Ocalenie (Conrad)/Część III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII

Lingard był niezmiernie podniecony rozmową z panią Travers, a także udręką niepewności i nieopisanem znużeniem. Powróciwszy na pokład, zapytał o Hassima; odpowiedziano mu, że radża i jego siostra odjechali w swem czółnie, obiecując wrócić przed północą. Łódki posłane na zwiady wśród wysepek, na północ i południe od miejsca zakotwiczenia, jeszcze nie powróciły. Wszedł do swej kajuty, rzucił się na posłanie i zamknął oczy, mówiąc sobie: „Muszę zasnąć, bo inaczej oszaleję“.
Chwilami przejmowała go niewzruszona wiara w panią Travers, potem przypominał sobie jej twarz, która wnet znikała. Wysilał się, aby tę twarz zatrzymać, co mu się nie udawało — i nagle odczuwał bez cienia wątpliwości, że jest zgubiony bez ratunku, jeśli się nie zgodzi, aby tych ludzi starto z oblicza ziemi.
— Oni słyszeli wszyscy, że ten człowiek kazał mi pójść precz ze swego statku — myślał, a potem przez jakichś parę sekund rozpatrywał nieugięcie ponury obraz rzezi. — A jednak musiałem jej powiedzieć, że włos jej z głowy nie spadnie. Musiałem.
I wbrew wszelkiej logice, na wspomnienie tych słów wydało mu się, że wszelka udręka znikła z powierzchni ziemi. Niekiedy jednak przychodziły czarne chwile, gdy ze zmęczenia poprostu nie myślał o niczem; i podczas jednej z takich chwil zasnął, tracąc świadomość rzeczy zewnętrznych tak nagle, jak gdyby go ktoś powalił uderzeniem w głowę.
Gdy siadł na posłaniu, zanim jeszcze zdołał wytrzeźwieć, pomyślał z niepokojem, że przespał całą noc. W sąsiedniej kabinie paliło się światło i przez otwarte drzwi Lingard ujrzał wyraźnie panią Travers, przechodzącą przez oświetloną przestrzeń.
— Więc przenieśli się jednak na bryg — pomyślał — jakże się to stało, że mnie nie wezwano!
Wpadł do kabiny. Nikogo! Spojrzawszy w górę na zegar w luce świetlnej, zauważył z rozdrażnieniem że wskazówki stoją, gdy wtem ucho jego pochwyciło słabe tykanie mechanizmu. A więc zegar szedł! Lingard nie spał dłużej niż dziesięć minut. Zeszedł z pokładu najwyżej przed dwudziestu minutami!
Więc to było tylko złudzenie; nie widział nikogo. A jednak pamiętał zwrot jej głowy, linję karku, barwę włosów, ruch przechodzącej postaci. Poszedł zgnębiony do kajut-kompanji, mrucząc: „Już nie będę mógł spać tej nocy“ — i wrócił natychmiast, trzymając kilka arkuszy papieru pokrytego dużem, kanciastem pismem. Był to list Jörgensona, napisany przed trzema dniami i powierzony Hassimowi. Lingard przeczytał był go już dwa razy, ale teraz podkręcił lampę i zasiadł, aby go raz jeszcze odczytać. Na czerwonej tarczy ponad głową Lingarda złocony snop błyskawic, godzących wdół między jego inicjałami, zdawał się celować prosto w jego kark, gdy siedział, oparłszy o stół gołe łokcie, ślęcząc nad pomiętemi kartkami.
List tak się zaczynał:

Hassim i Immada wyruszają dziś wieczór aby ciebie szukać. Jesteś spóźniony, a każdy dzień pogarsza sytuację. Przed dziesięciu dniami trzej ludzie Belaraba, którzy zbierali żółwie jaja na wysepkach, wrócili z pośpiechem, opowiadając o jakimś okręcie osiadłym na zewnętrznych mieliznach. Belarab rozkazał natychmiast, aby łodzie nie opuszczały laguny. Dotąd wszystko było w porządku. We wsi zapanowało wielkie podniecenie. Przypuszczam, że to musi być szkuner należący do jakiegoś głupiego kupca. No ale będziesz już wiedział o co chodzi, kiedy to przeczytasz. Może myślisz, że mogłem sam wyruszyć na morze i sprawdzić wszystko naocznie. Ale pominąwszy nawet rozkazy Belaraba, których nie chciałem przekroczyć, aby nie dać złego przykładu, wszystko co posiadasz na tym świecie, mój Tomie, jest tutaj na Emmie, pod mojemi nogami, i nie opuściłbym swego stanowiska nawet na pół dnia. Hassim brał udział w naradach odbywających się co wieczór w szopie, za ostrokołem Belaraba. Ningrat, ten mąż świątobliwy, był za złupieniem okrętu. Hassim sprzeciwił się temu, twierdząc, że okręt został prawdopodobnie wysłany przez ciebie, ponieważ żaden biały nie przedostał się nigdy przez pas mielizn. Belarab popierał Hassima. Ningrat rozgniewał się bardzo i wyrzucał Belarabowi, że nie daje mu — Ningratowi — opium do palenia. Na początku przemowy nazywał go „synem“, a przy końcu krzyczał: „O ty, któryś jest gorszy od niewiernego!“ Zaczął się rwetes. Zwolennicy Tenggi gotowi byli pośredniczyć, a wiesz przecież jak rzeczy stoją między Tenggą a Belarabem. Tengga chciał od dawna Belaraba wypędzić i okoliczności zaczęły coraz bardziej mu sprzyjać, kiedy ty się zjawiłeś i uzbroiłeś w muszkiety przyboczną straż Belaraba. Jednakże Hassim uciszył kłótnię i tym razem nikt nie został raniony. Na drugi dzień — był to piątek — Ningrat, odczytawszy modlitwy w meczecie, miał przemowę na dworze do ludu. Beczał i podskakiwał jak stary cap, przepowiadając nieszczęścia, klęski i zagładę, jeśli dadzą tym białym odjechać. To warjat, ale oni uważają go za świętego, i bił się z Holendrami zamłodu przez długie lata. Sześciu ludzi ze straży Belaraba przemaszerowało drogą przez wieś z odwiedzionemi kurkami — i tłum się rozproszył. Ningrata uprowadzili ludzie Tenggi do ostrokołu swego pana. Gdyby nie to, że lada chwila spodziewano się twego powrotu, byłoby doszło wieczorem do walki między partjami. Wielka szkoda, że zamiast Belaraba Tengga nie stoi na czele osady. Na odważnym i przezornym człowieku można zawsze do pewnego stopnia polegać, choćby nawet był w gruncie rzeczy zdradziecki. A z Belarabem nie wiadomo nigdy, czego się trzymać. Pokój! Pokój! Znasz jego manję. I z powodu tej manji postępuje głupio. To domaganie się pokoju doprowadzi go do awantury. Może w końcu przypłacić to życiem. Ale Tengga nie czuje się jeszcze dość silnym, aby oprzeć się tylko na swoich poplecznikach, Belarab zaś posłuchał mojej rady i rozbroił wszystkich mieszkańców wsi. Jego ludzie wtargnęli do chat i odebrali wszystką broń palną i wszystkie włócznie, jakie tylko znaleźli. Kobiety wymyślały im, naturalnie, ale oporu nie było. Widziano, że kilku ludzi uszło z bronią do lasu. Zapamiętaj to sobie, bo to znaczy że obok Belaraba jest we wsi druga siła. Wzrastająca siła Tenggi.
Jednego dnia rano — przed czterema dniami — pojechałem w odwiedziny do Tenggi. Znalazłem go na wybrzeżu, gdzie obrabiał deskę małą siekierką, a niewolnik trzymał mu parasol nad głową. Zabawia się teraz budowaniem łodzi. Porzucił siekierkę, aby wyjść naprzeciw mnie i trzymając mię za rekę, zaprowadził w cieniste miejsce. Powiedział mi otwarcie, że wysłał dwóch dobrych pływaków, aby śledzili ów statek osiadły na mieliźnie. Ci ludzie prześlizgnęli się w czółnie wdół rzeczki i znalazłszy się na brzegu morza, płynęli od mielizny do mielizny, aż zbliżyli się — prawdopodobnie niedostrzeżeni — na pięćdziesiąt jardów do tego szkunera. Co to może być za statek? Nie mogę tego wyrozumieć. Ludzie donieśli, że jest trzech wodzów na pokładzie. Jeden ma błyszące oko, drugi jest chudy i biało ubrany, a trzeci nie ma wcale włosów na twarzy i jest ubrany zupełnie inaczej. Czyżby to była kobieta? Nie wiem, co o tem myśleć. Chciałbym, abyś był tutaj. Po długich rozhoworach Tengga rzekł: „Przed sześciu laty byłem władcą swego kraju i Holendrzy mię wypędzili. Kraik był mały, ale nic nie jest za małem dla ich chciwości. Oddali go niby to memu siostrzeńcowi — oby zczezł marnie. Uciekłem, bo byliby mię zabili. Jestem tu niczem — ale pamiętam wszystko. Tamci biali ludzie nie mogą uciec i jest ich bardzo mało. Dałoby się może coś zrabować. Oddałbym to moim ludziom, którzy poszli za mną w nieszczęściu, ponieważ jestem ich wodzem, a mój ojciec był wodzem ich ojców. „Wykazałem mu całą nieostrożność takiego postępku. Odpowiedział: „Umarli drogi nie pokażą“. Na to zauważyłem, że ci którzy nie wiedzą, nie mogą dać informacji. Tengga milczał przez jakiś czas, wreszcie rzekł: „Nie wolno nam ich dotknąć, ponieważ skóra ich jest taka jak wasza i dlatego byłoby złem ich zabić; ale na rozkaz was, na rozkaz białych, wolno nam iść i walczyć z ludźmi o takiej samej skórze jak nasza, z ludźmi naszej własnej wiary — i to jest dobre. Obiecałem tuanowi Lingardowi dwudziestu ludzi i statek na wojnę w Wajo. Ludzie są dzielni, i spójrz na prao — szybkie jest i silne“. Muszę przyznać, Tomie, że prao to jest najlepszym statkiem w tym rodzaju, jaki kiedykolwiek widziałem. Odrzekłem, że zapłaciłeś mu dobrze za tę pomoc. „Jabym także zapłacił“, odpowiedział, „gdybyś mi dał parę strzelb i trochę prochu dla moich ludzi. Ty i ja podzielimy się zdobyczą znalezioną na tym okręcie, a tuan Lingard nic się o tem nie dowie. To będzie tylko taka sobie zabawa. Ty masz wiele strzelb i prochu pod swoją opieką“. Miał na myśli proch i strzelby na „Emmie“. Odpowiedziałem mu prosto z mostu co myślę o tej propozycji i rozmowa mocno się zaogniła, aż wreszcie dał mi do zrozumienia, że ma około czterdziestu popleczników, a ja tylko dziewięciu ludzi Hassima, aby bronić Emmy; że zatem mógłby bardzo łatwo napaść i zabrać wszystko. „A wówczas“ — mówił — „będę bardzo mocny i wszyscy znajdą się po mojej stronie“. Wymiarkowałem z toku późniejszej rozmowy, że rozeszły się pogłoski, jakoby cię spotkało coś złego, i że się tu już więcej nie pokażesz. Wywnioskowałem z tego iż położenie jest groźne i postanowiłem wracać natychmiast na Emmę; ale uśmiechnąłem się, udając zupełną obojętność i podziękowałem Tendze, że mię uprzedził o swych intencjach względem mnie i Emmy. Na to o mało się nie udusił swoją prymką z betelu, i wlepił we mnie małe oczki, mrucząc: „Nawet i jaszczurka zostawia musze chwilę czasu na odmówienie modlitwy“. Odwróciłem się i byłem bardzo zadowolony, gdy się znalazłem tak daleko, że włócznia nie mogła, mnie już dosięgnąć. Odtąd nie opuściłem już Emmy ani razu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.