Obrazki z życia wiejskiego/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Józefa Żdżarska
Tytuł Obrazki z życia wiejskiego
Wydawca nakładem ks. Franciszka Rażyńskiego
Data wyd. 1871
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OBRAZKI
z
ŻYCIA WIEJSKIEGO
PRZEZ
J. Ż...ą.
W POZNANIU.
NAKŁADEM Ks. FRANC. BAŻYŃSKIEGO.
CZCIONKAMI I W KOMISIE T. H. DASZKIEWICZA.

1871.

IMPRIMATUR.
Posnaniae, die 23 Novembris 1871.
Consistorium Generale Archiepiscopale.
Joannes Janiszewski.

(L. S.)

Nr. 690/11.X. Jaskulski.




NAUCZYCIELE ZE WSI.

Dobrze, dobrze dziateczki, rzekł stary wiarus, odziany w porządną siermięgę, kładąc drżącą rękę na głowie Kasi, swojéj najmłodszéj córki, i z miłym uśmiéchem spoglądając na syna Andrzejka; — śliczne litery, jakby je kto ulał.
Dziewczyna podniosła głowę, i cała zarumieniona, pokazywała starcowi czysty zeszyt, gdzie wprawną już ręką przepisywała pobożne pieśni.
Andrzejek oderwał oczy od książki, i patrząc przez ramię siostry, chwalił z całego serca jéj pismo.
— At, nie durzylibyście dzieciuchom głowy, zawołał stary Marcin, zaglądając przez otwarte okno do chaty; cóż to, na próżniaków, pasibrzuchów wykierować chcecie najlepsze i najmilsze z waszych dziatek?
Stary wiarus gniéwnie pokręcił wąsa, ale udobruchał się po chwili i odpowiedział łagodnie:
— Chroń mnie, Panie Boże, od podobnych chęci, ale bądźta spokojni; dziatki moje potrafią poczciwie zapracować na kawałek chleba.
— A co, czy tak gryzmoląc po całych dniach? pytał z przekąsem Marcin.
— Cóż to! zawołał zapominając się Józef, i zakipiał znów gniéwem; alboż moja Kasia nie umié prząść, szyć, tkać, siać, sadzić warzywo, hodować drób’, jak najlepsza gospodyni we wsi, jak jéj świętéj pamięci matka poczciwa, a moja nigdy nieodżałowana żona? a Andrzejek, czy równie dobrze nie orze, nie młóci jak jego bracia, a prócz tego nie strzela celnie, jak żaden ze wsi całéj? —
— A nadewszystko, rzekła słodko młoda i śliczna jak róża panienka, uchylając drzwi chaty, nie ma lepszéj córki i lepszego syna nad Kasię i Andrzejka, we wsi całéj.
— Jak się ma wielmożna panienka, zawołał Józef ze łzami w oczach, ściskając w grubéj swéj dłoni delikatną rączkę, którą mu panna Zofia podała.
Ale my pannę Zofią miluchną Zosią nazywać będziemy.
Kasia i Andrzejek z uśmiéchem radosnym skłonili się Zosi.
— Przyszłam do was, kochany Józefie, z prośbą od rodziców, rzekła panienka trochę zakłopotana.
— A jakaż to prośba? spytał zdziwiony Józef.
— Oto, odpowiedziała Zosia, czybyście nie pozwolili Andrzejkowi uczyć się z Jasiem. Wprawdzie brat mój daleko od niego jest młodszy, ależ to przecie nie przyniesie krzywdy Andrzejkowi, że się razem z dzieckiem pomozoli.
Józef zamiast odpowiedzi wzniósł oczy do nieba, i składając ręce, zawołał: Panie! błogosław naszych dobrych panów, naszych dobrodziejów.
— I ja mam do was prośbę, Józefie, czybyście nie pozwolili Kasi na jaką godzinkę dziennie przychodzić do mego pokoju.
— Błogosław cię Boże! dobra panienko, zawołał już z płaczem Józef, oblewając łzami ręce Zosi.
Nazajutrz Andrzejek słuchał we dworze mądrych nauk nauczyciela, a Kasia w pokoju Zosi szyła, pisała, rachowała, czytała i rozmaitych pięknych uczyła się pieśni.
A tymczasem cztérech starszych synów Józefa pracowało razem z ojcem w polu.
Maciéj, Jakób, Szymon i Janek, nie tylko że doskonale na gospodarstwie wiejskiém się znali, ale czytali, pisali, rachowali dobrze, a co najwięcéj: znali dokładnie zasady świętéj wiary katolickiéj i postępowali poczciwie.
Stary Józef sam był nauczycielem swych dziatek. Dużo on w młodości zwiédził świata, dużo poznał ludzi, dużo w życiu swojém doświadczył i przekonał się: że cnota, nauka i praca czynią prawdziwe szczęście człowieka na ziemi.
Co więc sam umiał, tego uczył dziatki; szczególniéj téż po śmierci najlepszéj żony, całą pociechę już na ziemi widział w dziatkach swoich.
Rok minął niepostrzeżenie, Andrzejkowi dużo mądrości do głowy przybyło, tak że już sam ojciec z upodobaniem słuchał, co syn tak mądrze prawił, a bracia Andrzejka z pewném uszanowaniem patrzeli na niego. Ale Andrzejek był jak dawniéj skromny, potulny, i wcale się swoją mądrością nie pysznił, i tylko co dzień dziękował ojcu i braciom, że mu pozwalają więcéj siedziéć nad książką, a sami za to więcéj oddają się pracy. Andrzejek w niedzielę razem z braćmi, przestawał z sąsiadami, oddawał się niewinnym zabawom, i ojciec zupełnie kontent był z niego.
Kasia utrzymując porządek w chacie, co dzień jednakże znalazła chwilkę, by pobiédz do swojéj ukochanéj panienki, a w niedzielę po nabożeństwie zwoływała do chaty wiejskie dziéwczęta, i uczyła je pisać, czytać i tego wszystkiego, czego się sama nauczyła.
Zdarzyło się raz, że jednéj niedzieli w lato Kasia w izbie uczyła wiejskie dziewczęta, a Andrzejek na ławie pod drzewem, co ocieniało chatę, opowiadał zgromadzonym wieśniakom historyą świętą. Młodzi wiejscy nauczyciele tak byli zajęci nauczaniem, że ani spostrzegli, jak matka Zosi tuż przy drzwiach chaty stanęła, spoglądając z rozrzewnieniem, to na Andrzejka siedzącego pod lipą z rozjaśnionemi oczyma, to na gromadę młodych wieśniaków i Józefa, który z ojcowską dumą spoglądał na syna.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, rzekła matka Zosi, stając na progu chaty.
— Na wieki wieków! odpowiedziała cała gromada, zrywając się na nogi.
— Jak się masz, Andrzejku, jak się masz Kasiu, jak się macie, kochane dziatki, rzekła zacna pani, witając całą gromadę. Otóż to dobrze, że was tu wszystkich widzę, mówiła daléj, bo właśnie chcę wam oznajmić, że w nowo wybudowanym domu, gdzie nie tylko jest pomieszczenie na szkołę, ale i mieszkanie dla nauczyciela i nauczycielki, pojutrze rozpocznie się nauka. Ksiądz proboszcz oznajmi to wsi całéj jutro, jako w odpust, z ambony, byście wasze dzieci, siostry, braci, krewnych dalszych i biédne siéroty, do szkółki na naukę przysyłali.
Kasia i Andrzejek krzyknęli radośnie, całując z uszanowaniem ręce pani, ale ani się domyślali, jaka łaska, jakie ich szczęście czekało.
— A czy wiécie, kto będzie nauczycielem i nauczycielką w szkółce, kto będzie pomagał Zosi uczyć dzieci, kto będzie jéj prawą ręką?
Wszyscy patrzeli się na panią i nikt zgadnąć nie mógł, kogo to szczęście spotka.
— Oto wam ich przedstawiam, rzekła pani, biorąc za rękę Kasię i Andrzejka.
— Ja? ja? krzyknęli razem Kasia i Andrzejek z niewysłowioném zadziwieniem; to być nie może!
— Ale tak jest, tak jest, moi drodzy, mówiła pani.
— Czy my tego godni i warci, rzekło znów rodzeństwo składając ręce, my sami nie wiele umiémy.
— Umiécie wiele, i tego tylko nauczcie dziatki: kochać Boga i bliźnich, szanować rodziców, pracować z całéj duszy, oto i wszystko. Prócz tego Kasia będzie uczyła dziéwczęta rozmaitych robótek, przytém pisać, czytać, rachować, historyi świętéj i własnego kraju. Naukę religii sam ksiądz proboszcz dziatkom łaskawie wyłoży. Andrzejek będzie uczył chłopców przy mojéj i Zosi pomocy. Kasia, jak pójdzie za mąż, zamiészka z mężem po jednéj stronie domu przeznaczonego na szkołę, Andrzejek po drugiéj, tymczasem miészkać będą przy ojcu, i rocznie każde z nich, za swoją pracę dostanie po 600 złotych, a późniéj kawał jeszcze gruntu.
Kasi i Andrzejkowi wszystko to zdawało się snem miłym tylko, a Józefowi łzy jak groch spływały po twarzy.
Jakto! jego dziatki będą nauczycielami szkółki! O tém ani mu się śniło, chociaż od kilku już miesięcy Kasia i Andrzejek z dobréj woli, uczyli rówienników swoich.
Wśród błogosławieństw Józefa i wieśniaków, bo cała wieś zbiegła się przed chatę Józefa, pani wróciła do dworu.
W tydzień Kasia siedziała za długim stołem, w około którego widać było dziéwczęta wiejskie od lat 7 do 14, a w drugiéj izbie, gdzie sami byli chłopcy, znajdował się Andrzejek.
Zosia dopomagała początkującéj nauczycielce wiejskiéj, pokazując jéj, jak najłatwiéj uczyć dziéwczęta, jak je zachęcać do nauki, a matka Zosi w drugim pokoju zdrowe rady dawała Andrzejkowi.
W samych początkach wieśniacy nie mogli pojąć, jaka Kasia i Andrzejek, w téj saméj wsi co i oni wychowani, mogli uczyć ich dzieci, i ledwo z nich kilku posłało synów i córki do szkoły, bo to prorok, jak sama Ewangielia Święta mówi, nigdy nie jest prorokiem we własnym kraju; ale gdy dzieci w kilka miesięcy dużo skorzystały, kiedy sam ksiądz proboszcz dosyć się ich postępowi w nauce wychwalić nie mógł, hurmem zaczęli cisnąć się wieśniacy, prowadząc dziatki do szkoły.
Prawda, że czas jakiś krzywo patrzeli na Józefa, zazdroszcząc Kasi i Andrzejkowi honoru, jaki ich spotkał. Ale widząc, jak Kasia po dawnemu ubrana, odwiedzała sąsiadów, jak małe dziéwczątka wybiegały radośnie z chat na jéj spotkanie, jak ją chwytały za szyję, jak ona pieściła na kolanach najmłodsze, i z całéj duszy ściskała starsze, wtedy matki od łez wstrzymać się nie mogły, i wzajemnie ściskały i pieściły Kasię.
Tak samo z początku krzywo patrzano na Andrzejka, bo to często szkaradna zawiść trafi nawet do poczciwych serc wieśniaków; ale Andrzejek nie zrażał się byle czém, i serdeczną miłością swoich uczniów trafił do serc ich ojców i matek.
Jak z początku, Bóg wié dla czego, krzywo patrzano na Kasię i Andrzejka, tak w końcu pokochano ich z duszy całéj, a na wiosnę znoszono im jagody, kurczątka, nawet większe dary.
Raz jedna wyrobnica aż się zanosiła z płaczu, kiedy Kasia w żaden sposób przyjąć jéj kurki nie chciała. A wyrobnica ta miała śliczną córeczkę, imieniem Kasię, którą nauczycielka Kasia bardzo kochała. Stanęło na tém, że Kasia nie chcąc obrazić wdzięcznéj matki, przyjęła kurę, ale w tydzień mała Kasia, faworytka wiejskiéj nauczycielki, przyszła do chaty w czerwonéj ślicznéj spódniczce, Kasi ręką uszytéj i za jéj własne pieniądze sprawionéj.
Dwa lata już upłynęły od założenia szkoły, już trzydzieścioro dziatek wiejskich, tak chłopców jak dziéwcząt, uczyło się w szkole wiejskiéj.
Kasia i Andrzejek, przy pomocy Zosi i jéj matki, na dobrych sposobili się nauczycieli.
Chociaż Kasia czysto i dobrze mówiła ojczystym językiem, była białą i delikatną jak lilijka śnieżna, jednakże nie przywdziała pańskich sukien. Niebieska spódnica jéj przędzy i tkania, piękniéj tylko była uszytą, a biała koszula, własnéj jéj roboty, bielsza tylko jak innych dziéwcząt; ciemny stanik leżał na niéj gdyby ulany, włosy jéj starannie uczesane, w długi warkocz splecione, niby korona, jaśniały nad jéj pogodném czołem. A Józefowi, patrząc na swoją jedynaczkę tak rozsądną, a tak skromną, tak ładną, a tak bogobojną, serce rosło z radości.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, rzekł dnia jednego ksiądz proboszcz, uchylając drzwi szkoły.
— Na wieki wieków Amen, odpowiedziało trzydzieści dziecinnych głosików.
— Nie w zwyczajną porę przychodzę, rzekł proboszcz do Kasi i do wchodzącego w téj chwili Andrzejka, aleć chciałem wam przypomniéć, że za tydzień, w Dzień Zesłania Ducha Świętego, powinny dziatki przystępować po raz piérwszy do komunii świętéj, to jest te, które już sam przysposobiłem, które już umieją dobrze paciérz i katechizm, znają historyą świętą. Pomyślcież więc, dziatki, rzekł obracając się do wiejskich nauczycieli, aby nasi uczniowie i uczennice czysto, biało i porządnie, jako na Chrystusowe dziatki przystoi, przystępowały do Komunii Świętéj.
— Dziękujemy z całego serca za radę, rzekła Zosia, która od kilku chwil stała na progu. Mama właśnie przysłała mnie tutaj, by się o przyzwoitém ubraniu dziatek naradzić.
I w istocie, po wyjściu księdza proboszcza walna nastąpiła narada. Pokazało się, że wszystkie dziéwczęta miały porządne niedzielne ubiory, że najbiédniejsza nie potrzebowała wsparcia, że chłopcy szare i ładne mieli sukmanki.
Zosia tylko na pamiątkę dnia tak uroczystego obdarzyła wszystkie dziéwczęta jasnemi wstążkami, ksiądz proboszcz przygotował trzydzieści obrazków poświęconych, a Kasia w wigilią dnia Zielonych Świątek uplotła piętnaście wianuszków, z samych bielutkich kwiatuszków, które starannie w wodzie umieściła.
O godzinie czwartéj z wieczora Zosia, Kasia i Andrzejek udali się z dziatkami do kościoła.
Już na nich ksiądz Proboszcz z dwoma poważnemi czekał kapłanami.
Przed spowiedzią ksiądz Proboszcz stanął w pośrodku dziatek, i mówił im o ważności piérwszéj spowiedzi, a to tak serdecznie, tak rzewnie, że sam zapłakał i wszystkie dziatki do łez poruszył.
Po téj mowie dziatki przystąpiły do spowiedzi.
Nazajutrz jeszcze słońce nie weszło, a już Zosia, Kasia i najstarsze uczennice, które w dniu tym nie przystępowały do komunii świętéj, z pełnemi koszami kwiatów śpieszyły do kościółka, ślicznie go téż ubrały, niby ogród kwitnący.
Przed summą kościółek napełnił się ludem. Zaledwo jeden z kapłanów, co dzień przed tém słuchał dziatki spowiedzi, wstąpił z kielichem na stopnie wielkiego ołtarza, kiedy w téjże chwili ukazała się cała szkółka wiejska ze swojemi nauczycielami.
Diéwczęta szły na przodzie, czysto, schludnie ubrane, w białych wiankach na głowach, w białych wstążkach w warkoczach, za niemi Kasia, jak one po wiejsku ubrana. Daléj postępowali chłopcy, także parami, czysto, porządnie ubrani, za niemi Andrzejek w zgrabnéj sukmance.
Dziatki na kolanach otoczyły wielki ołtarz i w takiéj kornéj postaci słuchały Mszy Świętéj, aż do Ewangielii Świętéj.
Ksiądz Proboszcz po ewangielii wstąpił na ambonę.
Jakże serdecznie przemówił o piérwszéj spowiedzi w życiu człowieka, o téj uroczystéj chwili, gdy niewinne dziécię po raz piérwszy przyjmuje Przenajświętsze Ciało i Krew Pana Jezusa, który dla niego nietylko umarł na krzyżu, ale zostawił mu jeszcze swoję Krew i Ciało najdroższe, jako pokarm duchowny, co go posila życie całe. Jak słodko upomniał dzieci, by nie splamiły swojéj sukienki niewinności, by ją czystą całe nosiły życie, by grzéchami nie obrażały Boga. Przy téj sposobności przypomniał Rodzicom ich piérwszą komunią i prosił, by dziatki chowali w wierze i cnocie. Cichy płacz obecnych ledwo dozwolił kapłanowi skończyć naukę. Ale jakiż to płacz głośny a rzewny napełnił kościółek, gdy dziatki na odgłos dzwonka przyklękły na stopniach ołtarza, by przyjąć Komunią Świętą. Matki i ojcowie upadli na kolana, a po chwili uroczysta cisza, przerywana tylko odgłosem dzwonka, napełniła świątynią.
Kasia i Andrzejek, klęcząc przy sobie, patrzeli na obraz ukrzyżowanego Chrystusa, dziękując mu za łaskę, że im dozwolił przyprowadzić dziatki do Najświętszego Nauczyciela.
Po skończoném nabożeństwie wszyscy wysypali się na cmentarz kościelny; wieśniacy, tak ojcowie jak i matki, oblewali łzami wdzięczności ręce Proboszcza, ale on wskazując na Kasię i Andrzejka, wyrzekł: to są bogobojni nauczyciele dziatek waszych, im to całą wdzięczność waszego serca ofiarujcie. Ale nie tak łatwo dostali się rodzice do Kasi i Andrzejka, bo wszystkie dzieci, tak chłopcy jak dziéwczęta, otoczyli ich w koło. Młodsze wieszały się na szyi, starsze oblewały łzami ich ręce.
— A naszéj kochanéj panience nie podziękujemy téż za jéj dobro? zawołali razem Kasia i Andrzejek.
— Do dworu! do naszych dobrodziejów! krzyknęła wesoła cała gromada, i wszyscy ruszyli ku dworowi, gdzie ich państwo uprzedzili.
Co to za szczęśliwa wieś, co ma takich rodziców i dzieci, takich panów i nauczycieli!
Ale czy to mało wsi w naszym pięknym, żyznym kraju podobnemi dziećmi, rodzicami, panami i nauczycielami poszczycić by się nie mogło; wszak ludzi i serc nam nie braknie, tylko gorącéj chęci, tylko ożywczéj Chrystusowéj miłości do piersi ludzi, do głębi serc nam trzeba.
Tak, tak bracia moi, wioski nasze ludne, dużo w nich ziemi żyznéj, nie braknie w nich więc miejsc na szkółki, znalazłyby się nawet takie głowy, takie serca jak Kasi i Andrzejka, ale brak pracy, chęci i wytrwałości.
Czemuż to którego z waszych synów na takiego bogobojnego nauczyciela wykierować byście nie mogli, a może i taka Kasia pomiędzy waszemi ładnemi i pobożnemi córkami by się znalazła, tylko przedewszystkiém wzajemnej miłości, miłości, miłości nam trzeba, a królestwo Boże spłynie na naszę piękną ziemię. Co daj Boże.




CO MOŻE JEDNO KAZANIE.

— I cóż ksiądz Dobrodziéj mówił dzisiaj na kazaniu? pytał stary Maciéj, podnosząc się na łóżku.
— A ślicznie prawił, kieby z książki, odrzekło kilku wieśniaków, sąsiadów Macieja, którzy po kościele przyszli chorego odwiedzić.
— Ale cóż takiego mówił Dobrodziéj, pytał uporczywie starzec, spoglądając to na tego, to na owego.
— Kiedyż to ja zdrzymnąłem się na początku kazania i już do końca nic zrozumiéć nie mógłem, odpowiedział jeden z wieśniaków, drapiąc się cały zawstydzony w głowę.
— Ot! gadał Dobrodziéj o pracy, by nie próżnować, a Pana Boga chwalić, mówił drugi młody parobczak Macieja, tęgi chłopiec, imieniem Mateuszek, który nie dla proporcyi tylko nosił głowę na karku, i uśmiéchnął się filuternie, i mrugnął czarnemi oczami.
— Oj widzę, Mateuszku, z twoich oczu, że ty najlepiéj powtórzysz mi co ksiądz Dobrodziéj mówił w kościele, rzekł Maciéj z dobrocią, a chciałbym usłyszeć co ze słowa Bożego, bo już cztéry niedziele nie byłem w kościele.
— A możeć i powtórzę, odrzekł chłopak z fantazyą, kiedy każecie, i mówiąc te słowa, spojrzał w górę, jakby sobie co przypomniał. Otóż najprzód Ksiądz Dobrodziéj przeczytał z Ewangielii ś. Łukasza, że Chrystus wsiadł do łódki i kazał Szymonowi Piotrowi zarzucać siéci w jeziorze, a Szymon odpowiedział: że całą noc łowili ryby i nic nie ułowili, ale jednak posłuchał Jezusa, zarzucił siéci i mnóztwo niedługo ryb wyciągnęli. Wtedy Piotr upadł do nóg Jezusa i zawołał: jestem człowiek grzészny. A Pan rzekł: Odtąd nie ryby, ale ludzi łowić będziesz.
Chłopak zatrzymał się i spojrzał na obecnych, którzy z wielkiém zdumieniem patrzyli na ubogiego parobczaka, dziwiąc się jego mądrości.
— No, mówże daléj, mów Mateuszku, rzekł starzec ze łzami, patrząc na chłopca, widzę, że nad tobą jest łaska Bozka, że nie napróżno chodzisz do kościoła.
— Daléj, mówił Mateuszek, ksiądz Dobrodziéj powiedział, że kazanie będzie w dwóch częściach, i prosił, by się wszyscy pomodlili za Dobrodzieja, aby mu Pan Bóg słowa swoje włożył w usta i aby wszyscy pożytek ztąd odnieśli. Otóż ja upadłem na kolana i odmówiłem, jak Dobrodziéj kazał, na tę intencyą Zdrowaś Maryja. A potém ksiądz Dobrodziéj w piérwszéj części przypominał, jako to Pan Jezus kazał zarzucić Piotrowi siéci — i długo, długo mówił o pracy. Jak to Pan Bóg dał przykład ludziom, aby pracowali, bo sześć dni stwarzał świat, a siódmego dopiéro odpoczął. Jak to wszyscy ludzie pracują na świecie, i król na tronie, i pan w pięknym pałacu, i urzędnik przy stoliku, i rólnik przy pługu, i starzy, i młodzi, i kobiéty, a nawet i dzieci. A kiedy mówił, że pot krwawy zléwa czoło gospodarza i gospodyni, każdy pracują, by wyżywili siebie i rodzinę, że często pomimo téj krwawéj pracy nie mają kawałka chleba, że dzieci biedaków i wdów płaczą nieraz z głodu, że taka nędza na świecie, wtedy wszyscy upadli na kolana i płakali okrutnie — o, i ja sobie zapłakałem. Zapłakałem jak siérota, że nie mam ni zagonka jednego własnego, ani choćby najnędzniejszéj chaty, ot że nic mi się nie wiedzie i dosyć. — To mówiąc Mateuszek machnął ręką i cichaczem otarł łzę gorzką. Potém kiedy się wszyscy uciszyli, prawił daléj parobczak, ksiądz Dobrodziéj popatrzył słodko po kościele, rzucił okiem i na mnie biedaka, że aż się lżej na duszy zrobiło, i zapytał wszystkich. Ale czemu, chociaż to wszyscy pracują, orzą i sieją, a nie wszyscy jednakie plony zbierają, ot tak jak i Szymon i jego towarzysze, którzy cały dzień ryby łowili i nic nie ułowili? No, powiédzcie mili bracia, powiédzcie, — pytał ciągle ksiądz Dobrodziéj, dla czego to tak się ludziom nie szczęści? I zatrzymał się, i czekał, jakby na odpowiédź, a czekał dosyć długo, pochyliwszy się na ambonie. Zacząłem i ja myśléć: „A przecież pracuję, rano wstaję, mojemu gospodarzowi ni ziarnka nie uronię, a nic dotąd nie mam, takci widać Pan Bóg chce i takać Jego wola“, i byłem ciekawy, co na to ksiądz Dobrodziéj powié; a ksiądz Dobrodziéj rzekł: zaraz wam to powiém w części drugiéj, i myślał sobie, i coś przypominał.
Oto bracia moi, dla tego tak wam się nieszczęści, mówił ksiądz Dobrodziéj, bo do pracy nie bierzecie się z Bogiem; a kto nie z Bogiem, to i Bóg nie będzie z nim. I tu zaczął opowiadać, jak to niejeden rólnik orząc pole, ani pomyśli, że Bóg mu dał wszystko; że oprócz tego nie jest ni dobrym ojcem ni dobrym mężem, że się z grzéchów sumiennie nie spowiada, kazania uważnie nie słucha, więc téż co zasieje, to zbiéra, a nic mu ręką nie idzie. Och! poprawcie się dzieci, mówił ksiądz Dobrodziéj, pracujcie myśląc o Bogu, módlcie się przy pracy, nie trwońcie grosza na hulatykę, dziesięcinę waszéj pracy oddajcie biédnemu, a Bóg waszéj pracy pobłogosławi.
Ma racyą Dobrodziéj, pomyślałem sobie, wszakże ci i ja przeszłéj niedzieli napiłem się za nadto wódki, pobiłem się z Jankiem, nabiłem sobie guza na łbie, sukmanę rozdarłem, a plaster, co doktór przyłożyć kazał, kilkanaście groszy kosztował. A dla czegóż to kilka groszy, ba złotówek krwawo zapracowanych tak marnie poszło? to dla tego, że nie myślałem o Panu Bogu. Ale poprawię się, tak mi Panie Boże dopomóż; pracować będę jak wół, myśląc dzień cały o Panu Bogu, i dorobię się i własnéj chaty i kilku morgów pola.
— A niechże cię uściskam, kochany chłopcze, rzekł rozrzewniony Maciéj, wyciągając rękę do Mateuszka, który pochyliwszy się na jego piersi, rzewnie w objęciach starca zapłakał.
— Dałeś nam śliczną nauczkę, Mateuszku, rzekli gospodarze, tożeś gadał jak ksiądz, patrzcie no, dzieciuch, a zawstydził starych; ależ nie napróżno nosisz głowę na karku. Bóg ci zapłać, żeś nam przypomniał, co ksiądz Dobrodziéj powiedział; o tak, święta prawda: kto z Bogiem, to Bóg z nim.
A Mateuszek, jak sobie powiedział, tak téż i dotrzymał słowa. Całe cztéry niedziele ani pomyślał o karczmie, ale za to kiedy wrócił z Maciejem z kościoła, czytał mu głośno, równie jak jego żonie i córce, przystojnéj i udatnéj dziewczynie, po kolei Ewangielii święte, które się znajdowały w książce do nabożeństwa, lub pisemko dla ludu pod tytułem Kmiotek. Zaraz téż przez te cztéry niedziele oszczędził sobie całe dziesięć złotych. I w istocie pracował jak wół od rana do nocy. Maciejowi dobytku przybywało, bo Mateuszek chodził gorliwie około jego dobra, więc téż Pan Bóg mu błogosławił.
Maciéj widząc jak Mateuszek skrzętnie pilnuje jego dobra, zaczął się z nim obchodzić jak z rodzonym bratem. Maciejowa, poczciwa kobiéta, bardzo często odtąd nazywała go swoim synem, a nazwa ta słodką była dla duszy Mateuszka. Tymczasem grosz przybywał do grosza i coraz sutsze gościńce sypały się pracowitemu parobczakowi od jego gospodarzy. Raz Maciéj darował Mateuszkowi śliczną owieczkę, za to że jego owiec troskliwie doglądał. Czy wiécie co, mój stary, rzekła jednéj niedzieli Maciejowa do męża, że Mateuszek błogosławieństwo Boże wprowadził od roku do naszéj chaty? Ani pomnę, aby nam się kiedy tak wiodło jak tego lata. Aleć to chłopak co pobożny, a kto z Bogiem, to Bóg z nim.
Gospodarze we wsi, myśląc że to tak samo szczęście trzyma się Mateuszka, zazdrościli Maciejowi tak pracowitego i wiernego parobka. Jeden z nich, człowiek chciwy i niesumienny, chcąc go odmówić Maciejowi, obiecywał mu dać większą zapłatę, ale Mateuszek, chłopak z sercem, rzekł do owego gospodarza: Dziękujęć wam za wasze obietnice, ale Macieja nie porzucę. Przytulił on mnie biédnego siérotę, a jabym go miał opuścić w starości? Nie, tego nie zrobię. Tego samego dnia Maciéj dowiedział się o poczciwości Mateuszka, i nie tylko że sam z siebie powiększył mu zasługi o dwadzieścia sześć złotych, jeszcze dał mu ładne i tłuste cielątko.
Lecz nie myślcie, kochani czytelnicy, żeby Mateuszek same zawsze wesołe miał tylko chwile. O nie! przychodziły i na niego troski i kłopoty. Raz zdechło mu śliczne jagniątko, którego się z owieczki dochował; drugi raz znów zgubił na jarmarku dwadzieścia złotych; na wiosnę kilka tygodni ciężko chorował, a czasami znów tak mu się nic nie wiodło, tak robota szła na opak, że ręce opuszczał. Wtedy przychodziło mu na myśl owo kazanie niedzielne o pracy. A możeś ty nie myślał dosyć o Bogu, mówił Mateuszek sam do siebie, możeś popełnił grzéch jaki, i wtedy goręcéj się modlił, przepraszał Pana Boga z duszy całéj, a kiedy i to nic nie pomagało, szedł do spowiedzi, przyjmował Przenajświętszy Sakrament, czynił szczérą pokutę i Bóg powracał mu łaskę swoję świętą. A jeżeli Stwórca nie oddalał od niego pomimo gorącéj modlitwy i serdecznéj poprawy trosk i kłopotów, to mu wracał spokój sumienia i szczęście wewnętrzne, „Nie zawsze to człowiek jest tu na ziemi szczęśliwym, mawiał sobie Mateuszek, ale cnotliwym może być zawsze; tak ci to Dobrodziéj zapewniał.“
Czas płynie jak woda, a szczególniéj przy pracy i w pobożności. Mateuszek ani się spostrzegł, jak od owego kazania o pracy upłynęło trzy lata z górą. Oboje Maciejowie przygarbili się trochę, ale za to ich córka Małgosia na śliczną wyrosła dziewczynę. A byłoć to dziéwczę i do Boga i do ludzi. Pobożne, uczciwe, pracowite. W kościele i w domu modliła się przykładnie, a pracowitą była jak mrówka. Nie tylko przędła cienko, jak żadna dziewczyna we wsi, ale czytała pięknie i wcale ładne stawiała litery, a katechizm umiała jak paciérz.
Oj! takiéj mi żony, myślał sobie Mateuszek, ale gdzież mi tam myśleć o niéj, mnie chudemu pachołkowi, toć to śliczne kieby róża, a pobożne jak Święta na obrazku.
I nie na żarty Mateuszek zaczął myśléć o własnéj chacie i żonie.
Z zaoszczędzonéj pracy uciułał sobie 300 złotych, toć to fortuna dla biédaka. Odzienie miał porządne, a do tego krówkę i kilka bieluteńkich owieczek. „Ojcze Macieju, rzekł dnia jednego Mateuszek do swojego gospodarza, bo od roku ojcem go nazywał, Bóg widzi, że mi was żal porzucić, aleć to człek pragnie już pracować na swoję rękę; chcę wystawić sobie chatę."
— Alboć ta zła, spytał się Maciéj, patrząc na Mateuszka z pod oka?
— Jakto? rzekł zadziwiony Mateuszek.
— A tak, czy zła, czy się wali? pokryj ją tylko świeżą słomą, wybiél, i obaczysz, jak wam w niéj dobrze będzie.
— Żartujecie sobie z biédaka, odrzekł Mateuszek ze łzami w oczach.
— A to mi biédak nie lada, co ma taką tęgą głowę, takie pracowite ręce i taką do tego łaskę Bożą nad sobą. Słuchajcie, mówił do niego po raz piérwszy z takiém uszanowaniem: kocham was jak syna, i córkę moję, najmilsze dziécię, chętnie wam oddam, bo jak widzę, wybyście nigdy nie śmieli prosić jéj sobie za żonę.
— A jak mi Bóg miły, nigdy, ojcze Macieju, ale gdy mi ją dajecie, to jakbyście mnie do raju wprowadzili, i mówiąc to z głośnym płaczem rzucił się do nóg Macieja.
Nazajutrz swaty przyszły do chaty Maciejów, a na trzy tygodnie przed zapustami Mateuszek poszedł do księdza Proboszcza dać na zapowiedzie.
Ksiądz Dobrodziéj, ktory parafian swoich kochał całém sercem, ujrzawszy Mateuszka, wstał z kanapki, przed którą kilkoro stało dzieci, które Dobrodziéj czytać uczył, i wyciągnął rękę do Mateuszka.
— No, daj rękę, zacny chłopcze, rzekł ksiądz Proboszcz, wszak ci to ręka poczciwa, pracowita, któréj Bóg błogosławi, i mówiąc to, wstrząsnął z duszy całą rękę Mateuszka.
Rozpłakał się Mateuszek i ledwo mógł opowiedziéć powód swego przybycia. Ale gdy Dobrodziéj kazał mu usiąść na krześle przy sobie, tak go ta dobroć ujęła, że opowiedział długo a szeroko, jak to owo kazanie niedzielne o pracy stało się powodem szczęścia całego jego życia.
Teraz Dobrodziéj sam zapłakał.
Dobrodziéj śliczne miéwał kazania, nietylko po wsiach, ale i w wielkich miastach, i wielcy panowie jako téż panie chwalili go za te piękne kazania; podobnoć nawet pisano o nich w gazetach; ale żadna pochwała, choćby największa, tak mu słodką nie była, jak to wyznanie Mateuszka.
W kilka tygodni ksiądz Dobrodziéj związał stułą rękę Mateuszka i Małgosi, a kiedy po odbytéj ceremonii młoda para zabierała się odejść od stopni ołtarza, ksiądz proboszcz wstrzymał ją łagodnie.
Najprzód wytłumaczył młodéj parze, jakie obowiązki Sakrament Małżeństwa wkłada tak na żonę, jak na męża, zachęcał do zgody, pobożności, wzajemnéj wiary i uczciwości, a w końcu dodał: Ciężkie życie ludzkie, dziatki kochane, boć od grzéchu Adama, człowiek skazany na pracę; ale kto w pracy wzywa zawsze pomocy Boga, kto nigdy o nim nie zapomina, postępuje, jak Bóg przykazał, nie szemrze przeciwko wyrokom Bożym, temu Bóg zawsze błogosławić będzie; i wam dziatki moje pobłogosławi, jak ja w téj chwili błogosławię z duszy całéj.
Oby to błogosławieństwo towarzyszyło wam w życiu całém.
Nie piérwszy raz zacny kapłan miał mowę ślubną do chłopków, ale piérwszy raz tak gorąco błogosławił, bo téż piérwszy raz słowa jego na tak żyzną padły rolą, takie święte wydały owoce.
Jestem pewna, że Mateuszek nigdy nie zapomni o kazaniu niedzielném, że jeszcze dziatkom swoim, gdy je Bóg w łasce swojéj ześle, powtórzy mówiąc: Kto pracuje, myśląc o Bogu, temu On błogosławi, i łaskę swoję zsyła.
Otóż to, kochani bracia, jak to dobrze, uważnie słuchać kazania, a jeszcze lepiéj, słowa przyjąć do serca, usłuchać rady świętéj, bo kapłan opowiada słowo Boże, sieje ziarna, ale niestety, wy nie dopuszczacie, aby te błogosławione ziarnka weszły na roli serca, to jest nie zawsze świętych ojcowskich rad słuchacie; a wierzajcie mi, gdybyście zawsze rad dobrych kapłanów słuchali, to Bóg błogosławiłby wam tak jako Mateuszkowi, i bylibyście jak Mateuszek tak szczęśliwi łaską Boga, i tak od ludzi kochani.





NIE PRZEKLINAJCIE!

W powiecie Kalwaryjskim, w guberni Augustowskiéj, nad rzéką Szeszupą, leży śliczna wioseczka w malowniczém położeniu. W téj to wiosce, w najpiękniejszéj chatce, miészkała młoda wdowa Janowa, z óśmioletnim synkiem Tomaszkiem. Był to chłopczyk pełen życia, wesolutki, figlarny jak kotek. Czarne jego oczki błyszczały wcześnie rozwiniętym rozumem, a na ustach przelatywał uśmiéch swobodny. Matka pieściła go nadzwyczaj; ładnemu pieszczoszkowi wszystko było wolno, a choćby był chciał kafla z pieca, szybki z okna, pewno Janowa bez namysłu byłaby je dała. Oj będzie to z niego człek nie lada, mawiali ojcowie, z zazdrością spoziérając na ślicznego chłopaka. Któżby pomyślał, patrząc, jak Janowa całowała nieraz jedynaka, jak go swoim klejnotem i rybką nazywała, że nie zawsze takie milutkie nazwy dawała Tomaszkowi. Ale tak było niestety! — Te same usta, co całowały czoło chłopczyny, zwąc go skarbem, gołąbkiem, miotały na niego w chwili gniéwu najokropniejsze przekleństwa. Ile razy Tomaszek spłatał choćby najmniejszego figla, wtedy Janowa z zaognionemi oczyma, nie szczędziła słów najokropniejszych, jako to: a bodajżeś przepadł, nie doczekaj jutra, i jeszcze straszniejsze wyrazy, których nie śmiém powtórzyć. Tomaszek tak się oswoił z przekleństwami matki, że gdy jaką psotę wyrządził, a Janowa podług zwyczaju, nie szczędziła mu okropnych wyrazów, wtedy chłopczyna przewrócił na środku izby koziołka, podskoczył w górę i wyleciał z chaty niby wiatr. Janowa nie miała jednakże złego ducha serca, i owszem była miłosierną dla biédnych, wyrozumiałą niekiedy, ale tak już od lat najmłodszych oswoiła się z złorzeczeniami, że przeklinała upadającą łyżkę z ręki, łamiący się stołek, nawet wiatr świszczący na dworze. Napróżno upominał kapłan pobożny, mówiąc: że przekleństwo, to straszny grzéch w oczach Boga; Janowa dziś przyrzekła poprawę, a nazajutrz przeklinała w najlepsze.
Podobno, moi bracia, nie ma powszechniejszego grzéchu pomiędzy wami, jak zwyczaj przeklinania. Ileż to znam gospodyń wiejskich, które nigdy łagodnie nie przemówią do dzieci, ale najszkaradniejszemi lżą je słowami, a co gorsza, przeklinają, na czém świat stoi. Czy to nie miléj, matki wiejskie, dla waszego serca, zwać dziatki, które Bóg stworzył na obraz i podobieństwo swoje, aniołkami, pociechami, jak dawać im nazwy, od których włosy ze strachu powstają na głowie? Tak samo i wy ojcowie, zamiast przeklinać za najmniejszą przykrość, wasze żony i dzieci, sąsiadów i domowników, miéjcie lepiéj błogosławieństwo na ustach, a błogosławieństwo Boże spłynie na wasze głowy, i na głowy ukochanych waszych. Jak słowa błogosławieństwa, które człowiek wymawia, miłemi są w oczach Boga i jednają nam jego łaskę, tak straszne przekleństwa oddalają go od nas. Prócz tego przekleństwo, to straszny grzéch w oczach tego Pana Świętości, który jest błogosławieństwem samém.
Jakże śmiécie przeklinać człowieka, którego Bóg stworzył na swój obraz, człowieka, co ma nieśmiertelną duszę, która ma kiedyś zamiészkać w Niebie obok Ojca Niebieskiego. Jakże możecie przeklinać zwiérzęta i rzeczy nieżyjące, kiedy to wszystko jest dziełem świętych, wielmożnych rąk Jego, więc wszystko raczéj błogosławić wam trzeba, w każdym dniu, godzinie, minucie. Niechaj więc całe życie wasze będzie hymnem błogosławiącym, za tyle darów Jego niepoliczonych, za życie, za zdrowie i za wszystko co z Jego ręki macie. Niestety! tak nie myślała Janowa.
Razu jednego Tomaszek krajał sobie nożem kawałek drzewa, siedząc u nóg matki (a było to w porze zimowéj). Nagle chłopczyna zrywa się z ziemi, porywa nóż i wybiega z chaty. „Wróć zaraz chłopcze, krzyknęła za nim matka, bo ci głowę skręcę.“ „Nie wrócę, nie wrócę,“ woła chłopczyna, przeskakując z nogi na nogę. „Zaraz mi wracaj hultaju, gałganie, szatanie jakiś, krzyczy zagniewana kobieta, albo oddaj nóż.“ „Otóż pójdę, otóż pójdę, powtarza śmiejąc się Tomaszek, a noża nie oddam,“ i zaczyna biédz ku rzéce ile mu sił staje, a za chwilę znika matce z oczu.
A bodajżeś przepadł, a bodajżeś więcéj nie wrócił, krzyknęła Janowa, zatrzaskując z gniéwem za sobą drzwi chaty.
Kto wié, gdyby Janowa zamiast przeklinać, była przemówiła do syna, „wróć mój aniołku, nie martw matki,“ możeby chłopczyk był nietylko nóż oddał, ale i pozostał w chacie. A gdyby do tego Janowa, zamiast psuć chłopca pieszczotami, pobłażaniem zbyteczném, wcześnie przyzwyczaiła go była do posłuszeństwa i uszanowania dla starszych, chłopczyk pewno byłby uległy jéj rozkazom.
Janowa wróciwszy do chaty, nie może spokojnie usiedziéć na miejscu, w końcu ochłonąwszy z gniéwu, idzie szukać jedynaka. Ale zaledwo uszła kilkanaście kroków, spostrzega gromadę ludzi, śpiesznie ku jéj chacie zdążających. Włosy jéj na głowie powstają, serce zaczyna bić niespokojnie, a przekleństwo owo straszne, które przed godziną wyszło z jéj ust na własne dziécię, staje jéj w myśli. Cóż się z nią dzieje, gdy rozepchnąwszy gromadę, spostrzega swojego ukochanego Tomaszka, z obwisłemi rękami, w sukni krwią zbroczonéj, na rękach sąsiadów.
Dziécię ślizgając się na rzéce, upadło na bok lewy, gdzie właśnie za sukmanką miało ów nóż ostry i zabiło się na miejscu.
Któż opisze rozpacz matki, straszne jéj jęki. „O! skarał mnie Bóg, skarał srodze“, woła dzikim głosem, padając na zimne ciałko chłopczyny, gdy go już wniesiono do chaty. Rozpacz Janowéj straszliwszą była nazajutrz, gdy chłopczyna leżał w trumience, blady, ze zbolałym wyrazem na martwéj twarzyczce, zdawał się użalać na straszną śmierć swoję, co go zabrała w pączku życia, niby roślinkę podciętą kosą.
Próżne były pociechy sąsiadów. Straszny, głęboki smutek kilka tygodni nie opuszczał nieszczęśliwéj matki; dopiéro gdy uklękła przy konfesyonale, u stóp pobożnego kapłana, gdy po serdecznym żalu i szczéréj pokucie i poprawie pokrzepiła zbolałą duszę Ciałem i Krwią Pana Jezusa, znikła czarna rozpacz z jéj serca.
Odtąd cichemi łzami zlewała mogiłę ukochanego dziécięcia i w gorącéj modlitwie szukała jedynéj ulgi dla siebie.
Niemniéj straszny wypadek zdarzył się w téjże saméj okolicy. Katarzyna, żona Bartłomieja, matka kilkorga dzieci, miała również okropny zwyczaj przeklinania. Bartłomiéj nie lepszym był od żony. Nic im się téż nie wiodło, bo rzadko w chacie pomyśleli o Bogu, ale okropnemi przekleństwami obrażali Stwórcę. Z pięciorga dzieci, jakiemi ich Bóg obdarzył, najmilszém, najpiękniejszém, było najmłodsze, zaledwo roczek mające. Pieścili je téż oboje rodzice, uważając za najmilszą pociechę swoję. Dzieciątko chowało się czerstwo i zdrowo, już wymawiało: tata i mama, wyciągając do matki i ojca drobne rączęta, skacząc wesoło na ich kolanach, gdy nagle zachorowało mocno. Katarzyna całe dnie i noce przepędzała przy kołysce dziécięcia, które rzewnym płaczem napełniało chatę. Znudzona w końcu ciągłym krzykiem, zawołała opryskliwie na dziécię, które zaniosło się od wielkiego płaczu: „A bodajżeś przepadł, nieznośny dzieciaku,“ i odeszła od kołyski. Dziécię po chwili umilkło, zdawało się, że usnęło.
Wieczorem Bartłomiéj zbliżył się do kołyski, ale zaledwo dotknął się ustami czoła dziécięcia, krzyknął przeraźliwie i cały zalał się łzami. Co to jest? zawołała Katarzyna, porywając na rękę, ale niestety! martwe już zwłoki dziécięcia. Padła jak nieżywa na ziemię, ale ani jéj łzy, ani okropne krzyki, nie zbudziły dziécięcia do życia. Być może, że Bóg naznaczył już wczesną śmierć jego, ale Katarzyna całe swoje życie pocieszyć się nie mogła, powtarzając ze łzami pokuty i skruchy, że sama własne dziécię zabiła. Ile razy potém ogarnęły ją niecierpliwość, lub gniéw, przychodziło jéj na usta przekleństwo, wtedy żegnała się pobożnie, bo przed jéj oczyma, stawała trumienka najmilszego jéj dziecka. Bartłomiéj, nie mogąc się pocieszyć po stracie swojego aniołka, zaprzestał zupełnie przekleństw i surowo strofował i karał dzieci, jeżeli które uniosło się gniéwem i przeklinało. Bóg téż pozwolił mu się doczekać szanownéj starości i pociechy z dziatek. Piastując właśnie wnuczęta, mawiał pobożnie: Oj dziatki, nie obrażajcie przekleństwem Boga, bo tym sposobem wyrzucacie go z serca własnego i oddalacie od siebie łaskę Ducha Świętego.


DOBRY BYT ODZYSKANY.

— Cóż to nasza Marychna tak dziś zaspała, rzekła Michałowa do męża, który od godziny podpiérał drągiem pochyloną chatę, na wpół zapadłą w ziemię.
— A niech sobie śpi nieboże, odpowiedział Michał, toć to jéj tyle co śpi, dosyć się przez cały boży dzień napłacze. I mówiąc to, odstąpił kilka kroków od owéj nędznéj chałupy, i patrzał się na nią ze smutnym uśmiéchem.
— I cóż tam znów nowego myślicie, pytała żona, spoglądając ze łzami na męża.
— A myślę, żeć się ta buda zawali lada dzień, rzekł Maciéj z gorzkim śmiéchem.
— No, nie śmiéjta się tak, nie śmiéjta! zawołała Michałowa, zakrywając oczy, bo mnie serce mało nie pęknie na taki śmiéch; prawdać to, że chata którą wierzyciele zabrali, istne cacko przy téj norze, aleć na najęcie i takiéj ledwo nas stało, i za to dziękować Bogu.
— O! zapomniał ci Pan Bóg o nas, zapomniał, rzekł chłopek siadając na progu chaty.
— Bo i myśma o nim długo nie pamiętali, mówiła kobiéta.
— Mojać wina, zawołał chłopek, bijąc się w piersi, choć ci ja piłem z rozpaczy, boć nikomu tak źle jak nam się nie wiedzie, od lat siła. Dwa lata temu spaliła się stodoła ze zbożem, padły dwie krowy; łońskiego roku grad wybił zboże, siwek nogę złamał, i wy takeście długo niedomagali. Bóg nas opuścił, o! opuścił widocznie. A przecież już od roku i kropli wódki nie miałem w ustach, — chodzę na odpusta, odprawiam nowenny i do świętego Antoniego i do Matki Bozkiéj i do Pana Jezusa, a Pan Bóg jak karze, tak karze, za dawne grzéchy. Michałowa nic odpowiedziéć nie mogła na te słowa, tylko załamawszy ręce, zanosiła się od płaczu.
— Ale czemu, gdy mnie grzésznika Bóg karze, to karze i was, niewinną kobiétę i karze to święte dziecię, naszę Marychnę; cóż ona zawiniła Panu Bogu? Oj! opuścił nas Pan Bóg opuścił. — Opuściła nas Najświętsza Panna ze Swoim Synem.
— Oj, nie opuściła nas Najświętsza Panna, nie; ani Jezus najmilszy, zawołała śliczna dziewczyna, biała jak lilija, wybiegając z owéj nędznéj chaty i głośno płacząc rzuciła się matce na szyję.
Michałowa przytuliła ukochaną jedynaczkę, piętnastoletnią Marysię do serca, pytając troskliwie o powód jéj łez i smutku.
— Ja nie smutna; Matulu, odpowiedziała Marysia, nie, a jeżeli płaczę, to z radości.
To mówiąc siadła na progu chaty, pomiędzy ojcem i matką. A w téjże chwili słonko ślicznie weszło z za lasu, skowronki śpiewały na wyścigi, unosząc się nad zieleniejącymi polami. Marysia złożyła ręce, chwilę popatrzyła w niebo, snać się modliła, a potém tak się ozwała:
Słuchajcie, Matuleńko moja, słuchajcie Tatulu, jaki ja cudowny sen miałam dzisiaj. — Zdało mi się, że byłam z wami w lesie, żeśmy we troje zbierali jagody, bo to i we śnie moim była wiosenka, a na fujarkach tak ślicznie grali, żem ja myślała: tak cudnie grają tylko anieli. Niedaleko nas zbierała jagody wieś cała. Ale kiedy kosze dziéwczat, chłopców i kobiet napełnione były czerwonemi jagodami, to w naszych koszykach ni jednéj nie było. A pot spływał nam po skroni, a najbardziéj wam, Tatulu, ażeście jęczeli od wielkiego utrudzenia. I znów nadeszło lato, pełno grzybów było w lesie, a nasze koszyki znów były próżne, a koszyki sąsiadów pełne ślicznych borowików i rydzów. Potém w jesieni zbiéraliśmy znów we troje orzechy, ale gałęzie leszczyny raniły nam tylko twarz i ręce, a dojrzałe orzechy same spadały w fartuchy dziéwcząt i koszyki chłopaków wiejskich. Wtedy ja Matulu upadłam na kolana i prosiłam Matki Bozkiéj gorąco, by się ulitowała nad nami, by się wstawiła do Syna swojego. — „Otrzyj łzy Marysiu“ odezwał się jakiś głos, ale to tak słodko, tak słodko, że wam tego wypowiedzieć nie umiém. Podnoszę ja oczy, i dziwy! Widzę w złotym obłoku Najświętszą Pannę w błękitnym płaszczu, gdyby niebo, w czerwonéj sukni. Ale twarz Panny Najświętszéj była taka piękna, taka piękna, jakiéj nigdy w życiu nie widziałam. A Panna Najświętsza trzymała na ręku cudowne Dzieciątko Jezus. — I Dzieciątko Jezus spojrzało na mnie niebieskiemi jak przylaszczki oczami, i podniosło rączkę nad moją głową. „Nie płacz Marysiu, nie płacz, mówiła Matka Boża, Bóg się zlituje nad wami, tylko pracujcie szczérze, módlcie się do niego i nie narzekajcie na jego wyroki.“
I kiedy to Matka Bozka mówiła, Dzieciątko Jezus sypało mi rączką do fartucha i w koszyczek jagódki czerwone, grzyby i orzechy, a w tém się obudziłam. Otóż Mamulu moja, Tatulu kochany, ten sen znaczy, że nam Matka Boża uprosi szczęście u Boga, że nas pocieszy niedługo.
Matka i Ojciec w milczeniu uściskali kochaną swoję Marysię. A w tém dzwonek począł wzywać na Mszą Świętą poranną.
— Chodźma poprosić Matki Bozkiéj, by nas wysłuchała, rzekła Marysia. I niezadługo wszystko troje stanęli w kościółku. Dziewczyna nie mogła oderwać oczu od Matki Bozkiéj, a złożywszy ręce, modliła się gorąco. Michał i Michałowa, klęcząc za córką, dziękowali Bogu, że im dał tak pobożne święte dziécię, i po raz piérwszy zrozumieli, że nie są tak biédni, gdy mają dziécię bogate w cnoty. Po wysłuchaniu Mszy świętéj Michał poszedł na zarobek do miasta, Marysia po kwiatki do lasu, a Michałowa została w chacie.
Dobrze jeszcze przed zachodem słońca, ojciec z córką wrócili razem z miasta. Michał twarz miał wesołą, choć znać było na niej znużenie.
— No Marysieńko, rzekł radośnie do córki, podając jéj sześć nowiutkich złotówek, przeżegnajże te pieniądze, boś ty pobożne dziécię.
— Sześć złotówek! zawołała Marysia, aż sześć, a jakie śliczne, jakie czyste!
— A tak, aż sześć, mówił Michał śmiejąc się wesoło, zarobiłem je w mieście u jakiegoś bogatego pana. Skopałem mu ogródek pod oknem, wyczyściłem całe podwórko, a tak był kontent z mojéj pracy, że mi dał sześć złotych.
— A mnie ładna panienka dała złoty, rzekła Marysia, cały złoty za kwiatuszki, ale téż doniosłam je tak świéżutkie, jakby tylko co w lesie były rwane, i do tego ładna panienka dała nowiutką wstążeczkę, aby jéj tylko co dzień przynosić kwiatuszki; ale ja wstążkę zaniosę na ołtarzyk Matki Bozkiéj jako ofiarę.
— Toć i ja nie próżnowałam doma, rzekła Michałowa, skopałam ogródek, i ot poczęłam szyć koszulę, którą stary Maciéj przyniósł, a jak jutro wstanę ze świtem, toć ją może skończę i kilka groszaków dostanę. I mówiąc to, przykryła stół grubém płótnem i zastawiła skromną wieczerzą. Już od dawna Michał nie zajadał z takim smakiem; a Michałowa patrząc na wesołość męża i uśmiechającą się Marysię, z radości jeść nie mogła. Nazajutrz zawołano Michała i Marysię do dworu na robotę, bo wieś, w któréj Michał z żoną i córką miészkał, od dawna oczynszowaną była. Młody pan, kilka ledwo tygodni temu, jak przyjechał do swojego majątku. Był on siérotą, niedawno wyszedł z opieki, nie znał więc jeszcze prawie nikogo ze wsi, bo go chowano w mieście. Żona dziedzica, młodziutka i piękna, także po raz piérwszy była na wsi. Michałowi i Marysi wyznaczono robotę w ogrodzie.
— Cóż to tak pracujecie na zabój, rzekł jeden z wyrobników do Michała, widząc jak ten siedząc na drzewie, oczyszczał je starannie z gąsienic od godziny, nie przemówiwszy ani słowa do córki, która nieopodal okopywała ziemię koło krzaków róż. Spocznijcie trocha, alboż to nam ekonom nad karkiem stoi; pan człeczysko dobre, pani kieby aniół, grosza nie wytrącą, choćby i człek pohultaił trocha, toć człek nie koń, nie wół, by nie spoczął, mówił daléj ów sąsiad.
— Toż gdy państwo tacy dobrzy, to jeszcze gorliwiéj pracować trzeba, rzekł Michał, nie odrywając się od roboty.
— A Bóg wtedy lepiéj błogosławi, dodała pobożnie Marysia.
Oboje państwo stali w oknie i całą tę rozmowę słyszeli. Odtąd pilnie uważali co dzień na Michała i córkę jego. W kilka dni młoda żona dziedzica poleciła Marysi, przynieść kwiatków polnych i w nagrodę dała jéj śliczny duży obrazek Matki Bozkiéj z dzieciątkiem Jezus na ręku, cały kolorowany. Marysia spojrzawszy na obrazek, krzyknęła i zalała się łzami, bo jéj się zdało: że taką samę Matkę Bozką, takie same Święte Dzieciątko we śnie widziała.
Na prośby młodéj pani opowiedziała i sen ów cudowny i miłosierdzie Boże nad niemi.
Marysia nadzwyczaj podobała się pani.
Młodéj żonie dziedzica łzy stanęły w oczach, pogłaskała Marysię po twarzy, i co dzień odtąd do siebie przychodzić jéj kazała.
Marysia każdego rana biegała do lasu po kwiatki dla dobréj pani, która po niejakimś czasie znów jéj śliczną książkę do nabożeństwa dała. Co więcéj, młoda pani uczyła Marysię pisać, rachować, szyć cienką bieliznę, robić siatkę, a nadewszystko mówiła jéj o dobroci wszechmocnego Boga, o miłości Jezusa dla ludzi. Marysia przyklęknąwszy u nóg dobréj pani, połykała każde jéj słowo, a gdy wróciła do chaty, kiedy złożyła ręce do wieczornéj modlitwy, gorąco prosiła Boga o zdrowie i szczęście dla swojéj dobrodziéjki.
Minęła wiosna, minęło lato, minęła téż powoli niedola Michała. W prawdzie brak jeszcze dużo było do zupełnéj pomyślności, ale wieśniak już nie rozpaczał, bo czuł widoczną łaskę Boga nad sobą.
Dnia jednego, w południowéj godzinie, siedział na progu chaty, słuchając z uweseloném sercem pobożnéj pieśni, którą żona, siedząc w chacie, przy kołowrotku śpiewała. Marysia wiła śliczny wianek z polnych kwiatów dla dobréj pani. Cisza panowała do koła, wietrzyk tylko szeleścił listkami; nagle dziwne brzęczenie, jakby kilka rojów pszczół przerwało ten spokój miły. Michał podnosi głowę, i spostrzega cztéry swoje drzewka stojące w ogródku, pokryte pszczołami.
W piérwszéj chwili krzyknął radośnie, że Pan Bóg skarb wielki mu zesłał, ale przyszło mu na myśl, że te pszczółki, chociaż wprost przybyłe z lasu, nie do niego, ale do pana należą. Nie namyślając się ani chwili, pobiegł co żywo do dworu, oznajmując panu, że cztéry roje pszczół pańskich przyleciało do jego ogródka.
— Widać że im u ciebie miléj, jak w moim lesie, rzekł dziedzic żartobliwie, że kwiatki Marysi słodsze, jak leśne, to przyjmże pszczółki w gościnę, a jak dużo smacznego miodu ci przysporzą, to chętnie przyjdę go z żoną skosztować.
Michał ledwo wgłos się nie rozpłakał, a podziękowawszy panu za jego dobroć, wrócił śpiesznie do chaty.
Umiał on doskonale obchodzić się z pszczółkami, bo niegdyś ule jego pełne tych pracowitych były stworzonek, więc téż ani jedna pszczółka nie zginęła marnie, wszystkie wygodne pomieszczenie w opustoszałych ulach znalazły. Z jakąż rozkoszą serca nazajutrz, przysłuchiwała się cała rodzina miłemu brzęczeniu pszczółek, jak serdecznie dziękowała Bogu za nowy, widoczny dowód jego dobroci.
Nadejście zimy nie przestraszyło pracowitych wieśniaków, bo już i sporo poczciwie zarobionego grosza i dużo gospodarskich zapasów mieli na mroźną porę. Już i biédniejszym od siebie nie jednę miarkę mąki, kaszy, nie jeden groszak dać mogli. Kiedy po raz piérwszy Marysia biédnéj podróżnéj posługiwała w chacie ojcowskiéj, przyszedł jéj na myśl ów sen cudowny i z tém serdeczniejszą litością napełniła torebkę ubogiéj.
Zima przeszła niepostrzeżenie wśród ciągłéj pracy W chatce Michałów, a wiosna zastała ich przygotowanych na troski i kłopoty gospodarskie. Chociaż już cały świat Boży pokryty był zielonością, jakoby pysznym kobiercem, deszcz jednak jakby dla wzbudzenia bogatszéj jeszcze roślinki, padał nieustannie.
— Jezu dobry! wyrzekł dnia jednego Michał do żony i córki, a toć to my zginiemy znowu, jeżeli Matka Boża nie ulituje się i nie ześle pogody.“ I znów podług dawnego zwyczaju wyrzekał i stękał. Michałowéj siedzącéj przy kołowrotku łzy stawały w oczach, jedna tylko Marysia, była jak zawsze wesoła, uśmiechająca się.
— Tatulu! rzekła raz łagodnie, gdy deszcz ulewny bił w szyby, przeczytam ja wam piękną historyą o wytrwałości w pracy i cierpliwości w znoszeniu krzyżyków, które Pan Bóg zsyła na ludzi. I mówiąc to, zrozumiale czytać zaczęła z książki, którą jéj dobra pani dała. Michał słuchając owéj historyi, zapomniał o deszczu, a wyrzynając łyżki drewniane, które na jarmarku miał sprzedać, uzbroił się w odwagę i wytrwałość. W książeczce téj, którą Marysia czytała, były pożyteczne opisy o hodowaniu pszczół, o ulepszeniu gospodarstwa, o szczepieniu drzéwek. Michałowi nigdy nic podobnego na myśl nie przyszło; jak więc tylko deszcz ustał, postanowił wszystkie te nowości wprowadzić do swojego gospodarstwa. Żona i córka dopomagały mu w tém dzielnie. Najprzód wzięli się wszyscy troje do sadzenia drzewek i kwiatów, które najwięcéj zawierają słodyczy, w pobliżu ulów, aby pszczoły nie potrzebowały odlatywać daleko dla wysysania słodyczy z kwiatów i ginąć często marnie. Takim więc sposobem powstał śliczny ogródek, złożony z młodych szczepków owocowych, lip, krzaków i kwiatów, najżywszych kolorów, wśród których chata wyglądała niby zielona altana. Ale téż i ta chata zmieniła się do niepoznania. Marysia, która nauczyła się od dobréj pani nietylko prawdziwego porządku, ale i tego daru, co to najbrzydszą rzecz piękną uczynić umié, pozasadzała na około chaty pnące się rośliny, dzikie wino, powoje i groszki pachnące. Rośliny te obsypawszy się kwiatem, powspinały się na około okien, drzwi, porozrzucały aż na dach słomiany swoje gałązki, zasłaniając poczerniałe deski staréj chaty. Ale i w środku chaty równie cudowna zaszła zmiana. Ściany dawniéj okopcone, teraz wybielone, poobwieszane były obrazkami Świętych, na oknach stały doniczki z kwiatami, a w każdym kąciku tak było czysto, porządnie, że aż słodko robiło się na duszy. W alkierzyku stały łóżka białemi jak śniég pokryte prześcieradłami, a nad łóżkami wisiał obrazek Matki Bozkiéj, przystrojony w gałązki i kwiaty.
Cały ten zbytek, jak go sąsiedzi nazywali, wypłynął z dobrego bytu, odzyskanego pracą Michałów i ich pobożnéj Marysi.
Już w stajence Michała rżał wesoło śliczny konik, ryczała opodal ładna krówka i dwa wołki, a w śpichlérzyku niejedno nowe narzędzie rólnicze się znalazło.
Zkądże się to wszystko wzięło? spytacie. A czyż nie widzicie bracia, że cała rodzina już dwa lata pracuje w pocie czoła, że przez te dwa lata Michał nietylko chodzi gorliwie około swego gospodarstwa, ale najmuje się na zarobek, a pan płaci dobrze; bo są miesiące, w których i po pięć złotych dziennie wyrobnikowi daje; że Michał kilka razy za usilną a sumienną pracę po kilkanaście złotych nagrody dostał od sprawiedliwego dziedzica. Żona Michała sprzedała już do dworu dwie sztuki cienkiego płótna, a Marysia dużo zarobiła grosza, szyjąc koszule i suknie dla włościanek.
A pszczółki kochane, pielęgnowane jak dzieci, poumieszczane w dwunastu już ulach, dużo już pieniędzy Michałom przysporzyły. Za dwadzieścia cztéry garncy czystego miodu przyniosły w trzecim roku 288 złotych od razu.
Ale przy pracy Michał nie pił, nie hulał, ciężkiemi grzéchami nie obrażał Boga. Żył on w świętéj zgodzie z żoną, nigdy przykrém nie obraził jéj słowem. A jak tkliwym był ojcem, jak litościwym na nędzę braci! Nigdy żaden biédny z próżnemi z jego chaty nie wyszedł rękoma; a ileż to razy jego konik przywoził księdza do chorych sąsiadów, ileż razy dopomaga im w pracy, ileż razy pożyczał własnego grosza. Bóg mu téż dwoił grosz jego i błogosławił mu w pracy. Prawda, że w przeciągu tego czasu ponosił i wielkie szkody, że ukochana Marysia ciężko chorowała, ale Bóg jak zasmucał, tak téż i pocieszał, wléwając do duszy Michała odwagę i nadzieję.
Pobożna Marysia, wywdzięczając się Bogu za jego łaskę, w niedzielę i w święta uczyła czytać i pisać wiejskie dziéwczęta, otrzymując w nagrodę błogosławieńswo rodziców tych dziatek.
Jednego letniego wieczora w niedzielę, Michał z żoną i córką siedział na progu chaty. Wszystko troje od jakiéjś chwili nie wymówili ni słowa, patrząc się wesoło na piękny świat Boży. Wtém dzwonek z parafialnego kościołka wezwał na Aniół Pański. Michałowie złożyli ręce, a Marysia uklękła na murawie przed chatą i półgłosem odmawiała Aniół Pański.
Już dawno dzwonek przebrzmiał w powietrzu, a Marysia nie powstaje z murawy i porusza ustami, patrząc w niebo. „Dziękuję ci, Matko Boża, wymawia w końcu głośno pobożna dziewczyna, żeś nam uprosiła u Syna Swojego zmiłowanie Boże.“ Na te słowa oboje Michałowie padli na kolana przy ukochanéj jedynaczce swojéj: łzy ich zmięszały się ze łzami niewinnéj dziewczyny. Nie mogli oni wymówić słowa, by głośną do Ojca litości posłać modlitwę, ale ich serca przejęte najtkliwszą pobożnością, najwymowniejszą były modlitwą, którą Bóg przyjął mile.
Nie myślcie, moi mili czytelnicy, aby ta powiastka prostym tylko była wymysłem; o nie! taki miły i słodki byt na ziemi każdy z was zapewnić sobie może, nawet ten, co własną winą lub zrządzeniem Bożém popadł w niedolą i nędzę.
Grosz obok grosza położony, gdy go pomnażać będziecie pracą, uczyni złoty; złoty zaoszczędzony, dukata, a dukat polepszy wasz byt, da nietylko pożywienie ciału, ale naukę waszym dziatkom, która jest skarbem biédaka.
Może to was zadziwi, czytelnicy moi, że tak ciągle wspominam wam o możności polepszenia sobie bytu. Nie dziwcie się temu! dobry byt, jaki dajecie rodzinie, zapewni jéj pomyślność ziemską przy cnocie, a pieniądz poczciwie zapracowany pozwoli wam nietylko dobrze wychować dziatki wasze, by się stały użytecznemi ludźmi dla kraju, ale ofiarowany biédniejszym braciom, otrze ich łzy na ziemi, a wam kiedyś bramy niebieskie otworzy. Pracujcie więc, pracujcie, nie tylko dla siebie, ale dla dobra ogółu, a Bóg pobłogosławi wam tak szczodrze, jak poczciwéj rodzinie Michała.


SMUTNE SKUTKI PIJAŃSTWA.

Nie uwierzycie mi, bracia kochani, jak to bolesno pisać o złych nałogach, wadach i błędach waszych. Żyjąc dosyć długo pomiędzy wami, przypatrując się waszym dobrym przymiotom, widziałem jednak i wasze błędy, a błędy te mocno mnie zawsze bolały. Nad naszemi głowami niebo najczęściéj się roztacza, a i z chaty waszéj trzy kroki tylko na zielone pole, na łąki kwieciste, do lasów zielonych. Ptaszki wam zwykle śpiewają i woda szumi, i Bóg zda się z błękitnego nieba przemawia; złych ludzi nie widać, a wy jednak grzészycie, i okropnemi błędami obrażacie Boga. A wszak wiécie bracia, że Bóg karze za grzéchy tam wysoko; że od grzésznych ludzi jaśniejące wiekuistą światłością odwraca oblicze, że tu nawet na ziemi częstokroć srogo karze za grzéchy, bo z błędów ludzkich smutne, okropne, często następują skutki. Oto co się lat temu kilka stało w guberni Płockiéj. W roku 1856 w pięknéj wsi, niedaleko rzéki Narwi, która wpada do Wisły, mieszkańcy nawróceni kazaniami bogobojnego kapłana, postanowili szczérze wyrzéc się wódki na zawsze. Dali sobie tedy dnia jednego słowo, tak gospodarze jak gospodynie, parobki i dziéwczęta, starce i dzieci, że ani kropli tego szatańskiego napoju nie wezmą do ust. Ale jak to zwykle bywa, pomiędzy zbożem znajdzie się i kąkól, tak się téż stało i we wsi owéj. Jakób i jego żona, pomimo danego słowa całéj gromadzie, pokryjomu wódkę pili. Ludzie wiedziéć tego nie mogli, ale wiedział o tém Bóg, przed którego okiem nic się nie ukryje, bo On najskrytsze nawet myśli przenika.
Jednéj niedzieli, w zimę, Jakób z żoną pojechali do kościoła o milę, zostawiwszy w domu troje dzieci: dziesięcioletnią Magdusię, śliczne i dobre dziécię, trzechletnią Rózalkę i dwuletniego Jasia w kołysce. — „A wracajcie skoro, Tatulu! Matulu!“ wołała Magdusia stojąc na progu chaty, kiedy już konie ruszyć miały, „bo nam będzie bez was tęskno w chacie.“ „Wróciemy niezadługo, córeczko, rzekli oboje rodzice, ale wracaj do chaty, bo strasznie zimno.“ I koniki ruszyły.
Pomimo tęgiego mrozu dużo się ludu zjechało do kościoła, bo był to właśnie odpust. Ksiądz z innéj okolicy, zakonnik, miał piękne kazanie o wstrzemięźliwości. Mówił tak do serca, przekonywał tak po ojcowsku, że wszyscy rzewnie płakali, przyrzekając w duszy poprawę. Po nabożeństwie wieśniacy wprost z kościoła ruszyli do domu, prócz Jakóba i jego żony.
— Coś strasznie mi zimno, rzekł Jakób, zacierając ręce, chodźma rozgrzać się w karczmie. Jakóbowa wzdragała się trochę.
— Wódki pić nie będziewa, mówił Jakób, tylko piwo grzane, bo mróz aż do szpiku przechodzi.
I weszli do karczmy, w któréj kilku tylko znajdowało się wieśniaków.
— A, to wy, kumie, a jak się macie? kopę lat was nie widziałem, zawołał jeden z chłopków, obejmując za szyję Jakóba. „No, w ręce wasze“, dodał wychylając kieliszek wódki.
— Dziękuję wam, rzekł Jakób, odsuwając nalany kieliszek.
— Nie bądźta dzieciakiem, jeden kieliszek nie zaszkodzi, namawiał kum gwałtem, jak szatan wciskając mu kieliszek w rękę.
Jakób porwał kieliszek, wychylił duszkiem, karczmarz tymczasem podał mniejszy Jakóbowéj, uskarżającéj się na zimno. Kumowie zaczęli sobie przypominać dawne czasy, wychylając kieliszek po kieliszku, a kiedy Jakób z żoną wsiedli do wózka, już się i zmiérzchać zaczęło, a taka zamieć była na Bożym świecie, że drogi przed sobą nie widzieli. Jakób tak był pijany, że lejcy nie mógł utrzymać w ręku. Jakóbowa straciła zupełnie przytomność i pochylała się to na tę, to na owę stronę, a przymarznięte koniska ledwo się wlokły.
Ale zobaczmy, co się dzieje z dziećmi Jakóbów. Magdusia nakarmiwszy jak mogła Rózalkę i Jasia, co chwila wybiega przed chatę, wypatrując rodziców. O! mój Boże, mój Boże! woła biédne dziécię, co się to Matuli i Tatuli stało, że ich tak długo nie widać. Nakoniec dziewczynka niespokojna i znudzona długiém oczekiwaniem, otuliwszy śpiącego Jasia w kolébce, wzięła za rękę małą Rózalkę, a zarzuciwszy na siebie sukmankę, wybiegła na spotkanie rodziców. Na nieszczęście Magdusia nie zamknęła dobrze drzwi, które odemknęły się zupełnie. Mroźny wiatr obejmuje twarz Jasia, dziécię się budzi i rzewnym płaczem napełnia chatę. Ale płaczu jego nikt nie słyszy, bo chata Jakóbów leży we wsi okolonizowanéj i dosyć daleko stoi od chat sąsiadów. A tym czasem Magdusia bieży drogą, trzymając za rękę lekko odzianą Rózalkę. Łzy biédnym dzieciom płyną po twarzy i marzną na sukmankach, bo mróz trzaskający. Już Magdusia chce się wrócić do chaty, ale w pośpiechu zeszła z gościńca i drogi w żaden sposób znaleźć nie może. Próżno krzyczy i płacze, jéj krzyki i płacz rozpaczliwy zagłusza wiatr okropny.
Magdusiu, spać mi się chce, woła Rózalka, padając z jękiem u jéj nóg; Magdusia spłakana, zmęczona, porywa na ręce skostniałą siostrzyczkę, ogrzéwa ją swoim tchem i otula sukmanką, a dziécię pochyla główkę na jéj piersi zbolałe, by się obudzić, niewinnym aniołkiem, na łonie Matki Bozkiéj, która małą męczennicę wprowadzi do chwały wiekuistéj.
Magdusia szła jeszcze kilka kroków, z trudnością dźwigając martwe już zwłoki Rózalki. W tém potknęła się i upadła. O Boże! Rózalka nie żyje, krzyknęła głosem rozdzierającym i spojrzała w niebo, załamując ręce. Przed nią stał krzyż, a na krzyżu wysoko Chrystus w ciérniowéj koronie, a u jéj stóp martwe zwłoki Rózalki. Dziewczynka klęka pod krzyżem. Noc już była zupełna. Sen dziwny ogarnia skostniałe od zimna dziécię, zamyka oczy i zasypia. Nazajutrz sąsiedzi znajdują martwego Jasia w kołysce i ciałka Magdusi i Rózalki pod krzyżem na drodze, a ztamtąd niedaleko, w rowie, na wozie, martwe również zwłoki Jakóba i Jakóbowéj.
Zgroza przejęła wszystkich, gdy nazajutrz karczmarz, znaglony pytaniami księdza Proboszcza i wójta, przyznał się do strasznéj winy. Sprowadzono do chaty, gdzie pięć od razu stanęło trumien, i karczmarza i onego kuma. Na widok ten obadwaj skamienieli. Ksiądz Proboszcz, patrząc na niewinne dziatki, leżące w trumienkach, zapłakał, a widząc straszliwą rozpacz i gorzkie wyrzuty sumienia na zbladłéj twarzy winowajców, te tylko wyrzekł słowa: Proście u Boga, niewinne aniołki, coście tak okropną śmiercią skończyły, aby Bóg dobrotliwy zmiękczył serca winowajców i śmierć waszę męczeńską im przebaczył. Słowa te pełne dobroci i łagodności chrześcijańskiéj, nie zdjęły strasznego ciężaru z serca winowajców. Nie wiém co się stało z niemi, bo wkrótce opuściłam tamte strony, ale mówiono mi, że długo, długo widać było straszny smutek na ich wybladłych twarzach.
Posłuchajcie jeszcze drugiego zdarzenia. Kilka lat temu, we wsi, niedaleko miasta Suwałk, w zamożnéj chacie gospodarzów urodziło się ładne dzieciątko. W niedzielę rodzice chrzestni powieźli dziécię do chrztu, ale na nieszczęście, na drodze znajdowała się karczma; trzeba było o nią zawadzić, bo kumowie bez wódki obyć się nie mogli. Niestety! nie pomyśleli o tém, że dziécię nie omyte z grzéchu piérworodnego mogło zachorować, płacząc rzewnie, bo był to mróz tęgi, a w karczmie nie było ciepło. Nakoniec dobrze już sobie podpili, siadają na wóz i ruszają ku miastu. Ale nikt na śpiące dziécię nie uważa. Nagle wóz uderzywszy o kamień leżący na moście, podskakuje, a dzieciątko zsuwa się z woza. Na szczęście, ziemia pokryta była grubo pulchnym śniegiem, i dzieciątko upadając na ziemię ani zbudziło się nawet, i leżało spokojnie, niby w białéj pościółce. Ale zimny chłód obwiewa skronie biédnego aniołka, który się budzi i głośnym płaczem wzywa litości Boga. I Bóg miłosierny, ten dobry Ojciec małych dziatek, zsyła wybawicieli niewinnéj istocie. Z bocznéj drogi wysuwa się wózek, w tym wózku siedzą poczciwi Żydzi.
Ach Boże! woła jeden z nich, wyskakując z wózka, a to jakieś biédne dziécię leży w śniegu, i mówiąc to, podnosi małego aniołka, otula go płaszczem, i wraca z nim do wozu. Cóż z tém dziécięciem zrobimy? pyta się towarzysz? A zawieziemy do miasta, odpowiada litościwy Izraelita; to musi być dziécię którego z gospodarzy, bo oto ma krzyżyk na tasiemce. Stanąwszy w mieście zanieśli dziécię do plebanii. I cóż powiécie na to bracia? czy was nie oburzyło niedbalstwo owych niegodnych rodziców chrzestnych, nie rozrzewniło postępowanie zacnych podróżnych? Widzę łzy w waszych oczach, a łzy te dobrą są wróżbą.
Otóż widzicie, jakie to straszne, smutne skutki pociąga za sobą pijaństwo, co zniża człowieka do bezrozumnego zwiérzęcia; człowieka! którego Bóg stworzył na obraz i podobieństwo swoje, którego ożywił nieśmiertelną duszą. Pijaństwo do największych grzéchów i nieszczęść prowadzi: do kłótni, próżniactwa i nędzy. Pijaństwo osłabia człowiekowi rozum, siły życia, bo wódka jakoby trucizna niszczy zdrowie i niezdolnym do pracy go czyni. Pijaństwo skraca życie, a stając się powodem rozmaitych chorób, przyśpiesza starość. Pijaństwo nakoniec odbiéra łaskę Bożą, odsuwa błogosławieństwo Jego. A któżby nie chciał łaski i błogosławieństwa nieba? Zastanówcie się, poczciwi ludzie, nad tym okropnym nałogiem, wyrzeczcie się go na zawsze, a zobaczycie, jak w chatach waszych zakwitnie pomyślność, jakie obfite błogosławieństwo Bóg ześle na wasze pola, jakiéj pociechy słodkiéj doczekacie się z dziatek waszych, i jako was Bóg ukocha.


LIRNIK WIEJSKI.

A wiécie wy, mili bracia, co to jest lirnik wiejski? To poeta ludu, co wyśpiewuje jego bóle i jego skromne wesele.
Ale kto to jest poeta, i co to jest poezya? spytacie znów, bracia kochani. Poeta, to dziécię Boże, co ma serce czyste, a duszę gorącą, co śpiéwa Bogu i ludziom jako skowronek na wiosnę. — A poezya? to moc śpiéwania, dana człekowi na pociechę dla siebie, i na osłodę braciom. —
Jeżeli poeta taki pieśni swoje pozostawi na piśmie, to pamięć jego przetrwa długie wieki.
Poetów kilku i wy także znacie, jako to: Dawida, króla Izraelitów, żyjącego na lat 1,000 przed Chrystusem, z którego pokolenia Jezus się narodził. Poeta Dawid napisał prześliczne, wspaniałe psalmy, które śpiewają w czasie nieszporów. Jego to ułożenia jest siedm psalmów pokutnych. Prawda, że idą prosto do serca, i największego grzésznika skruszyć mogą? — Matka Bozka wypowiedziała także wielką poezyą, przecudny hymn, zaczynający się od tych słów: „Wielbi duszo moja Pana: I rozradował się duch mój i t. d.“ Znacie także pieśń Kto się w opiekę; napisał ją Jan Kochanowski, wielki nasz poeta, żyjący lat temu 300. A nie pięknąż jest pieśń Kiedy ranne wstają zorze, i Wszystkie nasze dzienne sprawy, napisane przez Franciszka Karpińskiego, który umarł lat temu 100? Dużo on pisał o wsi, bo był to człowiek pełen prostoty i serca.
Ale bracia kochani, nietylko święci i uczeni pisali poezye, i poetami być mogą. Alboż to i wy nie macie waszych pieśni, waszéj poezyi i nie jesteście poetami? Chłopek w polu idący za pługiem, gdy z uwielbieniem złoży ręce, patrząc na świat Boży i powié: „O Boże! jakiś Ty wielki, a jaki dobry; słońce mnie twoje grzeje, twój wietrzyk czoło chłodzi, twój skowronek nad głową mi śpiéwa, i Ty z twojego nieba patrzysz na mnie, zsyłasz deszcz i rosę na moje zasiewy, i błogosławisz méj pracy. Ach! jakże ja Cię za to kocham, jak kocham mój Boże!“ Chłopek, który tak czuje, jest także poetą i ulubioném dziécięciem Bożem. A kiedy tenże chłopek bratu dłoń poda, gdy mu przebaczy jego winę, kiedy zapłacze nad jego niedolą, lub nad mogiłą, w któréj pochował żonę i dziatki, gdy zaśpiéwa pieśń pobożną, idąc za trumną biednéj sieroty, wtedy czyny te święte milsze będą Bogu, jak najśliczniejsze wiérsze, które uczeni poeci na cześć Boga składają. Chłopek równie ma poezyą w duszy, gdy śpiéwa proste piosnki w czasie żniwa, wesela, na okrężném; bo piosnki te sam on utworzył, kiedy mu Bóg na chwilę pozwolił być poetą.
Otóż to takim lirnikiem wiejskim był Janko młody. Śliczny téż był to chłopiec, gdyby malowany. Oczy miał niebieskie i pogodne jak niebo, włosy jak len, a długie i miękkie; czoło wysokie, otwarte, lica trochę blade. Uśmiéch miał na ustach, ale często łzy w oczach, bo Janko nie miał ni ojca ni matki, ni siostry ni brata, bo Janko był siérotą. W całéj wsi żaden pastuszek nie grał tak cudnie jak Janko na skrzypcach i fujarce, a na organach prędzéj mu palce biegały, jak samemu organiście, bo najstarszy panicz ze dworu tak go ślicznie grać na organach nauczył. — Wiedzieli wszyscy, kiedy Janek w niedzielę grał na organach, bo wtedy organy inaczéj odpowiadały, aż wszystkim łzy z oczu płynęły; a kiedy do tego jeszcze śpiéwał pobożne pieśni, to zdawało się wszystkim, że anioł przemawiał do nich, i każdy pobożniéj się modlił. — Wszak wy lubicie muzykę, poczciwi ludzie? lubicie słuchać, jak skowronek śpiéwa Bogu pod niebem, jak głos fujarki rozchodzi się daleko po ojczystych łanach, jak organ wspaniale brzmi w kościele na chwałę Bożą. Muzyka podnosi duszę, którą Bóg nieśmiertelną uczynił, do nieba, gdzie chóry Serafinów, Cherubów, czystych Aniołów, śpiewają Bogu hymny pochwalne. Więc śpiewajcie, mili kmiotkowie, śpiewajcie sobie o Bogu, o wodach co płyną, o drzéwkach co szumią, o siérotach co płaczą. Śpiewajcie sobie wszędzie; na polu, w chacie, w kościele. Śpiéw waszą duszę lepszą uczyni i zbliży ją do Boga, bo dwa razy ten się modli kto śpiéwa modlitwę. Janek śpiéwał téż nietylko w kościele, ale przy pracy i w chacie. Gdy jego fujarka zamilkła razem ze słowikiem, gdy śniég pokrył ziemię, Janko śpiéwał samotnie w stodole i w chacie, ale nie! nie był on samotnym, bo w chacie swojéj sierocéj dał przytułek dwom pastuszkom, jak on siérotom, którzy własnéj swojéj chaty nie mieli. Chata Janka była maleńką; z jednéj tylko składała się izby i alkierzyka. W izbie téj, czysto zawsze umiecionéj, wybielonéj, pełno było na ścianach świętych Pańskich, w środku Krzyż Chrystusa i obrazek Matki Bozkiéj, a w alkierzyku nad łóżkiem Janka wisiał obrazek przedstawiający króla Dawida grającego na arfie, świętego Franciszka z Asyżu, kiedy słucha w zachwyceniu muzyki anielskiéj, i śliczny obrazek świętéj Cecylii, grającéj na organach. Święta Cecylia ślicznie grała na organach, nie ucząc się nawet muzyki, bo tak ją Bóg dla jéj cnót ukochał. Nie było wesela we wsi, na którémby Janek nie grał na skrzypkach, a tak wesoło, że same nogi tańcowały. Chociaż często smutny, bo siérota, nigdy nie psuł wesela, i sam najpiérwszy zachęcał do zabawy, wyśpiewując wesołe piosnki, które najczęściéj sam układał, a nikt mi w tém wyrównać nie mógł. W czasie okrężnego on wiérsze układał, on darmo grywał, gorsząc się tém, że inni za ten dar Boży płacić sobie kazali. Kochali go téż wszyscy, a najwięcéj dziéwczęta. Janek najmiléj spoglądał tylko na jednę Marysię, siérotę biédną, będącą u bogatych gospodarzy na łasce. Marysia dziwną była dziewczyną; i ona lubiła śpiéwać, a tak mile, że ją słowikiem we wsi nazwano. Marysia nie lubiła tańców, Marysia lubiła się modlić; lubiła płakać, gdy na nią nikt nie patrzył, lubiła po całych godzinach wpatrywać się w niebo, w kwiaty; lubiła słuchać śpiéwu ptaszków, ale lubiła szczególniéj fujarkę Janka. Bo téż Janek prześlicznie grał na fujarce, jak nikt we wsi całéj.
Janek kochał fujarkę jak siostrę rodzoną, a gdy wieczorem stojąc przed chatą do ust ją przyłożył, to wszystko co miał w duszy fujarką wyśpiewał, tak smętnie, tak łzawo, tak uroczysto, że nietylko dziewczęta, ale i starce i kobiéty i dzieci stawały w pobliżu chaty Janka, a słuchali ze łzami i radością niewypowiedzianą jego cudownego grania. A Marysi, stojącéj przed cudzą chatą, łzy płynęły z oczu. Ale Janek łzy te osuszyć miał wkrótce. Jeszcze maj nie minął, a Janek wysłał swatów do Marysi. Dziewczyna rozpłakała się głośno, ale swatów przyjęła. Wszyscy dziwili się we wsi, zkąd taka smutna i blada dziewczyna podobać się mogła Jankowi, któremu najbogatsze ze wsi sprzyjały dziewczęta. Ale Janek wiedział, że Marysia bogatą była w cnoty, że szczęśliwym z nią będzie. Już sobie wystawił swoję miłą w rucianym wianku, w bielusieńkiéj sukience w kościele, przy ołtarzu. I ujrzał ją we dwa tygodnie w białéj sukience, w ślicznym zielonym wianku, ze złożonemi rączkami, w tym samym kościele, gdzie dotąd grał na organach i śpiéwał, gdzie widywał Marysię klęczącą pobożnie, tylko że nie na stopniach ołtarza, ale w trumience. Janek stał przy téj trumience. Niezadługo kościółek napełnił się ludem, ksiądz pleban odprawił Mszą świętą. Odprowadzono zwłoki dziéweczki na cmentarz wiejski, złożono je do mogiły; popłakali opiekunowie, popłakali przyjaciele i powoli odeszli, tylko sam Janek został się przy mogile swéj miłéj. Klęczał długo, nie mogąc łzy uronić, tak wielką boleść miał w duszy; nakoniec załamał ręce i wołał! „Już mi nie zaśpiéwasz, moja miła, jako słowiczek na wiosnę; ziemia przysypała ci usta różowe. Już nie pomodlisz się ze mną w kościele, nie zaśpiéwamy razem Panu Bogu. I znów ja biédny sierota sam, sam na świecie. O! rzucę fujarkę, o porzucę ja piosnki, bo stroskane serce moje. — I zapłakał, zapłakał głośno; a pod niebem nad mogiłą śpiéwał skowronek Boży. „A! mój miły ptaszku, mówił znów żałośnie Janek, możeś i ty stracił swoją miłą, a jednak śpiéwasz ludziom i Bogu, to i ja fujarki nie rzucę, ni piosnek moich. Marysia w jasności wiekuistéj śpiéwa z aniołkami Panu Bogu, a więc i ja będę śpiéwał ludziom na ziemi." I znów zapłakał, ucałował mogiłę swéj miłéj, i wrócił do pustéj chaty. W niedzielę grał na organach, ale ciągle patrzył w górę, jakby tam szukał swéj miłéj, a wróciwszy do chaty przyciskał skrzypki do piersi i wygrywał te wszystkie piosnki, które Marysia lubiła. Najciężéj grać mu było w czasie okrężnego, lub na weselu do tańca, ale nigdy się nie wymówił, gdy go sąsiedzi prosili o granie, bo Janek był prawdziwym lirnikiem, śpiéwakiem Bożym. On wiedział o tém, że choć człekowi serce boli, to braci rozweselać trzeba, smutek chować dla siebie, by radość oddać braciom. On to czuł, że Bóg na to daje nam cierpienia, byśmy serca nasze odwrócili od ziemi, a skierowali do nieba, by smutek uczynił nas lepszemi, tkliwszemi jeszcze na nędzę braci. Janek téż zamiast wyrzékać na wyrok Boży, na swoje siéroctwo, stał się jeszcze lepszym, jeszcze tkliwszym dla ludzi. W kilka lat potém swatano mu piękną, hożą dziewczynę, — nie wiém o tém, czy się Janek z nią ożenił; ale jestem pewna, że zawsze gotów był spełnić życzenie braci, że jak dawniéj grywa i śpiéwa w Kościele, na chwałę Bożą, śpieszy z fujarką, lub ze skrzypkami, by rozweselić braci i zagrać im do tańca, choć często łzy w czasie grania zabiegają mu oczy; tylko piosnek jeszcze nie może wydostać z duszy, znać że trumienka miłéj przyciska mu serce, a śpiéwak Boży tylko na rozkaz serca śpiéwać umié.


MĄDROŚĆ PROSTACZA.

W zamożnéj wsi w Augustowskiém, w porządnie zbudowanéj chacie, mieszkał z liczną rodziną bogobojny wieśniak, imieniem Maciéj. — Był on jeszcze w całéj sile wieku; silny jak dąb, śmiało patrzący ludziom w oczy, a słodki i łagodny jako baranek. Pracowity jak pszczoła, pobożny, uczynny, z sąsiadami żył w świętéj przyjaźni i zgodzie, a dla rodziny i czeladki był wzorem do naśladowania. W całéj wsi nie było nad niego lepszego męża, przykładniejszego ojca, łagodniejszego, wyrozumialszego pana dla swojéj czeladki. Nikt go nigdy nie widział w karczmie, ale za to Maciéj żadnego nie opuścił nabożeństwa; piérwszy z pługiem szedł na pole, ostatni wracał z pracy. Bóg téż błogosławił mu sowicie. Jego pole najbujniejsze wydawało plony, a czego się tylko dotknął, szło mu jak z płatka. Jeżeli Bóg zesłał na niego cierpienie, jeżeli grad zniszczył, lub susza spaliła zasiéwy, pomór padł na bydło, Maciéj nie wyrzékał, rąk nie opuszczał. „Bóg dał, Bóg wziął,“ mawiał wtedy pobożnie z pokorą, „święta jego wola.“ I cicho otarłszy łzę rękawem, co się gwałtem cisnęła do oczu, pocieszał płaczącą żonę, popieścił śliczne dziatki, i z większą jeszcze gorliwością brał się do pracy. — Żona Macieja, imieniem Maryjanna, była to kobiéta, o jakich Ewangielia Święta wspomina: cicha, potulna, pobożna, pracowita; męża kochała z całego serca, a dziatki nad życie. — Miłoć to było patrzéć na nią, czy to gdy przędła, lub pracowała w ogrodzie, czy téż kiedy klęcząc wieczorem lub rano przed obrazkiem Matki Bozkiéj z dziatwą i czeladką paciérz mówiła, albo śpiéwała pieśni nabożne. A głos miała prześliczny, taki jakiś serdeczny, że wprost wchodził do duszy. Z siedmiorga dziatek, jakiemi Bóg obdarzył to poczciwe stadło, czworo tylko zostało przy życiu: i na te czworo ukochanych całą duszą bogobojni rodzice wszystkie swoje zwrócili starania. — I którzyż to rodzice nie kochają dziatek swoich, powiécie najmilsi? prawda! któżby wątpił, że najgorszy ojciec, najobojętniejsza matka, choć odrobiny serca nie mają dla dziatek, które im Bóg zesłał? Ale nie wszyscy rozumieją, co to jest kochać dzieci. Dać im jeść, ułożyć po chrześcijańsku w czystéj pościółce, gdy małe, ubrać schludnie i biało, nauczyć późniéj paciérza, zapędzić do pługa, do siérpa, kosy lub kądzieli, poprowadzić w niedzielę do kościoła, to jeszcze nie dosyć! Ale w każdéj dnia godzinie pokazywać dziatkom własnym przykładem, jakto trzeba być pobożnym, pracowitym, uczciwym, same tylko bogobojne i przyzwoite wyrazy miéć na ustach, uczyć je miłości Boga i ludzi, i to zawsze własnym przykładem, oto jest miłość prawdziwa, i taką to miłością Maciéj i Maryanna kochali dziatki swoje.
Nigdy nieprzyzwoitym wyrazem nie ofuknęli dziatek, a jednakże dziatki były posłuszne, uległe, i na każde wezwanie rodziców biegły pędem strzały. To co umieli sami, tego uczyli dziatki swoje. Po nauce paciérza i pobożnych pieśni nastąpiła nauka czytania: bo oboje rodzice pięknie, gładko i zrozumiale czytali. Zacny ksiądz pleban, widząc ochotę do nauki trzech synów Macieja, prócz katechizmu, nauczył ich rachunków i pisania. Najstarszy z chłopców, mający lat 15, imieniem Jan, pomagał już dzielnie ojcu w polu; dwóch młodszych: Tomasz i Jakób, ślęczyło jeszcze nad książkami, od których oderwać ich niemożna było.
— Ojcze dobrodzieju! rzekł dnia jednego Maciéj do księdza Plebana, widzę, że mój Tomek i Jakóbek duszą całą lgną do książki.
— To chwała Bogu, odrzekł łagodnie ksiądz Pleban, nauka czyni człowieka lepszym i użyteczniejszym dla świata.
— Rozumiém ci ja to dobrze, rzekł Maciéj, dla tego téż przyszedłem poradzić się Ojca dobrodzieja, czyby moich chłopaków nie odwieźć do szkoły, by się wszystkiego co trzeba nauczyli. — Mój najstarszy pomagać mi będzie iść daléj za pługiem, a gdy ja oczy zamknę, on na roli ojczystéj w chacie osiędzie. — Tomkowi i Jankowi do grosza, jaki im się dostanie, dodam naukę; a wszak ci i to skarb wielki, jak Ojciec dobrodziéj nam ciągle powtarza. Joalce, naszéj najmilszej zieziulce, oddamy całe nasze kochanie i pieszczoty, boć to dziewczyna; tak więc, żadne z nich skrzywdzoném nie będzie.
Otóż to mi prawdziwa mądrość prostacza, mówił na wpół do siebie zacny ksiądz Pleban, i z rozjaśnioną twarzą ująwszy głowę wiejskiego mędrca, przycisnął ją do piersi. — Idź i czyń, jakoś wyrzekł, dodał z rozrzewnieniem, i niech ci Pan Bóg jak dotąd błogosławi.
Nazajutrz po Mszy świętéj, którą odprawił ksiądz pleban, a któréj cała rodzina wysłuchała klęcząc pobożnie, a matka leżąc krzyżem, cała zalana łzami, Maciéj powiózł synów do miasta, by ich oddać do szkoły.
I w kilka dni Maciéj trochę smętniéj, ale z rozjaśnioną twarzą śpiéwał z synem, idąc przy pługu, a w chacie Maryjanna, klęcząc przed obrazkiem Boga Rodzicy ze śliczną Joalką, polecała synów téj Najmiłościwszéj Opiekunce strapionych matek i dobrych dzieci.
A tymczasem Tomaszek i Jakóbek całą duszą oddawali się nauce. Maciéj co miesiąc regularnie, odwiedzał ich w mieście, napominając bez ustanku, aby pamiętali o Bogu i postępowali poczciwie.
Przy końcu roku oboje rodzice pojechali po synów, by ich przywieźć na wakacye do chaty. Trafili właśnie w dzień uroczysty dla szkoły, w sam popis, w którym to dniu uczniowie odbierają nagrodę za swoję pracę. — Jakaż to była radość dla tych poczciwych rodziców, kiedy Tomasz i Jakóbek z dużemi księgami w czerwonéj oprawie rzucili się do nóg obojgu rodzicom. Działo się to w dużej sali szkoły, napełnionéj postrojonemi paniami i panami. Wszyscy ci panowie i panie otoczyli szczęśliwą rodzinę Macieja, i winszowali mu tak pilnych i poczciwych dziatek.
Ale większa jeszcze radość czekała Macieja w domu.
Nazajutrz po przybyciu całéj rodziny do wsi wszyscy sąsiedzi zbiegali się do chaty Macieja, by oglądać piękne księgi Tomasza i Jakóba, w których prześliczne były obrazki. Obadwaj chłopaki przecudne rzeczy opowiadali zgromadzonym, tak że się nawet najstarsi ogromnie dziwili. — Jeden z nich tylko, wieśniak zamożny, który żałował pieniędzy na wychowanie synów, i nie chciał, pomimo prośb chłopaków, oddać ich do szkoły, przymawiał złośliwie: że Tomasz i Jakóbek przyodziawszy się w cienkie mundurki, nie zechcą pracować i lekkiego zapragną chleba; ale się strasznie pomylił.
Zaraz na drugi dzień Tomasz i Jakóbek, przywdziawszy siermięgi, udali się z ojcem i Jankiem na łąkę, by przetrząsać siano; a pracując ochoczo śpiewali tak pięknie, i takie śliczne pieśni, że Maciejowi co chwila łzy w oczach stawały, a ów sąsiad, co takim złym był prorokiem, pracując nieopodal, sam z przyjemnością słuchał tych cudnych śpiéwów.
Miesiąc mignął jak strzała, znów Maciéj powiózł synów do szkoły, zalecając bez ustanku, by zawsze myśleli o tém, aby łaska Boża była nad niemi. I mignéły cztéry lata, znów Tomasz i Jakóbek wrócili do chaty, jeszcze z śliczniejszemi księgami, a co największa, z najpiękniejszém świadectwem przełożonego szkoły, który dosyć ich skromności, uległości i pilności nachwalić się nie mógł.
Ojcze Dobrodzieju! rzekł znów dnia jednego Maciéj do Księdza plebana, widzę to dobrze, że moim dwom chłopakom nie siedziéć doma; puścić to trzeba te ptaki w świat széroki, niechajże poprobują skrzydeł. Mój pobożny Tomek zwierzył się matce, że chciałby zostać księdzem, Jakóbek znów wprasza się nieboże, by go wysłać do szkoły gospodarskiéj wiejskiéj do Warszawy. Sąsiedzi krzyczą, że to zbytki, a ja przypominając sobie ostatnią naukę Ojca Dobrodzieja, w któréj przemawiał do gromady, że nauka skarb prawdziwy, usłucham świętéj rady, i uczynię zadość pragnieniu chłopaków.
Pleban złożył ręce, w milczeniu spojrzał w niebo, jakby dziękując Bogu, że ziarno jego nauki na żyzną trafiło rolą, i ściskając dłoń zacnego chłopka, wyrzekł uroczyście.
Czyń, jakeś wyrzekł, i idź za Bożém natchnieniém! wychowałeś synów w bojaźni Pańskiéj, w świętéj cnocie, nauczyłeś ich własnym przykładem, co to jest mądrość prawdziwa, będziesz obfite owoce zbiérał z twojego zasiewu.
I znów w tymże samym kościółku szanowny pleban odprawiał Mszą świętą na intencyją podróżnych. Cała rodzina Macieja klęczała u stóp ołtarza, znów matka, jak przed czterema laty, leżała krzyżem, znów jak dawniéj cichemi zalewała się łzami. I wózek znów zajechał przed chatę, a rącze koniki uniosły w świat płaczącego Tomasza, Jakóba, i rozrzewnionego Macieja.
Rok minął od wyjazdu chłopaków, kiedy dnia jednego Maciéj i Maryanna, z Jankiem, dorodnym już młodzianem, i ślicznéj urody czternastoletnią Joalką, udali się do kościoła. Przybytek Pański napełniony był ludem bożym. Ksiądz pleban prześliczne miał kazanie o wychowaniu dziatek.
Wszyscy słuchali go z uwagą. Ładna Joalka oparłszy się o ławkę i pochyliwszy główkę, wlepiła śliczne, modre oczy w Plebana. Znać, że wyrazy starca prosto szły jéj do serca, bo łzy kiedy niekiedy spływały po jéj rumianych jagodach. Dużo oczu zwracało się na dziéwczę, szczególniéj jakaś pani obca, czarno ubrana, nie mogła dość jéj się napatrzyć.
Na drugi dzień ta pani czarno ubrana weszła wprost do chaty Macieja. Jakże się rodzice Joalki zdziwili, kiedy ta pani wyjawiła im powód swego przybycia. — Straciła ona trzy córki; ostatnia bardzo podobną była do Joalki, a ponieważ ta pani nie tylko więcéj dzieci, ale i krewnych blizkich nie miała, chciała więc wziąść Joalkę na wychowanie, bo ją piękność nadzwyczajna dziéwczęcia ujęła za serce. Pani ta obiecywała rodzicom góry złote, przyrzekła Joalkę uczyć i zapisać jéj cały majątek.
Po niejakimś namyśle Maciéj skłonił się owéj bogatéj pani do nóg i rzekł spokojnie. Dziękuję pani za jéj ofiarę dla naszéj jedynaczki; choć prostak, umiém ocenić, ileby naszéj Joalce mądrości przybyło, jakby jéj było ładnie w jedwabnych sukienkach, jak wygodnie w miękkich puchach, ale i to czuję, że nigdzie jéj podobno lepiéj nie będzie, jak w chacie téj, gdzie światło Boże ujrzała, gdzie się urodziła. — Chłopców puściłem w świat, ale dziewczyny nie oddam nikomu, chyba mężowi i Bogu, dodał smutnie, całując Joasię w głowę. I jak powiedział tak uczynił. Napróżno pani ta przedstawiała, prosiła nawet, sama jedna musiała opuścić chatę, bo Joalka w niéj została.
Wieść o żądaniu bogatéj pani gruchnęła po wsi. Wielu się dziwiło, że Maciéj wytrącił Joalce szczęście z dłoni, ale gdy ów prostak mędrzec, chcąc uspokoić własne sumienie, poszedł po pociechę do Księdza Plebana, starzec nietylko że nieganił jego postępku, ale owszém pochwalił i błogosławił, że za złoto nie wyrzekł się własnego dziécięcia, i wolał ją widziéć w sukmanie wieśniaczéj, ale własnéj, jak w nieswoich darowanych jedwabiach, któreby ją pozbawiły ojczystéj chaty i pieszczót ojca i matki.
W lat kilka Janek, pracowity, zacny chłopiec, ożenił się z poczciwą i zacną córką bogobojnego sąsiada. Joalka poszła za najpiękniejszego i najpoczciwszego, a nadto i najrozsądniejszego chłopca z téjże saméj wioski. — A Tomaszek i Jakóbek, cóż się stało z niemi? Jakóbek w kilka lat po zamężciu Joalki wrócił do wsi rodzinnéj, z groszem poczciwe zapracowanym. — Gromada wiejska z zadziwieniem ujrzała Jakóba w siermiędze ślicznie skrojonéj, w zgrabnym chłopskim kapeluszu w ręku, padającego ojcu i matce do nóg, ale więcéj się jeszcze dziwili, gdy Jakóbek zakupiwszy piękny kawał gruntu, wybudował prześliczną chatę z dużemi oknami, gdy w około téj chaty, założył piękny ogród — gdy sam szczepił drzewa, zakładał pasiekę, gdy sprowadził młockarnią i żniwiarkę. Janek za jego przykładem i radą poprawiał gospodarstwo i ulepszał rolą.
A z Tomaszkiem cóż się stało? Zaraz o nim usłyszycie, moi najmilsi. W piérwszy dzień Zielonych Świątek Maciéj z całą rodziną udał się do kościoła. Pełno ludu spotykali na drodze, bo był to właśnie odpust, i ludzie ze wsi sąsiednich dążyli do przybytku Pańskiego. — Maciéj z żoną ledwie się wcisnąć zdołali przed wielki ołtarz, koło konfesyonału, naprzeciwko ambony. Janek z żoną, Joalka z mężem i Jakób udali się na chór. Jakób nauczywszy się pięknie śpiéwać w szkole, wyuczył rodzinę śpiéwać Mszą świętą; co niedziela więc w czasie Summy śpiéwem chwalili Boga. Nigdy jeszcze Maciéj nie był tak wzruszony jak dzisiaj; śpiéw dzieci wydawał mu się po raz piérwszy taki jakiś słodki, uroczysty, że się od łez wstrzymać nie mógł. — Ach! czemuż nie ma tu dzisiaj Tomaszka, pomyślał — tylem go lat już nie widział, kto wié, czybym go poznał w cienkiéj sutannie. — Kiedy tak myśli sobie, młody jakiś kapłan staje we drzwiach zakrystyi i zaczyna się przeciskać do ambony. Maciéj spojrzał w twarz kapłana i pobladł widocznie. To chyba mój Tomek! zawołał pół głosem. Maryanna zadrżała, spojrzała na młodego kapłana i załamawszy ręce, padła na kolana. — Kapłan zbladł także, spojrzał ku górze, ale po chwili z pokorą ugiął kolano i po krótkiéj modlitwie, ze spuszczonym wzrokiem, skierował się ku ambonie. Maciejowi i Maryjannie ledwo serce z piersi nie wyskoczyło, tak biło gwałtownie, rwąc się do syna. Młody kapłan drżącym nieco głosem odczytał Ewangielią Śtą, przypadającą na uroczystość Zesłania Ducha Świętego, ale po chwili przyszedł do siebie, i głosem serdecznym zaczął mówić naukę. Po wytłumaczeniu, jak Duch Śty, obiecany od Jezusa Chrystusa, zstąpił na Apostołów, zaczął opowiadać, kiedy Duch Śty napełnia serce ludzi, jak ich wyższą mądrością obdarza. Nie myślcie, bracia najmilsi, mówił, aby tylko mędrcy tego świata natchnieni byli mądrością Ducha Śgo; Duch Śty i wasze serca prostacze mądrością prostaczą obdarza. On to namawia Ojca świątobliwego, dodał patrząc na Macieja, by dziatkom swoim dał skarb nauki, cnoty, i szczęście im całego życia na ziemi, a zbawienie w niebie zapewnił. Na te słowa Maciejowi łzy po licach pobiegły, zapłakał głośno i przez chwilę płacz tylko serdeczny słychać było w kościele.
„A téż mówił jak z książki, a tak jakoś serdecznie, że człek od płaczu ani chwili wstrzymać się nie mógł”, mówili wieśniacy i wieśniaczki, kupiąc się w gromadki po nabożeństwie na cmentarzu.
— To jakiś nie tutejszy — ale któż to taki?
— Ojcze najdroższy! matko kochana! zawołał zgłębi serca ów młody kaznodzieja, co tak mądrze prześlicznie, mówił o Duchu Świętem, i z głośnym płaczem rzucił się w objęcia Macieja i Maryanny. Tomek! Tomek! wołali Janek, Jakóbek, Joalka łkając od płaczu. — Któż opisze radość szczęśliwéj rodziny, zadziwienie obecnych?
— „Święte dziś zbiérasz owoce, rzekł do Macieja, patrz! oto samo niebo się cieszy widokiem twoich bogobojnych dziatek. — O Panie! mówił daléj święty starzec, składając ręce, daj nam dużo takich mądrych ojców, wiele takich bogobojnych dziatek.
— Amen! powtórzyła z rozrzewnieniem cała gromada.


MIŁUJ BLIŹNIEGO JAK SIEBIE SAMEGO.

Miłość bliźniego, jest to owo święte uczucie, które Chrystus rozżarzył w sercach ludzi i dla którego umarł na krzyżu.
Ale Chrystus poniósłszy dla miłości ludzi srogie męczarnie, nie wymaga równie wielkich ofiar od nas słabych istót, a chociaż powtarzał, kiedy żył pomiędzy nami: Bądźcie miłosierni, jako Ojciec mój miłosiernym jest, jednak nie żądał ofiar przechodzących naszę możność, pragnął tylko serca, bo w oczach Jego grosz wdowi milszym był, jak skarby bogacza.
Taką to miłość bliźniego pojmowali dobrze poczciwy Marcin Konopka i jego bracia, mieszkający w jednéj pięknéj wsi naszego kraju; a o miłości téj świętéj i wielkiéj w oczach Boga z prawdziwą pociechą serca wam opowiém.
Słońce schylało się do zachodu, a na rozległém polu jak tylko okiem zasięgnąć było można, żniwiarze i żniwiarki kończyli żąć ostatnie zagony. Złote błogosławione kłosy żyta padały pod krzywemi siérpami; na twarzach pracujących widać było radość i wdzięczność dla tego Ojca Opatrznego, pełnego miłości dla ludzi, co ich takim bogatym plonem w tym roku obdarzył. Wśród powiązanych już snopów i leżących jeszcze luźno kłosów, widać było cały kawał pola nietkniętego jeszcze siérpem, chociaż kłosy, obciążone dojrzałém ziarnem, schylały się ku ziemi. Marcin Konopka, związawszy i przeżegnawszy pobożnie snop ostatni, spojrzał z jakimś widocznym żalem na to nietknięte jeszcze siérpem pole, i zrobiwszy w duszy jakiś zamiar, począł półgłosem mówić Zdrowaś Marya, na intencyą by mu się powiodło doprowadzić owo postanowienie do skutku. Po chwili zarzucił siérp na ramię, i śpiewając głośno: Wszystkie nasze dzienne sprawy, rozweselony na duszy świętą jakąś myślą, powracał do chaty, gdzie go czekał miły uśmiéch żony i pieszczoty drobnych, ładnych dziatek. Nagle wybiegła z poblizkiéj chaty mała dziewczynka, i z głośnym płaczem zabiegła Marcinowi drogę.
— O! zlitujcie się nad matką, i ratujcie ją, bo strasznie wyrzéka i płacze, wołało biédne dziéwczę, ściskając kolana Marcina.
Poczciwemu wieśniakowi łzy w oczach stanęły; wziął płaczącą dziewczynkę za rękę i szedł do chaty, gdzie go wzywała miłość bliźniego. Kilkunastu wieśniaków, ściągnięci ciekawością i współczuciem, stanęli u drzwi téjże chaty. — Marcin uchyliwszy drzwi nizkie, wyrzekł głosem wzruszonym:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
— Na wieki wieków, Amen, odpowiedziała blada i wynędzniała niewiasta, leżąca na łóżku, i rzewnie płakać zaczęła.
W nogach zasmuconéj niewiasty dwoje małych dziatek siedziało.
— Cóż to wam matko? spytał Marcin ze współczuciem.
— Biéda, biéda, straszna biéda, odpowiedziała niewiasta, nie przestając płakać. Bóg ciężkie krzyże zesłał na mnie; nietylko, że zabrał mojego poczciwego Jana i najstarsze dziécię, ale przykuł do łóżka, z którego szósty miesiąc ruszyć się nie mogę; a tu pole niezżęte, a chata i biédna moja Kasia i to dwoje maleńkich dziatek w opuszczeniu.
— Bóg nie opuszcza nikogo, matko, odrzekł Marcin. Prawdać że w tym roku doświadczył was srodze, zabierając męża i syna kochanego, aleć zostawił wam jeszcze miłe dzieciątka na pociechę, a nad to: opiekę swoję i miłość ludzi. Nie grzészcie więc, wyrzekając na Boga, bo on jako zasmucił, tak i pocieszyć potrafi. Uspokójcie się tylko, zaraz tu wam przyślę moję kobiétę, by was dojrzała w waszéj niemocy, a jutro, skoro świt, przywiozę wam doktora z miasta, a dobrzy sąsiedzi nie odmówią wam braterskiéj pomocy.
Biédna wdowa nie mogła znaleźć słów na podziękowanie Marcinowi, który pogłaskawszy uśmiechającą się już Kasię opuścił chatę. — Spostrzegłszy stojących w gromadzie sąsiadów, zbliżył się do nich i rzekł z smutną twarzą.
— Biédna Janowa, Bóg ciężko ją doświadczył.
— O! prawda, prawda, zawołali obecni ze współczuciem, ale cóż my poradziemy na to; męża i syna nie wrócim z grobu.
— Umarłych Bóg kiedyś wskrzesi, rzekł Marcin, gdy na sądzie ostatecznym trąba Archanioła powoła ich do życia, ale o żywych w niedoli pamiętać, to nasza rzecz, mili sąsiedzi. Biédna Janowa szósty już miesiąc niedomaga, podatki jéj nieopłacone, a podobnoć i długu trochę zaciągnęła u Jankla; jeżeli jej więc nie dopomożemy, to chatę i pole zlicytują, a biédna wdowa wyjdzie z dziatkami z torbą z ojczystéj chaty.
— I cóż my na to poradziemy, co? pytali się zakłopotani kmiotkowie, patrząc w oczy Marcinowi; my sami nie bogaci, a każdy z nas dziatek ma sporo, na które pracować musi od ranka do późna.
— To prawda, odrzekł Marcin, jeden z nas nic nie pomoże, ale wszyscy razem wybawiemy Janową z biédy, boć tego od nas wymaga święta miłość bliźniego. We wsi jest nas czterdziestu gospodarzy, każdy więc według możności da jakiś datek, to i będzie czém odpłacić zaległy podatek. Jutro skoro świt pojadę po doktora, na opłacenie którego złożemy się po kilkanaście groszy i więcéj; mam nadzieję w Bogu, że i ksiądz Dobrodziéj dorzuci kilka złotówek. A że pole, które biédny Jan sam jeszcze z synem obsiał własną ręką, nie zżęte, więc wy mili kumowie przyłożycie wszyscy ręki, by wdowie snopki ułożyć w kopy, za co wam Pan Bóg sowicie nagrodzi.
— Łatwo to tak mówić, odrzekł jeden z gospodarzy, aleć to czasami i o złotówkę trudno człekowi.
— Aj, nie wstydże wam nie wstyd! mówił Marcin, a dwa i trzy złote przepić w karczmie, to łatwiéj może? Pamiętajcie tylko, że grosz oddany szatanowi popychanie do piekła, kiedy tymczasem miedziak biédnéj ofiarowany wdowie, poprowadzi was do chwały niebieskiéj.
— No no, jamci nie kamień, rzekł zawstydzony gospodarz, i zdjąwszy czapkę wrzucił w nią nowiuteńką dwuzłotówkę, a potém z nizkim ukłonem, zbliżywszy się najprzód do Marcina, rzekł ze łzami w oczach: W Imię Boże! dajcie dla biédnéj co łaska. Marcin wrzucił w czapkę złotówkę, i dwadzieścia złotych uzbierało się prawie w mgnieniu oka.
Ale nie dosyć na tém, poczciwi owi gospodarze postanowili całą duszą dopomódz wdowie.
Tego jeszcze wieczora Marcin ze swoim sąsiadem obeszli wszystkie chaty na wsi, i drugie dwadzieścia złotych uzbierali. Z tą sumką udali się jeszcze tego samego dnia do Księdza Plebana, miészkającego o pół mili. Ksiądz Pleban, człowiek pełen serca, przejęty gorącą miłością bliźniego, rozpłakał się z radości, gdy się dowiedział o powodzie przybycia poczciwych chłopków. Uściskał ich jako ojciec i dwudziestoma złotemi powiększył jałmużnę dla wdowy.
— „Niechże was Bóg błogosławi, dziatki kochane, wyrzekł przy pożegnaniu, niechaj grosz ofiarowany wdowie i jéj sierotom wyjedna wam łaskę Boga, pomyślność na ziemi, a wieczyste i trwałe szczęście w niebie."
Na drugi dzień słońce jeszcze nie weszło, a już Marcin, śpiewając pobożnie: Kiedy ranne wstają zorze, pędził żywo do miasta. Stanąwszy na miejscu, skierował się wprost do miészkania lékarza. Na szczęście, Marcin natrafił na bardzo litościwego człowieka, umiejącego czuć niedolą bliźniego. Lekarz ów natychmiast siadł na skromny wózek, a słońce ledwo miało czas oblać złotemi promieniami chatkę wdowy, kiedy wózek Marcina stanął przed jéj progiem.
Wdowa, rozweselona miłemi wieściami, jakie jéj przyniosła żona Marcina, która w téj chwili najmłodsze dziécię zmarłego Jana trzymając na kolanach, poiła mlékiem, daleko była rzeźwiejszą. Zacny doktór, który przywiózł ze sobą rozmaite léki, wypytawszy się wdowę o powód jéj choroby, sam przyrządził lékarstwo, położył na karku choréj jakiś plaster, i zaleciwszy zupełny spokój, zabierał się do wyjazdu.
Przy wsiadaniu do wózka Marcin ściskając doktora za kolana, wciskał mu w rękę trzy ruble.
— A to co? rzekł lékarz, przypatrując się papiérkom, i oddając je napowrót Marcinowi; toż wy tylko sami chcielibyście być miłosierni, alboż to i doktór nie ma serca? Wiém, coście wszyscy uczynili dla choréj wdowy, szczególniéj wy, zacny przyjacielu, dodał ściskając w delikatnych swych dłoniach spracowaną rękę poczciwego wieśniaka, a więc pozwólcie, abym i ja gorszym od was nie był.
— A skądże wiécie o tém, panie doktorze? spytał się chłopek, wciskając cały zaczerwieniony czapkę na oczy.
— Od téj ładnéj kobiéty, która tak troskliwie karmiła siéroty wdowy.
— A toć to bo moja baba, rzekł kmiotek, śmiejąc się, uradowany pochwałą urody swéj żony; a! te kobiety to nic ukryć nie mogą — ale kiedy tak się stało, to dziękuję wam w imieniu wdowy, wielmożny panie, za waszę dobroć, niech wam Bóg stokrotnie zapłaci.
Kiedy konie już ruszyć miały, nadszedł ksiądz Pleban, wracający już ze Mszy świętéj. Marcin przywitawszy kapłana, nie mógł się wstrzymać, by mu nie opowiedzieć szlachetnego czynu doktora. Na to opowiadanie nadeszło kilka chłopków i chłopek, idących do pracy. Otoczyli oni wszyscy wzruszonego doktora, błogosławiąc go głośno i wzywając dla niego łaski nieba. Doktorowi łzy popłynęły po twarzy.
— Panie doktorze! rzekł ksiądz pleban, ściskając go za rękę — moje podziękowanie prawie zbyteczne: oby ci w całém życiu takie błogosławieństwa towarzyszyły zawsze! To mówiąc wszedł do chaty wdowy, a tymczasem wózek wśród błogosławieństwa gromady ruszył ku miastu.
— To zapewne pole wdowy? spytał doktór, ukazując kawał pola, koło którego właśnie przejeżdżali.
— A tak, odpowiedział Marcin, otóż i sąsiedzi żną zboże.
— Szczęść Boże! zawołali razem doktór i Marcin, uchylając czapki.
— Bóg zapłać! odpowiedzieli wieśniacy pochyleni na zagonach.
W tydzień po tém zdarzeniu wdowa, któréj szczęście więcéj jeszcze jak lékarstwa poczciwego doktora zupełnie przywróciły zdrowie, wesoło krzątała się po chacie czysto umiecionéj, oczekując żeńców, których dopiéro teraz całém sercem przyjąć mogła.
Na stole, grubym, ale czystem pokrytym obrusem, leżał biały kołacz, stało kilka półmisków i dzban piwa.
Na takie zbytki nie byłoby stało wdowę, ale żony wieśniaków, nie chcąc pozostać w tyle za mężami, obdarowały ją tak sowicie, by i ona biédna przyjąć uczciwie tak zacnych żeńców mogła. Gdy więc przy słonka zachodzie przybyli żeńcy do chaty wdowy z wiankiem z kłosów uwitym, wystawiono stół przed chatę. Wdowa ze łzami podziękowawszy sąsiadom za to co dla niéj uczynili, częstowała z całego serca darami Bożemi, kiedy niekiedy z radości ocierając oczy fartuchem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, rzekł ksiądz pleban, zbliżając się do ucztujących. Pobłogosławiwszy dary Boże, sam usiadł do stołu, przyjmując z rąk Marcina nalaną szklankę piwa.
— Miłoć to patrzéć na was teraz, dziatki kochane, mówił; tak mi się wydajecie weseli, uradowani, taki pokój Chrystusowy panuje na waszych czołach, że oczu od was oderwać nie mogę. A wiécież wy, dla czego taka święta radość na licu waszém? bo Bóg osiadł w sercach waszych, żeście rękę miłosierną podali wdowie i jéj siérotom. Gdyby Marcin nie był pojechał po doktora, gdybyście nie byli się złożyli chętném sercem, i prócz grosza, który Bóg pobłogosławił, nie byli ofiarowali pracy swojéj, nie byli zżęli roli wdowiéj, dziś wdowa ta, co was błogosławi z uśmiéchem, co patrzy z wami na miły świat Boży, byłaby może w trumnie pod ziemią; chatę byliby zabrali wierzyciele, a biédne sieroty, które dziś, dzięki waszemu świętemu miłosierdziu, skaczą na jéj kolanach i uśmiéchają się do was, teraz zgłodniałe, zziębnięte skrapiałyby smutnemi łzami świéżą jéj mogiłę.
— A powiédzcie mi dzieci moje, dużoż to was kosztowało, żeście się zmiłowali nad biédną wdową? Konie Marcina nie spracowały się wiele, że zrobiły mil kilka, a dobytek wasz nie zubożył się także, żeście z niego maluchną cząsteczkę wdowie i siérotom oddali; przeciwnie, zaskarbiliście sobie większe skarby u Rozdawcy wszelkiego dobra, bo skarby niebieskie.
— O! wierzajcie mi, bracia kochani, że gdyby wszyscy ludzie zrozumieli i przyjęli do serca miłość bliźniego, nie byłoby wdów wieczną pokrytych żałobą — nie byłoby siérót w nędzy, łachmanach pozbawionych chat ojczystych, nie byłoby żebraków tułających się po świecie, a łaska Boża jaśniałaby nad naszą zasmuconą ziemią.
Kapłan pochylił w zamyśleniu głowę, a w téj chwili chóry skowronków, wracających z pod błękitnego nieba na ziemię, zanuciły uroczysty hymn pochwalny; a promienie zachodzącego słońca ozłociły czoła ucztujących; sama ziemia i niebo mówić się zdawały: taką złocistą, ale stokroć większą jasnością Stwórca nieba i ziemi opromieni czoła tych, co miłosierdzie czynią, co serce pojmują, i czynem spełniają świętą miłość bliźniego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Żdżarska.