<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Obłomow promieniał szczęściem, wracając do domu. Krew w nim wrzała, oczy błyszczały. Zdawało mu się, że nawet włosy palą się na nim. W takim nastroju wszedł do pokoju. Ale ledwie wszedł — jasność znikła nagle i oczy z nieprzyjemnem zdziwieniem zatrzymały się na jednem miejscu: w jego fotelu siedział Tarantjew.
— Cóż to ciebie doczekać się nie można? Gdzież ty się włóczysz? — ostro zwrócił się do niego Tarantjew, podając mu swoją owłosioną rękę. — I twój stary czort zupełnie się rozzuchwalił. Proszę o zakąskę — nie dał, o wódkę — także niema.
— Chodziłem na przechadzkę do lasu — niedbale odpowiedział Obłomow, jeszcze nie oprzytomniawszy z przykrości, doznanej skutkiem zjawienia się „ziemlaka“ — i to w takiej właśnie chwili!
Zapomniał o tej smutnej atmosferze, w której żył tak długo, i odzwyczaił się od jej nieczystego powietrza. Tarantjew w jednej chwili ściągnął go na dół, jak z nieba, w błoto. Obłomow ze smutkiem pytał siebie: poco on tu przyszedł? Czy na długo? Męczył się przypuszczeniem, że może tu zostanie na obiad i wtedy nie można będzie pójść do Iljinskich. W jaki sposób się go pozbyć, — chociażby kosztem jakiegoś wydatku — było jedyną myślą, która zajmowała Obłomowa. W milczeniu i zły czekał, co powie Tarantjew.
— Cóż ty, ziemlak, nie myślisz oglądnąć nawet mieszkania — spytał Tarantjew.
— Teraz nie potrzeba... — odpowiedział Obłomow, starając się nie patrzeć na Tarantjewa. — Ja... nie będę tam mieszkał.
— Co—o—o? Jakto nie będziesz! — groźnie odezwał się Tarantjew. — Nająłeś i nie będziesz mieszkał? A umowa?
— Jaka umowa?
— Ty, widzę, już zapomniałeś! Przecież na rok podpisałeś umowę. Zapłać ośmset rubli — a wtedy rób, co chcesz. Czterech lokatorów oglądało, ażeby wynająć, wszystkim odmówiono. Jeden chciał nająć na trzy lata.
Obłomow teraz dopiero przypomniał sobie, że tego samego dnia, kiedy miał odjechać do letniska, Tarantjew podsunął mu jakiś papier, a on, nie patrząc i nie czytając wcale, podpisał.
— Ach, mój Boże! Co ja narobiłem! — pomyślał.
— Ależ ja nie potrzebuję mieszkania... jadę za granicę.
— Zagranicę — przerwał Tarantjew. — To pewnie z tym Niemcem? Ale, gdzie zaś — ty nie pojedziesz!
— Dlaczego nie? Paszport już mam — pokażę ci nawet. Kupiłem kufer.
— Nie pojedziesz! — obojętnie powtórzył Tarantjew. — Lepiej zapłać pieniądze za pół roku naprzód.
— Nie mam pieniędzy.
— Rób, co chcesz, ale zapłać. Brat kumy Iwan Matwieicz nie lubi żartów. Wniesie skargę. Nie odczepisz się tak łatwo. Ja dałem swoje pieniądze — zwróć mi.
— Skądże wziąłeś tyle pieniędzy? — spytał Obłomow.
— Co tobie do tego? Dawny dług mi spłacono. Po pieniądze też przyjechałem.
— Dobrze. Temi dniami przyjadę i mieszkanie odstąpię innemu, a teraz nie mam potrzeby się śpieszyć.
— Jakież ci mieszkanie potrzebne? Lepszego w całem mieście nie znajdziesz. Przecież nie oglądałeś go jeszcze — rzekł Tarantjew.
— I oglądać nie chcę — odpowiedział Obłomow. — Poco mam się tam przeprowadzać? Daleko dla mnie...
— Dlaczego? — szorstko zapytał Tarantjew.
Obłomow nie powiedział.
— Od środka miasta daleko.
— Od jakiego środka? Poco on ci potrzebny? Leżeć będziesz...
— Nie, już teraz nie leżę.
— Dlaczego?
— Tak... ja... dzisiaj... — począł.
— Co? — przerwał Tarantjew.
— Nie będę jeść obiadu w domu.
— Ty mnie daj pieniądze — i niech cię czort weźmie!
— Jakie pieniądze? — niecierpliwie zapytał Obłomow. — Temi dniami przyjadę do mieszkania, pomówię z gospodynią...
— Jaką gospodynią? Kumą — czy co? Co ona rozumie? Baba! Ty z bratem jej pogadaj — zobaczysz!
— Dobrze. Pojadę i pomówię.
— Tak! Czekać na ciebie! Oddaj najprzód pieniądze!
— Nie mam. Muszę pożyczyć.
— Zapłać mi przynajmniej teraz za dorożkę — nalegał Tarantjew — trzy ruble srebrne.
— Gdzież twoja dorożka? Dlaczego trzy ruble?
— Dorożkę odesłałem z powrotem. Jakto, za co? I tak nie chciał jechać, powiada: same piaski. Stąd także trzy ruble — razem dwadzieścia dwa ruble!
— Stąd jedzie omnibus. Kosztuje tylko pół rubla — rzekł Obłomow. — Masz!
Dał mu cztery ruble. Tarantjew schował do kieszeni.
— Siedem rubli asygnacyjnych winien mi jesteś — dodał Tarantjew. — Daj mi przynajmniej na obiad!
— Na jaki obiad?
— Teraz nie zdążę na obiad do domu. Trzeba będzie zjeść po drodze w restauracji. Tam wszystko drogo. Pewnie zedrą jakich pięć rubli.
Obłomow milcząco wydostał jeszcze rubla i rzucił mu. Nie siadał umyślnie, ażeby Tarantjewa zmusić do odejścia. Ale ten nie odchodził.
— Każ mi dać przynajmniej jaką zakąskę.
— Przecież chciałeś jeść obiad w restauracji? — zauważył Obłomow.
— To obiad. A teraz dopiero druga godzina.
Obłomow kazał Zacharowi podać mu cokolwiek.
— Nic niema. Nie gotowano dzisiaj — sucho odpowiedział Zachar, pochmurnie spoglądając na Tarantjewa. — A kiedyż, Michej Andreicz, zwrócisz koszulę barina i kamizelkę?
— Jakiej ty jeszcze chcesz koszuli i kamizelki? — odezwał się Tarantjew. — Przecież zwróciłem już dawno.
— A kiedyż to?
— Przecież tobie samemu do rąk oddałem w czasie przeprowadzki. Pewnie gdzieś wetknąłeś a teraz mnie pytasz!
Zachar skamieniał.
— Ach, mój Boże! Ilja Iljicz, co to za wstyd! — zachrypiał Zachar, zwróciwszy się do Obłomowa.
— Śpiewaj, śpiewaj tę piosnkę! — przemówił Tarantjew. — Pewnie przepiłeś, a teraz upominasz się u mnie.
— Nie, ja od urodzenia nic jeszcze pańskiego nie przepiłem! — chrypiał Zachar. — Ot, pan...
— Przestań, Zachar! — ostro przerwał Obłomow.
— Pan także zabrałeś szczotkę od podłogi i dwie nasze filiżanki! — mówił Zachar.
— Jakie szczotki? — zagrzmiał Tarantjew. — A ty, stary draniu! Przynieś lepiej zakąskę!
— Słyszycie, Ilja Iljicz, jak on mnie łaje? — rzekł Zachar. — Niema zakąski, nawet chleba w domu niema. Anisja wyszła.
Zachar odwrócił się i wyszedł.
— Gdzież ty jesz obiad? — spytał go Tarantjew. — Dziwy się dzieją: Obłomow chodzi na przechadzkę do lasu, nie jada obiadu w domu... Kiedyż wracasz do swego mieszkania? Jesień się zbliża. Przyjedź zobaczyć.
— Dobrze, dobrze! Temi dniami...
— Nie zapomnij o pieniądzach.
— Tak, tak, tak... — niecierpliwie odpowiedział Obłomow.
— Czy nic nie trzeba zrobić w mieszkaniu? Tam brat kazał pomalować dla ciebie podłogi, sufity, okna, drzwi — wszystko. Wydał przeszło sto rubli.
— Tak, tak... dobrze. Chciałem ci powiedzieć — nagle przypomniał sobie Obłomow — ażebyś poszedł do izby sądowej i zaświadczył moją plenipotencję.
— Cóż to? Czy ja jestem twoim adwokatem? — odezwał się Tarantjew.
— Dodam ci na obiad — rzekł Obłomow.
— Tam więcej butów zedrę, niż twój dodatek wart będzie!
— Więc jedź... ja ci zwrócę.
— Nie mogę się w izbie sądowej pokazywać — zauważył pochmurnie Tarantjew. — Wrogów mam tam złośliwych. Ciągle myślą o tem, aby mnie zgubić.
— Dobrze... sam pojadę — rzekł Obłomow i wziął kapelusz.
— Jak przyjedziesz na nowe mieszkanie, Iwan Matwieicz wszystko ci zrobi. To bracie złoty człowiek. Nie taki, jak jaki Niemczyk, który Bóg wie skąd wyskoczył! Rdzenny rosyjski służbista. Trzydzieści lat na jednem siedzi krześle, całą izbą kręci, jak chce. Pieniążki ma, a dorożki nie weźmie. Frak ma lepszy od mego. Sam cichszy od wody, a niższy od trawy. Mówi — ledwie go słychać. Po cudzych krajach nie włóczy się, jak twój...
— Tarantjew! — krzyknął ostro Obłomow, uderzywszy o stół kułakiem. — Nie gadaj o tem, czego nie rozumiesz!
Tarantjew wytrzeszczył oczy, zdziwiony nieznanem mu przedtem zachowaniem się Obłomowa, i zapomniał nawet się tem obrazić, że go mniej od Sztolca poważano.
— O, jaki z ciebie, bracie, dzisiaj... — mruczał wziąwszy kapelusz. — Jaka gorączka! — Wygładził kapelusz rękawem, potem spojrzał na swój i na kapelusz Obłomowa, leżący na etażerce.
— Ty nie używasz kapelusza... widzę, masz czapkę. — Wziął kapelusz Obłomowa i przymierzył do swojej głowy. — Pożycz mi na lato.
Obłomow milcząc, zdjął mu kapelusz z głowy i położył na etażerce, potem skrzyżował na piersi ręce i czekał, aż Tarantjew wyjdzie.
— Nu, czort z tobą! — mówił, niezręcznie przeciskając się przez drzwi. — Ty, bracie, dzisiaj jakoś... tego... Pogadajno z Iwanem Matwieiczem i popróbuj nie przywieźć pieniędzy!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.