Ocalenie (Conrad)/Część V/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Lingard postawił latarnię na stole. Światło jej było bardzo marne. Opadł ciężko na skrzynię. Czuł się też przemęczonym. Flanelowa jego koszula była otwarta u szyi. Biodra opasywał mu szeroki pas; kurtki na sobie nie miał. Przed nim stała pani Travers, prosta i wysoka, w jasnych jedwabiach, płótnach i muślinach swego egzotycznego stroju; końce szarfy, zarzucone na głowę, opadały jej na twarz; wyglądała wspaniale i tajemniczo. Z białej twarzy patrzyło jej gniewne spojrzenie. Lingard rzekł:
— Czy pani także chce mię porzucić? Mówię pani, że już teraz zrobić pani tego nie może.
— Nie myślałam wcale o porzuceniu pana; nie rozumiem o co panu chodzi. Okazuje się, że jest masa rzeczy, których zrobić nie mogę. Czy nie byłoby lepiej, aby pan mi powiedział o czemś, co mogę zrobić? Czy pan sam zdaje sobie sprawę, czego pan chce ode mnie?
— Pani może pozwolić mi na siebie patrzeć. Pani może mnie słuchać. Pani może do mnie mówić.
— Powiem szczerze, że nigdy się od tego nie uchylałam, ile razy pan tego sobie życzył. Pan mnie doprowadził...
— Ja panią doprowadziłem! — zawołał Lingard.
— Ach, więc to była moja wina — rzekła bez gniewu. — Widocznie musiało mi się przywidzieć, że to pan przybył do mnie wśród ciemności z tem opowiadaniem o swojem niebywałem życiu. Czyż mogłam pana wtedy odprawić?
— Gdybyż tak było się stało! Dlaczego pani tego nie zrobiła?
— Czy pan chce, abym panu odpowiedziała, że nie mogłam panu się oprzeć? Jakże mogłam pana odesłać? A pan! Dlaczego pan wrócił do mnie wówczas, pokazując mi serce jak na dłoni?
Upłynął pewien czas, nim Lingard zaczął mówić urywanemi zdaniami.
— Nie namyślałem się ani chwili. Byłem rozżalony. Nie myślałem o was jako o ludziach z wyższej sfery. Myślałem o was jako o tych, których życie trzymam w ręku. Jakże w swem zatroskaniu mogłem o pani zapomnieć? Przywiozłem z sobą twarz pani na pokład brygu. Nie wiem dlaczego. Nie patrzyłem na panią dłużej niż na innych. Cały czas byłem pochłonięty tylko tem, aby się poskromić i nie roznieść was wszystkich w puch. Nie chciałem być dla was niegrzecznym, ale okazało się że to nie jest takie łatwe, bo groźby były jedynym moim argumentem. Proszę pani, czy bardzo byłem nieprzyjemny?
Słuchała uważnie z wielkiem natężeniem, prawie z powagą. I rzekła bez najlżejszej zmiany wyrazu:
— Sądzę, że pan się zachował odpowiednio do sfery, w której podobało się Panu Bogu pana umieścić.
— Jakiej sfery? — szepnął Lingard do siebie. — Jestem, czem jestem. Nazywają mię Radżą Lautem, Królem Tomem, i tak dalej. Musiało to panią rozśmieszyć; ale mówię pani, że niema w tem nic zabawnego, kiedy takie nazwy przyczepią się do człowieka — choćby tylko przez żarty. Właśnie te nazwy mają w sobie coś, co sprawia, że ta cała historja dla nikogo z nas nie jest drobnostką.
Stała przed nim z surową, spokojną twarzą.
— Czy pan zawezwał mię w sposób tak niepokojący tylko po to, aby ze mną się kłócić?
— Nie, ale dlaczego pani mówi mi właśnie w tej chwili, że moje udanie się do pani o pomoc było w pani oczach tylko bezczelnością? Proszę zatem o przebaczenie, że pozwoliłem sobie pani ubliżyć.
— Pan mnie nie zrozumiał — rzekła pani Travers, nie zmieniwszy ani na chwilę wyrazu pełnego surowej zadumy. — Tak pochlebna rzecz nie spotkała mnie jeszcze nigdy i nigdy mnie już nie spotka. Ale proszę mi wierzyć, Królu Tomie, to zaszczyt dla mnie za wielki. Jörgenson ma zupełną słuszność, kiedy się gniewa na pana, że pan się obarczył kobietą.
— Jörgenson nie chciał być nieuprzejmym — zaprzeczył poważnie Lingard. Pani Travers nie uśmiechnęła się nawet na tę dbałość o formy wśród atmosfery dręczącego naprężenia, które zdawało się zawsze powstawać między nią a tym mężczyzną siedzącym na skrzyni. Podniósł na nią oczy z wyrazem niezmiernej szczerości i prostoty; zdawało się, że nie jest w stanie wzroku od niej oderwać. Patrzyła wciąż na niego poważnie, panując nad sobą z wielkim wysiłkiem.
— Jaka pani zmieniona — szepnął.
Pogrążył się ze szczętem w najzwyklejszem zdziwieniu. Wydawała mu się mściwą i jakby obróconą nazawsze w kamień wobec jego zmięszania i skruchy. Nazawsze. Nagle pani Travers rozejrzała się i usiadła. Siły ją zawiodły, ale wygląd jej był wciąż surowy; oparła ręce o poręcze fotela. Lingard westchnął głęboko i spuścił oczy. Nie śmiała zwolnić natężenia wszystkich swych muskułów, bojąc się, iż straci zupełnie panowanie nad sobą, że nie dbając o nic, ulegnie porywowi czającemu się na dnie jej popłochu — że chwyci za rękę Człowieka Losu, przyciśnie ją do piersi, odrzuci precz — i zniknie, zniknie z życia jak mara. Człowiek Losu siedział niemy i pochylony, lecz można było wyczuć siłę w jego zgnębieniu. „Jeżeli się nie odezwę“, rzekła do siebie pani Travers z wielkim wewnętrznym spokojem, „wybuchnę płaczem“. Powiedziała głośno:
— Co się mogło wydarzyć? Dlaczego pan mnie tu wciągnął? Dlaczego pan mi nie mówi, co za wieści nadeszły?
— Zdawało mi się, że pani nie chce ich słyszeć. Myślę, że pani nie chce tego doprawdy. Co to panią może wszystko obchodzić? Myślę, że pani zupełnie nie dba o to co czuję, co zrobię i jaki będzie mój koniec. Myślę naprawdę, że pani nie dba i o to, jak pani sama skończy. Że pani nie dbała nigdy ani o swoje uczucia, ani o czyjekolwiek inne. Nie dlatego, aby pani była nieczuła, ale dlatego, że pani nie wie, i nie chce wiedzieć, i że pani się gniewa na życie.
Machnął niedbale ręką i wówczas pani Travers zauważyła, iż Lingard trzyma kartkę papieru.
— Czy to są te wiadomości? — spytała znacząco. — Trudno sobie wyobrazić, aby w tej dziczy pismo miało jakieś znaczenie. I któżby mógł panu przesłać wieści na papierze? Czy mogę to zobaczyć? Czy zrozumiem? To po angielsku? No, Królu Tomie, proszę tak strasznie na mnie nie patrzeć.
Wstała nagle, nie w porywie oburzenia, ale jakby u kresu wytrzymałości. Klamry sadzone drogiemi kamieniami i złote hafty połyskiwały nieuchwytnie w zgięciach jej szat, które zaszeleściły tajemniczo.
— Nie mogę tego znieść — krzyknęła. — Nie mogę znieść, żeby tak na mnie patrzano. Żadna kobieta tegoby nie zniosła. Na żadną kobietę nigdy tak nikt nie patrzył. Co pan we mnie widzi? Nienawiść mogłabym zrozumieć. O co pan mię posądza?
— Pani jest bardzo nadzwyczajna — szepnął Lingard, który odzyskał panowanie nad sobą wobec tego wybuchu.
— Oczywiście, i pan jest też nadzwyczajny. Wiadoma rzecz — ciąży na nas obojgu to przekleństwo i razem musimy stawić czoło wszystkiemu, co się stanie. Ale któż u Pana Boga mógł panu przysłać ten list?
— Kto? — powtórzył Lingard. — No ten młodzik, który natknął się na mój bryg pociemku, wioząc mi łódź pełną zgryzoty w ową spokojną noc — w cieśninie Carimaty. Najciemniejsza z nocy jakie kiedykolwiek widziałem. Noc przeklęta.
Pani Travers zagryzła wargi, czekała przez chwilę, wreszcie zapytała spokojnie:
— Co on tam znów ma za trudności?
— Trudności! — zawołał Lingard. — Ten młody dureń jest niezmiernie z siebie zadowolony. Pani wie, że wówczas, kiedy go pani przysłała do mnie na rozmowę zanim pani opuściła jacht, zjawił się z nabitym pistoletem w kieszeni. A teraz wziął i zrobił to.
— Zrobił to? — powtórzyła machinalnie pani Travers. — Co takiego zrobił?
Wyrwała kartkę papieru z biernej dłoni Lingarda. W chwili gdy rozprostowywała papier, Lingard zbliżył się i stanął tuż przy niej. Przebiegła prędko pierwsze linje, potem oczy jej się uspokoiły. Przy końcu odetchnęła szybko i podniosła oczy na Lingarda. Twarze ich nigdy jeszcze nie znalazły się tak blisko siebie i pani Travers doznała przez zdumiewającą chwilę zupełnie nowego wrażenia. Odwróciła oczy.
— Czy pani rozumie, co to znaczy? — szepnął.
Ręka pani Travers opadła wzdłuż ciała.
— Tak — rzekła cicho. — Umowa zerwana.
Carter zaczynał list bez żadnych wstępów.

„Pan zwiał w środku nocy i zabrał pan panią Travers. Nie zostawił mi pan odpowiednich rozkazów. Ale jako marynarz uważałem, że jestem odpowiedzialny za oba statki, gdy tymczasem w odległości pół mili na tamtej mieliźnie obozowało przeszło stu korsarskich zbójów, czatujących na mnie zbliska jak tygrysy gotowe do skoku. Mijały dni bez jednego słowa od pana czy pani Travers. Nie mogłem nawet pomyśleć o opuszczeniu okrętów; nie mogłem puścić się za wami wgłąb lądu, mając na karku tych wszystkich piratów. Niech pan się postawi na mojem miejscu. Czy może pan sobie wyobrazić mój niepokój, moje bezsenne noce? Każda noc była gorszą od poprzedniej. I wciąż ani słowa wiadomości. Nie mogłem siedzieć spokojnie i suszyć sobie głowy o rzeczy, których niepodobna mi było zrozumieć. Jestem marynarzem. Pierwszym moim obowiązkiem było zabezpieczenie statków. Musiałem skończyć z tą niemożliwą sytuacją i mam nadzieję że pan uzna, iż zrobiłem to w sposób godny marynarza. Pewnego mglistego rana podjechałem na brygu do mielizny i kiedy mgła się podniosła, otworzyłem natychmiast ogień na oba prao dzikich, zakotwiczone w cieśninie. Z początku celowaliśmy w dal, aby pozwolić tym włóczęgom na pokładzie dać nogę i połączyć się z towarzyszami obozującymi na piaskach. Nie chciałem nikogo zabijać. Potem puściliśmy w ruch długą armatę i po upływie godziny wybiliśmy dna z obu prao. Dzikusy na mieliźnie wyły i wrzeszczały za każdym strzałem. Źli są potężnie, ale teraz gwiżdżę już na to, bo zatopiwszy prao obróciłem ich w stado niewinnych jagniąt. Nie potrzebują ginąć z głodu na tej ławicy; mają tam dwa czy trzy czółna wyciągnięte na piasek i mogą się przeprawić na brzeg ze swemi kobietami, kiedy im się będzie podobało.
„Zdaje mi się, że postąpiłem jak marynarz i jak marynarz mam zamiar dalej działać. Teraz gdy już zabezpieczyłem okręty, zabiorę się bez zwłoki do ściągania jachtu z mielizny. Zrobiwszy to, uzbroję łodzie i udam się wgłąb lądu, aby znaleźć pana i właścicieli jachtu; nie spocznę póki się nie dowiem, czy jesteście jeszcze przy życiu.
„Mam nadzieję, że słowa te dotrą do pana. Ledwie załatwiliśmy się z temi prao, przypłynął od zachodu ów człowiek, którego pan wysłał tamtej nocy w Carimacie, aby zatrzymał naszego pierwszego oficera; człowiek ten przyholował nasz wielki gig z załogą; wszyscy czują się dobrze. Pański serang mi mówi, że to jest goniec zasługujący na największe zaufanie; nazywa się Dżaffir. Zdaje mi się, że aż nazbyt mu pilno dostać się do pana jaknajprędzej. Powtarzam: okręty są zabezpieczone, tak samo jak i ludzie, i nie myślę was opuścić — żywych czy umarłych“.
— Pani się szybko orjentuje — rzekł Lingard tępym głosem, a pani Travers patrzyła mu w twarz niespokojnemi oczami, trzymając kartkę w zaciśniętej dłoni. — Spisał się sprytnie — ani słowa.
— Nie wiedział — szepnęła pani Travers.
— Tak, nie wiedział. Ale czy mogłem przypuścić wszystkich do sekretu? — odparł Lingard równie zniżonym głosem. — I komu innemu mogłem zaufać? Zdawało mi się, że powinien zrozumieć bez słów. Ale jest za młody. Może zaiste być dumny, patrząc na to ze swego punktu widzenia. Spisał się gracko z tą robotą — niech go djabli! I oto życie nas wszystkich tutaj zależy od mego słowa — które jest teraz złamane, proszę pani. Jest złamane.
Pani Travers skinęła lekko głową.
— Byliby się raczej spodziewali, że słońce i księżyc spadną z nieba — ciągnął z tłumionym ogniem. Wydało się pani Travers iż ogień ten zagasł po chwili; usłyszała Lingarda mruczącego coś bez sensu: — ...Świat zapadł się dokoła.
— Co pan zrobi? — szepnęła.
— Co ja zrobię? — powtórzył Lingard łagodnie. — Ach tak — co zrobię. Proszę pani, czy pani nie rozumie, że ja jestem teraz niczem. Poprostu niczem.
Zatracił się w kontemplacji jej twarzy, zwróconej ku niemu z wyrazem ciekawości i zgrozy. Wstrząs świata, który się zapadł nad jego głową z powodu sprytu Cartera, był tak straszliwy, że stępił wrażliwość Lingarda jak wielki ból albo wielka katastrofa. Na cóż mógł patrzeć, jeśli nie na twarz tej kobiety, w świecie, który w mgnieniu oka stracił swą rzeczywistość, swój kształt, swe obietnice.
Pani Travers odwróciła oczy. Zrozumiała że stawia Lingardowi niemożliwe pytanie. To, co ona traktowała jako zagadnienie, stanowiło dla niego przełom duchowy. Było oczywistem, że czyn Cartera złamał układ zawarty z Damanem; pani Travers dość była inteligentna, aby zrozumieć iż tego rodzaju rzeczy nie dają się naprawić słowami. Nie odczuwała zgrozy ale coś nakształt konsternacji, jak gdyby zawód człowieka, który spóźnił się właśnie na pociąg. Tylko czuła to silniej. Prawdziwa trwoga musiała dopiero utorować sobie drogę do jej świadomości. Dla Lingarda był to cios w samo serce.
Nie gniewał się na Cartera. Ten chłopak postąpił jak marynarz. Troszczył się przedewszystkiem o statki. W tym nieszczęsnym zbiegu okoliczności Carter był tylko szczegółem. Właściwy powód klęski tkwił gdzieindziej — dalej — było to coś innego. I w tej samej chwili Lingard nie mógł się oprzeć poczuciu, że to tkwiło także w nim samym, gdzieś w niezbadanych głębiach jego natury — nieuchronne i zgubne. Szepnął do siebie:
— Nie. Ja nie mam szczęścia.
Był to zaledwie słaby wyraz odkrytej prawdy; ta prawda przeniknęła go nagle, jakby wtłoczona do jego piersi przez jakąś świeżo objawioną siłę, która postanowiła, że tu jest kres jego lotu. Ale nie był to człowiek skłonny do rozpamiętywania swych uczuć. Walka z zewnętrznemi okolicznościami była jego żywiołem i właśnie chciał porwać się do niej; ale brakowało mu teraz tego władczego instynktu, który jest połową wygranej. Wszelkiego rodzaju zmaganie się było prawdziwą treścią jego życia. Ale w tem ostatniem starciu tkwiło coś, czego nigdy jeszcze nie zaznał. To starcie zaszło w nim samym. Musiał przeciwstawić się siłom, których nie przeczuwał, wrogom, których nie mógł spotkać u wrót. Byli wewnątrz, jak gdyby ktoś go zdradził — jakiś ukryty nieprzyjaciel. Chciał się rozejrzeć, szukając tego chytrego zdrajcy. Poczuł w sobie jak gdyby pustkę i nagle pomyślał: „Jakto! przecież to ja sam“.
W jednej chwili wróciła mu jasna, bezlitosna pamięć o Hassimie i Immadzie. Ujrzał ich w dali za lasami. O tak, istnieli — w jego piersi!
— Cóż to była za noc! — mruknął, spoglądając w oczy pani Travers. Nie przestawał na nią patrzeć ani przez chwilę. Wzrok jego trzymał ją pod czarem, choć przez całą nieskończoną minutę Lingard nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Na jego szept poruszyła się zlekka i znów ją zobaczył.
— Jaka noc? — szepnęła nieśmiało jak intruz.
— Niepodobna do dzisiejszej — rzekł. — Zwróciła pani wówczas moją uwagę, jak cicho jest i spokojnie. Tak. Niech pani posłucha jak teraz jest cicho.
Oboje przechylili zlekka głowy i zdawali się nadstawiać ucha. Nie było słychać żadnego szeptu, westchnienia, szumu, plusku czy stąpnięcia. Ani szmeru, ani drgnienia, żadnego wogóle dźwięku. Zdawało się, że są sami na pokładzie Emmy, opuszczeni nawet przez ducha kapitana Jörgensona, który powrócił do barki Dzika Róża, na wybrzeża Cymmeryjskiego morza.
— To jakby cisza końca — rzekła pani Travers cichym, równym głosem.
— Tak, ale to jest także fałsz — rzekł Lingard tym samym tonem.
— Nie rozumiem — zaczęła śpiesznie pani Travers po chwili milczenia. — Niech pan nie używa tego słowa. Proszę go nie używać, Królu Tomie! Sam jego dźwięk mię przestrasza.
Lingard nic nie odrzekł. Myśli jego wróciły znów do Hassima i Immady. Młody radża i jego siostra udali się byli z własnej woli wgłąb kraju do Belaraba; chcieli go namówić aby wrócił i objął znów kierownictwo wszystkich spraw w osadzie. Hassim i Immada zawieźli ważne zlecenia od Lingarda, który dla Belaraba był wcieleniem prawdy i siły, bezwzględnej siły, pozwalającej Belarabowi oddawać się melancholijnym wahaniom. Lecz tych dwoje młodych miało też urok osobisty. Byli przyjaciółmi od serca Lingarda. Byli jak gdyby jego dziećmi. Poza tem wysokie ich urodzenie, wojownicze życie, wędrówki, przygody i nadzieje otaczały ich swoistym urokiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.