Obrachunki fredrowskie/Damy i Huzary (Teatr Ateneum, Warszawa, 1931)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Damy i Huzary (Teatr Ateneum, Warszawa, 1931)
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Damy i Huzary (Teatr Ateneum, Warszawa, 1931).

Na kilka dni przed premjerą udzielił dyr. Jaracz jednemu z pism wywiadu. Stwierdził w nim, że od 30 lat ogląda na scenach naszych Fredrę i widzi publiczność, która... ziewa. Im staranniejsze przedstawienie, im więcej pietyzmu, tem większa nuda. Celebruje się Fredrę od święta, mrozi się go jakąś nieokreśloną bliżej tradycją, jakimś tajemniczym stylem; konserwuje się wszystko — tylko nie wesołość. Otóż, Fredro bez wesołości nie jest Fredrą, choćby wszystkie uboczne okoliczności były najstaranniej zachowane. Jaracz postanawia tedy w swoich Damach i Huzarach gwizdnąć na tradycje i dać — wesołego Fredrę.
Zauważmy, że Jaracz nie mówił tego na wiatr. Otworzył, w zeszłym roku, swój teatr Zemstą, osiągnął największą ilość przedstawień, jakiej kiedykolwiek ta sztuka się doczekała i dał rzecz żywą, gdy niedawno wprzód, pierwsza nasza scena, zmobilizowawszy wszystkie niemal gwiazdy polskie, uraczyła nas (co się, oczywiście, w recenzjach taiło) czemś w rodzaju wspaniałego pogrzebu.
A oto plastyczny przykład trudności, które czyhają. Kiedy, przed kilku laty, Teatr Narodowy zamierzył wystawić Damy i Huzary, zaczęto od tego, że wezwano na radę najtęższego specjalistę od historycznych mundurów. Wedle jego wzorów wykończono je na ostatni guziczek. Mundury lśniły od nowości tak, jakby nasze huzary miały je pierwszy raz na sobie; były absolutnie autentyczne i, z tem wszystkiem... zupełnie, w danej sytuacji, fałszywe, boć przecież żaden major na urlopie, u siebie na wsi, nie będzie od rana chodził w galowym mundurze. Mundur wysunięto na pierwszy plan, jako relikwję historyczną — mundur napoleoński! — gdy autentyczność jest tu dość obojętna, daleko zaś ważniejsze było wydobycie kontrastu między wygodnym i rozmamłanym negliżem, w jakim te huzary zażywają wywczasów na wsi, a przymusem opiętego uniformu, wynikłym ze zjawienia się dam.
Toż samo z obyczajowem tłem Fredry. Tu sporo winy ponoszą krytycy, komentatorzy, prelegenci. Fredro pisał komedje współczesne; obyczaje, które pokazuje, były obyczajami jego widzów, wydawały się im naturalne. Ale kiedy dziś zachwalają nam — jak się to wciąż czyni — np. Damy i huzary jako jasny obraz przeszłości, gdy w sercach była poczciwość i wiara, życie proste i zbożne, poczem ujrzymy, jak trzy megery, zahipnotyzowane chciwością, stręczą młodą dziewczynę starszemu od niej o czterdzieści lat rodzonemu wujowi; kiedy widzimy całą oschłość, fałsz i obrzydliwość stosunków rodzinnych, mimowoli oblegają nas refleksje smutne a niepotrzebne. Teatr zatem, który — mniejsza o to jakiemi środkami — potrafi uśpić w nas te refleksje, który potrafi nam wrócić beztroskę dawnych widzów, będzie może bliższy fredrowskiego stylu, niż teatr, który klasyczno-komedjowem ujęciem tę czujność w nas zaostrzy. I oto legitymacja dla odrealnienia tej komedji, które można pojmować jako usunięcie sztucznej zapory, jaką czas wzniósł między nami a Fredrą.
To samo stosunek Fredry do żołnierzy, o którym tyle nam bają nasi fredrolodzy. Fredro był ex-żołnierzem; pisząc komedje współczesne, często wprowadza typ wojskowego; czyni to bez specjalnego akcentu. Tych fredrowskich żołnierzy obciążył z czasem cały kult przeszłości, urok napoleońskich tradycyj, narodowe podbijanie sobie bębenka; zmienili się znów w jakieś relikwje, zwierciadła honoru, rycerskości; skapły na ich mundur łezki różnych sentymentów. Kazano nam widzieć w nich nietylko to co w nich jest, ale i to czego niema. Jak bardzo przesada w tej mierze jest dla teatru niebezpieczna, zaznaczyłem to, pisząc świeżo o Panu Geldhabie. Kiedy słyszymy liryczne wybuchy fredrologów na temat fredrowskiego żołnierza, mimowoli uważniej słuchamy słów, które padają z ust tych bohaterów. I co wówczas wychodzi? Rzeczy, na które niktby może szczęśliwie nie zwrócił uwagę... Fredro brał te rzeczy zupełnie poprostu; wyrósł w atmosferze owego szlachecko-rycerskiego honoru, który dopuszczał niejednego świństewka, byleby się wyzwało na pojedynek tego, kto to świństewko zarzuci; ale złą przysługę oddają Fredrze ci, którzy zawiele cnót wmawiają w jego wojaków. I znów teatr, któryby nam dał zapomnieć o tych obyczajowych dysonansach, ułatwiłby porozumienie z Fredrą.
Tych parę przykładów — a możnaby je mnożyć — starczy na uprzytomnienie, że problem humoru Fredry nie jest tak prosty, jakby się zdawało. To tłumaczy poniekąd, czemu uroczyste, staranne, kapiące od pietyzmu przedstawienia bywają tak mało wesołe. Że zaś najważniejszą, jedynie może istotną tradycją krotochwili jest jej wesołość, tedy, skoro zginęła, trzeba jej szukać. Szukanie zatem — esperymentowanie — jest, jeżeli kiedy, to tutaj usprawiedliwione. Rozumiemy, że Teatr Narodowy nie byłby najodpowiedniejszem miejscem dla takich ryzykownych nieraz prób; może się natomiast puścić na nie teatr nieobciążony dostojeństwem, jak w tym wypadku Ateneum. Nawet jeżeli w czem pobłądzi, błąd jego może być pouczający i może zdać się jako doświadczenie dla następców.
Zasada była tedy słuszna; chodzi o to, czy trafne były konsekwencje, jakie z niej teatr wyciągnął, idąc po linji tak jaskrawej szarży. Czy ona jest konieczna do tego, aby Damy i huzary były wesołą komedją? Niezupełnie. Pamiętam np. w krakowskiej Bagateli bardzo wesołe przedstawienie Dam i huzarów, mimo że utrzymane w granicach... normalnego człowieczeństwa. Powie ktoś, że to było kilkanaście lat temu, a teraz lata biegną szybko; jeżeli lata wojny liczą się podwójnie, to lata powojenne liczą się conajmniej potrójnie.
Ateneum zaczęło swoją denaturalizację od strony zewnętrznej. Olbrzymie z włóczki robione wąsiska i czuby, mundur wzdymający potwornie junacką pierś rotmistrza; nosy zwłaszcza, nieprawdopodobne nosy, dające cechy niewątpliwego pokrewieństwa majorowi i jego trzem siostrzyczkom. Szarżę gry — zwłaszcza tych trzech siostruń i ich fraucymeru — posunięto jak najdalej. Rotmistrz, wypięty z przodu i z tyłu, kręcił kuprem wprost fantastycznie; mimowoli myśleliśmy sobie, gdzie on się tego nauczył: chyba nie pod Samosierą? Grześ i Rembo, zarośnięci jak goryle, trąbili fałszywie na swoich trąbach, bawiąc się jak dzieci. Ruch, gwałt, rwetes, bieganina. Wedle Fredry, z początkiem aktu II huzary wyprowadzają mdlejące damy; tutaj, przez gorliwość, wynoszą je za nogi i za głowę...
Jedno trzeba stwierdzić: jeżeli celem było osiągnięcie wesołości, celu tego dopięto. Szczery śmiech rozlegał się na sali. Bawili się wszyscy. Nie zostawiono nam ani chwili czasu na melancholijne refleksje obyczajowe. Z brawurą wygrano wszystkie niewinne drastyczności zalotów majora, które teatr uroczyście przystępujący do Fredry niezawsze ma odwagę wydobyć, mimo że są one nader znamienne dla tego szlacheckiego humoru. Inteligentna reżyserja potrafiła ożywić nawet martwą rólkę Zofji, każąc jej komicznie recytować, niby wyuczoną lekcję, piękne maksymy, które zazwyczaj aktorka grająca Zofję wypowiada tak blado. I, zaśmiewając się na tej krotochwili, w istocie nie myśleliśmy ani przez chwilę o Elsterze i o śmierci księcia Józefa, ani o śniegach pod Moskwą, co zarzuca teatrowi Ateneum jeden z krytyków; ale czy w istocie potrzebne jest abyśmy o nich myśleli?
To rozdarcie szat naszego Grzymały jest tak charakterystyczne, że warto z niego parę zdań przytoczyć. Stwierdzając „w całej zewnętrzności jakąś poczwarność i sadystyczną karykaturę”, Siedlecki woła patetycznie:

Czem to psychologicznie wyjaśnić? Chyba jakąś podświadomą antypatją do świata fredrowskiego. Antypatją do figur z ukochanej Fredry dziedziny, antypatją do żołnierzy polskich z pod Napoleona? Za co? Chyba nie za Możajsk, Moskwę, Lipsk czy Elsterę?

Takie gromy spadają na teatr za to, że się ośmielił... pośmiać z Dam i huzarów. To nam wiele tłumaczy. Ci strażnicy świętości świata fredrowskiego — świata Dyndalskiej i Orgonowej — to są nasi patentowani grabarze Fredry...
Co do mnie, jeżeli mam pretensję, to nie o Lipsk i Moskwę, ale o co innego. Damy i huzary są arcydziełem scenicznego dialogu; otóż, punktowanie tego iskrzącego się dowcipem dialogu zatarło się miejscami w wesołym rozgardjaszu. Druga pretensja, to te nosy... Przyprawianie sobie nosów należy niewątpliwie do najdawniejszych i najpopularniejszych sposobów komicznych teatru. Możnaby snuć z tego powodu paskalowskie refleksje na temat nędzy człowieka i marności jego zabaw. Ale, ostatecznie, skoro ludzie nic lepszego nie wymyślili, niechże będą i nosy; chodzi tylko o to, że nadużycie rozmiarów nosa upośledza dykcję, zaciera wiele powiedzeń, które są dość dowcipne aby się obejść i bez nosa. Zaciera również potrosze naturalną mimikę twarzy, a tem samem zuboża technikę aktorską. Nie da się też zaprzeczyć, że przy tem zgroteskowaniu figur niektóre ich rysy zatracają się; np. owa ładna scena z III aktu, gdy zacny major szczerze cierpi z powodu mniemanej zdrady porucznika.
W sumie, wieczór ten trzeba zapisać jako batalję wygraną; tak dla reżysera p. Jaracza, jak dla wykonawców. Wyryjmy ich nazwiska na bronzowej tablicy, wmurowanej na pamiątkę odbronzowania Fredry, jak to nazwał w swoim wywiadzie dyr. Jaracz. Grały zatem panie: Buczyńska, Daniłowicz, Perzanowska (trzy komiczne siostrunie), Daszyńska (miła panna Zofja); pp. Chmielewski (major), Łuszczewski (rotmistrz), Malinowski (kapelan), Sawan (porucznik), Żurowski i Żeleński (Grześ i Rembo). Tradycyjne subretki zmieniono wcale trafnie w wiejskie dziewczęta.
Jeszcze jeden szczegół tyczący afisza. Obok tytułu „kapelana” widnieje nawias: wyznania luterskiego. Jest to oczywisty nonsens. Coby tam robił kapelan wyznania luterskiego? Przytem tekst wyraźnie zaznacza, że to jest prawowierny katolik. Wziął się ten nawias stąd, że w drugiem wydaniu Dam i huzarów, Fredro, czy na żądanie cenzury, czy też ulegając naporowi tych, których raziło wprowadzenie księdza na scenę, choćby w tak sympatycznej postaci, zmienił go tym dopiskiem na luterskiego pastora. Późniejsze wydania przedrukowały dopisek i stąd dostało się na afisze teatralne to wyznanie luterskie, którego dziś niema chyba powodu konserwować.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.