<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Noc i świt
Rozdział 19.
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
19.

Sworski znalazł się znowu we wspaniałym gabinecie hrabiego Homostaja, pomimo że to wnętrze obrzydło mu w pamięci z powodu niedawnego wspomnienia. Tu, po przeglądzie zajmującej galerji obrazów, zasiadł z Hornostajem i Gołowinem i w oświetleniu paru jaskrawych zdań przejrzał, z kim ma do czynienia: z bardzo uprzejmymi, ale jak obcymi ludźmi! Zmusił się jednak dzisiaj do powrotu w te progi. Hornostaj należał do najbogatszych ziemian miejscowych i był przecie Polakiem, a Sworski z poczucia obowiązku obywatelskiego podjął się ciężkiej misji kwestowania na wojsko polskie.
Przełożył już w zwięzłych i celowych wyrazach patrjotyczną konieczność korzystania z okazji dziejowej. Pół miljona Polaków grzęznie w bagnach zdezorganizowanej armji rosyjskiej, bez możliwości powrotu do kraju. Możeby wypadało im pomóc? A głównie to: ponieważ z chaosu wyłoni się niezawodnie Polska niepodległa, musi Ona mieć swą armję, której tworzenie zajmie dużo czasu. — Dlaczegoby nie zacząć od dzisiaj, skoro warunki są tak sprzyjające na ziemiach kresowych dawnej Rzeczypospolitej, gdzie właściwie nie panuje dzisiaj nikt, a każdy, kto zapragnie, chwyta władzę i szkicuje szerokie plany według swego upodobania. Przecie powstaje już wolna Ukraina, a rząd rosyjski, niby tu uprawniony, nie śmie temu przeszkadzać. Na tworzenie zaś wojska polskiego są pozwolenia urzędowe — od wszechwładnego Kiereńskiego, od naczelnego wodza Korniłowa.
Homostaj, ciągle uprzejmy, słuchał uważnie, lecz wyrażał niektóre powątpiewania:
— Nie jestem specjalistą prawnikiem. Jednak według moich pojęć o prawie państwowem sądziłbym, że wojsko może być tworzone jedynie przez władzę państwową na obronę tegoż państwa, jako brachium militare. Jeżeli zatem Rosja chce tworzyć polski korpus, czy całą armję, to chyba dla swoich, rosyjskich celów. Jeżeli zaś my mamy tworzyć wojsko dla naszych specjalnie potrzeb, to musi dać inicjatywę i sankcję jakaś polska władza, choćby prowizoryczna, więc w obecnych warunkach — Rada Regencyjna — —?
Sworski odwykł już od spotykania w tych stronach jasnej myśli polskiej, a zatem i teraz nie zadziwił się. Lecz przemknęło mu przez głowę spostrzeżenie o dziwnem podobieństwie wywodów prawnych tego konserwatysty i prawicowca z argumentacją lewicy, której nasłuchał się Łuba na posiedzeniu w „Ogniwie“. Nie odezwał się głośno z tą uwagą, pragnął bowiem dobrze usposobić Hornostaja. Więc mówił:
— Pańskie teorje są bezwarunkowo stosowne w czasach normalnych, pokojowych. Ale my tutaj, specjalnie tutaj, przeżywany czasy nietylko wojenne, lecz rewolucyjne i chaotyczne. Trzeba jednak z nich wyciągnąć korzyść dla naszej sprawy głównej, którą każdy Polak ma na myśli. Z jakiego autorytetu, z czyjej inicjatywy ma powstać nasza armja — to dzisiaj prawie obojętne. Dosyć, że arm ja być może i być musi. Twórzmy ją sami, a raczej poprzyjmy całem społeczeństwem wysiłki paru generałów Polaków, którzy akcję już rozpoczęli. Podstawę prawną dodamy później, ex post, gdy już armja będzie faktem.
— No — powątpiewał dalej Hornostaj — sposób istotnie rewolucyjny. Jednak jaki pan przewiduje natychmiastowy użytek dla tej armji? — Bo przecie tworzy się między dwoma frontami, nie na jakimś terenie neutralnym, i może być siłą rzeczy zmuszona do akcji.
— Tymczasem — odrzekł Sworski — ponieważ tworzy się pod protektoratem Rosji, może razem z armją rosyjską działać przeciw Niemcom, jak to czyniła od początku wojny. Godzi się to z interesem polskim.
— Przepraszam, ale nie wiem, czy obecnie? Moglibyśmy nabawić strasznych kłopotów naszą Radę Regencyjną.
Pamiętając o celu swych odwiedzin, przełknął Sworski jeszcze ten argument i jął perswadować pojednawczo:
— Czyż pan uważa rzeczywiście tę Radę za rząd na serjo? Jest to w najlepszym razie jakaś komisja, pośrednicząca między społeczeństwem polskiem a wojskową okupacją niemiecką. Zobaczymy, jak się z tego ciężkiego zadania wywiąże. Szumna nazwa nie dodaje jej siły, ani realnej władzy; nazwę wymyślili Niemcy dla zamydlenia oczu. Zresztą czemkolwiek ona jest, ta Rada, składa się przecie z Polaków, którzy nic mieć nie mogą przeciw wyodrębnieniu żołnierzy Polaków z gnijącej armji rosyjskiej. Nowa armja polska musi przedewszystkiem tworzyć się szybko, rosnąć na przyszłość czysto-polską.
— To mi się wydaje bardzo trudne nietylko do wykonania, ale ze stanowiska moralnego. Kogoż ta armja ma słuchać: naczelnego dowództwa rosyjskiego, czy Rady warszawskiej, sprzymierzonej z Niemcami?
— Ma słuchać swoich dowódców bezpośrednich, uczyć się żołnierskiego rzemiosła i nie zajmować się amatorskiem stosowaniem teoryj politycznych. W przeciwieństwie do uzbrojonej hordy rosyjskiej ma się stawać regularną armją polską.
— Tak, panie Sworski, brzmi to pięknie, ale co do wykonania mam zbyt wiele wątpliwości.
— Możnaby jednak od wybitnych Polaków tutaj zamieszkałych spodziewać się zapału i... ofiarnego poparcia dla sprawy trudnej — nie przeczę — lecz tak wyraźnie wskazanej.
— Pozwoli pan, że mu dzisiaj nie odpowiem stanowczo. Sprawa jest doniosła, nie chciałbym jej pomijać, albo zbyć jakimś... drobnym gestem. Muszę się też obliczyć. — — My, którzy wyglądamy jeszcze na bogatych, jesteśmy dzisiaj nietylko pozbawieni dochodów, ale zachwiani w podstawach naszego dobrobytu.
Rozmowa z górnej i obywatelskiej przechodziła w kłopotliwe wykręcanie się ostrożnego bogacza od natrętnego kwestarza. Obaj mieli jej już dosyć. Przerwał ją uprzejmy pomysł gospodarza domu:
— Żona moja prosiła, abym pana jej przyprowadził. Czeka na nas z herbatą. Co zaś do kwestji ofiar na wojsko, powrócimy do niej za dni kilka, jeżeli pan pozwoli. — No chodźmy.
Rad nie rad musiał Sworski udać zadowolenie i przenieść się do saloniku, gdzie oczekiwała pani Hornostajowa sama jedna dzisiaj, bo nie był to dzień przyjęć, i uzbrojona we wszystkie swe wdzięki. Hornostaj po paru frazesach oddalił się, przekazując gościa żonie.
Jeden tylko rodzaj rozmowy dogadzał hrabinie i był przez nią poszukiwany — to igranie słowami na tematy zmysłowe. Według tego, czy kto umiał podsycać takie igraszki, lub nie umiał, dzieliła ludzi na, dwie kategorje: uroczych lub piłujących — charmeurs ou raseurs. — Zwróciła się do Sworskiego, jak do przedstawiciela wyższej kategorji:
— Niezbyt pan pośpieszył, na moje zaproszenie — mówiłam, że bywam zwykle w domu około piątej — a i dzisiaj zaanonsował się pan do mego męża — tylko że ja czyhałam.
— Ach, pani hrabino! — rzadko się ma czas wolny — zaczął Sworski banalnie.
— Wiem; powie mi pan, że upada pod ciężarem pracy. Może to być, albo co innego.
— Jakto: co innego?
— Mógł pan naprzykład uwikłać się w jakie sidła kobiece? Tutejsze kobiety są bardzo przedsiębiorcze.
— Ktoby myślał o tem w tak dramatycznej atmosferze ogólnej!
— Doprawdy? — atmosfera ogólna, czyli, jasno mówiąc, polityka tak źle panu działa na popędy sentymentalne?! Aa, nie trzeba się poddawać takim zwątpieniom, gdy kto chce długo jeszcze pozostać młodym.
Sworski był dzisiaj wyjątkowo źle usposobiony do takich rozmów. Pragnął je przerwać za wszelką cenę. Jednak wyjść odrazu, nie wypiwszy nawet herbaty, było niepodobieństwem. Przyszło mu do głowy pomówić z tą rozigraną damą o sprawie, która ją znudzi na pewno:
— Młodości trudno w siebie wmówić, trzeba ją mieć i czuć w sobie. Ale są zapały i wieku dojrzalszego. Ja naprzykład zapaliłem się temi czasy do jednej sprawy, o której właśnie rozmawialiśmy z mężem pani.
— Co to? chce pan i ze mną mówić o jakiejś polityce?!
— Bardzom ciekaw usłyszeć zdanie pani hrabiny. Mam zaufanie do jej rozumu i serca. A polityka otacza nas dzisiaj, oblega, ściska — — choćby się nigdy nie było politykiem, dzisiaj niepodobna nie mieć zdania o niektórych palących zgadnieniach politycznych.
— Cóż to więc takiego? — zapytała pani Hornostajowa, mieniąc twarz na dostojną, kwaśną, o dziesięć; lat starszą.
Sworski przedstawił w kilku jędrnych okresach sprawę formacji wojska i konieczność niesienia dla niej ofiar przez bogate społeczeństwa polskie na Rusi.
— Słyszałam już o tej historji — odrzekła hrabina — i mam tu przypadkiem zupełnie wyrobione zdanie. Jeżeli to wojsko ma ochraniać polskie majątki ziemskie od napadów chłopskich, wtedy gotowi jesteśmy poświęcić na formowanie wojska nawet znaczne sumy.
Nagle Sworski ożywił się:
— Wie pani, że to jest nowe oświetlenie kwestji i bardzo ciekawe. Przypuszczam, że to wojsko odegra znaczną rolę przy obronie polskich posiadłości, chociaż jego charakterem głównym nie może być jakaś straż ziemska, lub policja. Celem głównym jest zawiązek armji polskiej, regularnej armji...
— To są mrzonki — przerwała hrabina. — Na tworzenie armji potrzeba tak wielkich sum, że składki kilkudziesięciu zamożniejszych ludzi — i to w tych ciężkich czasach — byłyby kroplą w morzu. A przytem skąd ta pewność, że Polska będzie wkrótce potrzebowała swojej armji i potrafi ją utrzymać? Gdzie jest jeszcze ta Polska?
— Pewność, że Polska być musi i będzie, trzeba mieć w sobie, pani hrabino.
— Niech ją pan ma. Ja, przyznam się, że nie czuję wcale w sobie tej pewności. Jakaś Polska może być... mówią nam o niej z wielu stron. Ale tyle będzie Polski, ile nam jej dadzą. To mi niedawno powiedział jeden bardzo mądry polityk, rzeczywisty tajny radca.
— Pan radca tajny nie chce dać dużo; to zrozumiałe — odrzekł Sworski ironicznie — ale Polska obejdzie się bez jego opieki.
— To jest, chce pan powiedzieć: bez opieki Rosji? Dziwi mnie to, bo mi mówiono, że pan jest orjentacji rosyjskiej.
— Za długoby o tem mówić, pani hrabino.
— To prawda, że pan mógłby mówić ze mną o czem innem. Jak światowiec i artysta. Ale widzę, że się pan zaraził ogólną politykomanją.
Sworski nie zaprzeczył, lecz nie starał się już o wynalezienie tematu przyjemniejszego dla tej pani. Wyszedł wkrótce z mglistem przeczuciem, że nie powróci już do tego domu.

∗             ∗

Tego dnia czuł się Sworski zmobilizowanym do sprawy specjalnej polskich formacyj wojskowych na Ukrainie, postanowił więc dzisiaj jeszcze zapukać do innej kasy pancernej i wybrał się do mieszkania Stefana Łabuńskiego, ojca Hanki. Łabuński dużo mniej chytry od Hornostaja — myślał Sworski — a chociaż o polityce mętne ma pojęcie, może mieć w zanadrzu polskie serce, bo i dom jego i gest i zacięcie są przecie polskie; te poszlaki zewnętrzne mogą coś głębszego znaczyć. A żona i córka są na pewno Polkami. To jeszcze bardziej obiecujące, bo w rodzinie zdaje się panować harmonja.
Z jakąś zatem otuchą poszedł do Łabuńskiego i zastał go w mieszkaniu.
Zaledwie rozpoczął swą kwestarską exortę, spostrzegł, że wcale nie naprzykrza się Łabuńskiemu, który wymowne dawał oznaki jednomyślności. Po pierwszym punkcie w przemowie Sworskiego, Łabuński wpadł sam w ożywioną perorę: Przekonany jestem o potrzebie tworzenia polskiej siły militarnej. Jest to obowiązek i patrjotyczny i praktyczny. Tylko ponieważ te formacje są dotąd spowite we mgły — niedobrze wiadomo, kto i dokąd je prowadzi — zbieram właśnie informacje, zanim wziąłbym w tej akcji udział. Bo trzeba wszystko robić pokolei, zaczynając od potrzeb najpilniejszych. Nieprawdaż, panie?
— Nic nie mogę mieć przeciw tej zasadzie — odrzekł Sworski.
— Musimy Polskę ratować — to rzecz jasna. Zanim stworzymy tę przyszłą, spokojną i szczęśliwą, musimy tę, która ginie w nędzy i utrapieniu dźwignąć. — Nieprawdaż?
— Zapewne — rzekł Sworski mniej stanowczo, badając, dokąd zmierzają te wywody.
— Więc to, co pan mówił o ratowaniu masy polskich żołnierzy od zarazy sołdackich sowietów — jest rzeczywiście chwalebnym zamiarem. Ale nie sami tylko żołnierze Polacy żyją tu w chaosie rewolucji i potrzebują ratunku. Czy nie tak, panie?
Zaczynał się Sworski domyślać, więc kiwnął tylko głową.
— Jest tu cała prowincja polska, nie tak wielka ilościowo, ale przedstawiająca, jak pan sobie chce, ogromny dorobek materjalny i kulturalny.
— To jest: mówi pan o polskich właścicielach ziemskich, czy też o inteligencji miejskiej?
— Ach, inteligencja jest na nic! — orzekł Łabuński porywczo i z głębokiem przekonaniem.
— Czyż tak dalece? — uśmiechnął się Sworski.
— Same socjały, panie, i Bóg wie co jeszcze! My jedni tutaj, ziemianie, przedstawiamy Polskę.
— Wierzę panu, ale... mówiliśmy o wojsku polskiem.
— Zaraz, panie. J a wiem, do czego prowadzę. Ta właśnie polska placówka jest dzisiaj najbardziej zagrożona. Tę najpierw trzeba ratować! I dlatego mówiłem o kolejności zadań, poczynając od najpilniejszych. Wojsko polskie powinno ochronić najprzód naszą własność w tym kraju.
Uderzyła Sworskiego nieprzyjemnie zgodność zdań Łabuńskiego i pani Hornostajowej. Widać, że już klasa obszarników zajęła wspólne stanowisko w kwestji wojska. Jednak ten ziemianin mówił o sprawie sympatyczniej, choć dochodził do podobnego wniosku. Po chwili namysłu odezwał się Sworski:
— Nikomu z nas nie może być obojętne spustoszenie i grabież polskiej własności ziemskiej. Jest to nieszczęście, któremu trzeba zapobiec, jeżeli się uda. Ale tu chciałbym zastosować właśnie pańską zasadę kolejności. Najprzód trzeba utworzyć polską siłę zbrojną, a następnie ta siła może samą swą powagą ukrócić dzikie napaści na posiadłości panów. A wojsko nie tworzy się przecie zapomocą prostego skupienia żołnierzy; potrzeba miesięcy nauki, ćwiczeń.
— Można formować jednostki bojowe polskie po różnych miejscach, gdzie są majątki polskie. Gdyby u mnie naprzykład, w mojem miasteczku formował się pułk... no, szwadron — dałbym nietylko pieniądze, ale ile będzie można furażu, stołowałbym oficerów... — prawił Łabuński, któremu zapał do tego zastosowania wojska narajał pomysły. Ale Sworski nie zapalał się do tych pomysłów.
— Nie jestem dostatecznie powiadomiony — rzekł o planie kwaterunkowym nowych formacyj, abym panu mógł to obiecywać.
— A ja właśnie o tem chcę się dowiedzieć. Chciałbym nawet moje pomysły zakomunikować dowództwu. Ja już dawno myślałem o tem.
— Postaram się otrzymać dla pana dokładne powiadomienia. Ale tymczasem pragnąłbym wiedzieć, jak pan pojmuje te nowe formacje: czy jako rodzaj straży bezpieczeństwa, czy jako regularne wojsko?
— Jako wojsko, panie! Toż mówiłem, że pragnę wojska polskiego na wszelki wypadek; ale wojsko może tymczasem przysłużyć się kapitalnie bardzo pilnej sprawie miejscowej.
— Jeżeli jednak to wojsko nie zechce pełnić służby po dworach? — rzucił Sworski.
— Jakto: nie zechce?! Porządne wojsko nie rezonuje, słucha tylko rozkazów dowódców.
— Właśnie oficerowie mogą brać się do takiej służby niechętnie, a w każdym razie bez zapału. A do tworzenia armji potrzeba, oprócz pieniędzy, celu ideowego, patrjotycznego, do którego Polaka łatwo zapalić i ten jego zapał spożytkować. I wogóle stróżowanie po dworach nie jest zadaniem dla żołnierza, zwłaszcza nowej formacji.
— Ach, stróżowanie! Nie używalibyśmy ich przecie do żadnych niskich posług, tylko do obrony w razie napadu. Sama ich obecność po dworach rzuciłaby postrach na zbójów. Mogą przytem ćwiczyć się, strzelać, manewrować na naszych ugorach.
— Wszystko to muszą rozstrzygnąć organizatorowie wojskowi. Ja się podjąłem tylko roli kwestarza. Więc chciałbym wyrozumieć, czy szanowny pan ma zamiar poprzeć ofiarą pieniężną organizację polskiego wojska na Ukrainie?
— Gotów jestem, ale jeżeli będę miał pewność, że to wojsko nie będzie robione jedynie, że tak powiem... na eksport, na jakąś przyszłość nieokreśloną i daleką, lecz przyjmie zaraz czynny udział w obronie naszej ziemi tutaj.
— Niedobrze rozumiem, co pan nazywa przyszłością nieokreśloną? — zagadnął Sworski.
— No... przyszłość Polski, taką, lub owaką. Pragnąć możemy Polski najświetniejszej, ale dla nas, tutaj osiadłych, jest to pragnienie abstrakcyjne. Nasza prowincja w żadnym razie nie będzie należała do Polski. Rozumie więc pan, że planując przyszłość, myślimy najprzód o tej cząstce Polski, która zawiera się w polskich majątkach na Rusi.
— Rozumiem — odrzekł Sworski — i wcale mnie to nie gorszy. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że pomoc do tworzenia armji nie wchodzi w kolizję z obroną waszej własności tutaj, — że obie te akcje nie przeciwstawiają się jedna drugiej. Owszem, gdy Polska będzie silniejsza, obronniejsza, wasze prawa będą miały lepsze oparcie w przyszłości.
— Daleka droga, panie Sworski. Zanim Polska urośnie i wzmocni się, z naszych domów mogą być gruzy, z pól obce pastwiska, a i nas samych może nie być między żywymi. Dlatego twierdzę, że najpierw trzeba ratować nasze majątki, zwłaszcza jeżeli mamy dać na to pieniądze.
— Jeżeli panowie na to chcecie dać pieniądze, to możecie sobie tworzyć pałacowe milicje, lub coś w tym rodzaju. Nic to nie przeszkadza tworzeniu armji, ale i nie pomaga. Obie sprawy mogą być popierane czynnie nawet przez tego samego obywatela, ale każda osobno, bo każda z nich ma swe własne źródło ideowe i właściwe sobie cele.
— Nie rozumiem — upierał się Łabuński — dlaczego obu spraw nie można połączyć w jedno. Cóż to wojsko będzie miało do roboty w najbliższej przyszłości? — Pomagać Rosji do odparcia Niemców? Ależ Rosjanie już bić się nie chcą. Mieszać się do walk wewnętrznych rosyjskich po tej, lub owej stronie?
— A, broń Boże!
— Więc dlaczego nie miałoby ochraniać polskie majątki na Rusi?
— Ma przedewszystkiem gromadzić i organizować siłę zbrojną polską na czas walki za sprawę najświętszą — za niepodległość Polski.
— No dobrze, panie... ale tymczasem?
Dyskusja stawała się uciążliwą. Łabuński nabierał przekonania, że Sworski jest doktrynerem, Sworski zaś zżymał się skrycie, że nie zdołał wyprowadzić Łabuńskiego poza granice dziedzicznego miasteczka i ukazać mu szersze obszary sprawy polskiej.
Ale rozeszli się przyjaźnie, obiecując sobie, że będą się porozumiewali, choćby codziennie.
— Mieszkamy przecie przy jednem podwórzu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.