O Bartku Gronikowskim raubszycu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł O Bartku Gronikowskim raubszycu
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 2
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O BARTKU GRONIKOWSKIM
RAUBSZYCU


Miał Bartek Gronikowski z Bukowiny »swoje« dziesięcioro przykazania, hoć ik ta tak do znaku niebyło dziesieńć.
Jam jest twój las, co byś po mnie hodziéł, ka ci sie fce.
Nie bedzies wzywał leśnego nadaremno, ba go zaros śrutem po kolanak.
Pamiętoj, abyś nigda przez dźwiérza du domu nie prziseł.
Nie poządoj ani scygła, ani wilgi, ani mysikrólika z cudzego lasu, ba ino to, co sie na plecy biere.
Robsicuj, ale tak, coby cie nie hycili.
A prócz tego wiele on miał porzékadeł — i tak:
Na swoim nabij — na cudzym zabij.
W cudzym lesie strzelić — w hałupie sie dzielić.
Z hałupiny w worcek zarno — do hałupy z tęgom sarną.
Nie tego dźwiérz, co go licy — ino tego, komu kwicy.
Telo baba, co i dźwiérz — ino, ka trza, dobrze miérz — — i wiele podobnych.
Inni strzelcy się też od niego tych przysłów uczyli i tak sława jego nietylko jako myśliwego, ale i jako poety rosła.
Bartek Gronikowski urodzony to był robsic, czyli kłusownik. Nie duży, suchy, lekki, lotny, jak ptak, gibki, jak pstrąg, chytry, jak lis, a zażarty do zwierzyny, jak ryś. Nawet podobny on był do rysia z ruchów kocich, bo kiedy choćby po gościńcu na jarmark szedł, to tak lekko, jakby się bał stąpaniem co spłoszyć, a oczy, co mu bystro na wsze strony latały, widziały, zdawało się, w gąszcz leśny na trzysta sążni.
Nic Bartek poza strzeleckom robotom nie chciał znać, chyba z musu. Wiosna, lato, jesień, zima — co tylko mógł czasu wolnego od gospodarstwa dopaść, było co strzału warte, czy nie było — hybaj do lasa z flintom! Czasem go i dwa i trzy tygodnie baba w domu nie oglądała.
Ale choć koziarz był tęgi, najlepiej on lubił po lesie gazdować za sarnami, za zającem, za lisem. W turniak wesoło, ale widno — mawiał. Dopiero w las kiedy się zaszył — tam jego życie, uciecha.
Każde zioło znał, każdy gatunek mchu, a lasy od Trsztyny na Orawie po Kiezmark na Spiżu, od Gewontu po Gorce nowotarskie. Już on tam nigdzie nie zginął. Taki węch miał do lasu, jak wilk, albo i pies. Wyplątał się wszędy.
A las to był, las!
Koło Nowego Targu, koło wsi rąbywali, ale po pod Tatry chyba tyle, co na opał w zimie po krajach. Po pod Koszystą, po pod Wołoszyn, po pod Holicę i Kołowy nikt go nie ruszał. Drzewa rosły z drzew, smreki, jodły, buki, jawory, a pomiędzy tem maliny dzikie, głogi, jerzyny, plątowiska wybujałe, gęstwy, ostrokoły, sieci i wiązadła roślinne, paści, w których się usidlić było można, zagrząść w zbutwielinie, w zdradnej spróchliźnie, w zgniłych mokradłach, zdławić się w zwikłanych, ugibających się a prężnych pręciach, gałęziach, konarach, choinach, które się uginały pod naciskiem, ale nie dały rozerwać, tylko chwytały w elastyczne sploty, wkręcały w siebie i otaczały, jak węże duszące.
Tam było życie Bartka Gronikowskiego, tam jego uciecha!
Darł się między drzewa olbrzymie, mchami orosłe, jak niedźwiedź, przesuwał się po pod gęstwiny, jak lis, przesadzał kłody zwalone i leśne potoki, jak jeleń, wietrzył lasem, jak wilk, spinał się na jodły, jak żbik, a kołysał się na wierzchołku, jak orzeł. Strasznie on to lubił: strzelbę wsunął po pod kamień, albo wepchnął w chuściaki, a sam i bez potrzeby, na smreka, albo na jodłę wlazł i dopiero się ztamtąd patrzał. Koło niego las, las i las.... Wierchowce tylko drzew, tu ostro strzelające czarne, gęsto zbite smreki, tam rozłożyste zielone buki i jawory, opłynęło go to w krąg, jak morze.. A ponad lasami hale, upłazy jasne, szerokie i wierchy powyżej jeszcze strome, wyniosłe ściany krzesanic urwistych — — i wyżej jeszcze obłoki — — i wyżej jeszcze niebo... Tak się na smreku, albo na jodle czasem i pół dnia przekołysał Bartek Gronikowski, a czasem i pół nocy, jak sęp. Patrzał do światu i pływał se po lesie oczyma, ze lepi i łosoś pletwami nie potrefi. A las albo stał cicho, jak zaumarły, albo się kołysał i szumiał, a wtedy kołysał się z nim wraz w jedną i w drugą stronę Bartek Gronikowski na smreku, albo na jodle, podawał się za wiatrem i odginał wstecz i okrążał go szum i unosił, ze lepi woda w Morskiem Oku łososia na sobie nie huzio do słonka.
A wiatr chodził kołami. Czasem po jednej stronie lasu było cicho, po drugiej się drzewa w półkrąg pochylały, jak kiebyś kosą zajon. I czasem las cicho stał, a zdaleka leciał szum, coraz bliżej, aż ogarnął drzewa i popłynął po nich, jak jastrząb piersią i skrzydłami nizko po kłosach, kiedy ptaki łowi. Kłosy się uginają, a on z szumem polata.
Kiedy słońce jasno świeciło, że się zdawało, iż wiatr świecący leci, albo kiedy złota radosna cisza leżała na przestrzeni, wówczas Bartek Gronikowski wdychał w siebie woń lasu, ostrą i rzeźwą, i tak mu było, jakoby pluca skrzideł dostajały. Takbyś pedział, ze ci hnetki z ciała wylecom na skrzidłak śmignom. Ono sie wej i zołądek lekcejsy robi w cłowieku, kiedy go tak wyhuzio na jedli, a zawonie mu lase. Hej nimas to, jako las, na syćkie biédy.
I on ci wej syćko tak, jak basy ku gęślom. Smutno ci — on ta tys nie wesoły; radeś — i jemu nie markotno. Cihoś — hoćby sumiał, to tak jakbyś go nie słysał; śpiwos se — ej, juz i on głośny, hoćby ciho stał. Takie ci to wej, jak sekunda muzyce; na jakom nute zamyślis, on tys ta hnet za tobom. Jakoz go wej niebedzies rad widział? Dy ci ani baba, ani dzieci telo nie przihlébiom. Ka ta!
Turnie som nie jest takie, abo i woda. Jakiesi to jest mocniejse, jako cłowiek, nie fce mu sie przyhylić — — ale las! Teloz by ci kołyskom był, abo łózkem! Ono by ci tys i po śmierzci nolepi w nim było. I za truchłe by ci był, jesce jakom! i modléł by sie nad tobom. Truchła przestrono, zywicno, robaki by cie nie zjadły, ba niedźwiedź, wilk, honorny dźwiérz, a i dusa by sie radowała odlatujęcy, ze cie ta do bodaś jakiego, hoć ta i święconego dołu nie rucom, ba se bees lezał jako jawor, kie mu juz korzenie zetlejom, abo go wiater praśnie, wolnemi piersiami ku niebu, hoć i nie zywy.


∗             ∗

Znał Bartek Gronikowski zwierzynę leśną, jak jego baba pięć swoich gęsi przy domu. Do bodaj czego on nie strzelał, a nawet obyczaj strzelecki chował, że kotnych samic szczędził, na porę dość uważał. Chyba, że już bieda w chałupie przycisnęła, jeść się chciało (na Bukowinie, wiadomo, ziarnko kłoska nie dogoni) — wtedy już nie wybierał. Sarna, zając: to to był jego najczęstszy strzał; do jelenia strzelał ze trzy razy, ale nigdy szczęśliwie. Mało było wrodnioków, trudno było i trafić na niego. Kozic nie rachować, już i dzików ze dwa i niedźwiedzi coś pięć położył, była uciecha w domu, jedzenia długo, skóry się sprzedało — to był najlepszy strzał.
Kiedy Bartek Gronikowski miał już zwierzynę w torbie, sarnę albo zająca, kiedy już był spokojny: to się dopiero lubił przypatrywać zwierzęcemu życiu. Więc godzinami przypatrywał się dzikim kogutom, czyli cietrzewiom, albo głuhaniom, czyli głuszcom, które osobliwie za Tatrami od południowej strony około Krywania, po za Wołowiec, po skoruszynach, po jałowcach, po maliniakach siadywać lubią, strzegąc się orłów i jastrzębi z góry, nie dowierzając też kosodrzewinie i gąszczom leśnym, z których podkradały się rzutny ryś, zdradna kuna, krwiożerczy, podstępny lis i straszny, niespodziany, jak piorun wypadający żbik. Tam roztaczały one swoje przepyszne pióra, ogony w dwie strony rozgięte, skrzydła barwiste, wspaniałe, tam toczyły z sobą wojny, rzucały się, jak oszalałe, na poddające się samice i brały je pod siebie, jeżąc się całe w zapamiętałej namiętności miłosnej; tam wygrzewały się one w słońcu, jakby oślepłe blaskiem. Tam żerowały po upłazach dzikie gołębie, śmigłe i ostrożne; zrywały się z furczeniem jarząbki i dzikie kaczki, wielkie, ciężkie krzyżówki i mniejsze, ściglejsze cyranki, przypadały na młaczyska i mokradła po pod doliny, w bujne trawy, albo sterowały po jeziorkach. Indziej, w Roztoce, wiedział on o gronostajach białych z czarnymi ogonkami, które wyślizgiwały się z pod kamieni, ostre pyszczki i bystre oczki wysuwając naprzód. Nieraz przerwał on celnym rzutem kamienia, albo i strzałem pogoń kuny za nieszczęśliwą wiewiórką z drzewa na drzewo, kiedy rzuca się ona z cukaniem, rozczapierzając ogon, na ledwo chwytne gałązki. Wiewiórki miłował on nadewszystko. Już kiedy ją na drzewie zobaczył, gotów się był bez końca przypatrywać: jak ona się po pniu spina, po gałęziach przechadza, tu skręci główkę, tam się obejrzy, siądzie, ogonem się nakryje, jak baba spodnicą na deszcz. Szyszkę w łapki — dopiero weźmie łuszczyć, łupiny ciskać, ziarno gryźć. Uciecha! Zastrzelił ich Gronikowski, ale tylko kilka, kiedy młody był i do bodaś strzału gorący; chował także parę w domu, ale mu tego żal było, to puścił zawsze po czasie. Tak i dzięcioły lubił, szpiegował je przy robocie, jak ogonem do drzewa przyparte, kują zapamiętale w korę, albo, osobliwie na wczesną wiosnę, pogwizdując, jak piszczałki, między gałęzie nie szybko przelatują.
Gdzie się sojka zadarła — słuchał; gdzie drozdy zadzwoniły — przystanął. Nie dla samego też ich cudnego świstania nieraz; gdzie drozdy ku końcu marca, w początku kwietnia gwiżdżą, tam często słonka ciągnie. Rzadka ona w Tatrach i trudna do strzału na tle gór pod mrok wieczorny, ale przecie ich trochę Bartek dzieciom do chałupy przyniósł. Ale to był taki strzał na zabawkę, kiedy bardzo dużo prochu w rożku było. Najczęściej to sobie tylko legł gdzie pod smrekami, zawabił na gębie, a potem słuchał, jak chrapią.
Lubił patrzeć wieczorem, zwłaszcza gdy mu się zdarzyło z wyższa patrzeć, jak w samotną pustkę u jego stóp, w stalowy zimny mrok gór leci puhacz, ogromny ptak na puszystych skrzydłach, podobny do widma, które złowrogo wróży. Patrzał za nim, dopóki nie znikł, z jakąś trwogą zabobonną w sercu i patrzał za nim jeszcze w pustkę, jakby się tam coś stać miało.
I do kóz kiedy się podkradał, a bać się nikogo nie potrzebował, o strzał mu też na gwałt nie szło: to patrzał, jak się po upłazkach pasą, jak po turniach łażą, po urwiskach, po krawędziach, po spasztach chodzą, że się zdaje, już gdzie niema racicy wszczerbić. I dopiero wereda pogląda w dół, w przepaść przeokropną, jakby skrzydła miała, a to ma tylko nogi. Albo na skałkę wyskoczy, że ledwie cztery nogi w kupie zmieści, i tak stoi i poziera naokoło, a gwiżdże przez nos, jak co zobaczy, albo zawietrzy. Widział Bartek Gronikowski, jak się od orła kozy bronią, zbijając w stadko, jak koza broni koźlęcia sobą zastawiając, jak podskakuje ku niemu z rogami, widział, jak czasem młoda, ale już za ciężka, aby ją mógł unieść, a silna kozica, pędzi z grani na grań z przyszpilonym do jej grzbietu szponami orłem, tak szybko, aby mu się skrzydła w tył wywinęły od pędu i aby ją puścić musiał. I nieraz się zdarzyło Bartkowi zastrzelić kozę, która miała blizny w bokach od takiego chwytu.
Nieraz on i niedźwiedziowi patrzał blizko w oczy, kiedy ten na zadnich nogach stawał, kufę rozwierał i ślepiami jarzył, widział też, jak poza siebie między zadnie nogi ogromnemi kamieniami, kłodami drzewa, co złapie, ciska. Ryś postrzelony koło Siwego Wierchu na Orawie rzucił się na niego z cisowego konaru, tyle dobrze, że go Bartek na lufę strzelby w skoku podchwycił i tą lufą odbił. Skoczył jeszcze ryś z ziemi, ale już był słabszy i tylko mu ramię przegryzł i pierś podrapał. Potem padł, był mocno strzelony w brzuch.
Strzelby miał Bartek Gronikowski pochowane w różnych miejscach. Pod Wołoszynem, niedaleko Wielkiej Siklawy z Pięciu Stawów miał dubeltówkę, pod Rohaczami miał drugą, dwie pojedynki rozmaicie jeszcze indziej. W strzelbach się kochał i jak jaką zobaczył, a zwidziała mu się, ostatnie cielę był gotów sprzedać, a strzelbę kupić. Babie tłómaczył, że inaczej nie może być. Przyjdą na niego donosy z Węgier od grafów Salamonów, albo ze zakopiańskiego dworu przyjdzie rewizya, a tu jednej strzelbecki, jednego kapślika w domu nie masz!
Jest tylko klucz, co z niego dzieci strzelają... Strzegą na niego hajduki po drogach, a on sobie idzie z fajką w gębie i ciupagą w garści, jak sołtys białczański, albo wójt z Poronina. Przecie go nikt niebędzie rewidował, że ma w opasku z prochem róg, we woreczku kulki i śrut, jaki kto chce, zajęczy, kaczy, kapśliki przy nich, worek płócienny na zwierzynę z pożywieniem na trzy, cztery dni pod czuchą. Idzie sobie i tyle, do lasu po gałęzie na opał, albo za interesem. Ale przecie raz idzie w jaworzyńskie lasy na Spiż, raz w zuberskie w Orawę, jakżeby to było, żeby tylko jedną strzelbę miał? Musiałby więcej po nią latać, niż z nią. Jeszczeby się i piąta przydała. Jest śliczne miejsce na schowanie w Hlińskiej Dolinie, pod samym Hrubym Wierchem — dziura pod skałą między smrekami, żeby i człowiek wlazł, a nic jej nie widać. Sucha też taka, jak ziemniaczana nać...
Kiedy tak mówił, baba tylko wzdychała ciężko. Miłowała ona swoje cielęta, miłowała płótno, co je sama tkała, ale zaprzeczyć się niedało, mało kiedy byli oni bez mięsa w domu, bez śtuki, hasen s tyk strzelbów béł... Ale przy tej piątej, a była śliczna dubeltówka, jak oko, to się już Bartek zmiłował nad nią; nie sprzedał jej ani cielęcia, ani płótna, tylko przesiustał za dubeltówkę pług, nowiuteńki, i piętnaście desek, co mieli niemi pobijać dach na szopie, bo ciekło.


∗             ∗

Kiedy Bartek Gronikowski na polowanie szedł, zawsze ukląkł przed domem i pomodlił się pobożnie, a o dwie rzeczy Pana Boga prosił: żeby mu ze zwierzyną szczęścił i żeby mu dał szczęśliwie spotkać leśnego od grafów Salomonów z Jaworzyny, niejakiego Dobrowolskiego rodem z Lipnicy Murowanej, Polaka, który za węgierską granicą do służby przystał. Miał on do niego złość wielką, a to z tej przyczyny, że go leśny podejrzewał i tropił i choć nigdy Bartka ze strzelbą nie dojrzał, zawsze na niego, jako na najgorszego raubszyca wskazywał. Raz się tak zdarzyło, że Bartek na węgierskiej stronie strzelił do rogacza, a Dobrowolski strzał usłyszał. Choć Bartek i strzelbę i rogacza dobrze schował i dopiero na drugi dzień w nocy po niego sobie przyść obiecywał, a sam obleciawszy wilczym pędem kawał lasu i przeskoczywszy graniczną między Węgrami a Polską wodą, z chrustem na ramieniu ku domowi szedł: Dobrowolski, którego strzał przywabił, kręcił się, kręcił, aż Bartka z chrustem spostrzegł, wodę przeszedł, jak był w butach, i ku niemu. Bartek nie uciekał, bo się czuł na swojem i niechciał tem większych budzić podejrzeń.
Dobrowolski zdejmuje dubeltówkę z ramienia, mierzy — stój!
Bartek stanął.
Dobrowolski do niego: tyś strzelał! coś zabił?! gdzieś schował?!
Bartek się zaklina, że nie on, przysięga się, żeby mu tak obie nogi w ziemię wrosły, — (w takiej opresyi Pan Bóg dobrze wie, że człowiek inaczej postąpić nie może) — przysięga, żeby tu trupem padł, na swojego patrona i świętą Magdalenę, co mu na myśl przyszła — Dobrowolski nie wierzy. Porwała Bartka złość, że mu nie wierzy, kiedy się tyle przysięga, bo przecie samym Świętym nawet ubliża, których on na świadectwo bierze. Jakże to może być, żeby kto człowiekowi nie wierzył, kiedy się na swojego patrona i świętą Magdalenę przysiągł?! Krzyczy więc ze złością, że kto tu ma prawo do niego, kiedy tu nie Węgry, tylko Polska — i szarpie się. A Dobrowolski: że on mu pokaże Polskę i Węgry, buch go kolbą w plecy, chłop był okrutny, Bartek nie duży, związał mu ręce powrózkiem, buch drugi raz kolbą w plecy, w łeb, marsz za wodę i pognał go do Lewoczy, do sądu. Burzyło się w Bartku serce, że mało nie pękło, bo choć był winny, to jednak Dobrowolski, który go na strzale nie złapał, bezbronnego zobaczył i przysięgającego słyszał: powinien był go za niewinnego mieć. Całą drogę Bartek z tego stanowiska wychodząc, z najgłębszem wewnętrznem przekonaniem, że tak powinno było być: o swojej niewinności krzyczał i dowodził.
Tymczasem zaś Dobrowolski tłukł go kolbą, a ponieważ w sądzie w Lewoczy Bartka dla braku dowodów uwolnili, odprowadził go do granicy i znowu tłukł, ile chciał, tak, że Bartek blizko miesiąc wstać z łóżka niemógł, bo mu ciało ledwo od kości nie odpadało i dziury miał w głowie.
Nie uwierzył mu, obraził przez to, aresztował za granicą, bez prawa, do Lewoczy gnał, pobił i poranił, o chorobę i koszta przyprawił, lasu na czas pozbawił: poprzysiągł Bartek Dobrowolskiemu zemstę i to nie béle jakom! Postrzelić go, albo zastrzelić — coz to znacy? Z jednego się wykuruje, od drugiego zaraz zginie, ani nie będzie wiedział kiedy. Nie mógł się Bartek takiej zemsty odżałować, którą wykonał już na jednym strzelcu liptowskim, co mu dwa capy w okropną słotę i z niesłychanym trudem upolowane, kiedy Bartek na śmierć znużony, przy nich usnął, ukradł. Dojrzał go Bartek z daleka i zapamiętał. Trzy dni się po górach nawłóczył, nic spotkać nie mógł, deszcz i grad go bił, ze śniegiem się urwał w Cubrynie, dobrze do stawu nie wjechał, ledwo życia nie pozbył, aż mu wreszcie Pan Bóg kozy nagodził i to tak, że od dwóch strzałów z dubeltówki dwa capy spadły. Ale duch się już ledwo w nim trzymał — a ten się podkradł ku śpiącemu i ukradł. Byłby pewnie i strzelbę zabrał, tylko że ją Bartek w ręce przez sen dzierżył. Ej! Przi samej ziemi! Kiedy go Bartek w dwa tygodnie później na uboczy pod Tomanową Węgierską zobaczył — kiedy się nie złoży, nie gruchnie! W samą głowę mierzył i w samą głowę trafił. Ale cóż — znalazł się jak głuptak. Liptowski strzelec nietylko się nie spostrzegł i nie zmartwił, że umiera, bo czasu na to nie miał, ale nawet nie wiedział i tego, kto go zabił, bo Bartka nie widział.
Cos to telo wypłacić komu? Tak, jak nic...
Leśnego Franca Horwatha i hajduka Bunkosza z za smreków postrzelił, zabić nie chciał, tylko śledzenia za myśliwymi oduczyć, puścił im śrut po nogach — wyleczyli się; Bunkosz za służbę podziękował, zląkł się, ale Horwath jeszcze zażartszy potem był. Przepędził też kulkę przez ramię jakiemuś leśniczemu z Kokawy, co go przy sarnach spłoszył i strzelił za nim — chciał trafić prawda w szyję, ale nie trafił — ale cóż to wszystko było? Byle co — a z Dobrowolskim musiało być nie bodaś jako! Tu trzeba było czegoś dokonać, co hej!
I czekał na sposobność, czekał siedmnaście lat.
Aż wypatrzył przypadkiem, że Dobrowolski w lesie pod Holicą na wązkiej pérci zastawił oklepiec na niedźwiedzia i codzień tam wieczorem podchodził spojrzeć, czy się zwierz nie złapał. Chytrze się Bartek podkradł rano, ciężki kłot drewniany od oklepca odciął, a żelazo przewlókł w gęstwinę na pérć, w inne miejsce pod nizką turnię i zakrył tak, żeby śladu z niego nie było. Nie prawą, to lewą nogą musiał się Dobrowolski chwycić.
Takom sobie podnętę sam przigotowił.
Legł za turnią w borówniaku i czekał. Kiedy pora, iż Dobrowolski mógł iść, się zbliżyła, Bartek gorączkowo szeptał: Boze daj! coby sie dopod! ej Boze! daj, coby sie dopod!
I tak się stało. Przeraźliwy, nagły krzyk zwieścił Bartkowi, o co Boga prosił.
Cicho, jak kuna, która się na zająca skrada, wczołgnął on się na turnię i wyjrzał z za głazu. Dobrowolski, jęcząc straszliwie, schylony w pół, usiłował wcisnąć między żelaza, co się mu w łydkę zębami wcięły, lufy od strzelby, aby je rozważyć.
— Tuś! — szepnął Bartek.
I jednym rzutem, jak ryś, na capa, spadł na grzbiet leśnego.
Nim się ten opamiętać zdołał, wydarł mu strzelbę z rąk, wyrwał kordelas z pochwy i precz odrzucił.
Poczem sam odskoczył i wyciągnął krucicę z za pasa, bo strzelbę na turni zostawił, i wymierzył mu w piersi.
— Panie Dobrowolski, teroześ mój! — rzekł.
Dobrowolski zbielał i wargi mu się trząść zaczęły. A Bartek mówił: Przisiędze, hoćjek sie na swojego patróna i na samom świentom Magdalene przisieńgoł, wierzyć eś nié kcioł, niewinnego mnie, cyk ta béł winny, abo nié, to lo tobie jek był niewinny, do Lewocyś gnoł, kolbomeś mie biéł — is teros! Cos bedzie?
Nie pomogły prośby i zaklęcia leśnego. Hej! jesce byś mie kie ty dopod! — odpowiedział i straszną rzecz, o której, przywlekając w to miejsce oklepiec, myślał, wykonał. Grożąc leśnemu krucicą ręce mu związał, »moze samo tém powrózke, co on mu wte«, i ku olbrzymiemu kopcu wielkich czarnych mrówek go podwlekł, poczem do drzewa przytroczył, a usta ziemią i błotem zatknął i szmatą przywiązał.
— No teroz ze se haw stój do rania, kim cie towarzisia sukać pudom, panie Dobrowolski z Lipnice Murowanej. Jesce ta jaki wilcosek tym mrowcom pomoze. Bądźmy zdrowi! Is, jo cie ta niebedem kolbom śturkoł, boś przecie nie bydle, ba cłowiek.
Ukłonił mu się kapeluszem i poszedł.
Przed świtaniem, kiedy się podkradł w to miejsce, aby Dobrowolskiemu, gdyby jeszcze żył, łeb obuchem ciupagi rozkruszyć, znalazł go ogryzionego do kości, znać, że nietylko przez mrówki, ale i przez wilki. Prawie nagi krwawy szkielet zwisał na postronkach w rozkopanym i rozrzuconym kopcu, z jednym piszczelem w czerwonych od krwi żelaznych obręczach oklepca, którego zęby aż się w kość wpiły.
Rozwarł Bartek oklepiec, szybko go na dawne miejsce odwlókł, kłot przywiązał, nastawił go, jak trzeba. A Dobrowolskiego szkielet zostawił, gdzie leżał, nic nie ruszył, pieniędzy, co miał przy sobie trochę, nic, tylko odrobinę tytoniu węgierskiego do macharzyny przesypał i prochu tak na trzy strzelenia z rogu do rogu. Potem przeżegnał szkielet i hip! do lasu, duchem gnał, aż się wieczorem nad Orawicami w reglach zatrzymał i zaraz, strzelbę schowawszy do wsi zeszedł, niby to za zakupnem gęsi, bo tam chowali ich dużo i ładne. Radby był fajnego gąsiora nabyć — szukał...
O nic się nie bał. Sądy się ani pytać nie będą. Wilki leśnego zjadły, pod noc sam w pustki chodził. O nic się nie bał, bo i Panu Bogu bardzo ufał. Nie tylko, że mu On Dobrowolskiego w oklepiec wprowadził, ale jeszcze i wilki zesłał, które go zjadły tak, że ani szlaku znaku, co się zrobiło. Pan Bóg z nim!


∗             ∗

Nigdy Bartek z powodu Dobrowolskiego snu niespokojnego nie zaznał. Sumieniowi zadość uczynił, Pan Bóg mu przy Dobrowolskim pożegnał, pobłogosławił, a duchów się też nie lękał. Té duhy, co po lesie, abo po holak hodzujom — mawiał — som nie jest zawzięte. Zwiedzie cie, pokłamie cie drógami, cobyś hnet i przepod ka, zestrasy cie, to hej, jele coby sie ta zaś miało mścić, ścigać cie, jako té, jako ik to nazywajom, upiory, to nié. Ba na smentorz w nocy nie hodź, ale pocoz byś hań i seł? Strzyloł na smentorzu, hoć sie ta prowda i hań dziwaśka zajonc, abo liska trefi, nie bedzies, bo zawdy wsi blizko i grzych. A co w holak, abo w lesie cłeka byś zabiéł, to mozes spokojnie hodzić. Gonił cie po śmierzci nie bedzie. Dyj tu nie jeden strzelec, jako i Tylka z Dzianisa trzok Luptoków na spaniu obuskem zabiéł, a bez to jesce dwaścia rók po polowacce hadzał. To ta nic. A jesce jak sie sprawiedliwie pomścis na kim — e, ani nie patrz po za sie!
Co rozmaite duhy, strasoki po Tatrach, to som jest. Wsędéj ik pełno, nie trza sukać. Mało sie ci zadrzimie ka w dolinie, ka pusto: oho! jus ci sie zło krew obzywo. Abo ci łańcuche zezbércy nade głowom, abo ci ocy tak zasuje, jakoby ci sydźkie gwiazdy do nik spadły, abo jako by ci złotem zaprósył.
Dużo dziwnych rzeczy Bartek Gronikowski w górach doświadczył i opowiadał nieraz.
Ale co najcudniejszego ludzie od niego słyszeli, to historyę o dzikim człowieku, choć niewiadomo: dziki to był cłowiek, cy waryjok?
Idem raz późnom jesieniom, śniég przikurzował, bez Hale Królowom dołu, koło potoku — capu niózek tęgiego na grzibiecie, co jek w Granocie zabiéł — patrzem, ono sie cosi plusko we wodzie. E kis ta dyabli, co sie teroz kąpie, kie pokurzuje i zimno? Nablizom sie — we wodzie cłowiek z góralska odzioty, wieńce na nim z choiny, z kosodrzewu, z selijakiego ziela. Nie kąpie sie, ino cosi we wodzie suko. Nablizyłek sie jesce więcyl — jo sie go ta nie bał, strzelbe miołek w gotowości — on hip do lasa. Jo za nim. Uciók mi na kwile, skrył sie między smrecoski młode — patrzem po kwili — jest je! Stoi, patrzy do mnie. Jo ku niemu miérze, krzyce mu: stój! bo bedem strzyloł! — jele ino tak na śpas, bo cosbyk ta mioł do niego strzylać. On stoi, zobziéroł mie, ocy miał wielgie, i obzywo sie ku mnie, tak bez pół mówięcy, bez pół kieby śpiéwoł, tak: Ozgrzesys mie? Ozgrzesys mie? Serce woda niesie po zielonym lesie — serce woda wziena wodzicka studziena, tocy po kamieniak, tocy po strumieniak — kasi sie pod skałą krwawą rybką stało... Ozgrzesys mie? Ozgrzesys mie? — i zaś znowa jako przódziéj. Jo stoł i słuhoł, to tak dobrze ze trzi razy mi przepedział, w rzecy prześpiéwał, cok sie wej, nieprzymierzajęcy, jak paciérza piéknie wyucéł i do siela bacem. Nieroz to sie mi wej i w nocy przyśnije, abo sie mi tak samo od siebie zbacy, ka w lesie, abo przy orbie w polu, cy ka inéndyj. Ozgrzesys mie?... Ozgrzesys mie?... A tak załośliwie śpiéwał, co jaze luto było słuhać. Jo do niego gwarze: ozgrzesem cie, ino podź ku mnie. Myślem, waryjok, trza na jego nute ś nim. Fciałek go do wsi na Bukowine przywieść, niek ta ś nim pote robiom, co uwazom. E — nie idzie. Pojdze, podź! On nic. Wyjonek kawołek oscypka, cok go mioł w tórbce pod boke, pokazujem mu — nic. Jesce sie cofie ku lasu. Wzionek, ruciłek...
Cafnon sie jesce więcyl. Popatrzał na mnie tak, jakoby sie co dobrego ode mnie spodziéwał, a ja kiebyk sie nie nazdał, co on fce? Patrzi kwile i powiado: Jo do tobie hlebem, a ty ku mnie kamieniem, ja do tobie krwią, a ty ku mnie ślinom! — I patrzem, hyce on gałązke ze ziemie i przezegnoł mie. Jo rzeke: je cozek ci zrobiéł, coś sie pogniéwoł? Jesce mie zegnos! Jele on do lasa i przepod. Jo nie seł za nim, bo mi cap ciązał, a capu na dzikiego cłowieka siustał nie bedzies, bo cłowieka nie zjés. Haj. Zginon mi. Kasi sie ta jesce w lesie obezwoł, je ale jek nimóg uznać, co mówiéł. Juzek go pote nika nigdyj nie spotkał. Słysołek później z pastyrzy, w Pańscycy, ze go mieli widzieć, ale zuciekali, bo sie go zlękli. Jo sie go ta nie bał. I posukowołek go nawet kieniekie kiek w ténta strone zaseł, ale darmo. Kajsi sie beskurcyjo straciła. Młody béł, nie béło mu nad pięć dwaścia lot. Odzienie mioł z góralska, ale widno béło po mowie, ze je nie tutejsy, ka od Krakowa, abo z kainéndyj. Taki ci sie wej i cudok trefi w lesie. Ono by cie wej hnet i ogłupić zdolało. Hej! las, to je nie plotka...


∗             ∗
Pewnego razu rozchorował się Bartek na łoźnicę, na tyfus, po którym mu na czas jakiś jakby nogi odjęło i z półtora roku w lesie nie był. Martwił się o strzelby, że się ordzew chwyci, głód był w chałupie, ledwie wytrwał.

Nakoniec wyrwał się do lasu, ku Holicy, gdzie najszacowniejszą dubeltówkę schowaną miał. Znalazł ją, oczyścił, oskrobał, nabił i ruszył dalej w głąb — gdy straszliwy jego oczom przedstawił się widok, a stało się to tak nagle, że zdawało mu się w pierwszem wrażeniu, iż na oczy jego padł czar. Oto cała ogromna przestrzeń lasu leżała wyrąbana. Pookrzesywane z konarów drzewa leżały, jak okiem sięgnąć, zwalone.
Instynkt pchnął Bartka wstecz: cofnął się w gąszcz ze strzelbą.
Jak przed wężem jadowitym począł uciekać. Obleciał po pod Holicę, po pod Szeroką Jaworzyńską, uciekał od tego strasznego miejsca; gdy ku Żabiemu, prześwieciło mu coś nagle między gałęziami, i znowu wielką przestrzeń zwalonych drzew zobaczył. Więc począł uciekać wyżej, a teraz już zdawało mu się, że na każdem miejscu otworzyć mu się może ten straszny widok. Zrozumiał, że tak może być. Pierwszy raz w życiu niewiedział, jak biec, zatrzymywał się, wahał, bał się w lesie...
Pierwszy raz Bartkowi Gronikowskiemu z Bukowiny stało się w tatrzańskich lasach ciasno...
Las aż ku samemu Rybiemu Jezioru wszędzie był cięty. Zaszył się więc Bartek Gronikowski w gąszcz i legł na ziemię. Język mu zesechł, oczy go piekły. Nieznane uczucie rozpacznej trwogi ogarnęło go. Nuż usłyszy tuż za sobą stuk toporów, zgrzyt piły i trzask walących się smreków... Co przyległ głową ku mchom, śmiertelnie znużony i z sił opadły, dźwigał ją i nadsłuchiwał... Goniła go pusta, łysa przestrzeń. Jasne słońce, które na wyrębach zobaczył, napełniało go obrzydzeniem i wstrętem... jego, co się do słońca mógł i pół dnia gdzie w pustkowiu kołysać na wierchowcu drzewa...
Już nie było pustki w Tatrach. Nie juhasi, co tam kilka miesięcy przegazdowali po halach; nie strzelcy, jeden koło Lodowego na Spiżu, drugi w Pośrednim Wierchu od Liptowa, trzeci we Wołowcu ku Orawie; nie leśni, tak sam samo rzadko rozsiani — ale jakieś potwory zagęściły się w lesie, w odwiecznych, wiekuistych puszczach, niszcząc je i tępiąc gorzej ognia i wichru halnego. Bartek Gronikowski drżał i kurczowo strzelbę ściskał w ręku. Już nie on był na polowaniu, ale na niego polowano, i to nie jakiś Horwath, czy Dobrowolski, ale ścigała go, tropiła łysa, pusta przestrzeń, ścigało go przeklęte, straszliwe »Widno«, polował na niego »Świat.« Bartek Gronikowski na podstęp miał podstęp, na kule kulę, wobec rąbania lasów uczuł się bezwładny: »skończył się!»
Nie wiedział, czy tak jest, ale widział w wyobraźni walące się, lub powalone już pod toporami potężne smreki w Koprowej Dolinie, szumiące rozłożyste jawory pod Rohaczami, jodły śmigłe za Siwym Wiérchem, za Syndlowcem. Całe Tatry, wszystkie lasy tatrzańskie mogą już tak leżeć, pnie obok pniów, konary i gałęzie w kupach, tylko oduziomce zostawione bielą się, bielą z ziemi, bielą do słońca, jak martwe kości.
Skończyło się...
Wiatr, co szumiał od wierchów i kołysał ponad nim smreki, wydał się Bartkowi jakąś straszną pełną żałoby muzyką, jakimś pogrzebowym śpiewem cmentarnym.
Pierwszy raz zasmuciło się Bartkowi Gronikowskiemu serce przy wianiu wiatru.
Nad lasem przeglądały turnie Żabiego, nagie, twarde i strome. Złość go na nie porwała. — Hej! Dobrze wam tam, wysoko! — krzyknął ku nim z podniesioną ręką. — Wtoz wam hań co zrobi? Nie pudzie was we worku znosić do młyna mleć! Ale las!...
I tak już będzie zawsze — jutro, pojutrze, za rok, za dziesięć lat, za trzydzieści — bo nim tam smreki ścięte odrosną... Hej! Nie docka nik!...
Straszliwe, złowrogie, zgubne dla Bartka »Widno« spadło na lasy tatrzańskie z łoskotem toporów i pił, jak powódź z hukiem na pola zasiane. Zostanie pustka, pomarlisko...
Siedział Bartek pod drzewem, o pień plecami wsparty, i lamentował w duszy. Strzelbę trzymał w rękach, lufami do siebie, jak bezużyteczne narzędzie, jak rozbitek na łodzi sznury od steru, który bałwan zgruchotał.
Zapadał mrok. Wiatr pociągał ku jezioru.
Wtem zachrzęściło i zaszeleściło coś w gęstwinie i naprzeciw Bartka, o kilkanaście kroków, wynurzył się z gęstwiny jeleń. Wiatr szedł od niego — nie czuł.
Stanął. Począł się wpatrywać w Bartka, któremu mrok zatarł kształt, a który siedział nieruchomy pod smrekiem, jak zaumarły.
Zaś Bartek Gronikowski spojrzał na jego wspaniałe rogi i szeroką pierś, kiwnął ku niemu lufami strzelby z rąk i ozwał się żałośnie: Cos teroz s nami bedzie?...
Jeleń zawrócił się na miejscu skoczył w gąszcz.


PRZYPISKI.

...porzékadeł — przysłów.
...huściaki — gąszcz.
...huzio — chuśta.
...ka ta! — gdzie tam.
...hasen — zysk.
...pérć — ścieżka.
...przesiustał, siustał — zamienił.
...kim — nim.
...studziena — zimna.
...kasi — gdzieś.
...do siela — dotąd.
...nie nazdał się — nie domyślił się.
...ordzew — rdza.
Plątowiska, zbutwielina, spróchlizna, pomarlisko nie są góralskiemi wyrażeniami; uformowałem je, wyobrażając sobie, jakby mogły brzmieć, gdyby w góralskim języku istniały.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.