<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 16.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
16.

Z konsekwencji towarzyskiego rozpędu wypadało Sworskiemu zjawić się we czwartek na five-o’clock’u u Hornostajów. Skoro tylko obudził się, zajrzał do pokoju Celestyna Łuby, gdyż mieszkali obok siebie na najwyższem piętrze najwyższego chyba w Kijowie domu Ginsburga, położonego w wysokiej też dzielnicy miasta. Mieli stąd obserwatorjum na cały Kijów.
— Dzień dobry — rzekł Sworski — pójdziemy dzisiaj po południu do Hornostajów.
— Beze mnie, mój drogi. Ja mam dosyć tych zebrań, gdzie mnie oglądają.
— I ty oglądasz. Przecie to ciekawe dla literata.
— Nie jestem powieściopisarzem. — — Wolę towarzystwo ludzi, z którymi gadam poprostu... po polsku...
— Spotkasz zapewne swego Radziwiłła.
— Radziwiłł co innego! — ożywił się Łuba — to... wydarzenie. — A czy wiesz, że on tam będzie?
— Nie wiem. Przecie ja go prawie nie znam. To twój specjalny przyjaciel.
— Widzę, że, jak Rewiatycki, zaczynasz mnie brać na fundusz — użalił się Celestyn.
— Ee, nie jesteś znów taki bezbronny. Pójdziesz więc ze mną do Hornostajów, czy nie?
— Nie widzę potrzeby... nawet dla tego oglądania, jak mówisz. Już ja ich przejrzałem, tych Hornostajów i Łabuńskich. To żubry.
— Rzadkie okazy. Pierwszy zapewne raz oglądasz je na przyrodzonych legowiskach? Warto im przyjrzeć się lepiej.
— Mówię ci, że już wiem. Oni tak... nastawiają się na człowieka... i robią wielkich panów polskich. A to handlarze — i swoją polskość mają też na sprzedaż.
— Ej, Celestynie, za mało ich znasz, aby sądzić tak kategorycznie. Poznaj lepiej. Sam widzisz: nie cierpiałeś książąt — rozmówiłeś się z jednym i zakochałeś się w nim. Może tak ci się uda i z żubrami.
Ale Celestyna łatwiej było namówić do skoczenia w ogień, niż do ceremonjalnej wizyty. Zatem Sworski sam jeden poszedł po południu do Hornostajów.
Atmosfera mieszkania — we własnym domu — zalecała dobrze talent budowniczego i gust tych, którzy wykończyli wnętrza. Dom — na wsi zwanoby go pałacem — budowany był dla wygody i dla zadowolenia oczu mieszkańców, nie zaś tylko dla wyzyskania miejsca na największą ilość klatek mieszkalnych. Sień i klatka schodowa były jasne, schody nie strome, pokoje znacznej wysokości i harmonijnie rozłożone. Ozdoby ścian i sufitów, niby skromne, a właśnie uwydatnione przez rzadkie rozsianie po dużych powierzchniach. Przez okna parteru przebłyskiwało ogrodowe podwórze; wielkie okna na piętrze wycelowane były na malowniczy wąwóz, pełen drzew i architektury, jeden z charakterystycznych dla Kijowa widoków.
Sworski, przechodząc przez jasny korytarz na piętrze, zauważył między obrazami parę dobrych płócien włoskich i holenderskich, zamiast nieuchronnej galerji nudnych przodków. — — Ale trzeba było najprzód powitać panią domu.
Gości było więcej, niż Sworski spodziewał się ich zastać w tych zaburzonych czasach, ale nie dojrzał bliższych znajomych. Pani Hornostajowa po przywitaniu zaprosiła go, aby usiadł przy niej, lecz rozmowa z gospodynią domu w uświęconych dniach przyjęć jest prawie niewykonalna. Właśnie napływali goście; trzeba było co chwila powstawać i ustępować miejsca naprzykład starszym damom. Tadeusz cofnął się nieznacznie ku dalszym krzesłom. Wtem Hanka Łabuńska opuściła swe miejsce przy siostrze i przysiadła się do Sworskiego:
— Pan nie chciał wcale ze mną rozmawiać tamtego dnia w Yacht-klubie.
— Nie śmiałem. Trzymałem się ze starszymi; panią zaś otaczała młodzież.
— Jaka tam młodzież! siostra, kuzynka i kuzyn.
— No i Rewiatycki...?
— Ach tak! pan Rewiatycki. — Zajął mnie nawet specjalnie, bo odgadł, o kim ja pomyślałem. Nie wiem, jak on to zrobił.
Sworski zamilkł na chwilę, oglądając nowo zjawiające się osoby. Więc rezolutna Hanka znowu zaczepiła go:
— Pan i tutaj nie chce ze mną rozmawiać?
— Owszem, bardzo mi miło. Tylko nie chciało mi się zgadywać, jak odgadł Rewiatycki, o kim pani pomyślała.
— Ach tak... naturalnie. — Jak to przyjemnie mówić z literatami! zawsze powiedzą coś niepowszedniego.
Jednak panna zrozumiała, że ją starszy literat traktuje nieco protekcjonalnie, a Tadeusz spostrzegł, że ona to spostrzegła, więc chciał naprawić wrażenie:
— Zgadywałbym i ja chętnie wtedy, o kim pani myślała, ale nie słyszałem rozmowy. Więc nie mając żadnych materjałów...
— Dostarczyłabym panu materjałów, gdyby pan zechciał... — rzekła Hanka ciszej i mniej swobodnie.
Zmiana tonu zwróciła uwagę Sworskiego:
— Czy pani serjo chce mnie o coś zapytać?
— Chciałabym... i nie boję się. To jest... boję się trochę pana, ale mam do niego zaufanie.
— Niech zatem pani pozbędzie wszelkiej bojaźni, a będzie miała zupełną słuszność.
Spojrzał jej prosto w oczy, prawie surowo, jednak życzliwie, a ona wytrzymała to spojrzenie bez koldeterji, — i miała już powiedzieć, gdy zaległa koło nich chwila ciszy. — Znowu urosły gwary rozmów; wtedy odezwała się cicho i nieznacznie:
— Czy pan zna Bronka Linowskiego?
— Znam — odpowiedział. Zaskoczyło go niespodziewanie to nazwisko.
— Zna go pan oddawna?
— Poznałem go przy wybuchu wojny; znałem go krótko, ale mogę powiedzieć: dobrze.
— A teraz czy pan nie wie, co on porabia, po Krechowcach?
— Jakto: po Krechowcach?
— Był przecie w tej szarży. I jest w pierwszym pułku ułanów.
— Tego nie wiedziałem! Byłem w Petersburgu. — — Cieszy mnie bardzo ta wiadomość.
— A wie pan, że on dawniej służył gdzie indziej? — rzekła Hanka jeszcze ciszej.
— Niech mi pani to powie wyraźniej.
— W legjonach.
— To wiem ze wszystkiemi szczegółami, bo mieliśmy nawet wspólną przygodę.
— Teraz pan mnie strasznie zaciekawia.
— Opowiem pani, skoro już powiedzieliśmy tyle. Ale tutaj chyba trudno?
— Więc gdzie indziej... Pan zapewne będzie łaskaw przyjść do nas, skoro przyszedł do Hornostajów?
— Z pewnością. Kiedy będzie najdogodniej?
— Jutro o tej samej godzinie.
— Stawię się.
Rozmowa mogłaby trwać i dłużej z zachowaniem ostrożności, ale zaszła inna przeszkoda. Zjawił się Rewiatycki, przywitał się z Hanką i ze Sworskim, odszedł, ale zerkał misternie w stronę tej niespodziewanej pary. Powstali z miejsc, udając się, niby obojętnie, do innych rozmów.
Uczyniło się luźniej około pani Hornostajowej, więc Tadeusz przysiadł się do niej.
— Miło mi widzieć, że staje się pan światowym, a nawet lekkomyślnym — bierze się pan do panien.
Sworski wzniesieniem rąk i obojętnym uśmiechem odpowiedział na zarzut, a głośno:
— Jeszcze gorzej, pani hrabino: panny biorą się do mnie. Nie zdołaliśmy jakoś rozmówić się z panną Łabuńską wówczas, za Dnieprem, więc teraz zażądała sama ode mnie konwersacji literackiej. I jakoś się gadało. Bardzo inteligentna i przyjemna panienka.
— Tak — i wielce rezolutna. Ale czy pan chce już się żenić, że szuka między pannami?
— Upatruję w tej uwadze okrutne drwiny z mojego wieku.
— Dlaczego pan tak to bierze? Jeżeli pan ma już lat czterdzieści, to wygląda pan świetnie i rozmarzająco właśnie dla kobiet, które minęły pierwszą młodość. Właśnie dla pana pora korzystania ze swego prestige dla pozyskania jakiej kobiety doświadczeńszej — naturalnie takiej, która się trzyma w formie — do połączenia swoich i jej doświadczeń, do stworzenia wykwintnego związku zmysłów i umysłów.
Tadeusz, mało znajomy z panią Homostajową i nie szukający bynajmniej takich konwersacyj, patrzył na hrabinę trochę zbyt badawczo. Jej malowane oczy i włosy nie psuły jednak ogólnego obrazu pięknie wyrosłej i dobrze zachowanej kobiety czterdziestoletniej. Ale dlaczego ona mu to wszystko mówi?
Hrabina spostrzegła namysł w oczach Sworskiego, bo przerwała swą teoretyczną tyradę i zwróciła się wprost do osoby:
— Pan zdaje się mieć o mnie jakieś wątpliwości? Sworski zrozumiał, że nie można tu wyglądać na dudka i zaczął igrać wyrazami:
— Jakżebym śmiał mieć wątpliwości! Chyba ciekawości.
— To wy wszyscy macie — rozśmiała się zmysłowo — ale jakże pan chce, abym tak odrazu, w tłumie ludzi, odkryła panu wszystkie moje zagadki?
— Nie spodziewam się tego, ale wolno mi domyślać się.
— Najlepiej niech pan przyjdzie domyślać się, kiedy nie będzie tylu ludzi. Bywam codzień w domu od 5-ej do 7-ej, naturalnie, że nie dla wszystkich — dla ludzi przyjemnych i domyślnych.
Fala gości żegnających się i paru nowo-przybyłych odłączyły znowu Sworskiego od pani domu. Spojrzał na miejsce, gdzie rozmawiał z Hanką — już jej nie było w salonie. — Kręcił się Rewiatycki, nie znajdując oparcia. Przez solidarność koleżeńską przysunął się do niego Sworski.
— Piękne apartamenty — rzekł — dużo zewnętrznej kultury, a ludzie? — mało kogo znam.
— A to salon niegdyś bardzo sławny w Kijowie — rzekł Rewiatycki.
— Bo co?
— Bo pani była podobno Egerją różnych dostojników urzędowych.
— Niby nałogowa „Pompadursza“?
— Rzeczywiście m a być nałogowa pod tym względem. Mówią, że i teraz, gdy gubernatorów już niema, zawarła ścisłe porozumienie z komisarzem sowieckim, czy ukraińskim — licho go tam już wie — I ten się tu zjawia często, tylko wchodzi kuchennem wejściem.
— Skąd pan to wie?
— Mówią w klubie wszyscy. Już są o tem nawet epigramaty wierszem.
— To ładna rola dla pani polskiej — rzekł Sworski ze znacznem obrzydzeniem.
— Słyszałem, że dużo dobrego robiła dla kraju przez te swoje urzędowe flirty. — Alem powiedział komuś, który to gadał, że gdy która godzi się już być Holofernesową, powinna zabić Holofernesa. Inaczej proceder jest wątpliwy.
— To dobre — uśmiechnął się Sworski. — Ale powiedz pan: u nas, w Warszawie, coś podobnego nie udałoby się. Niktby do takiego salonu nie przyszedł. A tu patrz pan, ile ludzi. I my jesteśmy.
— My musimy znać wszystko i wszystkich — odrzekł Rewiatycki.
Do rozmawiających literatów zbliżył się hrabia Hornostaj z drugim jakimś panem i zwrócił się do Sworskiego:
— No, już się trochę przerzedza w salonie. Mogę panu pokazać swoje obrazy, jak było umówione. A tu jest nasz wielki przyjaciel hrabia Gołowin, który moją galeryjkę zna lepiej, niż ja, i niejeden doda trafny komentarz. — Pan Rewiatycki zechce może także?
Rzeczywiście komendę oględzin objął Gołowin, piękny, suchy brunet, przywykły może dawniej do rozkazywania, obecnie jednak tylko czarujący wytwornością towarzyską, ubrany po cywilnemu bez żadnych odznak:
— Uprzedził mnie hrabia, że pan jest znawcą, więc pozwolę sobie tylko pilnować, abyśmy nie pominęli jakiego klejnotu, albo curiosum.
Mówił doskonale po francusku. Sworski odpowiedział też gładko w tym samym języku:
— Jestem tylko miłośnikiem malarstwa i widziałem dużo galeryj europejskich. Lepiej będzie, jeżeli hrabia zechce ciceronować po swojemu.
— Więc w tym salonie — zaczął Gołowin — wszystkie płótna są dużej wartości. To miejscowa „tribuna“.
— Jak w Uffizi — rzekł Sworski.
— Jak w Uffizi — rzucił ku niemu Gołowin spojrzenie porozumiewawcze. Te naprzykład dwa portrety familijne są pierwszej klasy dziełami Lampiego — pierwszego Lampiego, Gianbattista.
Obejrzano z uznaniem.
— Tutaj śliczne panneaux decoratifs z amorkami, nie śmiem powiedzieć, że Boucher’a, ale bardzo do niego podobne. — — Tu podpisany Lancret. — Tutaj wasi: Wyczółkowski i Chełmoński.
— Jeszcze jedno „łapanie raków” i wykończony szkic do większego obrazu „Bociany” — dodał Hornostaj.
Sworski poznał już przedtem, zdaleka i ucieszył się, że „nasi“ dostąpili przecie wyróżnienia w „tribunie”.
— A teraz perła pierwszej wody: ten portrecik kobiecy przez Jana Cl ouet’a, oczywiście nie podpisany, ale mojem zdaniem niewątpliwy. Co za przezroczystość kolorytu.
Zatrzymano się dłużej. Sworski, po wpatrzeniu się, zauważył:
— Nawet zdaje się, że ta młoda osóbka podobna do córki Franciszka I-go, Charlotty...
— A co! nie mówiłem? — zawołał Gołowin z wielkiem ożywieniem. — A ten barbarzyniec Mołczaninow opowiada, że to głowa Diany de Poitiers. — Skąd tu Diana de Poitiers?!
Zwrócił się z wielkim ukłonem do Sworskiego:
— Teraz widzę, z jakim „amatorem“ mam do czynienia. Ja to wynalazłem po długich namysłach, a pan odrazu.
— Miałem szczęście zgodzić się z panem.
W tem lepszej komitywie zwiedzono drugi salon, nazwany przez Gołowina „holenderskim“ dla przewagi w nim tej szkoły. Tam znowu, z pomocą Sworskiego określono bardzo ładny obraz, przedstawiający młodą kucharkę między drobiem i jarzynami, jako starą kopję — może replikę? — z obrazu Jana Vermeer’a, znajdującego się w domu Sixów w Amsterdamie. Gołowin zanotował w pugilaresie zdanie Sworskiego.
Znowu szkoła włoska zajmowała sporo miejsca, ale tu Hornostaj, czy jego przodkowie nabyli duże, lecz nudne płótna Caracci’ch, zajmujące całe ściany. Jednak i tu autentyczny Bernardino Luini pięknie reprezentował szkołę medjolańską, a obrazek rzekomo Rafaela zdefinjowany został niedawno jako dzieło jego ucznia, Perin del Vaga.
— Proszę sobie wyobrazić — objaśniał Hornostaj — że obrazek ten uchodził przez długie lata za wątpliwego Rafaela, gdy był w ręku poprzedniego posiadacza. Gdy ten umarł w późnym wieku, nabyłem obrazek od spadkobierców razem z dokumentem, stwierdzającym niezbicie, że to dzieło Perin del Vaga! Dawny właściciel wiedział o tem oczywiście, gdyż nabył obraz z tym samym dokumentem. Ale przez całe życie wolał zapewniać, że posiada dzieło Rafaela.
— To jest ludzkie — uśmiechnął się Sworski.
— Tak, ale i śmieszne — dodał Gołowin. — Przecie ta deseczka ma dużo większą wartość, gdyż się wie na pewno, kto ją malował. I Perin del Vaga jest bardzo rzadki, zwłaszcza u nas. A jeden przynajmniej fałszywy Rafael musi być koniecznie w każdej galerji, która się... nie szanuje. Tu na szczęście niema żadnego.
Lubował się w obrazku Sworski:
— Nawet ta „święta Rodzina“ nie wydaje się malowaną według szkicu Rafaela, jak obrazki z loggii watykańskich, więc dodaje coś do naszej poufnej znajomości ze skromnym del Vaga. Śliczny numer galerji.
— Bez wątpienia! — potwierdzał Gołowin.
W wysokim nastroju duchowym, w bratnim akordzie znawców sztuki wchodzili zwiedzający do gabinetu Hornostaja.
— Ach, Matejko! — zawołał Sworski, pociągnięty przez jaskrawą, czerwonozłotą plamę niewielkiego obrazu.
— Tak — zabrał głos Homostaj — biskup Szczepanowski, moralizujący Bolesława Śmiałego. Nie jest to pierwszorzędne dzieło Mistrza, ale powinno być w Kijowie. Bolesław zasiedział się i rozhulał w Kijowie.
— Z cyklu szkiców do dziejów Polski. Gdzieś to już widziałem. Czy nie na wielkiej wystawie we Lwowie? — rozpamiętywał Sworski.
— Był tam mój obraz.
Gołowin milczał. Aż Hornostaj poczuł się do obowiązku objaśnienia:
— Nasz przyjaciel nie jest wielkim zwolennikiem Matejki.
— Owszem — protestował Gołowin. — Uznaję ogromną siłę i wyrazistość. Postacie wykrojone z Grunwaldu — Kazanie Skargi. — — Ale, na mój gust — za wiele we wszystkiem polityki.
— Jabym to nazwał raczej patrjotyzmem — poprawił Sworski.
— Zgadzam się. Ale często patrjotyzm graniczy z partykularyzmem. Dzieło sztuki przesiąknięte takim pierwiastkiem może nawet bardziej się podobać jednym, ale dla innych być co najmniej... nieprzyjemne. Trudno Rosjaninowi kazać podziwiać „Batorego pod Pskowem“, albo „Iwana Groźnego“. A Niemcy znosić nie mogą „Grunwaldu“ i „Hołdu pruskiego“.
— To już nieodłączne od malarstwa historycznego — zaoponował Sworski. I wkraczamy w krytykę tematu. Po nad nią jest wysoka krytyka czysto artystyczna, którą właśnie od godziny uprawiamy.
Pomimo grzecznych ustępstw obustronnych, pewien chłód przewiał doskonałe porozumienie różnoplemiennych znawców sztuki. A że przegląd obrazów był skończony, trzej panowie usiedli w fotelach i zapalili papierosy. Rewiatycki ulotnił się już wcześniej pod pozorem pilnych zajęć w redakcji dziennika polskiego.
Minął powiew ożywczy artystycznej atmosfery; zapadali trzej mężczyźni w troski i niepokoje bieżące. Sworski jeszczeby gadał o malarstwie, o galerjach, które pobudzały w nim dawne, zastygłe dreszcze... Ale dwaj inni myśleli już zupełnie o czem innem. Piękne rysy Gołowina powlekły się surową, kościaną bladością; twarz Hornostaja powróciła do zwykłej dostojnej zgryźliwości. Nareszcie bąknął gospodarz domu:
— Masz wiadomości?
— Są; czytaj.
Gołowin wręczył telegram Homostajowi, który dobył binokle i uważnie przeczytał tekst.
— Nu i sława Bohu! — rzekł po rosyjsku.
Sworski wstał, aby się pożegnać. Hornostaj zwrócił się do Gołowina:
— Możemy przecie pokazać panu Sworskiemu?
— Naturalnie — odrzekł Gołowin z ostentacyjnym, chociaż niezbyt szczerym gestem.
Sworski przeczytał tekst rosyjski:
„On żyje, przez Boga strzeżony“.
Po uroczystości dwóch spojrzeń zmiarkował Sworski, że mowa tu o carze. Nie znalazł stosownej do wygłoszenia uwagi.
— Bo były bardzo niepokojące wiadomości nawet co do bezpieczeństwa życia Najwyższej Osoby — objaśnił Hornostaj.
— Wszystkiego można się spodziewać po takiej rewolucji — rzekł nareszcie Sworski.
Pożegnał się i wyszedł.

∗             ∗

Późnym wieczorem spotkał się z Celestynem we wspólnem mieszkaniu.
— No, jakże tam było u Hornostajów?
— Bardzo... pstrokato — zaczął Sworski. Nie żałuję, żem tam poszedł, bom dużo widział i słyszał. Ale były i zgrzyty.
Opowiedział o dziwnych manierach pani Hornostajowej i o jej fatalnej reputacji, o której powiadomił go Rewiatycki, jako o publicznej rzekomo tajemnicy, powtarzanej przez cały klub.
— Słyszałeś co o tem w klubie, Celestynie?
— Nigdy, jako żywo. — — Prawda, że mnie takich rzeczy nie opowiadają, bo mnie te osoby wcale nie obchodzą.
— Jednak może być w tem dużo prawdy. Wiesz, że niechętnie słucham plotek, ale ta jest... w stylu tego domu. Sposób zachowania się pani, która chwilami sprawia zupełnie wrażenie kokoty — ci przyjaciele Moskale w polskim salonie...
— Jakto? i teraz tam bywają?
— I dzisiaj. Było tam parę rosyjskich rodzin, których nie poznałem. A z jednym pięknym bojarem, hrabią Gołowinem, zawarłem komitywę. Zna się na malarstwie i razem z Hornostajem pokazywał mi obrazy.
— Piękny, mówisz, i przyjaciel? Może znowu specjalny przyjaciel tej wszetecznej hrabiny? — domyślał się Celestyn ze zgrozą.
— Tego nie wiem i wiedzieć nie chcę. Chodzi mi o styl ogólny salonu, który jest widocznie w estymie tutejszej polskiej kolonji, skoro tyle jej tam spotkałem. Otóż rozumiem i wybaczam pomieszanie rosyjskiego towarzystwa z polskiem za carskich czasów i w rosyjskiem mieście. Rozumiem, że teraz nie można się odrazu pozbyć tych niegdyś prawie koniecznych stosunków. Ale natura tych stosunków sprawia mi przykre upokorzenie. Tacy Hornostajowie mają wspólne z Rosjanami upodobania, ideały polityczne, prawie że wspólny patrjotyzm. Gołowin pokazał przy mnie Hornostajowi jakąś depeszę uspokajającą o losie cara. Ledwie że się obaj w mojej obecności za niego nie modlili!
— I tyś mnie chciał tam zaprowadzić, Tadeuszu?! Dziękuję za łaskę. Jabym ich tam... jabym im już... Byłby skandal!
— Więc dobrze, żeś nie poszedł. Ale nie przesadzajmy znowu. — Z każdego narodu odpada pewien procent na rzecz sąsiednich. — A Hornostajów... możemy nawet odstąpić bez rozdzierania szat.
Zasmucili się i zamilkli.
Ożywił się nagle Sworski:
— Zapomniałem ci opowiedzieć o epizodzie wesołym. Miałem dłuższą rozmowę z Hanką Łabuńską. Bardzo miła dziewczyna.
— Zauważyłem tamtego dnia na pikniku. Dobrze jej z oczu patrzy. Ale co ci po niej?
— Jakto: co mi po niej? — Czyż się rozmawia tylko z ludźmi, których się praktycznie potrzebuje? Jesteś dzisiaj w psim humorze, mój Celestynie.
— Ładny można mieć tu humor. Nic się nie robi — Polacy z jakiegoś obcego ciasta.
— Hanka jest z dobrego ciasta.
— Może? może? — ja już nic nie wiem.
— Będziemy może mieli coś dla niej do czynienia.
— Jakto? i ja także?
— Dowiemy się jutro. Odwiedzę jej rodziców, co się zresztą po wspólnej wyprawie za Dniepr należy ze względów towarzyskich.
— Już ty tam wiesz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.