Ocalenie (Conrad)/Część III/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X

Gdy Lingard schodził po drabinie do swej łódki — wślad za Carterem, który udał się z powrotem na jacht — poprzedzał go Wasub z masztem i żaglem na ramieniu. Stary Malaj wskoczył zręcznie do joli i zakrzątnął się, aby ją przygotować dla swego dowódcy.
W tej to łódeczce Lingard zwykł był przebywać samotnie płytkie morze. Miała krótki maszt, lugrowy żagiel, mieściło się w niej z łatwością dwóch ludzi, a mogła pływać na kilku calach wody. Lingard nie był w niej zależny od załogi, a w razie gdyby wiatr zawiódł, mógł się posuwać zapomocą wioseł, skracając sobie drogę przepływaniem nad rewami. Było tam tak wiele wysepek i piaszczystych ławic, że w razie nagłej niepogody udawało się zawsze znaleźć miejsce osłonięte od wiatru; gdy zaś Lingard chciał wylądować, wciągał łódkę na brzeg, idąc naprzód z liną w ręku, jak olbrzymie dziecko wlokące za sobą łódeczkę — zabawkę. Gdy statek był zakotwiczony na płytkiem morzu, Lingard odwiedzał lagunę w tem właśnie czółenku. Raz, gdy zaskoczyła go nagle silniejsza bryza, dostał się wbród na pochyłe wybrzeże, niosąc łódeczkę na głowie i przez dwa dni spoczywali razem na piasku; wokoło nich szalała płytka, sina woda, a poprzez trzymilowy płat piany widać było niekiedy jak bryg rozpływa się we mgle i znów się ukazuje wyraźnie, kiwając wyniosłemi masztami, które, zda się, dotykały rozpłakanego nieba o rozpaczliwej szarości.
Za każdym razem gdy Lingard wpływał na lagunę, wiosłując nagiemi ramiona, Jörgenson — śledzący ujście zatoczki od chwili, kiedy stłumiony wystrzał od strony morza zawiadomił go o przybyciu brygu na Wybrzeże Zbiegów — mruczał pod nosem: „To płynie Tom w swojej łupince“. I rzeczywiście łódka była podobna z kształtu do łupiny od orzecha, a także i z barwy swych ciemnych, pokostowanych desek. Barki i ramiona mężczyzny wystawały wysoko nad burtę; łódeczka, obciążona barczystą postacią, wspinała się odważnie na strome krawędzie fal, zsuwała się przycupnięta w zagłębienia morza i niekiedy przeskakiwała statecznie przez krótką falę. Jej zachowanie miało w sobie coś mężnego i godnego zaufania; zdawało się, że to górski kucyk o niezawodnych nogach, niesie po trudnym terenie jeźdźca znacznie od siebie większego.
Wasub wytarł ławki, umieścił z boku maszt i żagiel, założył dulki. Lingard spoglądał wdół na chude barki starego sługi, oświetlone zgóry chwiejnem lecz jasnem światłem. Wasub trudził się dla wygody swego dowódcy i prostoduszne jego przejęcie się tem zadaniem zesłało nagle na Lingarda pociechę płynącą z przyjaznego czynu. Stary Malaj podniósł wreszcie głowę i wymruczał coś z szacunkiem; na jego pomarszczonej twarzy o ciemnych wargach — u których tkwiło z obu stron po pół tuzina włosów sztywnych jak drut — malowało się coś nakształt satysfakcji pomięszanej ze znużeniem, a nieco ukośne, zmęczone oczy słały ukradkiem wgórę spojrzenie pełne dyskrecji, wyrażające aluzję do czegoś nieokreślonego. Lingard uznał to niejasne żądanie za słuszne i mruknął, wchodząc do łodzi:
— Czasy są niebezpieczne.
Siadł i ujął wiosła. Wasub trzymał się burty, nie tracąc jeszcze nadziei, że nastąpią dalsze zwierzenia. Służył na brygu przez pięć lat. Lingard pamiętał to bardzo dobrze. Postać starego Malaja była ściśle związana z życiem brygu i jego dowódcy; zjawiała się w milczeniu, gotowa na wszelkie nagłe przypadki i okoliczności, oczekując rozkazów w bezwzględnym posłuchu; był to symbol ślepej wiary w moc Lingarda, symbol bezgranicznego poddania się jego woli. Czy poddanie to było rzeczywiście bez granic?
— Potrzeba nam będzie męstwa i wierności — dodał Lingard badawczym tonem.
— Są tacy, którzy mnie znają — odciął stary z gotowością, jakby te słowa czekały już oddawna. — Patrz, tuanie. Napełniłem świeżą wodą beczułkę w przodzie łodzi.
— Ja cię znam również — rzekł Lingard.
— I wiatr — i morze — wykrzyknął serang urywanym głosem. — One są także wierne silnym mężom. Na Allaha! Ja, który jestem pielgrzymem i słuchałem słów mądrości w wielu miejscach, powiadam ci, tuanie: silnym jest ten, który wie, co się kryje w rzeczach pozbawionych życia, zarówno jak i w ludziach. Czy tuan jedzie na długo?
— Powrócę niebawem — razem z resztą białych z tamtego jachtu. To jest początek wielu podstępów. Wasubie! Daman, syn psa, uprowadził dwóch ludzi z mego plemienia. Twarz moja poczerniała.
— Tse, tse! Jaka dzikość! Nie należy obrażać przyjaciela, ani brata przyjaciela, aby zemsta nie nadeszła jak przypływ. Ale czyż wódz Illanunów może nie być tyranem? Moje stare oczy wiele widziały, ale nie widziały nigdy, aby tygrys zmienił swe pasy. Ya-wa! Tygrys tego zrobić nie może. To jest nasza mądrość — nieuczonych Malajów. Mądrość białych tuanów jest wielka. Oni myślą: siła wielu słów może sprawić, że tygrys — — Urwał, poczem dodał rzeczowo urywanym głosem: — Ster spoczywa bezpiecznie pod ostatnią ławką, na wypadek gdyby tuan chciał płynąć pod żaglem. Ta bryza nie ucichnie przed wschodem słońca. — I znów głos jego się zmienił, jakby dwie różne dusze przelatywały przez jego ciało. — Nie, nie, tuanie; zabij tygrysa, a wtedy będzie można policzyć pasy bez trwogi — jeden za drugim — o tak.
Wyciągnął szczupły, brunatny palec i nagle wykrztusił suchy dźwięk pozbawiony wesołości, jakby coś zagrzechotało mu w gardle.
— Nędzników tych jest wielu — rzekł Lingard.
— Nie, tuanie. Oni tylko idą za swymi wielkimi mężami, tak jak my na brygu idziemy za tobą. Tak być powinno.
Lingard zastanawiał się przez chwilę.
— Więc moi ludzie pójdą za mną — rzekł.
— To biedni kalaszowie bez rozumu — objaśnił Wasub z politowaniem pełnem wyższości. — Niektórzy z nich nie mają więcej rozeznania niż ludzie z dżungli, dopiero co zaciągnięci. Jest tam Sali, niemądry syn mojej siostry, któremu — z wielkiej swojej łaski, tuanie — powierzyłeś pieczę nad sterem tego okrętu. Głupota jego jest niezmierna, ale jego oczy są dobre — prawie równie dobre jak moje, które naskutek modlitwy i wielkiej wprawy umieją patrzeć w noc — daleko.
Lingard roześmiał się cicho i spojrzał z powagą na seranga. Ponad ich głowami któryś z majtków potrząsnął pochodnią nazewnątrz burty; rzadki deszcz iskier spłynął i zagasł, nie dosięgnąwszy wody.
— A więc umiesz patrzeć w noc, o serangu! Więc dobrze, spojrzyj — i mów. Mów! Walka czy pokój? Broń — czy słowa? które z tych szaleństw owładnie ludźmi? No dalej — co dostrzegasz?
— Ciemność, ciemność — wyszeptał wreszcie Wasub zalęknionym głosem. — Bywają noce — — Potrząsnął głową i mruknął: — Patrzaj. Przypływ się odwrócił. Tak, tuanie. Przypływ się odwrócił.
Lingard spojrzał wdół, gdzie było widać, jak woda sunie wzdłuż boków okrętu; pokryta smugami piany płynęła gładko przez oświetlony krąg, który rzucały wokół statku pochodnie palące się na rufie. Świetliste bańki, ciemne smugi, połyskujące zmarszczki ukazywały się nieustannie na wodzie, sunęły i mijały rufę bez plusku, bez bulgotu, bez skargi. Prąd niepowstrzymany a łagodny przykuwał wzrok subtelnym czarem, narzucając podstępnie duszy jątrzące poczucie żalu za czemś, co mija bezpowrotnie. Odpływ morza przez samotny blask płomieni przypominał wieczysty odpływ czasu; a gdy Lingard spojrzał wreszcie wgórę, świadomość tego bezszelestnego ruchu wód oszołomiła go na chwilę. Plama światła zagubiona w mrocznym przestworze, bryg, czółno, ukryte wybrzeże, mielizny, nawet ściany i dach z ciemności — wszystko widzialne i niewidzialne zdawało się sunąć gładko naprzód poprzez olbrzymi mrok przestrzeni. Z wielkim wewnętrznym wysiłkiem Lingard osadził wszystko na miejscu; tylko piana i bańki na wodzie płynęły bezustanku, niepowstrzymane siłą jego woli.
— Przypływ się odwrócił, serangu? Tak myślisz? Może, może — zakończył, mrucząc coś do siebie.
— Odwrócił się naprawdę. Czy tuan nie widzi, jak woda płynie przed jego oczami? — rzekł Wasub z powagą i niepokojem. — Patrz, tuanie. Przyszło mi na myśl, że prao, płynące od strony wysp z południa i wprowadzone chytrze w środek prądu, zbliżyłoby się do boku tego naszego brygu, dryfując równie cicho jak bezcielesny cień.
— I Illanunowie znaleźliby się w mig na naszym pokładzie — nieprawdaż? — rzekł Lingard.
— Daman jest przebiegły, a Illanunowie są bardzo krwiożerczy. Noc wcale im nie przeszkadza. Mężni są z pewnością. Czy nie urodzili się wśród walk, i czy nie słuchają podszeptów swoich złych serc, nim jeszcze nauczą się mówić? A wodzowie ich może już teraz prowadzą ich na nas, podczas kiedy ty, tuanie, od nas odchodzisz —
— Nie chcesz, abym odjechał? — zapytał Lingard. Przez chwilę Wasub wsłuchiwał się uważnie w głębokie milczenie.
— Czyż możemy walczyć bez wodza? — zaczął znowu. — Wiara w zwycięstwo jest tem, co daje odwagę. I coby zrobili biedni kalaszowie, synowie chłopów i rybaków, niedawno zaciągnięci — bez rozeznania? Wierzą w twoją siłę — i w twoją potęgę — bo gdyby nie to — — A czy cię pomszczą ci biali, którzy zjawili się tak nagle? Siedzą tu jak ryby w matni. Ya-wa! Kto przyniesie o tobie wieści i kto przybędzie aby wykryć prawdę — a może i zabrać twe ciało? Wyruszasz sam, tuanie!
— Nie można dopuszczać do walki. Toby było nieszczęście — nalegał Lingard. — Jest krew, której przelać nie wolno.
— Posłuchaj mnie, tuanie! — zawołał Wasub z ogniem. — Woda biegnie teraz ku morzu. — Podkreślał słowa lekkiemi targnięciami ciała w stronę czółenka. — Woda odpływa i będzie wracała w oznaczonym czasie. A gdyby między przypływem jej i odpływem wylano do morza krew wszystkich ludzi na świecie, woda nie podniosłaby się o szerokość paznokcia na moim palcu.
— Ale świat nie byłby już tym samym. Tego nie rozumiesz, serangu. Pchnij mocno łódkę.
— Natychmiast — rzekł stary Malaj i twarz jego zobojętniała. — Tuan wie najlepiej kiedy odjechać, a śmierć cofa się czasem przed stanowczym krokiem — jak spłoszony wąż. Tuan powinien wziąć z sobą towarzysza; nie głupiego młodzika, ale człowieka, który dużo przeżył — który ma serce spokojne, któryby szedł za nim czujnie — i cicho. Tak. Szedłby cicho, miałby oczy bystre — jak moje — i miałby może broń — ja ciosy zadawać umiem.
Lingard patrzył na pomarszczoną twarz, przysuniętą bardzo blisko do jego twarzy i na wpatrzone w niego stare oczy. Jaśniały dziwnie. Żarliwe pragnienie wyrażało się w skurczonej postaci, podanej ku niemu. Z drugiej strony, na odległość ramienia, noc stała jak mur — zniechęcająca — mętna — nieprzenikniona. Żadna pomoc nicby tu nie znaczyła. Ciemność, z którą musiał walczyć, zbyt była nieuchwytna, by dało się roztrącić ją ciosem — zbyt gęsta, by wzrok mógł ją przeniknąć; ale — jakby czar jakiś się mieścił w słowach niosących daremną ofiarę wierności, ciemność ta stała się mniej obezwładniającą dla oczu Lingarda, mniej druzgoczącą dla jego myśli. Ogarnęła go przez chwilę duma, która ukoiła mu serce na przeciąg dwóch uderzeń. Jego nierozsądne i zapoznane serce, wzdrygające się przed groźbą przegranej, rozprężyło się swobodnie w uczuciu szlachetnej wdzięczności. Wśród groźnego półmroku przeżytych przez niego wzruszeń, propozycja tego człowieka stała się jasnym punktem — przebłyskiem pochodni trzymanej wysoko wśród nocy. To było bezcenne, oczywiście, ale daremne; za drobne, za dalekie, za samotne. Nie rozpraszało tajemniczego cienia, który zstąpił na los Lingarda, tak, że jego oczy nie mogły dostrzec dzieła jego rąk. Posępność klęski przeniknęła świat.
— A cóżbyś mógł uczynić, o Wasubie? — rzekł Lingard.
— Mógłbym zawsze zawołać: strzeż się, tuanie!
— A przecież znam jeszcze zaklęcia. Co? Odżegnują niebezpieczeństwo, prawda? Ale mógłbyś mimo to zginąć. Zdrada, to także silny czar — jak sam powiedziałeś.
— Tak, zaiste! Twój sługa mógłby odebrać rozkaz. Lecz ja — Wasub — syn wolnego człowieka, zausznik radżów, zbieg, niewolnik, pielgrzym — nurek łowiący perły, serang na statkach białych ludzi — miałem za wielu panów. Za wielu. Ty jesteś ostatnim. — Po chwili milczenia rzekł prawie obojętnym głosem: — Jeśli masz wyruszyć, tuanie, pozwól, abyśmy wyruszyli razem.
Przez jakiś czas Lingard nie odzywał się wcale.
— Nie — rzekł w końcu. Nie trzeba, serangu. Jedno życie wystarczy na okup za ludzkie szaleństwo — a ty masz dom.
— Dwa domy, tuanie; ale upłynęło już wiele czasu, odkąd siedziałem na drabinie wiodącej do mego domu i rozmawiałem swobodnie z sąsiadami. Tak. Dwa domy; jeden na — — Lingard uśmiechnął się zlekka. — Tuanie, dozwól mi z sobą wyruszyć.
— Nie. Powiedziałeś to, serangu: jestem sam. To jest prawda; i sam wyruszę dziś w nocy. Ale przedtem muszę sprowadzić tu wszystkich białych ludzi. Pchnij czółno!
— Jesteś gotów, tuanie? Uważaj!
Ciało Wasuba zgięło się nad morzem z wyciągniętemi ramionami. Lingard ujął wiosła, a gdy czółenko odskoczyło od brygu, widok oświetlonej rufy odsłonił się w całej pełni: nadąsany i zgnębiony Shaw, oparty ciężko o tylną poręcz, ludzie trzymający pochodnie, wyprostowani i sztywni, głowy wzdłuż poręczy, oczy wpatrzone z nad burty w Lingarda. Przód brygu spowijała mroczna mgła, miejscami prześwietlona, posępna mieszanina ciemności i światła; strzeliste maszty, które można było wyśledzić po strzępiastych błyskach, znikały w górze, jakby ich słupy dość były wysokie, by przebić ciężką masę oparów wiszących nieruchomo nad głowami. Statek był piękny i bezcenny. Rozkochane oczy Lingarda patrzyły nań, gdy tak tkwił nieruchomo w chwiejnej aureoli między niewidocznem niebem i niewidocznem morzem, niby cudowny okręt zawieszony w powietrzu. Lingard odwrócił głowę, jakby nie mógł znieść tego widoku w chwili rozstania i gdy czółenko minęło granicę światła rzuconego na wodę, ujrzał bardzo nisko w czarnej pustce zachodu latarnię na rufie jachtu, błyszczącą nikle jak gwiazda mająca zajść niebawem, niedosiężna, nieskończenie odległa — należąca do innego świata.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.