Ocalenie (Conrad)/Część III/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX

Dalej Jörgenson rozwodził się nad intrygami Tenggi, chwiejnem postępowaniem Belaraba i ogólnym stanem umysłów w osadzie. Zapisywał każdy zwrot w opinji i każde wydarzenie z tak głęboką wiarą w ich doniosłość, jakby chodziło o kronikę przesilenia w historji jakiego mocarstwa. Cień Jörgensona wszedł zaiste z powrotem w ludzkie życie. Stary marynarz oceniał z głębokiem zrozumieniem wartość drobnych szczegółów, używając swych oczu dla tego drugiego człowieka, który miał się podjąć rozwikłania węzła. Lingard przeżył, czytając, wszystkie te dni w osadzie i był wdzięczny Jörgensonowi, tylko ponieważ nie żył z dnia na dzień ale od zdania do zdania, odczuwał zawrotną szybkość w następstwie wypadków, tak że chwilami aż pomrukiwał ze zdumienia lub sarkał gniewnie: „Co takiego?“ i odczytywał po wiele razy kilka wierszy albo też całą stronę. Ku końcowi listu wystąpiła mu na czoło głęboka zmarszczka pełna troski; kręcił się niespokojnie na krześle, czytając:

i zacząłem myśleć, że potrafię utrzymać wszystko w spokoju, póki ci nieszczęśni biali nie wydobędą swego szkunera, gdy Szeryf Daman przybył z północy, tego samego dnia kiedy się go spodziewano, prowadząc dwa prao z załogą złożoną z Illanunów. Wygląda na Araba. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Daman może sobie obwinąć naokoło palca obu illanuńskich pangeranów. Prao są duże i zaopatrzone w broń. Jechali rzeką z rozwiniętemi flagami i proporcami, bijąc w gongi i bębny, i wpłynęli na lagunę; na pokładach pełno było zbrojnych ludzi potrząsających dwuręcznemi mieczami i wydających wojenne okrzyki. To piękne posiłki dla ciebie, tylko że Belarab, który jest przewrotnym szelmą, nie chciał zaraz przyjąć Szeryfa Damana. Tedy Daman udał się do Tenggi, który zatrzymał go bardzo długo. Opuściwszy Tenggę, przybył na pokład Emmy i wówczas poczułem od razu, że coś się święci.
Na samym wstępie zażądał ode mnie amunicji i broni, które ma dostać od ciebie, twierdząc, że chce zaraz popłynąć do Wajo, ponieważ było postawione, iż cię o kilka dni wyprzedzi. Odparłem, że to jest zupełna prawda, ale że niema nawet mowy o wydaniu mu prochu i muszkietów przed twoim przyjazdem. Wówczas sprowadził rozmowę na ciebie i dawał do zrozumienia, iż może już nigdy nie wrócisz. „Zresztą wszystko jedno“ — dodał — „jest tu radża Hassim i księżniczka Immada, za których gotowiśmy się bić, nawet gdyby się ani jeden biały na świecie nie ostał. Ale nie możemy się bić gołemi rękami“. Tu udał, że zupełnie o mnie zapomina i rozmawiał z Hassimem, a ja siedziałem i słuchałem. Przechwalał się, jak doskonale przepłynął wzdłuż wybrzeża Bruni. Żadne prao Illanunów nie przeprawiło się tamtędy od długich lat.
Immada chciała żebym wydał broń, o którą mu chodziło. Dziewczyna nie posiada się ze strachu, aby nie stało się coś, coby uniemożliwiło wyprawę na Wajo. Postanowiła niezłomnie swój kraj odzyskać. Hassim jest zamknięty w sobie, ale i on się mocno niepokoi. Daman nic na mnie nie wydębił i tegoż wieczoru prao dostały od Belaraba rozkaz opuszczenia laguny. On niedowierza Illanunom — i trudno mu się dziwić. Szeryf Daman wyniósł się potulnie jak baranek. Nie ma prochu dla swoich armat. Gdy prao mijały Emmę, krzyknął do mnie, że będzie czekał na ciebie przy ujściu rzeczki. Tengga dał człowieka, który pokaże mu odpowiednie miejsce. Wszystko to wygląda mi bardzo podejrzanie.
Więc pilnuj się tam na morzu. Prao włóczą się pomiędzy wysepkami. Daman odwiedza często Tenggę. Tengga złożył mi wizytę jako dobremu przyjacielowi i usiłował mię przekonać, abym wydał Damanowi broń i proch, o które mu tak chodzi. Potrafili jakimś sposobem pozyskać dla siebie Belaraba, który odwiedził mnie wczoraj wieczorem i dał mi do zrozumienia, że lepiej się zgodzić. On pragnie, aby ci Illanunowie wynieśli się czemprędzej z sąsiedztwa. Myśli, że po złupieniu szkunera odjadą natychmiast. Narazie chce tylko tego. Immada odwiedziła żony Belaraba i pozostała dwa dni w obrębie ostrokołu. Najmłodsza z żon Belaraba — zaślubił ją przed sześciu tygodniami — jest za zrabowaniem okrętu; przypuszcza, że Belarab dostałby swoją część łupu, a wbiła sobie w głupią łepetynę, że na szkunerze są klejnoty i jedwabie. Otóż Belarab, wzięty we dwa ognie między Tenggę, który go dręczy poza domem, i kobiety, dręczące go w domu, postanowił odprawić modły u grobu ojca. Już od dwóch dni go niema; koczuje w tej niezdrowej miejscowości. Gdy wróci, jak dwa a dwa cztery dostanie febry i będzie wówczas do niczego. Tengga zapala często dymiące ogniska. To są z pewnością sygnały dla Damana. Wyprawiam się na wybrzeże z ludźmi Hassima i gaszę je. Za każdym razem grozi to walką, bo ludzie Hassima bardzo krzywo się na nas patrzą. Nie mam pojęcia, co teraz nastąpi. Na Hassimie można polegać bezwzględnie. Immada jest bardzo nieszczęśliwa. Opowiedzą ci wiele szczegółów, o których nie mam czasu pisać.

Ostatni arkusz wysunął się z palców Lingarda i opadł na stół. Przez chwilę Lingard siedział bardzo spokojnie, patrząc wprost przed siebie, wreszcie udał się na pokład.
— Czy nasze łodzie wróciły? — spytał Shawa, który łaził po tylnym pomoście.
— Nie, panie kapitanie, a chciałbym, żeby tu już były. Czekam tylko na nie aby pójść spać — odpowiedział pomocnik kwaśnym tonem.
— Spuśćcie latarnię tam na przodzie — zawołał nagle Lingard po malajsku.
— Praca na tym okręcie nie nadaje się dla przyzwoitego człowieka — mruknął Shaw pod nosem. Odszedł i oparł się o poręcz, patrząc markotnie w stronę morza. Po chwili rzekł: — Zdaje mi się, że coś zaszło tam na pokładzie jachtu. Widzę jak światła migają po pomostach. Nie myśli pan, panie kapitanie, że stało się coś złego?
— Nie, ja wiem co to znaczy — rzekł Lingard z uniesieniem. — Zrobiła to! — pomyślał.
Wrócił do kajuty, odłożył list Jörgensona i wyciągnął szufladę stołu. Była pełna naboi. Wziął ze stojaka muszkiet, nabił go, potem brał wszystkie inne po kolei. Ubijał pakuły z dziką radością. Stemple dźwięczały, odskakując. Zdawało mu się, że odrabia swoją część pracy w dziele, w którem ta kobieta odgrywa lojalnie swą rolę.
— Zrobiła to — powtarzał w myśli. — Będzie przebywała w kabinie. Będzie spała na mojem posłaniu. No, mojego brygu to się nie powstydzę. Dalibóg — nie! Będę się trzymał zdaleka; nigdy się do nich nie zbliżę, tak jak obiecałem. Teraz nie mam już nic do powiedzenia. Powiedziałem jej wszystko odrazu. Nie zostało nic.
Czuł ciężar palący w piersi, we wszystkich członkach, jakby krew w jego żyłach zmieniła się w płynny ołów.
— Ściągnę jacht z mielizny. Potrzebuję na to trzech, czterech dni — nie, tygodnia.
Uznał, że musi mieć na to tydzień. Przyszło mu na myśl, że będzie ją codziennie widywał, póki jacht nie odpłynie. Nie, narzucać się nie myśli, ale ostatecznie jest przecież panem i właścicielem brygu. Nie myśli przemykać się po własnym pokładzie jak zbity pies.
— Z dziesięć dni upłynie, nim szkuner będzie gotów. Muszę wyjąć z niego balast do ostatniej krzty. Muszę go ogołocić — dalibóg! muszę zdjąć jego niższe maszty. Sprawdzę, czy wszystko w porządku. Potem drugi tydzień zajmie wyrychtowanie — i — żegnajcie. Byłbym wolał nie spotkać ich nigdy. Żegnajcie — nazawsze. Tacy to powinni siedzieć w domu. Nie tak jak ja. W innych okolicznościach wcaleby nie chciała mnie słuchać. Ależ to jest kobieta — w każdym calu. Uścisnę jej rękę — na chwilę przed odjazdem. Czemużby nie, u licha? Jestem tu przecież panem — na tym brygu — tak jak i każdy inny — na Boga! więcej niż inny — więcej niż wszyscy na świecie!
Usłyszał, że nad jego głową Shaw poszedł szparko ku przodowi i zawołał:
— Co to takiego — łódź?
Jakiś głos odpowiedział niewyraźnie.
— Jedna z moich łódek wróciła — pomyślał Lingard. — Może są wieści o Damanie. Wszystko mi jedno, czy się stawia czy nie. Chciałbym, żeby się stawiał. Pokazałbym jej zaraz, że umiem walczyć równie dobrze jak kierować brygiem. Dwa prao. Tylko dwa. Nie dbałbym, gdyby ich było dwadzieścia. Zmiótłbym je z morza — zdmuchnąłbym je z wody — przejechałbym się po nich brygiem. I powiedziałbym jej: — Pani się nie boi; niechże pani teraz popatrzy, jak to się robi!
Czuł się dziwnie lekkim. Miał wrażenie, że wir jakiś unosi go wśród zgiełku hen w górę — bezsilnego niby piórko porwane przez huragan. Gwałtowny dreszcz go przebiegł.
Opuścił bezwładnie ramiona i stał przy stole z oczami wlepionemi przed siebie, jak człowiek przygnieciony przez jakąś złowrogą nowinę.
Shaw, idąc na śródokręcie, aby przyjąć łódź, która nadjechała i którą wziął za jedną z łódek brygu — natknął się na Cartera, zmierzającego śpiesznie ku rufie.
— Hallo! To znowu pan? — rzekł szybko, zagradzając mu drogę.
— Przybywam z jachtu — zaczął Carter z jawnem zniecierpliwieniem.
— A skądżeby pan mógł przybywać? — rzekł Shaw. — I czego pan chce teraz?
— Chcę widzieć się z waszym szyprem.
— To się nie da zrobić — oświadczył Shaw ze złością. — Poszedł spać.
— On czeka na mnie — rzekł Carter i tupnął w pokład. — Muszę mu powiedzieć, co się stało.
— Nie irytuj się, młody człowieku — rzekł Shaw zgóry — on o tem wie doskonale.
Zamilkli obaj nagle w ciemnościach. Carter wyglądał, jak gdyby to zbiło go z tropu. Shaw był zaskoczony jego postawą, ale rozkoszował się wrażeniem, które wywarły jego słowa.
— Niech mnie djabli, jeśli tego nie myślałem — mruknął Carter do siebie, poczem zapytał chłodno, cedząc słowa: — A może i pan wie także?
— A cóż pan myślisz? Żem tu popychadłem? Nie po próżnicy jestem pomocnikiem na tym brygu.
— A tak, nie po próżnicy — rzekł Carter z pewną goryczą. — Ludzie imają się różnych dziwnych sposobów, aby tylko wyżyć — i ja sam nie jestem znów taki wybredny, ale grubobym się zastanowił, zanimbym wziął pańskie miejsce.
— Co takiego? Co pan in-sy-nu-u-je? Moje miejsce? Nie masz pan na to żadnych kwalifikacyj — ty wycirusie jachtowy, ty oszuście z mosiężnemi guzikami!
— Co się tam dzieje, czy to która z łódek wróciła? — zapytał Lingard z rufy. — Niech majtek dyżurny przyjdzie tu do mnie natychmiast.
— To tylko wysłaniec z jachtu — zaczął Shaw powoli.
— Z jachtu! Dawajcie tu na śródokręcie latarnie! Przypilnować mi, żeby spuszczono trap. Rusz że się, serangu! Panie Shaw! Zapalić pochodnie na rufie. Dwie! Trzeba oświetlić drogę łódkom jachtu, które tu płyną. Stewardzie! Gdzie ten steward? Dawajcież mi go tutaj.
Bose nogi zaczęły plaskać wokoło Cartera. Cienie przesuwały się szybko.
— No cóż tam z temi pochodniami? Gdzież majtek dyżurny? — krzyczał Lingard po angielsku i malajsku. — Tędy, chodź tutaj! Osadź pochodnię na kiju od rakiet — no dalej! Trzymaj nad burtą — o tak! Tam na przodzie czekajcie z linami na łódki! Panie Shaw — potrzebujemy tu więcej światła!
— Dobrze, dobrze, panie kapitanie — zawołał Shaw, ale nie ruszył się wcale, jakby oszołomiony gwałtownością swego zwierzchnika.
— Tego nam właśnie potrzeba — mruknął Carter pod nosem. — Oszust! A jakże pan nazwie siebie? — rzekł półgłosem do Shawa.
Czerwony blask pochodni oświetlił od stóp do głów Lingarda stojącego u luki na rufie. Był z gołą głową, a jego twarz, zalana światłem, miała wyraz srogi i zmienny w chybotliwym blasku płomieni.
— Do czegóż on zmierza — myślał Carter, na którym zrobiła wrażenie ta postać o wyglądzie dzikim i potężnym. — Coś się w nim zmieniło od czasu, kiedy go widziałem po raz ostatni — rozważał.
Przyszło mu na myśl, że zmiana była zasadnicza; niekoniecznie na gorsze — a jednak... Lingard uśmiechnął się do niego z rufy.
Carter wszedł po schodach i zawiadomił go bez zwłocznie o tem, co się stało.
— Pani Travers kazała mi zaraz udać się do pana. Bardzo jest wstrząśnięta, co pan łatwo zrozumie — cedził, patrząc bacznie w twarz Lingarda. Lingard zmarszył brwi. — Ludzie są też przerażeni — ciągnął Carter. — Wyobrażają sobie, że ci co porwali właściciela — dzicy czy też kto inny — wedrą się na jacht lada chwila. Ja sam tak nie myślę, ale —
— Zupełnie słusznie, to wcale nie jest prawdopodobne — mruknął Lingard.
— Ehe, widzę, że pan wie o wszystkiem — ciągnął chłodno Carter; — ludzie są bez kwestji przestraszeni, ale nie mogę brać im tego za złe. Na statku niema nawet dość noży, żeby je rozdać majtkom. Jest tylko jedna stara strzelba od sygnałów. Kiepska sytuacja nawet i dla lepszej załogi.
— Przypuszczam, że to nie jest jakieś nieporozumienie? — spytał Lingard.
— No, chyba że tym panom zebrało się na figle i bawią się z nami w chowanego. Majtek mówi, że czekał dziesięć minut u końca rewy, potem przejechał zwolna wzdłuż brzegu, rozglądając się za nimi; spodziewał się, że spotka ich jak będą wracali. Spostrzegł pień drzewa, osiadłego widać na piasku i mówi, że gdy przejeżdżał tamtędy, jakiś człowiek wyskoczył z za kłody, rzucił w niego kijem i uciekł. Majtek cofnął się zaraz i zaczął wołać: „Czy pan tam jest, proszę pana?“ Nikt nie odpowiedział. Majtek słyszał szelest zarośli i dziwne jakieś szmery podobne do szeptów. Było bardzo ciemno. Nawoływał kilka razy i czekał, trzymając wiosła w pogotowiu, wreszcie zląkł się i wrócił na statek. To wcale jasne. Jednego tylko pewien nie jestem: czy ci panowie są jeszcze przy życiu. Nie powiedziałem tego pani Travers. Tę uwagę zechce pan oczywiście zatrzymać dla siebie.
— Nie zdaje mi się, aby ich zabito — rzekł Lingard zwolna, jakby myśląc o czem innem.
— Hm, jeżeli pan tak mówi, to wszystko w porządku — rzekł Carter rozważnie.
— Co ten majtek powiedział? — spytał Lingard z roztargnieniem — że rzucili w niego kijem? Włócznią w niego rzucili!
— Otóż to właśnie! — potwierdził Carter — ale nic mu na to nie powiedziałem. Byłem tylko ciekaw, czy nie rzucili takim samym kijem w naszego zwierzchnika — to i wszystko. Ale przypuszczam, panie kapitanie, że pan wie najlepiej co zrobić!
Lingard wziął się za brodę; namyślając się głęboko, stał wyprostowany w blasku płomieni z pochyloną głową.
— Myślę, że podług pana to wszystko jest moja robota — rzekł ostro, nie podnosząc oczu.
Carter obserwował go otwarcie z zaciekawieniem.
— Otóż, panie kapitanie, pani Travers napomknęła mi coś nie coś o naszym gigu. Pan go zatrzymał, prawda? Bóg raczy wiedzieć, jakim sposobem dowiedziała się o tem. Przykro jej było, że się wygadała, ale nie była to dla mnie taka nowina, jak jej się zdawało. Czasem to niezłą mam kapówkę. Naprzykład te rakiety wczoraj w nocy — co? Czemu nie odgryzłem sobie języka, zanim powiedziałem panu o wysłaniu naszej kapitańskiej łodzi. Ale byłem zaskoczony. Może nie? Niech pan sam powie! I tak też jej powiedziałem, kiedy mię pytała, co zaszło między panem a mną na tym brygu, przed mniej niż dwudziestu czterema godzinami. A teraz raptem wszystko wygląda inaczej. To wystarcza aby nastraszyć kobietę — ale ona jest najdzielniejszą z nich wszystkich. Tamci do cna stracili głowę, ponieważ jest trochę ciemno i stało się coś, do czego nie są przyzwyczajeni. Ale ona jest czemś pochłonięta. Nie mogę jej przeniknąć! Urwał, wzruszył zlekka ramionami. — Tak jak i pana — dodał.
— W tem sęk, prawda? — rzekł zwolna Lingard.
— Właśnie, panie kapitanie. Czy dla pana to wszystko jest jasne? Zatrzymuje się naszą łódź, porywa się tych panów. W swoim rodzaju to wcale niezłe kawały, ale — wobec pana jestem smarkaczem — ale czy to dla pana jasne? Stary Robinson nie był wybredny, proszę pana i —
— Jasne jak słońce! — zawołał porywczo Lingard. — Nie mogę poświęcić —
Zatrzymał się. Carter czekał. Ludzie trzymający pochodnie stali sztywno, odwracając twarze od płomieni, a wśród gry świateł najbliższy maszt wznosił się w głuchą ciemność jak wyniosła kolumna. Liny wybiegały ukośnie wzwyż w ciemną próżnię i gubiły się dla wzroku, ale wysoko wgórze połyskiwał blok od brasu i widać było koniec rei, zawieszony w powietrzu i palący się jak gdyby własnem światłem. Niebo zachmurzyło się nad brygiem bez najlżejszego powiewu.
— Nie może pan poświęcić — powtórzył Carter, poruszywszy się niespokojnie na nogach.
— Nikogo — dokończył Lingard. — Nie mogę. To jasne jak dzień. Nie mogę! Nie! I niczego!
Wpatrzył się w dal przed sobą, a Carter spojrzał na niego i tknięty młodzieńczą intuicją szepnął: „To źle“ — głosem, w którym — prawie wbrew jemu samemu — świtało jakieś mgliste współczucie.
Czuł w sobie zamęt, a naokoło siebie — tajemnicę. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie doświadczył, służąc pod starym Robinsonem na Ly-ee-moon’ie. A jednak widział tam ciekawe machinacje i brał w nich udział, nie zdając w sobie wówczas z nich sprawy. Były tajne, ale można się było domyślać w nich czegoś zrozumiałego. A tutaj nie. Tkwiło w tem wszystkiem coś nieuchwytnego, co na niego działało. Czuł niepokój, jak gdyby jakieś magiczne tchnienie powiało na wypadki i ludzi, nadając tym komplikacjom — które zaszły podczas podróży jachtem — znaczenie niemożliwe do odgadnięcia choć wyczuwalne w słowach, w gestach, w wypadkach — i przejmujące wszystko dziwnym, niejasnym lękiem.
Nie należał do tych, którzy umieją analizować swoje uczucia, a pozatem nie miał na to czasu. Musiał odpowiadać Lingardowi, który wypytywał o ludzi z jachtu. Nie, nie może powiedzieć, aby pani Travers była, powiedzmy, przestraszona. Ale zdaje się, że jest czemś zaprzątnięta. O tak! chłopcy są w strachu. Czyby się bili w razie czego? Każdy będzie się bił, jeśli go zmuszą do tego, czy się boi czy nie. Carter wie o tem z doświadczenia. Oczywiście każdyby wolał mieć coś lepszego w garści niż drąg żelazny. I to jeszcze —
Zamilkł i zdawał się rozważać spokojnie szanse ludzi uzbrojonych w drągi.
— A o co pan chce, żebyśmy się bili? — zapytał nagle. Lingard drgnął.
— Wcale nie chcę — rzekł — i nie prosiłbym pana o to.
— Niepodobna zgóry powiedzieć, co pan zrobi, panie kapitanie — odparł Carter; — niema jeszcze dwudziestu czterech godzin, jak pan chciał mnie zastrzelić.
— Powiedziałem tylko, że raczej pana zabiję, niż pozwolę, aby mi pan narobił kłopotu — wyjaśnił Lingard.
— Jedna noc nie jest podobna do drugiej — mruknął Carter — ale jakże ja się mam w tem połapać? Zdaje mi się, że to pan sam wpędza siebie w tarapaty — i to w jaknajszybszem tempie.
— No więc przypuśćmy, że tak — rzekł Lingard, nagle posępniejąc. — Czy wasi ludzie biliby się, gdybym ich porządnie uzbroił?
— Za kogo — za pana czy za siebie samych? — spytał Carter.
— Za tę kobietę! — wybuchnął Lingard. — Pan zapomina, że na statku jest kobieta. Gwiżdżę na to, co stanie się z resztą.
Carter rozważał to sumiennie.
— Nie dzisiaj — rzekł nakoniec. — Jest między nimi jeden czy dwóch jak się patrzy, ale reszta zupełnie zbaraniała. Nie dzisiaj. Niech im pan da czas trochę się uspokoić, jeżeli pan chce, żeby się bili.
Zdawał sprawę ze stanu rzeczy i wyrażał swoje zdanie, wahając się między lojalnością i niedowierzaniem. Stan własnej duszy dziwił go niepomiernie. Nie mógł nic zrozumieć, nie wiedział co o tem wszystkiem myśleć, a jednak czuł instynktowne pragnienie, natchniony poryw, aby pomóc temu człowiekowi. Niekiedy wydawało mu się to koniecznością, to znów dyplomatycznem posunięciem, chwilami zaś wielkiem szaleństwem — któreby może i nie miało znaczenia, ponieważ podejrzewał, że jest tak czy owak bezsilny. Czasami porywał go gniew. Dotykał wówczas w kieszeni rękojeści nabitego pistoletu. Zaopatrzył się weń, gdy pani Travers poleciła mu wyruszyć na bryg.
— Gdyby chciał mi się stawiać, wygarnę w niego i wezmę nogi za pas — wyjaśniał pośpiesznie.
Pamiętał, jak przerażoną wydała mu się pani Travers. Naturalnie — taka kobieta nie jest przyzwyczajona do podobnych rzeczy. To też słuchał tego, co mówiła, tylko ze względu na dobre wychowanie. Kto się na gorącem sparzył, ten na zimne dmucha. Nie miał ochoty być porwanym — jeszcze czego — ani też dać się sponiewierać.
— Nie mogę pozwolić, aby mnie capnął. — rzekł — Pani będzie mnie teraz potrzebowała; i obiecuję pani, że nie wypalę z tego starego grata, póki tamten sam mnie do tego nie zmusi.
Idąc za głosem młodzieńczego rozumu, Carter postanowił nie ustępować prośbom pani Travers, choć jej niezmierne wzburzenie zachwiało na chwilę jego decyzją. Pamiętał, że gdy łódź była już w drodze, pani Travers krzyknęła za nim:
— Pan tego nie zrobi! Pan nie może zrozumieć.
Jej głos, brzmiący nikło w ciemnościach, wzruszył go, tak był podobny do krzyku rozpaczy.
— Naprzód, chłopcy, naprzód — przynaglał swych ludzi.
Był roztropny, zdecydowany, a że był i bardzo młody, więc prawie sobie życzył, „aby doszło co do czego“. I wydał przezornie rozkaz załodze łodzi, żeby trzymała gig tuż za rufą, pod głównem olinowaniem brygu.
— Jeśli zobaczycie, że nagle skaczę do czółna, odbijajcie i wiosłujcie co tchu.
Podczas rozmowy z Lingardem nie miał jakoś ochoty strzelać, ale trzymał się bezwzględnie swej pięknej decyzji, aby mu się nie wymknęła i nie przepadła w morzu wątpliwości.
— Czy nie powinienem wracać na jacht? — spytał łagodnie.
Nie otrzymując odpowiedzi, ciągnął dalej z rozwagą:
— Pani Travers kazała mi powiedzieć, że bez względu na to, jak się to stało, gotowa jest panu zaufać. Przypuszczam, że czeka na jakąś odpowiedź.
— Gotowa mi zaufać! — powtórzył Lingard. Oczy jego dziko błysnęły.
Każdy ruch płomieni miotał zlekka tam i sam masywnemi cieniami głównego pomostu, na którym można było dojrzeć gdzieniegdzie postać człowieka, stojącego bardzo spokojnie z mroczną twarzą i błyszczącemi źrenicami.
Carter wsunął ostrożnie rękę do kieszeni na piersiach.
— No więc, panie kapitanie — wyrzekł, powtarzając sobie w duszy, że się nie da zastraszyć, a żona zwierzchnika niech sobie ufa, komu jej się żywnie podoba.
— Czy pan ma tam coś dla mnie na piśmie? — spytał Lingard i posunął się o krok w radosnem uniesieniu.
Carter odstąpił żwawo w tył, aby utrzymać odległość. Shaw gapił się z boku; czerwonawe jego policzki drżały, okrągłe oczy omal nie wyskoczyły z twarzy, a usta były otwarte, jakby już, już miał się zatchnąć z niezmiernej ciekawości, zdumienia i oburzenia.
— Nie! Nie na piśmie — rzekł Carter spokojnie i cicho.
Lingard wyglądał, jak obudzony nagle ze snu przez jakiś krzyk. Głęboka i ponura zmarszczka wypadła — rzekłbyś — z mroku by osiąść na jego czole i szybko znowu w mrok wsiąkła — a gdy znikła był już taki spokojny, wzrok jego tak był trzeźwy a twarz opanowana, że trudno było uwierzyć, iż serce tego człowieka przeszło w tej ostatniej sekundzie próbę upokorzenia i niebezpieczeństwa. Uśmiechnął się smutno:
— No, mój młodzieńcze — rzekł z jakąś dobroduszną rezygnacją — co też pan tam ma? Nóż czy pistolet?
— Pistolet — odpowiedział Carter. — Czy pan się dziwi, panie kapitanie? — Mówił z zapalczywością, ponieważ uczucie żalu wkradało mu się zwolna do duszy niepostrzeżenie i nieodparcie, jak wzbierający przypływ. — Kto zaczął te wszystkie kawały? — Wysunął z kieszeni pustą rękę i mówił dalej podniesionym głosem. — Pan zamierza coś, czego nie mogę wyrozumieć. Pan — pan nie jest otwarty.
Pochodnie trzymane wysoko paliły się bez drgnienia, i w owej chwili głębokiego spokoju cienie na pokładzie brygu znieruchomiały jak ludzie.
— Tak pan myśli? — rzekł Lingard w zadumie.
Carter skinął głową. Był podrażniony tym obrotem rzeczy i wzrastającym popędem by ulec temu człowiekowi.
— A jednak pani Travers mi ufa — ciągnął Lingard łagodnie z tryumfem, jakby wysuwał nieodparty argument.
— Tak mi mówiła — mówił Carter. — Ostrzegłem ją. Ona jest jak dziecko. Wszyscy tam są naiwni jak dzieci. A pan wie o tem. I ja też wiem o tem. Słyszałem coś nie coś o ludziach w rodzaju pana. Pan wyrzuciłby nas wszystkich za burtę, gdyby to panu dogadzało. Ot co myślę.
— I to już wszystko?
Carter skinął zlekka głową i odwrócił oczy. Zapadło milczenie. Wzrok Lingarda wędrował po brygu. Oświetlona część statku występowała jasno i chybotliwie aż do najdrobniejszych szczegółów, zamknięta w ścianach nocy i nakryta jej baldachimem. Lingard uczuł lekki wiew na twarzy. Powietrze się poruszyło, lecz płytkie morze, milczące i zagubione w mroku, nie dawało znaku życia.
Ta cisza ciążyła Lingardowi. Świat jego wysiłków i nadziei wydawał się martwym, wydawał się przepadłym. Pragnienie Lingarda było bezdomne w ciemności, która pochłonęła ten jego szmat morza, to wybrzeże i — pewność powodzenia. I właśnie tutaj, gdzie awanturnicza jego dusza czuła się w swoim żywiole, znalazł się jakiś zatracony młodzik, gotów zastrzelić go wskutek podejrzenia o dziwaczną zdradę. Zjawił się — i jużby chciał strzelać! To także jest wcale niezłe! Lingard zanadto był zmęczony aby się roześmiać — a może też i za smutny. Irytowało go również niebezpieczeństwo strzału, które uważał za realne, gdyż młodość jest porywcza. I ta noc, i to miejsce roiły się od przeciwieństw. Niepodobna było rozstrzygnąć, kto w tej mrocznej walce ma być wrogiem, a kto sprzymierzeńcem. Zetknięcia z ludźmi, wynikłe z tych komplikacyj w czasie podróży jachtem, były tak bliskie, że Lingard miał wrażenie, jakby wszystko działo się w jego piersi.
— Zastrzelić mię! Gotów zrobić ten kawał — niech go djabli. A jednak zaufałbym mu prędzej, niż każdemu innemu człowiekowi na tym jachcie.
Takie były jego myśli, gdy patrzył na Cartera, który gryzł wargi, podrażniony długiem milczeniem. Kiedy zaczęli znów mówić, wyrażali się obaj powściągliwie, odczuwając głęboką ulgę, jakby wyszli na chłodne powietrze ze zbyt ogrzanego pokoju, a gdy Carter, odprawiony przez Lingarda, ruszył do swej łodzi, zgodził się był właściwie na linję postępowania, którą Lingard nakreślił dla załogi jachtu. Zgodził się, jak gdyby to się samo przez się rozumiało. Był to jeden z absurdów tej sytuacji, którym należało się poddać, choć były absolutnie niezrozumiałe.
— Czy mówię teraz otwarcie? — spytał Lingard.
— Dość otwarcie, jak mi się zdaje — przyznał Carter z pewną rezerwą — w każdym razie będę z panem współdziałał.
— Pani Travers mi ufa — zauważył Lingard powtórnie.
— Tam do licha — zawołał Carter, dając nagle wyraz jakiemuś ukrytemu przekonaniu — ostrzegałem ją przed panem. No, panie kapitanie, z pana to majster dopiero! Jakże pan zdołał to zrobić?
— Zaufałem jej — rzekł Lingard.
— Co pan mówi! — wykrzyknął zdumiony Carter. — Kiedy? Jak? Gdzie —
— Pan już i tak wie zadużo — odparł spokojnie Lingard. — Niech pan nie traci czasu. Będę pana pilnował.
Carter cicho zagwizdał.
— Jest parę takich osób, których nie mogę przeniknąć — krzyknął w tył do Lingarda, przełażąc spiesznie przez burtę.
Shaw skorzystał teraz ze sposobności aby się zbliżyć. Zaczął wahająco: „Panie kapitanie, chciałbym parę słów panu powiedzieć“ — i ciągnął dalej, oświadczając, że jest porządnym człowiekiem. Wypowiadał się podniesionym, niepewnym głosem. Jest żonaty, ma dzieci, i nie znosi wszelkiej nielegalności. Światło igrało na jego otyłej postaci; rzucił na pokład swój kapelusz w kształcie grzyba i nie bał się mówić prawdy. Szare wąsy sterczały mu zaczepnie, a wzrok był niespokojny; przyciskał konwulsyjnie ręce do brzucha, otwierał szeroko grube, krótkie ramiona i wyrażał życzenie, aby dobrze to zrozumiano, że bywał głównym oficerem na angielskich statkach, oficerem o charakterze nieskazitelnym i, jak sądził, „na wysokości zadania“. Trudno znaleźć spokojniejszego niż on człowieka; byłby jednak skłonnym do pewnych ustępstw, gdyby „przyszło do niesnasek z jakimi murzynami, których powinno się uczyć dobrych manier i rozsądku“ — i w razie czego byłby gotów do — — ale tu przecież chodzi o białych — panów, panie — nie mówiąc już o załodze.
Nigdy dotychczas tak się nie zwracał do żadnego ze swych zwierzchników, a mówiła przez niego przezorność, jego przekonania, zapatrywania, zasady, świadomość swej wyższości i nagromadzone latami pretensje do wszystkich po kolei szyprów, z których bywał niezadowolony w swem życiu.
Jeszcze nigdy nie zdarzyła mu się taka okazja pokazania, że wyzyskać się nie da. Przyłapał wreszcie jednego szypra i mógł na nim używać dowoli. Zresztą była w tem wszystkiem i odwaga, ponieważ wierzył, że wpadł niebacznie w szpony skończonego desperata, którego ramię sprawiedliwości nie może dosięgnąć.
Do tego śmiałego kroku przyczyniło się także wyrachowanie — choć w bardzo nieznacznym stopniu. Zaświtało mu w głowie, że właściciele jachtu dowiedzą się może, iż trzymał ich stronę. Toby mogło być oczywiście korzystne dla człowieka, który pragnie się wybić. „Właściciel jachtu — porządnie nastraszony — wielki pan — cóż mu tam znaczą pieniądze“. Tu Shaw oświadczył z ogniem, że nie myśli maczać w tem wszystkiem palców. Tacy, którzy nigdy nie wracają do kraju — którzy może nie mają i po co wracać — wtrącił prędko, mogą robić co im się podoba. Ale nie on. Ma żonę, rodzinę, mały domek — spłacony z trudem. Prowadził zawsze na morzu życie porządne, wyjeżdżał z kraju i wracał regularnym trybem; nie wałęsał się tu i ówdzie, kumając się z pierwszym lepszym murzynem i zastawiając sidła na lepszych od siebie.
Jeden z dwóch majtków trzymających pochodnie westchnął u boku Shawa i przestąpił z nogi na nogę.
Ci dwaj majtkowie stali w tak zupełnej nieruchomości, że poruszenie to było równie zdumiewające, jak gdyby posąg zmienił pozę. Popatrzywszy na winowajcę z zimną niechęcią, Shaw zaczął mówić o sądach, procesach i wolności obywatelskiej, poczem wskazał na pewność wykrycia nadużyć i płynące stąd kłopoty, przybierając na tę chwilę ton mądry i obojętny.
— Wynikiem tej historji będzie piętnaście lat więzienia dla wszystkich — rzekł — a ja mam chłopca, który nie zna jeszcze swego ojca. Ładnych rzeczy się dowie, jak dorośnie. Ci, co tu nic nie zawinili, będą się mieli z pyszna na równi z panem — jak dwa a dwa cztery. Mojej starej pęknie serce, o ile przedtem nie umrze z głodu. Dom zostanie wystawiony na sprzedaż.
Wyobrażał sobie, że jakaś tajemnicza niegodziwość mu zagraża i zaczął tracić głowę. W gruncie rzeczy chodziło mu o nieskazitelność swego życia, aby mógł dalej z sobą się cackać i być z siebie dumnym. To dążenie było moralne, ale — zdjęty trwogą — zdradził się przytem z wrodzoną sobie gburowatością, która wyskoczyła z trzaskiem jak djablik z pudełka. Wyda spisek, wsypie Lingarda, rozgłosi całą historję, weźmie stronę uczciwych ludzi, przysięgnie na ewangelję, powie co o tem myśli, niech się cały świat dowie... a gdy zatrzymał się by odetchnąć, wszystko naokoło niego było nieme i spokojne. W impecie cnotliwego uniesienia sypał słowami, które się rozwiewały jak plewy porwane wichurą i pędziły naoślep w mrok nad płytkiem morzem. Wśród wielkich ciemności noc wysłuchała niewzruszenie słów Shawa: „Umywam ręce od wszystkiego“.
— A bryg? — zapytał nagle Lingard.
To osadziło pomocnika. Przez sekundę przyznawał instynktownie — jako marynarz — że statek ma swoje prawa.
— Bryg... bryg. Przeciw brygowi nic nie mam — mruknął. Nie może nic na statek powiedzieć — broń Boże. Wprawdzie bryg nie dorównywa tym wielkim okrętom, do których Shaw się przyzwyczaił, ale w swoim rodzaju to najlepszy ze statków, jaki kiedykolwiek... I opamiętawszy się nagle, oświadczył, że go zwabiono na bryg pod fałszywemi pozorami. To taka sama niegodziwość, jak gdyby go porwano pijanego na okręt. Tak! przysięga na wszystko co ma najświętszego. Został zwabiony na statek — prawie że korsarski! To jest właściwa nazwa dla tego statku — jak on nazywa się Shaw. Mówił to, wytrzeszczając oczy niby sowa. Lingard stał nieruchomy i niemy pod temi ciosami, nie dając znaku życia.
Głupi harmider tego człowieka boleśnie mu doskwierał. Nie było końca tym idjotom, ciągnącym do niego z zatraconych krańców ziemi. Takiemu człowiekowi nie można nic powiedzieć. Żadnemu z nich nie można nic powiedzieć. Przybyli ślepi i ślepymi też odjadą. Stwierdził niechętnie, ale bez żadnej wątpliwości, że — jakby pchnięty przez jakąś zewnętrzną siłę — będzie musiał ocalić dwóch z pomiędzy nich. Przewidywał, że w tym celu trzeba prawdopodobnie bryg na jakiś czas opuścić. Trzeba zostawić go z tym człowiekiem. Z pierwszym oficerem. Sam go zgodził — aby ubezpieczenie statku było prawomocne — aby móc czasem porozmawiać — aby mieć kogoś przy sobie. Kto byłby przypuścił, że taki skończony bałwan może się na morzu uchować? Ktoby to pomyślał? I jemu ma bryg powierzyć. Swój bryg!
Od samego zachodu bryza, odpierana przez upał dzienny, usiłowała w ciemności zawładnąć znów mieliznami. Słychać było w nocy jej podchody, jej cierpliwe szepty, jej zawiedzione westchnienia; lecz teraz zdumiewająco silny powiew wpadł swobodnie, jakby gdzieś daleko na północy ostatnia zapora ciszy została zwycięsko zniesiona. Płomienie pochodni, zepchnięte wdół, mieniły się niebieskawo, poziome i hałaśliwe u końca wyniosłych żerdzi, jak wiejące proporce; i patrzcie, oto cienie na pokładzie oszalały i jęły się wzajem potrącać, jakby pragnęły uciec z okrętu skazanego na zagładę; ciemność podtrzymywana nakształt sklepienia przez jaskrawy blask, rzuciła się ślepo na bryg nieodpartą lawiną; ludzie stali, chwiejąc się, jakby mieli paść pod brzemieniem czarnej i niemej klęski. Zatarte kontury brygu, maszty, takelunek, wszystko zdawało się wstrząsać ze zgrozy przed nieuchronną zatratą — gdy nagle ciemność skoczyła znów w górę, cienie wróciły na miejsca, ludzie ukazali się wyraźnie, smagli, o twarzach spokojnych, o błyszczących źrenicach. Zagłada minęła wraz z tchnieniem wiatru, przepadła.
Dysonans trzech głosów, które wydały jednocześnie przeciągły, zawodzący okrzyk, rozebrzmiał w znieruchomiałem powietrzu.
— Ohej, bryg! Rzućcie nam linę!
Łódź, obciążona pierwszym ładunkiem z jachtu, ukazała się i wpłynęła spokojnie na staw purpurowego blasku, rozedrganego wokoło brygu na czarnej wodzie. Dwaj majtkowie w przodzie łodzi wiosłowali, ściśnięci niewygodnie; w środku, na stosie podróżnych torb marynarskich z żaglowego płótna, siedział niepewnie jeszcze jeden, wsparty na obu rękach, z wyciągniętemi sztywno nogami, kanciasty i nieporadny. W świetle bijącem z rufy występowało to wszystko ponuro i dokładnie, a łódź, płynąca zwolna ku brygowi, miała wygląd podejrzany i żałosny. Lichy ładunek, który ją zapełniał, wyglądał jak ukradziony przez tych ludzi podobnych do rozbitków. Carter, stojąc w rufie, sterował nogą. Uśmiechał się z młodzieńczym sarkazmem.
— Otóż i oni! — krzyknął do Lingarda. — Postawił pan na swojem, panie kapitanie. Uważałem, że powinienem odwieźć osobiście ten pierwszy cenny ładunek —
— Objedźcie naokoło rufy. Bryg jest w obrocie — przerwał mu Lingard.
— Dobrze, dobrze! Postaramy się nie rozbić brygu. Bylibyśmy doprawdy zgubieni, gdyby — Odbij Janie! Odbijże, stary chwacie, jeśli dbasz choć trochę oswoją słoną skórę. Lubię tego starego draba — rzekł, stojąc już obok Lingarda i spoglądając wdół na łódkę, którą wyładowywali szybko biali i Malaje, pracując w milczeniu ramię w ramię. — Lubię go. On nie należy do tej jachtowej bandy. Zabrali go gdzieś po drodze. Niech no pan spojrzy na tego starego wilka — wygląda jak wyciosany z okrętowego budulca — rozmowny jak ryba — ponury jak wypatroszony wrak. To coś w moim guście. Wszyscy inni albo są żonaci, albo mają się żenić, albo powinni byli się ożenić, albo martwią się, że nie są żonaci. Każdziutki z nich holuje za sobą kieckę — do licha! Od czasu jak jeżdżę po świecie, nigdym jeszcze nie słyszał takiego szwargotu o żonach i pędrakach. No, dalej na górę, wy tam z waszemi tłomokami! Ale, ale, nie było mi wcale trudno wydostać ich z jachtu. Nie widzieli jeszcze nigdy, aby kto skradł dwóch facetów — rozumie pan. Zmieniło to zupełnie ich skromne wyobrażenie o tem, co znaczy wjechanie statku na mieliznę — w tych tu okolicach. Nie mogę powiedzieć, aby i moje pojęcia pod tym względem trochę się nie pomięszały — choć już widziałem niejedno.
Jego podniecenie zdradzało się w tej chłopięcej skłonności do zwierzeń.
— Niech pan patrzy — rzekł, wskazując rosnący stos worków i pościeli na tylnym pokładzie brygu. — Niech pan patrzy. Czy nie mają zamiaru spać miękko — i pewnie śnić o domu. O domu. Niech pan pomyśli. Te bęcwały nie mogą się od niego odczepić. Nie tak jak pan i ja —
Lingard poruszył się.
— Ja, to uciekłem z domu kiedy byłem ot, tyli. Mój stary jest pilotem w Trinity. To praca, dla której warto w kraju posiedzieć. Matka pisuje do mnie czasami, ale nie mogą tak bardzo znów za mną tęsknić. Jest nas wszystkich czternaścioro — osiem sztuk jeszcze w domu. Niema strachu, żeby się kraj kiedy wyludnił — a na kogo padnie, ten niech umiera. Tylko żeby to była porządna rozgrywka, panie kapitanie. Niech pan nam coś pięknego pokaże.
Lingard zapewnił go krótko, że będzie zadowolony. Dlatego właśnie chciał mieć załogę jachtu na brygu. Potem spytał Cartera poważnie i spokojnie, czy ma wciąż jeszcze w kieszeni ten pistolet.
— Mniejsza z tem — rzekł śpiesznie młody człowiek. — Niech pan pamięta, kto zaczął. To nie dlatego, żebym się tak bał dostać kulą, tylko widzi pan, bałem się, że pan mnie zwymyśla. Ale wczorajsza noc już dawno minęła i — niech mnie powieszą, jeśli wiem czego chciałem właściwie, kiedym zdjął ten stary grat ze ściany. Nic więcej nie mogę powiedzieć, póki się wszystko nie rozstrzygnie tak lub owak. Czy to panu wystarcza?
Czerwieniejąc jak burak, odłożył sąd nad Lingardem, i powściągnął się od wyroku z młodzieńczą wspaniałomyślnością.


∗                              ∗

Dogadzało to snać Lingardowi, że wyrok na niego został zawieszony w ten sposób. Pochylił zwolna głowę. Tak, to mu wystarcza. Wydało mu się, że — uzależniając życie od nieświadomości tego młodzika — przywraca równowagę swej duszy i krzepi ją przeciw wielu tajnym zamysłom. Było to niesmaczne i gorzkie, a taką właśnie powinna być pokuta. On także trzymał w ręku życie; jedno życie i śmierć wielu ludzi — ale ich śmierć ważyła tyle co piórko na szalach jego sumienia. Lingard nie mógł odczuwać tego inaczej, gdyż jego siła nie dałaby się za żadną cenę zmarnować. Nie będzie zmarnowaną — i na tem koniec. Pozostawało mu tylko dodać jeszcze jeden hazard do całego morza hazardów. I tak to Lingard stał się zdolnym do zrozumienia, że kropla wody w oceanie stanowi wielką różnicę. Jego pragnienia — nieposkromione lecz wygnane — opuściły go i nie słyszał już ustawicznie ich głosu. Zdawał sobie z tego sprawę — widział siebie, swą przeszłość, przyszłość — i widział jak wszystko przesuwa się przed nim niewyraźnie na wzór owych kształtów, które wytężone oko wędrowca dostrzega w ciemniejszych smugach na obliczu nocy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.