<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 17.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
17.

Dążąc do mieszkania Łabuńskich, wskazanego mu przy ulicy niedalekiej od jego mieszkania, Sworski zadziwił się, gdy stwierdził, że mieszkał z Łabuńskimi w tej samej ogromnej posiadłości Ginsburga, złożonej z czterech domów, których fronty wychodziły na dwie równoległe ulice. Mógł więc, zamiast obchodzić trzem a ulicami, trafić do Łabuńskich przez wspólne, wielkie, nieforemne podwórze.
Mieszkanie było n ajęte i prowizorycznie urządzone. Otworzyła drzwi służąca. Sworski zameldował się do państwa Łabuńskich, ale w salonie przyjęła go sama Hanka.
— Rodziców moich niema w domu. Czy to pana odstrasza od pozostania? Mama pewno nadejdzie.
— Powiedziała mi pani wczoraj, że się mnie nie boi. A ja miałbym się bać pani?
— Więc doskonale. Herbata jest... na pokaz, że to dom familijny.
Służąca, widocznie uprzedzona o przybyciu gościa, wniosła natychmiast herbatę i ciastka. Pomimo że nalewanie herbaty posłużyło za naturalny wstęp do rozmowy, Hanka utraciła trochę kurażu wobec niezwykłości tej niewinnej, a przecież umówionej schadzki. Ale przymrużenie oczu, niejaka bezcelowość ruchów i uśmiechów dodawały jej tylko wdzięku. Sworski zrozumiał, że sam musi zacząć o temacie kapitalnym.
— Mamy ciągnąć dalej wczorajszą rozmowę? nieprawdaż?
— Tak... jeżeli pan łaskaw. Pomyślałam dzisiaj, żem może niestosownie wczoraj tak pana napadła z mojemi zapytaniami.
— Przecie pani nie żartowała? — nie mówiła byle coś powiedzieć?
— Gdzież tam!
— Więc postąpiła pani bardzo stosownie, bo mnie losy Bronka Linowskiego bardzo interesują, a straciłem o nim powiadomienia oddawna. Niechże się dowiem najprzód, co pani wie o nim z ostatnich miesięcy?
— Jest w pierwszym pułku ułanów polskich. Bił się bardzo dzielnie pod Krechowcami. Ale potem... nic nie wiem.
— Więc jest zapewne w tym samym pułku, a ponieważ od szarży Krechowieckiej upłynęło niewiele czasu i o nowych utarczkach nie słychać, zatem nic się chyba nie zmieniło.
— Tak, ale jabym chciała... czy ja wiem?
— Proszę mówić zupełnie otwarcie. Ma pani we mnie zaufanego słuchacza.
— No, więc powiem poprostu: chciałam mówić o nim z panem, skoro widzę, że go pan lubi.
— To najłatwiejsze — odrzekł Sworski, przygryzając wąsa, aby utrzymać powagę. — Powiem zatem pani o mojej z nim przygodzie na samym początku wojny.
— To właśnie! to mi pan obiecał!
— Zapisałem się w pierwszym miesiącu wojny do lotnego oddziału polskiego Czerwonego Krzyża przy armji rosyjskiej i jeździłem parę razy na pobojowiska. Linowski był wówczas w oddziałach ochotniczych polskich, działających przy armji austrjackiej. — Pani wie naturalnie, że to trzeba ukrywać z wielu względów?
— Wiem. Należał do przeciwnego obozu.
— Więc było to po jednej z tych utarczek około Kielc, podobniej szych raczej do manewrów, w których po stronie austrjackiej brały udział legjony. Jednak byli po obu stronach zabici i ranni, a pomiędzy rannymi znalazł się i Linowski.
— Był ranny?! nie wiedziałam o tem!
— Bardzo mało kto o tem wie; odsłaniam pani rzeczy, których do czasu nie powinno się rozgłaszać. Linowski wyleczył się szybko z rany, którą otrzymał w nogę. Ale nie w tem było główne niebezpieczeństwo. Leżał na pobojowisku przyciśnięty przez konia, którego pod nim zabito.
Hanka usiłowała energicznemi skurczami twarzy opanować łzy, które zaszkliły się jej w oczach. Sworski opowiadał dalej:
— Gdyby go wtedy znaleźli sanitarjusze rosyjscy i gdyby ustalono, że walczył przeciw arm ji rosyjskiej, będąc rosyjskim poddanym, kto wie, coby się z nim stało.
— Mój Boże! — załamała ręce Hanka.
— Wtedy zaszło wydarzenie, które w legendzie późniejszej nazywają cudem. Bronka Linowskiego podniosłem ja z moim przyjacielem Celestynem Łubą — i to w lesie, bez innych świadków, tak że mogliśmy go ukryć i przewieźć do domu jego rodziców.
Hanka nie mogła już wstrzymać łez — otarła je — i obie dłonie wyciągnęła do Tadeusza w niemej podzięce.
— Widzę, że panią mocno zajmuje ten młodzieniec. Nie dziwię się. Jest to piękny rycerz i piękna dusza polska. Przebijał się do wyzwolenia Polski manowcami, jak wielu innych; teraz stanął na właściwej drodze.
Hanka, nieco uspokojona, wyrywała się myślą do szczegółów tam tej przygody, o której dopiero co dowiedziała się.
— Ten pan Łuba, którego razem z panem poznałam? Więc to on z panem?
— Ten sam. — Od owego dnia zawarliśmy między sobą przyjaźń — no i z Linowskim, jak sądzę.
— Jakie to dziwne, panie! Nawet na tym tarasie za Dnieprem: ja chciałam dowiedzieć się czegoś o Bronku od pana Rewiatyckiego, a tu siedzieli obok dwaj panowie, którzy dużo więcej o tem wiedzą — i przyjaciele!
Po krótkim namyśle ogłosiła odważnie:
— Jabym bardzo chciała być z panem w wielkiej przyjaźni.
— Nic łatwiejszego — odrzekł Sworski, ściskając ją za rękę — ja już bez tej miłej propozycji pozwoliłem sobie czuć dla pani szczerą przyjaźń.
— A chciałabym też bliżej poznać pana Łubę, skoro to przyjaciel pana i Bronka.
— Przyprowadzę go pani kiedyś. Niestworzony on do salonów, ale...
— Prawda! nie rozmawiał wtedy z żadną panią, tylko bez ustanku z księciem Radziwiłłem.
— Proszę go nie sądzić z paru pozorów. Serdeczny człowiek i niechybny m a instynkt w rozpoznawaniu ludzi cennych od marnych. Jednych kocha, drugich nienawidzi. Ma też swe uprzedzenia i kaprysy. Ale doskonały materjal na przyjaciela, wiemy i ofiarny.
— Więc obaj panowie znaleźliście go pod zabitym koniem — no i co? — Właściwie nie myśmy go podnieśli z pola bitwy. Podniósł go, przyniósł na ręku i mnie oddał Ktoś wielce czcigodny i polecił mojej opiece. Tem bardziej poczułem się do obowiązku zajęcia się młodym Linowskim.
— A tego Kogoś, który go podniósł, niema tutaj?
— Zdaje się, że oddawna tu nie bywał.
Hanka spojrzała na Tadeusza ze zdziwieniem, gdyż zauważyła zmianę jego głosu. Sworski zboczył niebawem od rozmowy o „Starym Przeorze“ do wywiadu, o który mu chodziło:
— Chciałem zapytać, czy pani dawno zna Bronka Linowskiego?
— Jest to daleki nasz krewny. Przed samą wojną spotkałam go w Krakowie, gdzie byłam z rodzicami. Miałam wtedy szesnaście lat i byłam bardzo wesoła. A on był już w uniwersytecie i patrzył na mnie zgóry, z pod tych brwi cienistych. — — Zdawało mu się, że jestem dzieckiem. Bawiliśmy się jednak dobrze na jednym wieczorku; potem był u nas w Grand-hotelu. Potem... nie widziałam go na oczy... chyba przez trzy lata. Przez jakieś listy doszła wiadomość do mamy, że Bronek był w legjonach, ale się wycofał. Tylko moja siostra i parę kuzynek, gdy wspominały mi o nim, mówiły: twój narzeczony. — Gdzież tam! nie jesteśmy wcale narzeczeni!
Nie mogła Hanka powstrzymać krótkiego westchnienia, które pokryła dalszym śpiesznym szczebiotem:
— Dopiero gdy się zjawił niespodzianie w naszych stronach w tym roku, zaraz po wybuchu rewolucji, widziałam go. W cywilnem ubraniu prześliznął się jakoś przez front, z Galicji aż pod Żytomierz. Tam leżą majątki moich rodziców i często bywamy w samym Żytomierzu.
— I wtedy, w Żytomierzu, nie doszło między panią, a Bronkiem do żadnych porozumień? — Daruje pani, ale muszę wszystko wiedzieć... jako przyjaciel.
— Ach, nie... — broniła się Hanka niestanowczo — mówiliśmy o przeszłości, o Krakowie... Opowiadał mi także, jak się przedostał przez front. Nie było to łatwe, ani bezpieczne. — — Dobrze się gadało.
— I pogada się wyraźniej... po wojnie? — zapytał Sworski.
— Może być — — ale wszystko jest w zawieszeniu. Bronek nic nie mówił o przyszłości, ani ze mną, ani z rodzicami. — Może on tak sobie... zabawia się zawracaniem w głowach pannom?
— Nie sądzę. Zetknęliśmy się wprawdzie bliżej tylko w atmosferze wojennej: przy mobilizacji i na tem pobojowisku. Ale widziałem go i w towarzystwie kobiet — nie zauważyłem, aby się wdzięczył do nich.
— Zato wszystkie są w nim mocno zadurzone. Znam takie trzy... cztery.
Tego już Sworski nie pragnął zbadać szczegółowo; przeszedł do zreasumowania rozmowy:
— Mniej więcej już rozumiem, jak się rzecz ma. Teraz pani chciałaby mieć o Linowskim świeże powiadomienia? — może dostać list od niego? może go zobaczyć?
W miarę jak mówił, Hanka okazała wyraziście trzy stopnie rosnącego zapału:
— Tak — tak! — tak!! — panie Sworski. Ale ja sama nie potrafię.
— Czyli, że pani woła mnie na pomoc?
— Ach: wołam! — proszę, bardzo nieśmiało proszę.
— Spróbujemy z Celestynem Łubą. Łatwiej nam będzie, niż pani, dostać ścisłe o nim informacje i wymienić parę listów. Chociaż przy rosnącym ciągle rozstroju dróg żelaznych i poczty?... W każdym razie spróbujemy.
Powstał i podał rękę Hance:
— A teraz, ponieważ mama nie nadchodzi, wypada już odejść.
Panna Łabuńska nie protestowała, choć radaby bardzo przedłużyć zajmującą rozmowę. Ale mimowolnie poddawała się komendzie Sworskiego. On musi wiedzieć, co trzeba. Rzekła więc tylko:
— Kiedyż znowu pana zobaczę?
— Znajdziemy sposobność, tem bardziej, że mieszkamy prawie w tym samym domu.
— Jakto?
— Ja mieszkam od strony Dniepru, a pani od strony przeciwnej — ale mamy wspólne podwórze.
— Nadzwyczajne! Posiadłość Ginsburga jest tak ogromna, że ciągle odkrywam tu znajomych.
— Rzeczywiście. Mieszka tu podobno półtora tysiąca ludzi; wychodzi się trzema wyjściami na dwie ulice — można się i przez rok nie spotkać. — — Ale można się i spotkać, gdy kto chce.
— Z pewnością. Ja naprzyklad wychodzę prawie co rano, o dziewiątej, na ten skwer w kącie podwórza. Pachną tam kwiaty.
— Spróbuję i ja tam się znaleźć którego poranka, aby powąchać kwiaty, szczególniej jeżeli będę wiedział co nowego... o naszej sprawie. Czy widać skwer z tutejszych okien?
— Widać go właśnie z mojego pokoju.
— Ja go też od siebie mogę zobaczyć. Więc gdy będę miał coś do powiedzenia pani, zejdę rano o dziewiątej na skwer.
— Doskonale! — zawołała H anka zapalczywie, ale wnet przyszła jej do głowy wątpliwość: Przecie niema w tem nic złego?
— Gdyby było co złego — odrzekł Sworski — nie poddawałbym pani tej myśli.
— Więc jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję i do miłego widzenia.
Tadeusz przeszedł tym razem przez podwórze i w parę minut znalazł się w swojem mieszkaniu. Poszedł do pokoju Celestyna, który na melancholję zażywał czytania jakiejś książki.
— Co to jest? — — po rosyjsku?
— Dzieła Szczedrina-Sałtykowa. Polskiej książki nie mogłem dostać — — gazet tutejszych już nie znoszę: kroniki ze szpitala obłąkanych, pisane też przez warjatów. — — A ten bestja Szczedrin! Chyba nikt z Polaków tak nie zbabrał Rosji, jak ten genjalny kpiarz i rodowity Moskal. Ciekawym, czy dzisiejsza Rosja znajdzie między swoimi takich artystów-katów, jak Szczedrin?
— Wątpię, aby znalazła — odrzekł Sworski — bo rzeczy dzisiejsze są nie do śmiechu — są ponad śmiech.
Zamyślił się na chwilę i wkrótce machnął ręką:
— Co nam po tej akademji? — Wracam od Łabuńskich.
— A co nam po Łabuńskich? — odciął się Celestyn.
— Zaraz zobaczysz. Najprzód Łabuńscy mieszkają o tu — patrz — z tamtej strony podwórza.
— Doprawdy? — odrzekł Celestyn obojętnie.
— Następnie: nie było ich w domu, ale przyjęła mnie sama Hanka — dała mi herbaty — rozmawiałem z nią długo.
— Ho, ho...
— Co ma znaczyć to hukanie?
— No... nic. To już drugi raz. Bardzo ci winszuję.
— Fatalnie spudłowałeś, Celestynie. Bo Hanka kocha się właśnie w Bronku Linowskim.
— W Linowskim?! Gdzie Rzym, gdzie Krym? — — w naszym Bronku Linowskim?!
— W tym samym. A jest on dzisiaj oficerem w pierwszym pułku ułanów, tym z pod Krechowców. — — Odłóż więc Szczedrina i słuchaj.
— Odkładam. — Co ty mówisz?!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.