworski ujrzał też grupę żołnierzy czeskich, z których jeden pochyliwszy się, podniósł w górę siekierę. Krzyk zmienił się w wycie, ostrze siekiery błysnęło w powietrzu, stuknęło głucho i wycie zamilkło.
— Dobijają rannych! — ze wstrętem odwrócił się Dworski.
Ktoś tam protestował, gniewał się, ale jasno i wyraźnie dało się słyszeć zdanie:
— Ale! Będziesz się nad nim litował! Tak poco lazł? Madjar zatracenej! Lepiej go dobić niż zostawić tak w polu psom albo „baganom!“[2] A miejsca w naszym lazarecie niema...
Czarnogórzec, który rozumiał po czesku, tłumaczył Dworskiemu:
— Nieuniknione następstwo wojny, prowadzonej w takich warunkach!
— Krwawy naród! — trząsł głową skaut.
— Ci są gorsi! To prawdziwe hieny.
Wskazał na gromady chłopów i bab, zbliżające się ostrożnie, lecz świadome swych celów. Jaki taki przystanął nad trupem, i — kiwając nad nim głową żałośnie — szacował buty, mundur, zerkając, czy kto nie patrzy. Drugi leniwo i od niechcenia schylił się, podniósł coś, oglądnął, zważył w ręce lekceważąco, już chciał rzucić, ale zlitował się przecie i przedmiot oglądany spuszczał w kieszeń fałdzistego „armjaka.“ Ujrzawszy te miłosne zachody „chrześcijan“, patrole czeskie wnet krzykiem spędziły ich z pola. Żołnierze ze spotkanego przedtem bataljonu, a który dopiero teraz nadciągnął, rozprószyli się po łące, oglądając ślady niedawnych walk. Skrzętniejsi zbierali rozrzuconą koło pozycji broń, ściągali na jedno miejsce skrzynie z amunicją, płaszcze, czapki. Ich czarne sylwetki rzucały na łąkę ciemne, ruchliwe, jak gdyby szperające za czemś cienie, niby macki wydłużające się lub kurczące.
— Chodźmy. Późno już się robi.
Czarnogórzec w milczeniu wstał, zarzucił na plecy swój krótki karabin i ruszył wzdłuż pozycji.
Wszędzie to samo. Zakrwawione zwitki bandażów, wystrzelone gilzy, ciała nieruchome, puszki z konserw. W jednem miejscu walała się czerwona austrjacka czapka kawaleryjska.
Gąszcz, zauważony przez Dworskiego, okazał się wsią. Pod wsią plant kolejowy przecinał gościniec. Na gościńcu stał samochód pancerny, bezbronny już, niestraszny, do dobrodusznej lokomobili podobny. Kręcił się przy nim chorąży Curuś.
— Nawet zwierciadła z peryskopu powykręcali! — wołał, zauważywszy Dworskiego.
— To się wie! — krzyknął z oburzeniem oglądający maszyny żołnierz czeski. — Nasi chłopcy przedewszystkiem muszą sobie pobielić. Co mu tam, że „bronirak“[3] bez tych zwierciadełek ślepy, dla niego najważniejsze, żeby miał w czem swój głupi „g’sicht“ oglądać.
Znowu pędzono jeńców, przeważnie Madjarów i byłych żołnierzy austrjackich, między nimi kilku piechurów niemieckich w czapkach bez daszków.Za nimi z dumną, rozpromienioną miną, wśród śmiechu i żartów niósł żołnierz czeski zdobyty i zwinięty czerwony sztandar.
— Chodźmy tam, do tego ogrodu — mówił Petrović, wskazując Dworskiemu kilka chałup, a za niemi sztachety, furtkę, ogród i w jego głębi wysoki komin fabryczny.
— Można — zgodził się Dworski.
— Uważajcie w tym ogrodzie, żeby was kto nie postrzelił! — wołali za nimi Czesi. — Tam oni pewnie jeszcze w krzakach siedzą.
Minąwszy chałupy, przed któremi leżały sztywne, martwe ciała, skierowali się ku ogrodowi we trzech, bo i Curuś się do nich przyłączył. Czarnogórzec pchnął furtkę. Otwarła się z cichym, melodyjnym zgrzytem. Pokazała się wysadzana po obu stronach grządkami kwiatów szeroka ścieżka, wysypana żółtym piaskiem i starannie wygracowana.
Zachodzące słońce zsunęło się za gęsty żywopłot, który teraz, odcinając się czarno od seledynowo-pomarańczowego nieba, ledwie gdzieniegdzie czerwoną smugę światła przepuszczał. W ogrodzie było już ciemnawo, cicho i spokojnie, kwitł bez i jaśmin, ale na grządkach leżały trupy.
Ruszyli dalej.
Ogród kończył się zupełnie prostopadłą ścianą, z której wiódł nadół czerwony, długi pomost, wysoko zawieszony w powietrzu. Stała tu cegielnia i wszędzie widać było suszące się cegły, zaś poniżej ściany, na końcu obszernego podwórza, wielki, czerwony komin fabryczny.
Chorąży zatrzymał się, rzucił okiem bystro na prawo i lewo, poczem zaczął szybko, schodzić pomostem nadół. Długie, cienkie deski zadrgały i zakurzyły czerwonym obłokiem. Śmignął po nim z za komina fabrycznego promień słońca i oto chorąży wszedł w krwawą chmurę. Za nim Czarnogórzec, na końcu Dworski.
— Ostrożnie! — napominał szeptem Curuś.
Szli cicho, lecz kroki ich mimo to zatętniały głośno na cienkich deskach, wprawionych w nierówne drganie.
W podwórzu nadole stała piękna „dacza“ w rosyjskim stylu, jakby „laubzegą“ lub nożyczkami w drzewie misternie wycięta. Dacza była złota, nad werandą miała śliczną a bogatą koronkę drewnianą, okiennice różowe z zielonemi brzegami, a na nich białe kwiatki — zaś cały dom w kwitnącym bzie i zieleni. Przed werandą, bokiem do schodzących zwrócona, siedziała na schodkach niemłoda już, otyła kobieta, w szerokim, niebieskim szlafroku. Choć na pomoście kroki wyraźnie się rozlegały, kobieta nawet głowy nie odwróciła, rzekłby kto, zastygła i obumarła w bólu i zapamiętaniu. Z twarzą również niemą lecz przecie zwróconą ku zbrojnym żołnierzom, i na wszelki wypadek szybko, schodził z za węgła — dacza była na nierównym gruncie — stary, wysoki, typowy „mużyk“ rosyjski z długą, białą brodą, spływającą na ciemnogranatową, jedwabną rubaszkę letnią — zaś tuż prawie przed werandą, z rękami szeroko rozrzuconemi i z głową w kałuży krwi, leżał trup „krasnoarmiejca“. Podwórze, oczywiście jak wymiecione — ani śladu kury, kaczki, ani kawałka bielizny na płocie, ani jednego garnka lub misy — wszystko przezornie pochowane, a może skradzione.
Chorąży na mgnienie oka zatrzymał się przy trupie. Zaniepokoiły go jego nowe, mocne, wysokie trzewiki sznurowane.
— Eto bolszewik? — zapytał starego.
— Da.
— Szkoda tych butów! — westchnął chorąży po polsku, zerknąwszy w stronę Dworskiego.
— Przyjdą Czesi, to wezmą.
— Toby jeszcze było pół biedy, ale ten stary mi się nie podoba! — narzekał chorąży. — Zanadto przy tym trupie waruje.
Zwrócił się znów do starego:
— A bolszewiki tut' jest’?
— Nie znaju. Możet byt’ jest'. Sad u mienia balszoj!
Tuż za domem otwierał się szeroki widok na jakieś ramię czy dopływ Wołgi, a dalej na nadwołżańskie grzęzawiska i fjoletowe na nich — wieczorną dobą — gęste trzciny i kamysze. Że wieczór był nieopisanie pogodny i cichy, więc kamysze owe stały nieruchomo, smużkami ciemnemi fjoletu wybiegając na świetnie złotą lamę nieba, odbijającą się też jasnemi płatami w czarnej, nieruchomej wodzie. W powietrzu był spokój poważny i dostojny.
Chorąży Curuś skręcił w milczeniu i wraz z towarzyszami posuwał się ostrożnie brzegiem rzeki ku niedalekim, ogrodowym jeszcze zaroślom. Cisza była i pustka, a przecie naraz czyjaś ręka wychyliła się z owych zarośli i jednem skinieniem rzuciła na ziemię chorążego, Czarnogórca i skauta.
Pełznąc dostali się do zarośli.
Z bronią do strzału gotową leżało w krzakach czterech Czechów. A dalej była nad brzegiem łąka, ujęta z trzech stron leszczyną i młodym lasem. Na środku łąki widniał mały nasyp dołku strzeleckiego, przez który przerzucony leżał samotny trup, zaś nad samą rzeką kilkadziesiąt jakichś figur, ciemnych przeciw światłu, w milczeniu a pospiesznie krzątało się koło kilku sporych, czarnych czółen rybackich. Tuż przy brzegu było kilkadziesiąt łokci przestrzeni otwartej, ale dalej zaczynały się wysokie trzciny, ciągnące się Bóg wie jak daleko.
Zorjentowawszy się w sytuacji, Dworski natychmiast przygotował broń do strzału. Zauważywszy to któryś z żołnierzy czeskich, z furją zaczął mu wygrażać pięścią, wyszczerzeniem zaciętych zębów i groźnem spojrzeniem, zabraniając mu strzelać. Dworski z pogardliwym grymasem skinął mu ręką, a potem stuknął się w czoło palcem i wzruszył ramionami, co miało znaczyć:
— Za kogo mnie bierzesz, durniu jeden? Czy ja jestem warjat?
Na co Czech znów odpowiedział uśmiechem i porozumiewawczem kiwnięciem głowy.
Nagle z przeciwnej strony gruchnęło kilka wystrzałów. Pif! Pat! Pif! Paf! Ktoś się tam nad rzeką przewrócił, ktoś krzyknął. W tej chwili i Czesi, leżący po tej stronie, dali ognia, a wraz z nim Dworski i jego towarzysze. W grupie nad wodą zamachano białą chustką. Strzelanina ustała. Po drugiej stronie łąki zawołano kilkakrotnie: — Brosaj orużje! — na co bolszewicy bezładnie zaczęli rzucać o kilka kroków przed siebie karabiny, szable, granaty.
Po jakimś czasie i zapewnieniu, że wszystka broń została odrzucona; z zarośli po prawej stronie wyszło trzech żołnierzy czeskich — naprzód jeden, młody, smukły olbrzym w hełmie, z ogromną kiścią bzu po lewej stronie, za nim dwuch żołnierzy z czwartego pułku. Szli zwolna, z bronią w rękach, ale bez przesadnej ostrożności. Młody olbrzym, ująwszy broń pod pachę, idąc, zapalał fajkę. Gasła mu. Podszedłszy na parę kroków do grupy, zaczął z nią rozmawiać, trzymając w lewej garści fajkę, zaś w prawej zapalniczkę benzynową. W tym momencie podniosło się czyjeś ramię i z grupy huknął strzał rewolwerowy.
Czesi natychmiast zaczęli strzelać — zaś młody olbrzym, chwyciwszy karabin jak do pchnięcia, uderzył nim w gromadę ludzką, wyprostował się i niby parobek widłami snop, tak on z kupy tej, również już pryskającej strzałami, podniósł w górę jakieś ciało i rzucił za siebie. Dworski, który przerażony patrzył na tę scenę, spostrzegł, że to była kobieta.
W kilka chwil później na brzegu pozostała, zlana czerwoną posoką, kupa ciał, a tuż przy brzegu, napół pod wodą łódka, przeciążona niespodziewanie bogatym połowem.
— Alem ją przeniósł! — ze śmiechem chwalił się olbrzym. — Opaskę „Czerwonego Krzyża” miała, a na pięć kroków strzelała do mnie... Żydówka! A oni tych „wintowek“ mieli „skolko dusze ugodno“. Widać stąd już jakaś partja uciekła...
— No, ci nie uciekną!
— A nie! Ale jak widzieli, że nas z tej strony trzech, myśleli, że was tam też więcej nie będzie, a ich kupa była... Nie chcieli się poddać...
— I myśmy dostali pomoc — trzech ludzi...
Szli łąką, ku owemu małemu nasypowi, rozmawiając.
— Popatrz się na tego duraka! — z podziwem przerwał nagle olbrzym. — Tych konserw to on tu ma na cały „wzwod“![4] Przisambuh, cały „verschlag” patronów a ten chleb...
I oczyściwszy w ziemi bagnet z krwi, podniósł nim ogromny bochen chleba.
— A chleba majou pieknej! — chwalił, zarzuciwszy karabin z bochnem na ramię.
Tak z głośną rozmową i śmiejąc się, weszli w gąszcz, starając się iść jeden za drugim. W pewnem miejscu Dworski chciał zejść ze ścieżyny na bok, ledwie jednak ruch zrobił w tym kierunku, z ciemności krzaków zwierzę jakieś z wyciem skoczyło na niego. Błysnął mu w oczach blask dwuch wściekłych białek i mignął potworny pysk niby żółtego kota — a naraz kot ten, szarpnięty jakąś siłą, skręcił się w skoku i padł na ziemię, gdzie Petrović rozbił mu czaszkę dwoma uderzeniami kolby.
— Krucisakralaudon! — zaklął olbrzym. — Ale się przeląkłem! Mało się nie po... ze strachu! No nie, Ferdo?
— Co... co to? — wyjąkał Dworski.
— Chińczyk! — rzekł Petrović.
— Co za krwiożerczy naród!...
— Może — krwiożerczy! — z pewną ironją zgodził się Petrović. — Popatrzcie.
Z krwawej bryły, która jeszcze przed chwilą była głową ludzką, pełzł, jak wąż, długiemi skrętami czarny warkocz.
— To „chodja”, zwykły sobie handlarz, a nie bohater... Zaś skoczył na was — ze strachu... po tem, co widział. Nóż mu tylko pozostał — z nożem skoczył.
Późnym wieczorem, eszelonem zdobytym na bolszewikach, jechał Dworski wraz ze swym Czarnogórcem pod Samarę. Eszelon nie był bardzo elegancki — dosięgły go granaty artylerji czeskiej, która tu i owdzie okna w wozach znacznie rozszerzyła. „Ciepłuszki“ zajęte były częściowo przez pasażerów, którzy nie mogli sami wysiąść, choć stanowczo znaleźli się u kresu wszelkich swych wędrówek na tym wiecznie kwitnącym padole. Ściągano ich tedy za nogi i ręce wprost na ziemię i siadano do wozów lepkich od krwi i jej ckliwego zapachu.
Cudem znalazł się na jednej stacji kipiątek na herbatę, na drugiej udało się przygrzać konserwę — o chleb nie trzeba było żołnierzy długo prosić.
Wciąż jeszcze opowiadano: sobie o bitwie. „Jak go zamaluję”, „jak go pchnę“, „jak go zajadę siekierą“ — słyszało się przez dłuższy czas, jak po karczemnej bójce parobków. Powoli jednak temat wyczerpał się, chłopcy posiadali, jak kto gdzie mógł i zaczęli śpiewać — najprzód czeskie pieśni, potem rosyjskie a wreszcie małoruskie z ostatnich postojów na Ukrainie. Wiosenną, chłodną nocą nadwołżańską, nie spiesząc się, jechał eszelon, którego zakrwawione wagony huczały piosenką o dziwnie poprzekręcanych słowach:
Czem torgujesz?
Jabliczkami.
Z kiem gulajesz?
Z chochluszkami.
Wcisnąwszy się szczęśliwie w kąt wagonu, Dworski zasnął.
Zbudził go ruch, postukiwanie kolb o deski, zaspane głosy ludzi.
Pociąg stał.
— Wysiadać na prawo! — rozległa się cicha komenda.
„Ciepłuszka“ była otwarta na przestrzał.
Po lewej ręce widać było mokradła, wodę, a daleko za wodą, jak naszyjniki z pereł lub brylantów, długie sznury świateł.
— Co to takiego? — spytał zaspany jeszcze Dworski.
— Prędzej! Prędzej! — wołano. — Wyłazić!
Nie wiedząc, co się dzieje, Dworski wyskoczył na prawo.
W ciemnościach maszerowało wojsko, blado świecąc bagnetami.