Obrona Taraskonu
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Obrona Taraskonu |
Pochodzenie | Nowele z czasów oblężenia Paryża |
Wydawca | Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia C. K. Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Antoni Potocki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Chwała Bogu! mam wreszcie wiadomość z Taraskonu! Od pięciu miesięcy umierałem z niepokoju! Znając egzaltacyę tego poczciwego miasta i usposobienie wojownicze jego mieszkańców, myślałem sobie: kto wie, co zrobi Taraskon? Czy się rzuci całą masą na barbarzyńców? czy da się bombardować, jak Strassburg, morzyć się głodem, jak Paryż, spalić się żywcem, jak Chateaudun? Czy też w porywie dzikiego patryotyzmu wysadzi się w powietrze, jak Laon i jego nieustraszona cytadela... Nic z tego, moi przyjaciele. Taraskon nie jest spalony, ani wysadzony w powietrze. Stoi sobie zawsze na tem samem miejscu spokojnie wpośród winnic. Słońce zalewa jego ulice, w piwnicach stoją całe beczki wybornego muszkatu i jak dawniej wody Rodanu, oblewające tę uroczą miejscowość, unoszą do morza obraz szczęśliwego miasta, odbicie zielonych żaluzyj u okien, ogrodów dobrze uprawionych i milicyi w nowych tunikach, odbywającej musztry na wybrzeżu.
Nie sądźcie jednak, że Taraskon nie przyjmował udziału w wojnie. Zachowanie się tego miasta było godnem podziwu, a jego upór bohaterski, o którym spróbuję wam opowiedzieć, przejdzie do historyi, jako typowy wzór opora miejscowego, jako symbol żywy obrony południa Francyi.
Otóż powiem wam, że do bitwy pod Sedanem nasi dzielni Taraskończycy zachowywali zupełny spokój. Dla tych dumnych dzieci Alpillów nie ojczyzna tam umierała, tylko żołnierze cesarscy, tylko cesarstwo. Ale kiedy 4 września ogłoszono Rzeczpospolitą, kiedy Atylla rozbił obóz pod murami Paryża, wtedy Taraskon się zbudził i pokazał, co to jest wojna narodowa. Zaczęło się naturalnie od manifestacyi orfeonistów.
Wiecie, do jakiego szału muzycznego dochodzą ludzie na południu. W Taraskonie zwłaszcza był to istny szał opętania. Przechodząc ulicą, słyszysz, że wszystkie okna śpiewają, ze wszystkich balkonów spływają ci na głowę dźwięki jakiegoś romansu. Wejdziesz do jakiegokolwiek sklepu, za kontuarem wzdycha jakaś gitara, nawet chłopcy w aptece obsługują cię, nucąc słowika, albo lutnię hiszpańską: tra-la-la-la-la-la-la. Oprócz tych wszystkich koncertów prywatnych mają jeszcze Taraskończycy fanfarę, orkiestrę miejską, orkiestrę kolegialną i nie wiem ile jeszcze towarzystw orfeonistów.
Właśnie orfeon św. Krzysztofa swym pięknym chórem na trzy głosy, zaczynającym się od słów: »Zbawmy Francyę«, dało pierwsze hasło do ruchu narodowego.
— O tak! tak! wybawmy Francyę — wołali poczciwi Taraskończycy, powiewając chustkami z okien i mężczyźni klaskali w dłonie, a kobiety przesyłały pocałunki tej harmonijnej falandze, posuwającej się czterema szeregami, dumnym krokiem naprzód ze sztandarem na czele. Impuls był dany. Od tego dnia miasto zmieniło zupełnie swoją postać: nie słychać więcej dźwięków gitary, nie słychać rzewnych barkaroli. Wszędzie lutnia hiszpańska ustąpić musiała przed Marsylianką. Dwa razy na tydzień tłoczą się ludzie na placu, ażeby usłyszeć orkiestrę kolegialną, grającą Pieśń pożegnania. Za krzesła wyznaczono bajeczne ceny... Ale Taraskończyków to nie zraża.
Po demonstracyi towarzystw muzycznych rozpoczęły swoją pracę kalwakaty historyczne na korzyść rannych. Niezwykle miły był w słoneczny dzień niedzielny widok tej dzielnej młodzieży taraskońskiej w miękkich, obcisłych butach delikatnej barwy, kwestującej u każdych drzwi, harcującej z ogromnemi halabardami i siatkami na motyle; ale najpiękniejszym był karuzel patryotyczny, przedstawiający Franciszka I w bitwie pod Pawią, który ci panowie powtarzali przez trzy dni z rzędu na Esplanadzie. Kto nie widział tego, nic nie widział. Teatr w Marsylii pożyczył kostiumów. Esplanada jaśniała i migotała jak zwierciadełko na sprężynie, służące do łapania skowronków, tyle tam było złota, jedwabiu, aksamitu, haftowanych sztandarów, tarcz, ozdób na szyszakach, czapraków, wstążek, kokard, kit, dzid stalowych, kirysów. A nad tem wszystkiem powiewał mistral[2] i potrząsał wszystkiemi świecidełkami. Było to coś wspaniałego! Na nieszczęście, kiedy po zaciętej walce Franciszek I, którym był pan Bompard, dyrektor klubu, został otoczony przez gromadę rajtarów niemieckich, nieszczęśliwy Bompard zrobił przy oddawaniu szpady tak zagadkową minę, że zamiast »wszystko stracone prócz honoru — zdawał się raczej mówić: »Dajcie mi spokój, moi kochani! Ale Taraskończycy nie wchodzili w szczegóły i oczy wszystkich błysnęły łzami patryotycznego uniesienia.
Te widowiska, śpiewy, słońce, oświeżający powiew z Rodanu, wystarczyły do zawrócenia głów. Obwieszczenia rządowe podniosły zapał do najwyższej potęgi. Na Esplanadzie schodzili się ludzie z groźnym wyrazem twarzy, z zaciśniętymi zębami, ciskający słowami, jak kulami. Rozmowy czuć było prochem. W powietrzu pachniała saletra. Zwłaszcza w kawiarni Komedyi, podczas rannego śniadania, trzeba było słyszeć tych wrzących Taraskończyków.
— Cóż u licha myślą sobie ci Paryżanie z tym swoim generałem Trochu?... Czy nie potrafią wyjść z miasta?... Łajdak pierwszego gatunku!... A! żeby to tak w Taraskonie! Trrr!... Jużby oddawna przełamano linie pruskie!
I podczas kiedy Paryż dławił się chlebem owsianym, ci panowie pożerali soczyste kuropatwy, oblewając je dobrem winem papieskiem i podjadłszy smacznie, osmarowani sosem aż po same uszy, krzyczeli jak głusi, uderzając o stół:
— Ależ zróbcie już raz tę wycieczkę i przebijcie się!... i naprawdę mieli słuszność.
Tymczasem najście barbarzyńców posuwało się z dniem każdym coraz dalej ku południowi. Dijon oddał się, Lyon zagrożony, już nawet do pachnących traw doliny Rodanu rżały pożądliwie konie ułanów pruskich.
— Zorganizujmy naszą obronę! — powiedzieli sobie Taraskończycy i każdy się wziął do dzieła.
Za jednym zamachem ręki całe miasto zostało obwarowane, zabezpieczone blindażami, pourządzano barykady i kazamaty. Każdy dom zamienił się w fortecę. Przed sklepem rusznikarza Costecalda był wykopany rów, przynajmniej na dwa metry szeroki z mostem zwodzonym. Była to rzecz prześliczna! W klubie prace obronne były tak znakomite, że przez ciekawość schodzono się oglądać je. Pan Bompard, dyrektor, stał w górze na schodach i dawał objaśnienia paniom:
— Jeżeliby przyszli tędy... paf! paf! Jeżeli zaś przeciwnie przyjdą tamtędy — paf! paf!
Potem we wszystkich zakątkach ulic ludzie zatrzymywali się i mówili tajemniczym głosem:
— Kawiarnia Komedyi jest niezdobytą!
Albo:
— Mają zakładać miny pod Esplanadę...
Słowem było czem zastraszyć barbarzyńców!
Oddziały wolnych strzelców organizowały się także w tym czasie. Nosiły one najrozmaitsze nazwy: Braci śmierci, Szakali narbońskich, Garlaczy z nad Rodanu — wszystkie pstrzyły się rozmaitemi barwami, jak centurya na polu, zasianem owsem. A ile tam było kit, piór kogucich, olbrzymich kapeluszy, szerokich pasów! Ażeby nadać sobie straszniejszy wygląd, każdy wolny strzelec zapuszczał brodę i wąsy, tak że ludzie nie poznawali się wzajemnie na ulicach. Oto zdaleka widzicie bandytę z Abruzzów, który idzie ku wam z wąsem, zakręconym do góry, z oczami pałającemi, potrząsając szablą, rewolwerem i jataganem; przy zbliżeniu się zaś poznajecie w nim poborcę podatkowego Pegonlade‘a. Innym razem znów spotykacie na schodach Robinsona Kruzoe w śpiczastym kapeluszu, z kordelasem zębatym jak piła, ze strzelbami na obu ramionach; w rezultacie okazuje się, że jest to rusznikarz Costecalde, który wychodził zjeść obiad na mieście. Najgorzej, że skutkiem tych starań o możliwie groźną powierzchowność, Taraskończycy zaczęli przerażać jedni drugich i wkrótce nikt nie odważał się wyjść z domu.
Dekret, wydany w Bordeaux, o organizacyi gwardyi narodowej, położył koniec temu położeniu nieznośnemu. Za podmuchem potężnego tryumwiratu pióra kogucie rozleciały się i wszyscy wolni strzelcy z Taraskonu, wszyscy ci garłacze, szakale i inni zmieszali się razem i utworzyli batalion porządnej milicyi pod wodzą dzielnego generała Bravidy, dawnego kapitana ubiorczego. Ale tu zaszły nowe komplikacye. Dekret z Bordeaux, jak wiadomo, rozróżnił dwie kategorye gwardyi narodowej: gwardyi ruchomej i gwardyi pozostającej na miejscu — »królików z królikarni i królików siedzących w kapuście« — jak określił dość zabawnie poborca Pègonlade.
Po zorganizowaniu się batalionu »króliki z królikarni« miały piękną rolę do odegrania. Każdego ranku dzielny generał Bravida prowadził je na Esplanadę na musztrę i ćwiczenia tyralierskie.
— Położyć się! wstać! — i tak dalej.
Te małe wojenki przyciągały dużo ludzi. Nie brakowało nigdy ani jednej damy z Taraskonu, a nawet damy z Beaucaire przechodziły często przez most, ażeby przyjrzeć się naszym królikom. W tym samym czasie gwardya narodowa z kapusty pełniła skromnie służbę w mieście, stojąc na warcie przy muzeum, gdzie nie było nic do pilnowania prócz ogromnej jaszczurki, wypchanej mchem i dwóch małych armatek z czasów dobrego króla René. Nie mogły przecież damy z Beaucaire przechodzić przez most dla takich drobnostek...
Jednakże, kiedy po trzech miesiącach tych ćwiczeń z bronią palną spostrzeżono, że gwardya narodowa z królikarni nie wyrusza wcale z Esplanady, zapał począł ostygać.
Napróżno dzielny generał Bravida krzyczał na królików: »położyć się! wstać!« — nikt go więcej nie słuchał. Bóg widzi jednak, że to nie była wina tych biednych królików, jeżeli nie wyruszali dotąd. Sami byli na to wściekli. Pewnego dnia nawet odmówili robienia ćwiczeń.
— Dosyć tej parady! My jesteśmy od maszerowania! Niech nas prowadzą w pochód!
— Albo wymaszerujecie, albo ja ustąpię! — powiedział dzielny generał Bravida i cały dysząc gniewem, udał się do merostwa, żądając wyjaśnień.
Tam powiedziano mu, że nie mają żadnych rozporządzeń i że to należy do prefektury.
— Udajmy się do prefektury — powiedział sobie Bravida.
I oto widzimy go jadącego expresem do Marsylii na poszukiwania prefekta. Nie było to rzeczą łatwą, zważywszy, że w Marsylii było zawsze pięciu lub sześciu prefektów czynnych, nikogo zaś, ktoby mógł powiedzieć, który z nich był legalnym. Szczęśliwym trafem Bravida złapał natychmiast jednego w prefekturze, podczas zebrania rady. Nasz generał przemówił w imieniu swoich podwładnych z powagą dawnego kapitana ubiorczego.
Przy pierwszych zaraz słowach prefekt przerwał mu.
— Przepraszam, generale, co to znaczy, że od was żołnierze żądają wymarszu, a mnie proszą o pozostawienie ich na miejscu? Przeczytaj pan to!
I z uśmiechem na ustach podsunął mu płaczliwą petycyę, którą podały dwa króliki, najzapaleńsi zwolennicy wymarszu. W petycyi, opatrzonej świadectwami lekarza, proboszcza i notaryusza, proszono o pozwolenie przeniesienia się do szeregów królików kapuścianych, a to z powodu różnych dolegliwości.
— Mam takich więcej, niż trzystu — dorzucił prefekt, uśmiechając się ciągle. — Rozumiesz teraz, generale, dlaczego nie śpieszymy z wysłaniem waszych żołnierzy. Za wiele, na nieszczęście, wysłano takich, którzyby chcieli pozostać. Nie potrzeba już ich więcej! Niech Bóg zachowa Rzeczpospolitą i pozdrówcie ode mnie waszych królików!
Można sobie wyobrazić, jak zawstydzony wracał generał Bravida do Taraskonu.
Ale oto jeszcze jedna historya. Podczas jego nieobecności, Taraskończycy postanowili urządzić pożegnalny poncz składkowy dla odjeżdżających królików. Napróżno generał Bravida mówił, że nie warto zachodu, że nikt nie odjeżdża — składka była zebrana, poncz zamówiony, nie pozostawało nic więcej, jak tylko wypić go, co też uczyniono.
Pewnej niedzieli wieczorem, w salonach merostwa, odbyła się ta rozrzewniająca ceremonia pożegnalnego ponczu; do białego dnia przeciągały się toasty, wiwaty, dysputy, śpiewy patryotyczne, aż szyby municypalne drżały. Każdy naturalnie wiedział doskonale, co myśleć o tem pożegnaniu; gwardya narodowa kapustników, która płaciła za poncz, była przekonana, że towarzysze jej nie odjeżdżają; a ci z królikarni, którzy go pili, mieli to samo przekonanie, jak również szanowny generał, który przyszedł i przysiągł głosem wzruszonym przed tymi zuchami, że gotów jest iść na ich czele, wiedział najlepiej ze wszystkich, że nie wyruszą wcale. Ale to wszystko jedno!... Południowcy są tak nadzwyczajni, że przy końcu pożegnalnego ponczu wszyscy płakali, ściskali się, a co najważniejsza, wszyscy byli szczerzy, nawet generał...
W Taraskonie, jak wszędzie na południu Francyi, często obserwowałem ten objaw złudzenia.