Obrazki z życia wiejskiego/Co może jedno kazanie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Żdżarska
Tytuł Co może jedno kazanie
Pochodzenie Obrazki z życia wiejskiego
Wydawca nakładem ks. Franciszka Rażyńskiego
Data wyd. 1871
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CO MOŻE JEDNO KAZANIE.

— I cóż ksiądz Dobrodziéj mówił dzisiaj na kazaniu? pytał stary Maciéj, podnosząc się na łóżku.
— A ślicznie prawił, kieby z książki, odrzekło kilku wieśniaków, sąsiadów Macieja, którzy po kościele przyszli chorego odwiedzić.
— Ale cóż takiego mówił Dobrodziéj, pytał uporczywie starzec, spoglądając to na tego, to na owego.
— Kiedyż to ja zdrzymnąłem się na początku kazania i już do końca nic zrozumiéć nie mógłem, odpowiedział jeden z wieśniaków, drapiąc się cały zawstydzony w głowę.
— Ot! gadał Dobrodziéj o pracy, by nie próżnować, a Pana Boga chwalić, mówił drugi młody parobczak Macieja, tęgi chłopiec, imieniem Mateuszek, który nie dla proporcyi tylko nosił głowę na karku, i uśmiéchnął się filuternie, i mrugnął czarnemi oczami.
— Oj widzę, Mateuszku, z twoich oczu, że ty najlepiéj powtórzysz mi co ksiądz Dobrodziéj mówił w kościele, rzekł Maciéj z dobrocią, a chciałbym usłyszeć co ze słowa Bożego, bo już cztéry niedziele nie byłem w kościele.
— A możeć i powtórzę, odrzekł chłopak z fantazyą, kiedy każecie, i mówiąc te słowa, spojrzał w górę, jakby sobie co przypomniał. Otóż najprzód Ksiądz Dobrodziéj przeczytał z Ewangielii ś. Łukasza, że Chrystus wsiadł do łódki i kazał Szymonowi Piotrowi zarzucać siéci w jeziorze, a Szymon odpowiedział: że całą noc łowili ryby i nic nie ułowili, ale jednak posłuchał Jezusa, zarzucił siéci i mnóztwo niedługo ryb wyciągnęli. Wtedy Piotr upadł do nóg Jezusa i zawołał: jestem człowiek grzészny. A Pan rzekł: Odtąd nie ryby, ale ludzi łowić będziesz.
Chłopak zatrzymał się i spojrzał na obecnych, którzy z wielkiém zdumieniem patrzyli na ubogiego parobczaka, dziwiąc się jego mądrości.
— No, mówże daléj, mów Mateuszku, rzekł starzec ze łzami, patrząc na chłopca, widzę, że nad tobą jest łaska Bozka, że nie napróżno chodzisz do kościoła.
— Daléj, mówił Mateuszek, ksiądz Dobrodziéj powiedział, że kazanie będzie w dwóch częściach, i prosił, by się wszyscy pomodlili za Dobrodzieja, aby mu Pan Bóg słowa swoje włożył w usta i aby wszyscy pożytek ztąd odnieśli. Otóż ja upadłem na kolana i odmówiłem, jak Dobrodziéj kazał, na tę intencyą Zdrowaś Maryja. A potém ksiądz Dobrodziéj w piérwszéj części przypominał, jako to Pan Jezus kazał zarzucić Piotrowi siéci — i długo, długo mówił o pracy. Jak to Pan Bóg dał przykład ludziom, aby pracowali, bo sześć dni stwarzał świat, a siódmego dopiéro odpoczął. Jak to wszyscy ludzie pracują na świecie, i król na tronie, i pan w pięknym pałacu, i urzędnik przy stoliku, i rólnik przy pługu, i starzy, i młodzi, i kobiéty, a nawet i dzieci. A kiedy mówił, że pot krwawy zléwa czoło gospodarza i gospodyni, każdy pracują, by wyżywili siebie i rodzinę, że często pomimo téj krwawéj pracy nie mają kawałka chleba, że dzieci biedaków i wdów płaczą nieraz z głodu, że taka nędza na świecie, wtedy wszyscy upadli na kolana i płakali okrutnie — o, i ja sobie zapłakałem. Zapłakałem jak siérota, że nie mam ni zagonka jednego własnego, ani choćby najnędzniejszéj chaty, ot że nic mi się nie wiedzie i dosyć. — To mówiąc Mateuszek machnął ręką i cichaczem otarł łzę gorzką. Potém kiedy się wszyscy uciszyli, prawił daléj parobczak, ksiądz Dobrodziéj popatrzył słodko po kościele, rzucił okiem i na mnie biedaka, że aż się lżej na duszy zrobiło, i zapytał wszystkich. Ale czemu, chociaż to wszyscy pracują, orzą i sieją, a nie wszyscy jednakie plony zbierają, ot tak jak i Szymon i jego towarzysze, którzy cały dzień ryby łowili i nic nie ułowili? No, powiédzcie mili bracia, powiédzcie, — pytał ciągle ksiądz Dobrodziéj, dla czego to tak się ludziom nie szczęści? I zatrzymał się, i czekał, jakby na odpowiédź, a czekał dosyć długo, pochyliwszy się na ambonie. Zacząłem i ja myśléć: „A przecież pracuję, rano wstaję, mojemu gospodarzowi ni ziarnka nie uronię, a nic dotąd nie mam, takci widać Pan Bóg chce i takać Jego wola“, i byłem ciekawy, co na to ksiądz Dobrodziéj powié; a ksiądz Dobrodziéj rzekł: zaraz wam to powiém w części drugiéj, i myślał sobie, i coś przypominał.
Oto bracia moi, dla tego tak wam się nieszczęści, mówił ksiądz Dobrodziéj, bo do pracy nie bierzecie się z Bogiem; a kto nie z Bogiem, to i Bóg nie będzie z nim. I tu zaczął opowiadać, jak to niejeden rólnik orząc pole, ani pomyśli, że Bóg mu dał wszystko; że oprócz tego nie jest ni dobrym ojcem ni dobrym mężem, że się z grzéchów sumiennie nie spowiada, kazania uważnie nie słucha, więc téż co zasieje, to zbiéra, a nic mu ręką nie idzie. Och! poprawcie się dzieci, mówił ksiądz Dobrodziéj, pracujcie myśląc o Bogu, módlcie się przy pracy, nie trwońcie grosza na hulatykę, dziesięcinę waszéj pracy oddajcie biédnemu, a Bóg waszéj pracy pobłogosławi.
Ma racyą Dobrodziéj, pomyślałem sobie, wszakże ci i ja przeszłéj niedzieli napiłem się za nadto wódki, pobiłem się z Jankiem, nabiłem sobie guza na łbie, sukmanę rozdarłem, a plaster, co doktór przyłożyć kazał, kilkanaście groszy kosztował. A dla czegóż to kilka groszy, ba złotówek krwawo zapracowanych tak marnie poszło? to dla tego, że nie myślałem o Panu Bogu. Ale poprawię się, tak mi Panie Boże dopomóż; pracować będę jak wół, myśląc dzień cały o Panu Bogu, i dorobię się i własnéj chaty i kilku morgów pola.
— A niechże cię uściskam, kochany chłopcze, rzekł rozrzewniony Maciéj, wyciągając rękę do Mateuszka, który pochyliwszy się na jego piersi, rzewnie w objęciach starca zapłakał.
— Dałeś nam śliczną nauczkę, Mateuszku, rzekli gospodarze, tożeś gadał jak ksiądz, patrzcie no, dzieciuch, a zawstydził starych; ależ nie napróżno nosisz głowę na karku. Bóg ci zapłać, żeś nam przypomniał, co ksiądz Dobrodziéj powiedział; o tak, święta prawda: kto z Bogiem, to Bóg z nim.
A Mateuszek, jak sobie powiedział, tak téż i dotrzymał słowa. Całe cztéry niedziele ani pomyślał o karczmie, ale za to kiedy wrócił z Maciejem z kościoła, czytał mu głośno, równie jak jego żonie i córce, przystojnéj i udatnéj dziewczynie, po kolei Ewangielii święte, które się znajdowały w książce do nabożeństwa, lub pisemko dla ludu pod tytułem Kmiotek. Zaraz téż przez te cztéry niedziele oszczędził sobie całe dziesięć złotych. I w istocie pracował jak wół od rana do nocy. Maciejowi dobytku przybywało, bo Mateuszek chodził gorliwie około jego dobra, więc téż Pan Bóg mu błogosławił.
Maciéj widząc jak Mateuszek skrzętnie pilnuje jego dobra, zaczął się z nim obchodzić jak z rodzonym bratem. Maciejowa, poczciwa kobiéta, bardzo często odtąd nazywała go swoim synem, a nazwa ta słodką była dla duszy Mateuszka. Tymczasem grosz przybywał do grosza i coraz sutsze gościńce sypały się pracowitemu parobczakowi od jego gospodarzy. Raz Maciéj darował Mateuszkowi śliczną owieczkę, za to że jego owiec troskliwie doglądał. Czy wiécie co, mój stary, rzekła jednéj niedzieli Maciejowa do męża, że Mateuszek błogosławieństwo Boże wprowadził od roku do naszéj chaty? Ani pomnę, aby nam się kiedy tak wiodło jak tego lata. Aleć to chłopak co pobożny, a kto z Bogiem, to Bóg z nim.
Gospodarze we wsi, myśląc że to tak samo szczęście trzyma się Mateuszka, zazdrościli Maciejowi tak pracowitego i wiernego parobka. Jeden z nich, człowiek chciwy i niesumienny, chcąc go odmówić Maciejowi, obiecywał mu dać większą zapłatę, ale Mateuszek, chłopak z sercem, rzekł do owego gospodarza: Dziękujęć wam za wasze obietnice, ale Macieja nie porzucę. Przytulił on mnie biédnego siérotę, a jabym go miał opuścić w starości? Nie, tego nie zrobię. Tego samego dnia Maciéj dowiedział się o poczciwości Mateuszka, i nie tylko że sam z siebie powiększył mu zasługi o dwadzieścia sześć złotych, jeszcze dał mu ładne i tłuste cielątko.
Lecz nie myślcie, kochani czytelnicy, żeby Mateuszek same zawsze wesołe miał tylko chwile. O nie! przychodziły i na niego troski i kłopoty. Raz zdechło mu śliczne jagniątko, którego się z owieczki dochował; drugi raz znów zgubił na jarmarku dwadzieścia złotych; na wiosnę kilka tygodni ciężko chorował, a czasami znów tak mu się nic nie wiodło, tak robota szła na opak, że ręce opuszczał. Wtedy przychodziło mu na myśl owo kazanie niedzielne o pracy. A możeś ty nie myślał dosyć o Bogu, mówił Mateuszek sam do siebie, możeś popełnił grzéch jaki, i wtedy goręcéj się modlił, przepraszał Pana Boga z duszy całéj, a kiedy i to nic nie pomagało, szedł do spowiedzi, przyjmował Przenajświętszy Sakrament, czynił szczérą pokutę i Bóg powracał mu łaskę swoję świętą. A jeżeli Stwórca nie oddalał od niego pomimo gorącéj modlitwy i serdecznéj poprawy trosk i kłopotów, to mu wracał spokój sumienia i szczęście wewnętrzne, „Nie zawsze to człowiek jest tu na ziemi szczęśliwym, mawiał sobie Mateuszek, ale cnotliwym może być zawsze; tak ci to Dobrodziéj zapewniał.“
Czas płynie jak woda, a szczególniéj przy pracy i w pobożności. Mateuszek ani się spostrzegł, jak od owego kazania o pracy upłynęło trzy lata z górą. Oboje Maciejowie przygarbili się trochę, ale za to ich córka Małgosia na śliczną wyrosła dziewczynę. A byłoć to dziéwczę i do Boga i do ludzi. Pobożne, uczciwe, pracowite. W kościele i w domu modliła się przykładnie, a pracowitą była jak mrówka. Nie tylko przędła cienko, jak żadna dziewczyna we wsi, ale czytała pięknie i wcale ładne stawiała litery, a katechizm umiała jak paciérz.
Oj! takiéj mi żony, myślał sobie Mateuszek, ale gdzież mi tam myśleć o niéj, mnie chudemu pachołkowi, toć to śliczne kieby róża, a pobożne jak Święta na obrazku.
I nie na żarty Mateuszek zaczął myśléć o własnéj chacie i żonie.
Z zaoszczędzonéj pracy uciułał sobie 300 złotych, toć to fortuna dla biédaka. Odzienie miał porządne, a do tego krówkę i kilka bieluteńkich owieczek. „Ojcze Macieju, rzekł dnia jednego Mateuszek do swojego gospodarza, bo od roku ojcem go nazywał, Bóg widzi, że mi was żal porzucić, aleć to człek pragnie już pracować na swoję rękę; chcę wystawić sobie chatę."
— Alboć ta zła, spytał się Maciéj, patrząc na Mateuszka z pod oka?
— Jakto? rzekł zadziwiony Mateuszek.
— A tak, czy zła, czy się wali? pokryj ją tylko świeżą słomą, wybiél, i obaczysz, jak wam w niéj dobrze będzie.
— Żartujecie sobie z biédaka, odrzekł Mateuszek ze łzami w oczach.
— A to mi biédak nie lada, co ma taką tęgą głowę, takie pracowite ręce i taką do tego łaskę Bożą nad sobą. Słuchajcie, mówił do niego po raz piérwszy z takiém uszanowaniem: kocham was jak syna, i córkę moję, najmilsze dziécię, chętnie wam oddam, bo jak widzę, wybyście nigdy nie śmieli prosić jéj sobie za żonę.
— A jak mi Bóg miły, nigdy, ojcze Macieju, ale gdy mi ją dajecie, to jakbyście mnie do raju wprowadzili, i mówiąc to z głośnym płaczem rzucił się do nóg Macieja.
Nazajutrz swaty przyszły do chaty Maciejów, a na trzy tygodnie przed zapustami Mateuszek poszedł do księdza Proboszcza dać na zapowiedzie.
Ksiądz Dobrodziéj, ktory parafian swoich kochał całém sercem, ujrzawszy Mateuszka, wstał z kanapki, przed którą kilkoro stało dzieci, które Dobrodziéj czytać uczył, i wyciągnął rękę do Mateuszka.
— No, daj rękę, zacny chłopcze, rzekł ksiądz Proboszcz, wszak ci to ręka poczciwa, pracowita, któréj Bóg błogosławi, i mówiąc to, wstrząsnął z duszy całą rękę Mateuszka.
Rozpłakał się Mateuszek i ledwo mógł opowiedziéć powód swego przybycia. Ale gdy Dobrodziéj kazał mu usiąść na krześle przy sobie, tak go ta dobroć ujęła, że opowiedział długo a szeroko, jak to owo kazanie niedzielne o pracy stało się powodem szczęścia całego jego życia.
Teraz Dobrodziéj sam zapłakał.
Dobrodziéj śliczne miéwał kazania, nietylko po wsiach, ale i w wielkich miastach, i wielcy panowie jako téż panie chwalili go za te piękne kazania; podobnoć nawet pisano o nich w gazetach; ale żadna pochwała, choćby największa, tak mu słodką nie była, jak to wyznanie Mateuszka.
W kilka tygodni ksiądz Dobrodziéj związał stułą rękę Mateuszka i Małgosi, a kiedy po odbytéj ceremonii młoda para zabierała się odejść od stopni ołtarza, ksiądz proboszcz wstrzymał ją łagodnie.
Najprzód wytłumaczył młodéj parze, jakie obowiązki Sakrament Małżeństwa wkłada tak na żonę, jak na męża, zachęcał do zgody, pobożności, wzajemnéj wiary i uczciwości, a w końcu dodał: Ciężkie życie ludzkie, dziatki kochane, boć od grzéchu Adama, człowiek skazany na pracę; ale kto w pracy wzywa zawsze pomocy Boga, kto nigdy o nim nie zapomina, postępuje, jak Bóg przykazał, nie szemrze przeciwko wyrokom Bożym, temu Bóg zawsze błogosławić będzie; i wam dziatki moje pobłogosławi, jak ja w téj chwili błogosławię z duszy całéj.
Oby to błogosławieństwo towarzyszyło wam w życiu całém.
Nie piérwszy raz zacny kapłan miał mowę ślubną do chłopków, ale piérwszy raz tak gorąco błogosławił, bo téż piérwszy raz słowa jego na tak żyzną padły rolą, takie święte wydały owoce.
Jestem pewna, że Mateuszek nigdy nie zapomni o kazaniu niedzielném, że jeszcze dziatkom swoim, gdy je Bóg w łasce swojéj ześle, powtórzy mówiąc: Kto pracuje, myśląc o Bogu, temu On błogosławi, i łaskę swoję zsyła.
Otóż to, kochani bracia, jak to dobrze, uważnie słuchać kazania, a jeszcze lepiéj, słowa przyjąć do serca, usłuchać rady świętéj, bo kapłan opowiada słowo Boże, sieje ziarna, ale niestety, wy nie dopuszczacie, aby te błogosławione ziarnka weszły na roli serca, to jest nie zawsze świętych ojcowskich rad słuchacie; a wierzajcie mi, gdybyście zawsze rad dobrych kapłanów słuchali, to Bóg błogosławiłby wam tak jako Mateuszkowi, i bylibyście jak Mateuszek tak szczęśliwi łaską Boga, i tak od ludzi kochani.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Żdżarska.