Obłomow/Część pierwsza/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Cóż robił on w domu? Czytał? Pisał? Pracował?
Tak, jeżeli mu wpadła do ręki książka lub dziennik.
Gdy się dowie, że wyszło jakieś wybitniejsze dzieło, zjawia się w nim chęć zapoznania się z niem. Szuka i prosi o książkę. Gdy ją otrzyma rychło, zabiera się zaraz do czytania, wytwarza sobie jakieś pojęcie o tem, co przeczytał. Jeszcze krok dalej — i ogarnąłby treść całą. A tymczasem spójrz: on już leży, spoglądając apatycznie w sufit, a książka, nie przeczytana do końca, spoczywa obok.
Obojętność ogarniała go jeszcze rychlej, niż zachwyt — już nigdy nie wracał do porzuconej nie przeczytanej książki.
A przecie uczył się kiedyś, jak inni, do piętnastu lat na jakiejś pensji prywatnej, potem starzy Obłomowy, po długiej walce ze sobą, zdecydowali się wysłać Iljaszę do Moskwy, gdzie, chcąc czy nie chcąc, musiał przejść odpowiedni program naukowy.
Trwożliwy, apatyczny charakter, upodobanie do lenistwa i kaprysów nie objawiały się zbytnio w szkole, śród obcych ludzi, gdzie nie robiono żadnych wyjątków dla domorosłych papineczków. Z konieczności musiał w szkole siedzieć prosto, słuchać, co mówią nauczyciele, gdyż nic innego nie wolno było robić. Z trudem przeto, z westchnieniem musiał się uczyć zadanych lekcyj.
Wszystko to uważał jako karę za grzechy, którą Bóg na ludzi zsyła.
Poza tę linję, którą nauczyciel w podręczniku paznogciem zakreślił, nigdy nie zaglądał, żadnych pytań nie zadawał, żadnych wyjaśnień nie żądał. Zadowalniał się tem, co było napisane, dokuczliwej ciekawości nie objawiał do niczego, nawet wtenczas, gdy nie wszystko rozumiał, co słyszał i czego się uczył.
Jeśli z trudem wielkim pokonał jakąś księgę, którą nazywano statystyką, historją lub ekonomją polityczną — był zupełnie zadowolony.
Gdy Sztolc przynosił mu książki, które należałoby jeszcze przeczytać, ażeby uzupełnić zdobytą wiedzę, Obłomow długo w milczeniu spoglądał na niego.
— I ty, Brutusie, przeciwko mnie! — mówił z westchnieniem, biorąc książkę.
Nienaturalnem i ciężkiem wydawało mu się czytanie.
„Pocóż te wszystkie zeszyty, na zapisanie których zmarnowało się tak dużo papieru i atramentu? Poco podręczniki szkolne? Poco sześć lub siedem lat zupełnego oderwania się od ludzi, wszystkie surowości szkolne, kary, męczarnie, przesiadywania nad książką? Poco przeszkadzano biegać, swawolić, weselić się, jeżeli jeszcze nie wszystko skończone?“
„Kiedyż żyć nareszcie? — pytał sam siebie. — Kiedyż zacząć korzystać z kapitału wiedzy, jeśli on jeszcze do niczego nieprzydatny w życiu? Ekonomja polityczna, algebra, geometrja — co ja z tem wszystkiem będę robił w Obłomówce?“
„A historja? — Przecież nudy tylko sprowadza. Uczysz się, czytasz, że oto tam i tam spadły nieszczęścia na człowieka: natęża siły, morduje się, cierpi, pracuje i czeka jasnych dni. Przyszły nareszcie: i historja powinnaby odetchnąć, — nie: znowu chmury na horyzoncie, zwaliła się budowa, znowu pracuj, morduj się... I jasne dnie trwają niedługo — uciekają, a życie ciągle płynie, płynie, wszystko wali się i wali“.
Poważne czytanie męczyło go. Myślicielom nie udało się rozbudzić w nim zamiłowania do poszukiwania prawdy.
Poeci natomiast żywiej go poruszyli. Był młodzieńcem, jak i wszyscy. I jemu przypadł w udziale szczęśliwy moment życia, niezdradzający nikogo, uśmiechający się do każdego: rozkwit sił, nadziei, pożądań szczęścia, chwały, czynów, okres silniejszego bicia serca, pulsu, tęsknot, płomiennych snów i słodkich łez. Rozum i serce zakwitły: otrząsnął się z drzemki, dusza zapragnęła czynu.
Sztolc dopomógł mu przedłużyć ten moment, o ile można było dla takiego charakteru, jakim los obdarzył jego przyjaciela. Podchwycił zamiłowanie Obłomowa i przez półtora roku trzymał umysł jego w napięciu dla myśli i nauki.
Wyzyskując entuzjastyczny polot młodzieńczego rozmarzenia, do czytywania poezji dodawał i inne cele. Oprócz przyjemności, pokazywał mu zdaleka w perspektywie drogę swego i jego życia i pociągał ku przyszłości. Obaj w zachwyceniu płakali, dawali sobie uroczyście przyrzeczenia iść zawsze drogą rozumną i jasną.
Młodzieńczy zapał Sztolca zarażał Obłomowa, który zapalał się do pracy dla dalekiego, ale jakiegoś wysokiego celu. Życie wydało kwiat, ale kwiat bez owocu. Obłomow wkrótce wytrzeźwiał i tylko kiedy niekiedy według wskazówek Sztolca przeczytał jakąś książkę, ale i to bez zapału, powoli, leniwie ślizgał się po kartkach książki.
Urywał na najbardziej interesującym miejscu, jeśli w tej chwili podano obiad lub nadchodziła pora snu. Kładł książkę okładką do góry, szedł na obiad lub gasił świecę i kładł się spać.
Jeśli dostawał pierwszy tom, po przeczytaniu nie prosił o drugi, a gdy otrzymał — czytał powoli.
Później nie zdobywał się na przeczytanie i pierwszego tomu, a czas przepędzał, oparłszy łokieć o stół, a na dłoniach głowę. Czasem pod łokieć podsuwał tę właśnie książkę, którą od Sztolca otrzymał do czytania.
Tak zakończył swoją naukową karjerę Obłomow. Chwila, w której wysłuchał ostatniej lekcji, była Herkulesowemi słupami jego uczoności. Dyrektor zakładu na świadectwie szkolnem, jak niegdyś nauczyciel na podręczniku paznogciem, zaznaczył kres jego wiedzy, poza który Obłomow nie czuł się już w obowiązku posuwać swoich naukowych rozmyślań.
W głowie jego utworzyło się pewnego rodzaju archiwum martwych rzeczy, osób, epok, liczb, religji, niczem nie związanych ze sobą różnych polityczno-ekonomicznych i innych pewników.
Było to coś podobnego do bibljoteki, składającej się z rozbitych tomów z różnych dziedzin wiedzy.
Dziwnie podziałała nauka na Ilję Iljicza: u niego życie od nauki dzieliła przepaść, przez którą nie usiłował nawet przejść. Życie według jego pojęcia było czemś odrębnem, i nauka odrębnem. Uczył się wszelkich praw istniejących i nieistniejących, przeszedł szkołę praktycznego sądownictwa, a kiedy z powodu jakiejś kradzieży w domu trzeba było zawiadomić policję, położył przed sobą papier, wziął pióro, myślał, myślał — i kazał napisać zawiadomienie swemu pisarzowi.
Rachunki na wsi prowadził starosta. „Pocóż do tego wszystkiego była potrzebna nauka?“ — myślał.
Powrócił przeto do swojej samotności bez wielkiego obciążenia nauką, która mogłaby dać jakiś kierunek wolno bujającej lub drzemiącej w jego głowie myśli.
Cóż on robił? Bawił się w malowanie obrazu przyszłego swego życia. W życiu własnem widział on tyle mądrości i tyle poezji, że przeliczyćby tego nie można bez ksiąg i uczoności.
Opuściwszy urząd i zaniechawszy stosunków towarzyskich, Obłomow począł inaczej zapatrywać się na zadanie swojej przyszłości. Zastanawiając się nad nią, doszedł do przekonania, że krąg jego działalności i życia zamyka się w nim samym.
Zdało mu się, że w udziale przypadło mu szczęście domowe. Dotychczas nie znał zupełnie stanu własnych interesów, któremi czasem zajmował się Sztolc. Nie znał swoich przychodów i rozchodów, budżetu nie układał nigdy.
Stary Obłomow, w takim stanie jak odziedziczył majątek po ojcu, zostawił synowi. Chociaż całe swoje życie przemieszkał na wsi, nie mędrkował, nie szedł śladem nowożytnych gospodarzy, którzy łamią sobie głowę nad różnemi ulepszeniami, byle zwiększyć dochody z ziemi lub rozszerzyć i utrwalić dawne. W jaki sposób i jakiem ziarnem obsiewano role przy dziadku, jakie były drogi zbytu produktów wiejskich dawniej — tak wszystko zostało.
Wprawdzie stary Obłomow był bardzo zadowolony z dobrego urodzaju i wyższej ceny produktów, ale urodzaj i wyższe ceny nazywał on błogosławieństwem bożem. Nie lubił tylko wymysłów różnych i naciągań w celu zdobycia pieniędzy.
— Ojcowie i dziadowie nie głupsi byli od nas — mawiał on zwykle w odpowiedzi na różne rady, w jego mniemaniu szkodliwe, — a jednak przeżyli szczęśliwie wiek swój i my z łaski Boga przeżyjemy bez głodu.
Otrzymując z majątku bez żadnych nadzwyczajnych starań tyle, aby mu, razem z rodziną i różnymi przyjaciółmi starczyło na obfity obiad i wieczerzę, dziękował zato Bogu, a wszelkie starania o uzyskanie większego dochodu nazywał grzechem.
Jeśli mu ekonom przynosił dwa tysiące, schowawszy trzeci do kieszeni i, ze łzami uskarżał się na grad, posuchę lub nieurodzaj, Obłomow żegnał się i także ze łzami mówił:
— Boża to wola. Z Panem Bogiem nie można się spierać. Dziękujmy Bogu i zato, co jest.
Po śmierci starych Obłomowych, gospodarstwo na wsi nietylko nie ulepszyło się, ale, jak widać z listu starosty, było jeszcze gorsze. Oczywiście, Ilji Iljiczowi wypadało samemu pojechać na wieś i znaleźć przyczynę ciągłego zmniejszania się dochodu.
On też nosił się z tym zamiarem, ale zawsze odkładał, w znacznej mierze z tego powodu, że wyjazd był według niego czemś nowem, prawie niewykonalnem.
W życiu swojem odbył tylko jedną podróż, otoczony pierzynami, pokrowcami, walizami, śród szynek, bułek, gotowanego i pieczonego drobiu, w asystencji licznej usługi.
W taki sposób odbył podróż ze wsi do Moskwy, i uważał ją jako normę podróży. A teraz — powiadano mu — tak nie podróżują: trzeba pędzić na złamanie karku!
Następnie Ilja Iljicz i z tego jeszcze powodu odkładał swoją podróż, że miał zamiar zająć się pilnie własnemi interesami.
Nie był on już podobny do ojca i dziada. Kończył szkoły, żył w świecie i wszystko to budziło w nim inne uczucia i nastroje. Zwiększenia własnych dochodów nietylko nie uważał za grzech, ale był przeświadczenia, że każdy obywatel państwa obowiązany jest uczciwą pracą przyczyniać się do powszechnego dobrobytu.
Skutkiem tego do planu jego życia w przyszłości wchodziła potrzeba wprowadzenia do zarządu majątkiem i włościanami nowych i świeżych myśli, odpowiednich nowym prądom czasu.
Podstawowe idee tego planu i główne jego części składowe nosił on już oddawna w głowie, brakło tylko szczegółów i budżetu wydatków.
Od kilku lat bezustannie pracował nad tym planem, rozmyślał — leżąc czy chodząc, w domu czy w odwiedzinach; dopełniał lub zmieniał niektóre szczegóły, przypominał sobie w dzień to, co zapomniał w nocy. Niekiedy błysnęła nowa jakaś myśl w głowie, niby błyskawica — i głowa zaczynała pracować.
Nie chciał być drobiazgowym wykonawcą cudzych myśli, ale sam być twórcą i wykonawcą własnych idei.
Rano, wstawszy z łóżka, po herbacie, kładzie się na kanapie, opiera głowę na ręku i myśli, nie szczędząc wysiłku, tak długo, aż się umysł zmęczy od ciężkiej pracy, a sumienie szepnie mu: dziś napracowałeś się dosyć nad myślami o powszechnym pożytku.
Wtenczas dopiero decyduje się odpocząć po trudach i zmienić pozycję na mniej surową i zamyśloną, lecz bardziej wygodną dla marzeń.
Uwolniwszy się od tych zajęć, Obłomow lubił zajmować się sobą i żyć w świecie, przez siebie stworzonym.
Dostępną mu była rozkosz wysokich pomysłów i poczucie ogólno-ludzkich cierpień. Nieraz w głębi duszy płakał nad cierpieniami ludzkości, a wtenczas ogarniały go niewyraźne, bezimienne tęsknoty i smutki; pragnąłby pędzić gdzieś daleko, w jakiś nieznany świat — zapewne ten, który wskazywał mu Sztolc.
Słodkie łzy spływały mu niekiedy po twarzy.
Zdarzało się i to, że wstręt go ogarniał, gdy myślał o wadach, o kłamstwie, obmowie, panujących powszechnie, a wówczas budziła się w nim chęć wskazania ludzkości jej własnych ran, rozigrywały się myśli i błądziły po głowie, jak bałwany morskie, potem rosły w zamiary, paliły mu krew, naprężały jego muskuły i żyły, zamiary przeobrażały się w chęci czynu. Poruszony siłą moralną, zmieniał swą pozycję na kanapie co chwila, z błyszczącemi oczyma podnosił się, wyciągał rękę przed siebie i wzrokiem natchnionym spoglądał dokoła. Zdawało się, że dążenia jego w czyn się zamienią, a wtedy, o Boże! Jakie cuda, jakie błogosławione następstwa spłynęłyby na ludzkość z jego wysokich usiłowań!
Tymczasem minie ranek, dzień pochyla się ku wieczorowi, a z nim razem pochylają się ku spokojowi zmęczone siły Obłomowa; burze i falowania myśli uspokajają się w duszy, głowa wytrzeźwia się z różnych myśli i krew powolniej obiegać poczyna. Obłomow w cichem zamyśleniu układa się na grzbiecie, wzrok utkwiony w okno i na niebo, ze smutkiem żegna zachodzące słońce, wspaniale chowające się za czyimś czteropiętrowym domem.
A ileż to, ile razy wodził wzrokiem i żegnał to zachodzące słońce!
Rano — znowu życie, znowu kłopoty, znowu troski i marzenia! On lubi wyobrażać sobie, że jest jakimś niezwyciężonym wodzem, przed którym nietylko Napoleon, ale Jerusłan Łazarewicz jest niczem. Wymyśla, naprzykład, różne powody do wojny — i sprowadza różne narody z Afryki na Europę; albo marzy o nowych wojnach krzyżowych, walczy, decyduje o losach narodów, rujnuje miasta, lituje się nad jednymi, karze innych, olśniewa świat czynami potęgi i szlachetności.
Niekiedy przybiera rolę myśliciela, wielkiego artysty, przed którym pochylają się wszystkie głowy, on zbiera laury, tłumy gonią za nim, wołając:
— Patrzcie! Patrzcie! Oto idzie Obłomow, nasz wielki Ilja Iljicz.
W ciężkich chwilach rozmyślań martwią go kłopoty i troski. Przewraca się wtedy z boku na bok lub twarzą do poduszki. Niekiedy traci zupełnie równowagę, wtenczas dźwiga się z pościeli, klęka i poczyna się modlić gorąco, szczerze, prosząc Boga o odwrócenie od niego burzy.
Potem, oddawszy losy swoje do dyspozycji niebu, znowu staje się spokojnym, obojętnym na wszystko na świecie, — a burza niech sobie huczy, jak chce.
W ten sposób daje on ujście swoim siłom moralnym, miota się często całemi dniami i tylko wówczas dopiero ocknie się z głębokich westchnień, z zawrotnych marzeń lub od trosk męczących, gdy dzień skłania się ku wieczorowi, a olbrzymia kula świetlana pocznie się chować za czteropiętrowym domem.
Wówczas żegna je zamyślonem spojrzeniem, smutnym uśmiechem i wolny od wzruszeń spoczywa.
Nikt nie znał i nie widział wewnętrznego życia Ilji Iljicza. Wszystkim zdawało się, że Obłomow leży, ot tak sobie, i tuczy się na zdrowie i, że więcej niczego od niego oczekiwać nie można, że rzeczą jest wątpliwą nawet, czy plączą się w jego głowie jakie myśli. Tak też oceniano go wszędzie, gdzie tylko go znano.
O jego zdolnościach, o wewnętrznej wulkanicznej pracy, odbywającej się w głowie, o jego dobrem sercu mógłby zaświadczyć tylko Sztolc, ale Sztolca nigdy nie było w Petersburgu.
Jedynie Zachar, całe życie obsługujący swego barina, znał szczegółowo całe jego wewnętrzne życie, ale on wierzył, że wspólnie ze swoim panem coś robią i żyją normalnie, jak należy, że inaczej żyć nie należy.