<<< Dane tekstu >>>
Autor Marcin Ernst
Tytuł O końcu świata i kometach
Rozdział V
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1910
Druk Edward Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Czytelnik, który z cierpliwością przeczytał poprzednie rozdziały tej książeczki, mam nadzieję, dostatecznie został przekonany, że komety nie są w stanie wywrzeć żadnego bezpośredniego wpływu na bieg życia ziemskiego i do obawy nie dają żadnego powodu. Jeżeli zaś wpływały one niekiedy na bieg historyi, to były temu winne nie komety, ale ciemnota ludzka. Niestety, i dzisiaj jeszcze, pomimo wielkich i różnorodnych odkryć, dokonanych na wszystkich polach działalności ludzkiej, zdobycze cywilizacyi są udziałem niewielkiej zaledwie garstki wybrańców. Są dziedziny wiedzy, nader wszechstronnie zbadane, a jednakże o owocach tych badań wiedzą tylko ci, których one specyalnie zdołały zainteresować — dla miljonów innych, pośród których są nawet luminarze wiedzy, lecz poświęcający się innym jej dziedzinom, odkrycia te zdają się całkiem nie istnieć. A cóż mówić dopiero o tych tłumach niezliczonych, dla których cała mądrość ludzka jest pustym dźwiękiem bez treści? Ciemnota zatem istnieje prawie taka sama jak i dawniej, i niewątpliwie rola komet, jako postrachu ludzkości, przetrwa wieki. Astronomowie jednakże zrobili swoje — obowiązkiem innych ludzi jest tylko poznać owoce ich pracy.
Dziwną jest jednakże dusza ludzkości. Wieść jakaś głucha, z nieznanego źródła, choćby rażąco nieprawdopodobna, znajduje posłuch i wiarę stokroć większą, aniżeli rozsądne słowa rozumnego człowieka. Nawet ludzie wykształceni, nie nadający takim przepowiedniom żadnego znaczenia, lubią o nich czasami pomówić, chociażby tylko w formie żartu, zamiast je wprost ignorować. Wieść się rozchodzi, trafi dziesięć razy na sceptyka, a jedenasty przyjmie ją w jaknajlepszej wierze za prawdę. Od tego zaś jako fakt niezbity, przechodzi ona do innych i t. d.
Autorzy tego rodzaju przepowiedni, jeżeli działają w dobrej wierze, zazwyczaj mają nader małe pojęcie o kwestyach, któremi się zajmują; wystarczyłyby im najzupełniej wiadomości, zawarte w poprzednich rozdziałach tej książeczki, ażeby się od wszelkich groźnych przepowiedni powstrzymać. Wolą oni jednakże uczyć innych i rozprzestrzeniać swoje błędne pojęcia, aniżeli uczyć się od ludzi poświęcających swoje życie nauce, których zazwyczaj ignorują. Są jednakże i tacy, którzy z zupełną świadomością rozpuszczają błędne pogłoski, aby, jak to mówią, łapać ryby w mętnej wodzie, i dzięki łatwowierności ludzkiej zyskują rozgłos i sławę — Herostratów.
Bądź co bądź przepowiednie, wygłaszane w naszych czasach, opierają się zawsze na jakichś podstawach. Podstawy te okazują się jednakże nadzwyczaj kruchemi, gdy poddamy je rozumnej krytyce. Zajmijmy się zatem bliżej sprawą końca świata, przepowiadanego w roku 1899, a dowiemy się nieco też o tem, czego się zamiast końca świata wtedy spodziewać należało.
Jak wiemy, droga komety Bieli w bliskości swego węzła zstępującego zbliża się bardzo do orbity ziemskiej. Jeżeli za te drogi przyjmiemy drogę środka ziemi i środka komety, to w węźle drogi komety odległość tych dróg od siebie wynosi zaledwie 3,500 mil. Promień ziemski jednakże wynosi 900 mil, gdyby więc ziemia i kometa znalazły się jednocześnie w tych punktach swych dróg, w których wzajemna ich odległość jest najmniejszą, to odległość powierzchni ziemi od środka komety wynosiłaby niespełna 2,600 mil. Jeżeli zatem promień głowy komety ma długość większą, niż 2,600 mil, to spotkanie się tych dwóch ciał musiałoby nastąpić. Wprawdzie obecnie komety tej już nie widzimy, ale istnieje zapewne jeszcze jakaś część tej komety, która tem się odznacza od innych jej szczątków, że gęstość ciałek w niej jest największą. Otóż na rok 1898 przepowiedzianem zostało bardzo wielkie zbliżenie się ziemi do owej najgęstszej części roju Andromedaidów.
Nie potrzebuję już zapewne powtarzać, iż takie spotkanie zupełnieby dla nas groźnem nie było, ale co więcej łatwo wykazać, iż spotkanie to w r. 1898 nastąpić nie mogło.
Wiemy, iż w r. 1872 przejście komety przez węzeł miało miejsce d. 4 września, następne zaszło w roku 1879 w połowie maja, a drugie z kolei 26 stycznia 1886 r. W pierwszym razie ziemia, przechodząc przez węzeł w końcu listopada, natrafiła na ciałka, dążące za kometą, w ostatnim zaś na ciałka, wyprzedzające kometę. (Przez kometę należy właściwie rozumieć tylko punkt, w którymby się kometa znajdować musiała, gdyby się nie rozproszyła, teraz zaś w tym punkcie należy sobie tylko wyobrażać najgęstszą część powstałego z niej roju). Okres obiegu komety zmienia się nieco z powodu zaburzeń, jakim ruch jej skutkiem działania planet ulega; jednakowoż, gdy nie chodzi o wielką ścisłość, możemy się zadowolić okresem 6 lat 254 dni, jaki wypływa z poprzednich przejść. W ten sposób wypadnie, iż przejście komety przez węzeł nastąpić musiało dopiero w drugiej połowie czerwca 1899 r.
Ponieważ skutkiem tych samych zaburzeń planetarnych węzeł komety przesuwa się w kierunku odwrotnym rocznemu ruchowi ziemi, więc ziemia w każdym roku wcześniej, a mianowicie przeszło o jeden dzień na każde dziesięć lat, przechodzi przez ten węzeł. W 1898 r. przeszła ziemia przez ten punkt już 24 listopada. Kometa jednakże jeszcze musiała biedz około 7 miesięcy, ażeby znaleźć się w tym punkcie swej drogi, i w chwili przejścia ziemi przez węzeł była odległą od niej o 38 milionów mil. Nieliczne Andromedaidy, które w 1898 r. się ukazały, były to te cząsteczki, które już na 38 milionów mil od środka komety zdążyły się oddalić. Prawdziwie wspaniale Andromedaidy wystąpią dopiero w 1911 r., na co może nie zaszkodzi już teraz zwrócić uwagę. Jeżeliby wszakże ktoś koniecznie chciał widzieć przyczynę zburzenia ziemi w zetknięciu się jej z najgęściejszą częścią komety Bieli, to musiałby odłożyć tę katastrofę aż na rok 1999, gdyż wówczas dopiero takie spotkanie zajdzie w istocie, oczywiście, nie z środkową częścią, ale z częścią o półtora tysiąca mil odległą od środka; spotkanie z samym środkiem ze względu na wyżej podaną odległość dróg nigdy zdarzyć się nie może. Złowróżbny prorok zyskałby może wówczas tem większą wiarę tłumów, ponieważ będzie to ostatni rok drugiego tysiącolecia naszej ery. (Kiedy kończyło się pierwsze tysiącolecie naszej ery, wiara w rychły koniec świata była bardzo rozpowszechniona). Taki prorok prawdopodobnie i wówczas się znajdzie. Będzie to w rzeczywistości widowisko niebywale wspaniałe. Z innym ważnym rojem łączono przepowiednie końca świata w r. 1899.
Rój ten, zwany rojem Leonidów, ponieważ wszystkie meteory tego roju zdają się wychodzić z punktu nieba, leżącego w bliskości gwiazdy γ Lwa (Lew po łacinie Leo), ma szczególnie wielkie znaczenie w historyi naszych poglądów na komety, ponieważ, dzięki niemu, odkrytym został związek, zachodzący między kometami a gwiazdami spadającemi.
Jeszcze w końcu zeszłego stulecia poglądy na naturę i pochodzenie gwiazd spadających były nader powikłane. Jedni uważali je za palne gazy, unoszące się w atmosferze, które zapalały się jakimś przypadkiem, powodując zjawisko w rodzaju błędnych ogników, inni źródło ich upatrywali w wulkanach księżycowych, a tylko nieliczni uważali je za drobne partykuły, unoszące się w przestrzeni planetarnej, niewiadomego zresztą pochodzenia. Wogóle jednakże zjawiska gwiazd spadających nie poddawano badaniom systematycznym. Takie badania rozpoczęto dopiero właśnie przy samym końcu minionego wieku.
Dnia 12-go listopada 1799 r. Humboldt, odbywający jednę ze swych podróży naukowych po Ameryce południowej, wraz z towarzyszem swoim Bonplandem obserwowali nader obfity rój gwiazd spadających. Według Bonplanda nie było wówczas kawałka nieba wielkości potrójnej średnicy księżyca, w którejby każdej chwili nie pojawiło się kilka meteorów. Jak się później okazało, zjawisko to było widziane od samego równika do Grenlandyi. Humboldt zauważył wówczas, iż drogi, zakreślane przez meteory, po przedłużeniu ich wstecz, przecinały się w jednym punkcie nieba, z tego spostrzeżenia jednakże nie wyciągnął żadnych wniosków. Dnia 13 listopada 1831 roku również widziano bardzo wiele gwiazd spadających w rozmaitych okolicach Europy. Kapitan Berard, który wówczas znajdował się na okręcie w bliskości brzegów Hiszpanii, liczył około godziny 4-ej rano przecięciowo po 2 meteory na minutę. W roku następnym tej samej daty rój meteorów był znacznie wspanialszy, aniżeli w poprzednim, szczególnie dobrze mógł być obserwowanym w Europie i Arabii. Leverrier, który je obserwował, powiada, iż padały one jedna za drugą bez przerwy, tak gęsto, iż trzebaby kilku godzin ażeby policzyć wszystkie widzialne w jednym momencie, gdyby nagle się zatrzymały. W nocy zaś z 12 na 13 listopada 1833 r. miała miejsce prawdziwa „śnieżyca“ gwiazd spadających. Trwała ona przez dziewięć godzin i widzianą była ze szczególną wspaniałością w całej Ameryce północnej. Liczbę gwiazd spadających szacowano, gdyż policzyć nie było możliwem, po 7—8 na sekundę dla widnokręgu jednego miejsca.
W czasie tego roju nanowo zostało spostrzeżonem to, co już poprzednio zauważył Humboldt, i to niezależnie przez kilku astronomów, mianowicie, że wszystkie meteory wychodzą z jednego punktu nieba; wówczas też położenie tego punktu, nazwanego punktem radyacyjnym, zostało bliżej określone. Objaśniono też wkrótce znaczenie punktu promieniowania, jako punktu, w którym w perspektywie schodzić się zdają napozór rozbieżne drogi meteorów, w rzeczywistości zaś równoległe.
W roku 1834 i kilku następnych rój Leonidów jeszcze się pojawiał, ale coraz słabiej, przez cały zaś szereg lat następnych noc z 13 na 14 listopada nie wiele różniła się pod względem obfitości gwiazd spadających od przeciętnej innej nocy roku.
Już wówczas powstał pogląd, iż przyczyną zjawiska jest spotkanie się ziemi z umieszczoną na jej drodze jakąś chmurą ciałek kosmicznych, a jeden z astronomów wpadł na myśl, czy rój z roku 1799 i r. 1833, jako niebywale wspaniałe, nie znajdują się ze sobą w związku, czy nie zachodzi tu jakaś peryodyczność. Ażeby się o tem przekonać, należało poszukać w kronikach, czy daty i lata podane nie dałyby się pogodzić z jakim okresem. Tej pracy uciążliwej podjął się astronom amerykański H. A. Newton i wykazał, że występowanie roju listopadowego da się skonstatować wstecz aż do roku 585 po N. Chr. Wspomniany poprzednio „rok gwiazd“ (902) zawdzięcza swoją nazwę również temu rojowi.
Z poszukiwań Newtona okazało się, iż data roju przecięciowo co 70 lat spóźnia się o 1 dzień, najwspanialej zaś rój występuje co 33 do 34 lat. Przeciętny okres ze wszystkich danych wypadł 33¼ roku, wskutek czego na 13 listopada 1866 r. można było przepowiedzieć powtórzenie się zjawiska z roku 1833. Przyczynę tej peryodyczności upatrywał Newton w tem, iż chmura ciałek kosmicznych, powodujących zjawisko, okrąża słońce w orbicie zamkniętej, pochylonej względem drogi ziemskiej, która przecina tę ostatnią w bliskości punktu, gdzie ziemia znajduje się 13 listopada. Owo skupienie rozciąga się na znacznej przestrzeni wzdłuż drogi, lecz ciałka rozmieszczone są w niem nie jednakowo gęsto. Od gęstości, jaką posiada owo skupienie w tem miejscu, które ziemia przecina, zależy obfitość gwiazd spadających. Najgęstszą część roju spotyka ziemia w okresie 33¼-letnim, z czego wypływa, iż skupienie w tym okresie obiega słońce w swej drodze. Gęstość skupienia zmniejsza się w obie strony od najbardziej gęstej części, jednakże niezbyt szybko, ponieważ w miejscach, odległych od tego maximum na całe miliony mil, gęstość zawsze jeszcze jest dosyć znaczną. Dowodem tego jest fakt, iż jeszcze 2 lata przed najobfitszym rojem i 2 lata po nim, meteory roju listopadowego są jeszcze bardzo obfite; znaczy to, iż pomiędzy przejściem przez węzeł początku tego skupienia a przejściem jego końca upływa około 5 lat. Jeżeli weźmiemy pod uwagę szybkość, z jaką cząsteczki poruszają się w tem miejscu drogi, mianowicie około 29 kilometrów na sekundę, to wypadnie, iż chmura kosmiczna rozciąga się wzdłuż drogi na 5 miliardów kilometrów i zajmuje blisko 6-tą część całej drogi. Coroczne wszakże występowanie roju Leonidów świadczy, że cząstki rozsypane są już po całej drodze, jednakże w daleko mniejszej liczbie.
Jeżeli porównamy rój Leonidów z rojem Andromedaidów, to widzimy, iż rozproszenie pierwszego jest już daleko większe. Znamy inny bardzo wybitny i dobrze zbadany rój, mający punkt promieniowania w Perseuszu i noszący ztąd nazwę Perseidów, w którym rozproszenie cząstek jest jeszcze daleko większe, aniżeli w roju Leonidów. Cząsteczki w tym ostatnim wypadku prawie zupełnie równomiernie rozmieszczone są wzdłuż całej drogi i tworzą pierścień o jednakowej prawie gęstości we wszystkich punktach. Skutkiem tego za każdym razem, gdy ziemia znajduje się w węźle drogi tego roju, gwiazdy spadające ukazują się w jednakowej prawie obfitości. Przejście to przypada około 10 sierpnia, o meteorach zaś do tej daty przywiązanych, znanych pod nazwą „łez św. Wawrzyńca”, wspomnieliśmy już poprzednio. Rojem tym jednakże, ponieważ nie jest on ściśle związany z zajmującą nas w tej chwili kwestyą, szczegółowiej zajmować się nie będziemy, chcieliśmy tylko zaznaczyć równomierne rozmieszczenie się cząsteczek na całej drodze.
Co do grubości pierścienia Leonidów w jego miejscu najgęstszem, wypływa ona z przeciągu czasu jaki ziemia w nim pozostaje, zanim go przetnie, czyli, inaczej mówiąc, z czasu trwania roju za każdym razem. Jak widzieliśmy czas ten jest bardzo krótki, wynosi bowiem przecięciowo 9 godzin; w tym czasie ziemia przebiega około miliona kilometrów, taką zatem w przybliżeniu jest grubość pierścieni. Naturalnie oddzielne meteory z tego roju ukazują się w przeciągu 2-ch lub 3-ch dni, jednakowoż są one sporadyczne i nie należą już do tego zwartego obłoku kosmicznego, tylko mu towarzyszą na znacznej odległości.
Przepowiednia Newtona, iż rój Leonidów w r. 1866 wystąpi bardzo wybitnie, sprawdziła się w zupełności. Tym razem astronomowie byli już przygotowani na jego przyjęcie, zatem też wszechstronniej zostały zbadane towarzyszące mu okoliczności. Najwspanialej widowisko wystąpiło w Europie, gdzie wywarło na wszystkich, co mu się przyglądali, niezatarte wrażenie.
Spadanie gwiazd rozpoczęło się około 10-tej wieczorem. Początkowo meteory spadały niezbyt licznie, lecz liczba ich wzrastała z każdą chwilą. W Greenwich 8 obserwatorów, zajętych liczeniem, liczyło pomiędzy 10 a 11 godziną przecięciowo po 1 meteorze na 4 minuty, pomiędzy 11 a 12-ą po 3 na minutę, pomiędzy 12 a 1-ą po 34, a pomiędzy 1-ą a 2-ą przeszło po 80 na minutę. Maximum przypadło na godzinę 2-gą minut 10 według czasu berlińskiego. Wówczas ukazywały się jednocześnie w rozmaitych częściach nieba gęste, wzajem się przecinające linie ogniste, tworząc nad głowami rodzaj ruchomej siatki. Porównanie to tem bardziej odpowiada rzeczywistości, iż prawie wszystkie meteory, pośród których było wiele takich, co pod względem jasności przewyższały Jowisza i Wenerę, pozostawiały za sobą szmaragdowe lub jasno­‑niebieskie ślady, świecące nieruchomo przez kilka minut. Policzenie wszystkich meteorów w chwilach najliczniejszego ich spadania było niemożliwem, pomimo, iż w wielu miejscach obserwatorowie podzielili sobie niebo na części i każdy z nich tylko na jedną część miał zwróconą uwagę. W jednem z obserwatoryów angielskich (Twickenham) czterech obserwatorów przez 7 min. 5 sek. zdołało naliczyć 514 gwiazd spadających, a w Londynie prof. Symons, rachował po 100 meteorów na minutę. Guillemen, który zjawisko obserwował na okręcie 45 mil na północo­‑wschód od wyspy Flores, najbardziej północnej z Azorskich, liczył w maximum 7 do 8 meteorów na sekundę. Z powodu, iż punkt promieniowania w tem miejscu znajdował się jeszcze pod poziomem, meteory wystrzeliwały często pionowo od poziomu, przechodziły przez zenit i sięgały często poziomu po stronie przeciwnej. Ponieważ na tę drogę potrzebowały kilku sekund, a ślady pozostawały niekiedy po kilka minut, więc chwilami od poziomu do poziomu zdawał się przebiegać przez zenit szlak ognisty.
Leonidy wystąpiły prawie równie wspaniale w dwóch latach następnych, w r. 1868 szczególnie w Ameryce Północnej; w Europie maximum przypadło około godziny 12-ej w południe, a zatem obserwowane być nie mogło. Narachowano wówczas 30.000 meteorów w przeciągu 1½ godziny.
Dokładne obliczenie kształtu i położenia dróg meteorów w przestrzeni długo przedstawiało wielkie trudności. Zostały one jednakże przezwyciężone, i pierwszy Schaparelli obliczył elementy roju sierpniowego czyli Perseidów. Okazało się wówczas, iż elementy te są nadzwyczaj podobne do elementów drogi komety, odkrytej w r. 1862 przez Tuttle’a, i w ten sposób dawno już przewidywany związek pomiędzy gwiazdami spadającemi a kometami został stwierdzony. Na czem ten związek w swej istocie polega, widzieliśmy to już poprzednio.
Następnie w r. 1867 zostały obrachowane elementy roju Leonidów; elementy te wykazały należenie do siebie meteorów listopadowych i komety, odkrytej przez Templa w r. 1866.
Ponieważ pochodzenie roju jest niezawodnie tem dawniejsze, im bardziej rozproszonym i równomierniej rozmieszczonym jest on na swej drodze, więc z trzech rojów, o których wspominaliśmy, najstarszym jest rój Perseidów, następnie idzie rój Leonidów, najmłodszym zaś jest rój Andromedaidów. Starość roju zależną jest od tego, jak dawno kometa, która go wytworzyła, została składową częścią naszego układu. Co do pierwszego z tych rojów, to nie mamy żadnej podstawy do określenia jego wieku, o Leonidach twierdzi Leverrier, iż otrzymały one swą drogę dzisiejszą około r. 126 po N. Chr. skutkiem działania Urana, którego położenie wówczas było takie, iż pod wpływem jego masy droga komety, przebiegającej w jego sąsiedztwie, musiała otrzymać położenie i kształt drogi Leonidów i komety Templa. O roju Andromedaidów wiemy, iż rozkład komety Bieli, od której ten rój pochodzi, dokonał się w ostatnich czasach, jest on zatem w istocie ze wszystkich trzech najnowszy.
Pomimo wielowiekowego istnienia rojów, widzimy jednakże, iż oprócz nich w ich drogach krążą jeszcze komety, jako pozostałości komet większych, z których się roje utworzyły. Rozkład zatem tych pierwotnych komet nie jest jeszcze kompletny. Jeżeli zatem ziemia spotyka się z rojami i to za każdym razem z inną ich częścią, to oczywiście, może się spotkać z tą pozostałą kometą. Otóż według przepowiedni w r. 1899 zagrażało nam spotkanie z kometą Templa, która krąży pośród ciałek roju Leonidów.
Według prawdopodobnych wniosków astronomicznych powinienby wtedy wybitnie wystąpić rój gwiazd spadających. Niestety, skutkiem zmiany drogi roju zjawisko spodziewane zawiodło i prawdopodobnie już nigdy nie wystąpi i smucić się powinniśmy, że zginęło dla nas zjawisko, które przez 2000 lat było tak wspaniałą ozdobą listopadowych nocy.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marcin Ernst.