Ocalenie (Conrad)/Część V/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III

Pani Travers, czując wszystkiemi nerwami, że Lingard za nią stoi, patrzyła poprzez lagunę. Po chwili przysunął się i stanął obok niej, tuż przy poręczy. Wpatrywała się dalej w taflę wody, która pod niebem zachodu zmieniła się w ciemną purpurę.
— Dlaczego pan mnie unika, odkąd powróciliśmy z tamtej wyprawy? — zapytała ściszonym głosem.
— Nie mam nic ciekawego do powiedzenia, póki radża Hassim i jego siostra nie wrócą z wieściami — odrzekł Lingard tym samym tonem. — Czy powiodło się memu przyjacielowi? Czy Belarab wysłuchał jego argumentów? Czy zgodził się wyleźć ze swej skorupy? A może jest w drodze? Chciałbym to wszystko już wiedzieć!... A tu ani słychu. Może wyruszył już przed dwoma dniami i jest teraz w pobliżu osady. A może coś mu strzeliło do głowy i rozłożył się obozem gdzieś w połowie drogi; nie jest także wykluczone że już przybył. Mogliśmy go nie dostrzec. Droga od wzgórz nie biegnie wzdłuż brzegu.
Chwycił nerwowo długie szkła i skierował je ku ciemnemu ostrokołowi. Słońce zapadło już za lasy, bramując wierzchołki drzew złotą nicią pod pasem z seledynu, leżącym nisko na niebie. Nieco wyżej blado-czerwony żar rozpływał się w pociemniałym błękicie. Wieczorny cień pogłębił się nad laguną, przylgnął do kadłuba Emmy, i do zarysów przeciwległego brzegu. Lingard odłożył szkła.
— D’Alcacer zdaje się mnie także unikać — rzekła pani Travers. — A pan jest z nim w doskonałej komitywie, panie kapitanie.
— To bardzo miły człowiek — szepnął Lingard z roztargnieniem. — Ale mówi czasem dziwne rzeczy. Któregoś dnia zagadnął mnie, czy niema kart na okręcie, a gdy spytałem czy lubi grać w karty — ot tak, żeby coś powiedzieć — rzekł mi z tym swoim dziwnym uśmiechem, że czytał opowiadanie o ludziach skazanych na śmierć, którzy spędzali czas przed egzekucją na grze w karty ze strażnikami więzienia.
— A co mu pan odpowiedział?
— Powiedziałem, że są gdzieś pewnie karty na statku — Jörgenson musi o tem wiedzieć. Potem spytałem, czy uważa mnie za więziennego dozorcę? Przestraszył się poprostu i żałował tego co powiedział.
— To niebardzo ładnie z pańskiej strony, panie kapitanie.
— Jakoś mi się to wyrwało — ale załagodziliśmy to śmiechem.
Pani Travers oparła łokcie o poręcz i dłońmi objęła głowę. Każda poza tej kobiety była dla Lingarda niespodzianką przez czarowne wrażenia jakich doznawał. Westchnął; cisza zapadła na długą chwilę.
— Czemuż nie mogłam rozumieć każdego słowa, które zostało wypowiedziane wtedy rano.
— Wtedy rano — powtórzył Lingard. — O jakim ranku pani myśli?
— O ranku kiedy wyszłam z ostrokołu Belaraba pod rękę z panem, panie kapitanie, na czele całej procesji. Zdawało mi się, że spaceruję po wspaniałej scenie — że gram w jakiejś operze, w przepysznem widowisku, na które możnaby patrzeć z zapartym oddechem. Nie może pan sobie wyobrazić, jakie mi się to wszystko wydało nierealne, i jaką się sobie wydałam sztuczną. Pan wie, opera...
— Wiem. Byłem kiedyś kopaczem złota. Niektórzy z nas zjeżdżali do Melbourne z kieszeniami pełnemi pieniędzy. Poszedłem raz na takie przedstawienie; musiało być bardzo marne w porównaniu do tego co pani widywała. Grali jakąś historję na tle muzyki. Wszyscy na scenie śpiewali przez cały czas aż do końca.
— Jak to musiało razić pański zmysł rzeczywistości — rzekła pani Travers, wciąż na niego nie patrząc. — Czy pan nie pamięta jak się nazywała ta opera?
— Nie. Nigdy sobie tem głowy nie zawracałem. Nasza paczka — nie obchodziło nas to nigdy.
— Nie pytam pana, jaka to była historja. Musiało się to panu wydać rażąco nieprawdopodobnem. Czyż prawdziwi ludzie mogliby śpiewać przez całe życie i nic innego nie robić, jak w baśni.
— Ci ludzie nie śpiewali ciągle z radości — zauważył Lingard z prostotą. — O baśniach prawie nic nie wiem.
— Mówią zwykle o księżniczkach — szepnęła pani Travers.
Lingard nie dosłyszał co mówiła. Pochylił się ku niej zlekka, ale nie patrzyła na niego — a on nie zapytał co powiedziała.
— Zdaje mi się, że baśnie są dla dzieci — rzekł. — Ale ta historja z muzyką, o której pani opowiadam, nie była dla dzieci. Zapewniam panią, że ze wszystkich przedstawień jakie widziałem, to było dla mnie najprawdziwsze. Prawdziwsze niż wszystko com widział w życiu.
Słowa Lingarda wzruszyły panią Travers; pamiętała jak niemożliwie głupią jest treść prawie wszystkich oper i wydało jej się, że w bezpośredniości tych słów jest coś rozrzewniającego, jakgdyby głodny człowiek mówił o rozkoszy, z którą jadł skórkę zeschłego chleba.
— Pewnie pan zapomniał o wszystkiem, słuchając tej historji — bez względu na jej treść — zauważyła obojętnie.
— Tak, to mnie porwało. Ale myślę, że pani zna to uczucie.
— Nie. Nigdy w życiu nie czułam nic podobnego, nawet gdy byłam małą dziewczynką.
Lingard zdawał się brać to wyznanie za dowód jej wyższości. Pochylił nieco głowę. Zresztą mogła mówić co chciała. Najbardziej mu się podobało to, że na niego nie patrzyła, bo z całą swobodą mógł się oddać kontemplacji jej rysów; wpatrywał się w zarys jej policzka, w małe ucho nawpół ukryte pod jasną siatką cieniutkich włosów, w czar odsłoniętej szyi. Cała jej osoba była niepojętym, zdumiewającym i dotykalnym cudem, który mniej był realny dla wzroku, niż dla czegoś w głębi duszy, czegoś snać niezależnego od zmysłów. Ani przez chwilę nie myślał o tej kobiecie, że jest daleka. Nietykalna — tak! Ale nie daleka. Świadomie czy nieświadomie miał niezawodne wyczucie jej ducha. A materjalnie była cudem — bliskim i świętym zarazem.
— Nie — odezwała się nagle pani Travers. — Nie porwała mnie nigdy żadna opowieść. Niema tego we mnie. Nie zapomniałam się nawet tamtego ranka na wybrzeżu — tamtego ranka, który był częścią mej własnej historji.
— Zachowała się pani pierwszorzędnie — rzekł Lingard, uśmiechając się do jej karku, ucha, do luźnego pasma włosów, do zarysu skroni przy oku. Dostrzegał trzepot jej rzęs; i odnosił wrażenie, że delikatny rumieniec na policzku raczej pachnie niż się różowi.
— Więc pan był zadowolony z mojego zachowania.
— I bardzo, mówię pani. Słowo daję, przecież w nich jakby piorun trzasł, gdy się przekonali kim pani jest właściwie!
— Powinnoby mi to pochlebiać. Muszę panu wyznać, że czułam się tylko nawpół ukryta pod przebraniem, dosyć zła — i bardzo nieswoja. Pomagało mi z pewnością to, że się chciałam podobać.
— Nie mogę właściwie powiedzieć, aby pani im się podobała — wtrącił sumiennie Lingard. — Byli raczej przestraszeni.
— Ja panu się chciałam podobać — rzuciła niedbale pani Travers.
Głos jakiegoś ptaka — słaby, ochrypły, niecierpliwy — rozległ się od strony lasu, jakby przyzywał zbliżającą się noc. Lingard oblał się warem w gęstniejących ciemnościach. Znikły z nieba delikatne cytrynowo-żółte i lekko seledynowe odcienie; czerwony żar groźnie pociemniał. Słońce spoczywało za czarnym całunem lasu, nie objętego już złotą nicią.
— Tak, zdawałam sobie wówczas sprawę ze wszystkiego aż do niemożliwości — ciągnęła pani Travers konwersacyjnym tonem. — A winien był temu strój, który pan kazał mi włożyć na moje europejskie — chciałam powiedzieć — przebranie; bo widzi pan, w tym obecnym, bardziej doskonałym stroju jest mi dziwnie wygodnie; a jednak nie mogę powiedzieć aby te rzeczy dobrze na mnie leżały. Rękawy jedwabnej kurtki są za obcisłe. W plecach jest także ciasna, a sarong jest skandalicznie krótki. Zgodnie ze zwyczajem powinien mi spadać na stopy. Ale ja lubię swobodę ruchów. Bardzo rzadko kiedy miałam w życiu to co lubię.
— Trudno mi w to uwierzyć — rzekł Lingard. — Gdyby pani tego nie mówiła...
— Nie powiedziałabym tego każdemu — rzekła, spojrzawszy przelotnie na Lingarda, poczem odwróciła znów głowę ku zmierzchowi, który zdawał się płynąć w ich stronę po czarnej lagunie. Daleko w głębi migotało parę słabych światełek — czy na wybrzeżu, czy na skraju bardziej odległego lasu, trudno było powiedzieć. W górze gwiazdy zaczęły się pojawiać, jeszcze nikłe, jakby zanadto odległe, aby się odbić w lagunie. Tylko na zachodzie jakaś planeta świeciła przez czerwoną mgłę słonecznego żaru. — Uważano — ciągnęła dalej pani Travers — że dla mego własnego dobra nie należy dawać mi za wiele swobody. Przynajmniej tak mi mówiono. Ale mam podejrzenie, że ten system dogadzał poprostu innym.
— A ja myślałem — zaczął Lingard, poczem zawahał się i urwał. Wydawało mu się niepojętem, aby wszyscy nie marzyli o zapewnieniu szczęścia tej kobiecie. A gorycz przebijająca z jej głosu zrobiła na nim wielkie wrażenie. Pani Travers nie zaciekawiało widać to, co chciał powiedzieć i po chwili dodała:
— Tak było nietylko w mojem dzieciństwie. Tamtych czasów już dobrze nie pamiętam. Przypuszczam że musiałam być bardzo nieznośnem dzieckiem.
Lingard usiłował wyobrazić ją sobie jako dziecko. Ta myśl była dla niego zupełnie nowa. Zdawało mu się, że jej doskonałość pojawiła się na świecie w stanie skończonym, dojrzałym — bez żadnych wahań czy słabości. Lingard nie miał wspomnień, któreby mogły mu pomóc w wyobrażeniu sobie dziecka z tej sfery. Dzieci, które znał, bawiły się we wsi na drodze i biegały po wybrzeżu. Był ongi jednem z nich. Potem widywał już oczywiście inne dzieci, ale się nigdy z niemi nie stykał, a przytem nie były to dzieci angielskie. Pani Travers, tak jak i on, przeżyła swe dziecięce lata w Anglji, i ten fakt właśnie uniemożliwiał mu prawie wyobrażenie sobie jej dzieciństwa. Nie zdawał sobie nawet sprawy, czy spędziła je w mieście czy na wsi; i czy jako dziecko widziała kiedy morze. Jakim sposobem takie dziecko mogło być nieznośne? Ale przypomniał sobie, że karcone dzieci bywają nieszczęśliwe, i powiedział:
— Bardzo mi przykro.
Pani Travers zaśmiała się zlekka. Wewnątrz muślinowej klatki wszystkie kształty obróciły się w zamazane cienie. Wśród nich ukazał się d’Alcacer, który wstał z krzesła i zaczął chodzić. Milczenie pana Traversa, umyślne czy też chorobliwe, nudziło i złościło d’Alcacera, choć Bogiem a prawdą przemowy tego człowieka nie były dla niego nigdy rozrywką ani ukojeniem.
— To ładnie z pańskiej strony — rzekła pani Travers. — Pan jest zdolny do wielkiego współczucia, ale właściwie to nie wiem kto je w panu wzbudza. Ja, czy te ciężko doświadczane osoby?
— Dziecko — rzekł Lingard, nie zważając na jej drwiący ton. — Dziecko może być w skrytości bardzo nieszczęśliwe.
— Skądże pan o tem wie? — zapytała.
— Przecież ja czuję także — odrzekł z pewnem zdziwieniem.
Pani Travers, odwrócona od niego, była bardzo zmięszana. I ona nie umiała sobie wyobrazić jego dzieciństwa, jakby Lingard też przyszedł na świat w pełni sił i świadomości. Odkryła w sobie pewnego rodzaju naiwność i roześmiała się zlekka. Lingard nie odzywał się wcale.
— Niech się pan nie gniewa — rzekła. — Nie przyszłoby mi nigdy do głowy śmiać się z pańskich uczuć. Zaiste, pańskie uczucia są najpoważniejszą rzeczą, jaką spotkałam na swej drodze. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu z siebie samej — z pewnego zabawnego odkrycia, które zrobiłam.
— Podczas dzieciństwa? — usłyszała po chwili głęboki głos Lingarda.
— Och nie. Całe wieki później. Dziecko nie mogłoby zrobić takiego odkrycia. Czy pan wie, jaka między nami jest największa różnica? Otóż właśnie ta, że ja od dziecinnych lat żyłam jak widz patrzący na rozgrywającą się sztukę, ale nie oszukał mnie nigdy jej blichtr i hałas — wogóle nic z tego, co się działo na scenie. Czy pan rozumie co chcę powiedzieć, panie kapitanie?
Nastała chwila milczenia.
— Cóż z tego? Przecież nie jesteśmy już dziećmi. — Niezmierna łagodność dźwięczała w głębokim głosie Lingarda. — Ale nawet jeśli pani czuła się nieszczęśliwą, niech mi pani nie mówi, że pani sobie tego odtąd nie powetowała. Przecież wszystko jest na pani skinienie. Taka kobieta jak pani...
— Pan uważa, że ze strachu cały świat powinien paść przede mną na kolana.
— Nie — nie ze strachu. — Przebłysk wesołości mignął w ściszonym głosie Lingarda, który odetchnął głęboko i zaczął mówić z rozwagą. — Pani mąż....
Zawahał się chwilę, z czego skorzystała pani Travers i rzekła zimno:
— Nazywa się Travers.
Lingard nie wiedział jak to rozumieć. Wyobraził sobie, że zawinił przez pewnego rodzaju zarozumiałość. Ale jakżeż u Pana Boga ma tego człowieka nazywać? Przecież to ostatecznie jej mąż. Ta myśl była przykrą dla Lingarda, gdyż pan Travers okazywał mu wrogość w sposób dziwnie nierozsądny i irytujący. Jednocześnie zaś Lingard czuł, że go nic ta wrogość nie obchodzi, jakby go nie obchodziła i przyjaźń tego człowieka. I nagle poczuł, że jest bardzo rozdrażniony.
— Tak. O nim mówię właśnie — rzekł pogardliwym tonem. — Nie mam specjalnego upodobania do tego nazwiska i nie zamierzam bynajmniej mówić o tym człowieku więcej niż muszę. Gdyby nie był pani mężem, nie zniósłbym jego zachowania przez godzinę. Czy pani wie coby go spotkało, gdyby nie był pani mężem?
— Nie — rzekła pani Trarers. — A pan wie, panie kapitanie?
— Niezupełnie — przyznał Lingard. — Coś, coby nie poszło mu w smak, tego może pani być pewna.
— A to, co się teraz z nim dzieje, podoba mu się bardzo — zauważyła. Lingard zaśmiał się.
— Nie zdaje mi się abym mógł zrobić coś, coby było po jego myśli — rzekł poważnie. — Niech pani mi wybaczy moją otwartość, ale czasem z powodu jego obejścia niezmiernie mi trudno zachowywać się uprzejmie. Z różnemi rzeczami miałem już w życiu do czynienia, ale nigdy z pogardą.
— Wierzę temu najzupełniej — rzekła pani Travers. — Czyż pańscy przyjaciele nie nazywają pana Królem Tomem?
— Oni wszyscy mnie nic nie obchodzą. Nie mam przyjaciół. Istotnie, tak mnie nazywają...
— Pan nie ma przyjaciół?
— O nie — rzekł stanowczo. — Ludzie tacy jak ja przyjaciół nie mają.
— To zupełnie możliwe — szepnęła do siebie pani Travers.
— Nie. Nawet Jörgenson nie jest moim przyjacielem. Stary, pomylony Jörgenson. I on też nazywa mnie Królem Tomem. Pani widzi co to jest warte.
— Tak, widzę. A raczej słyszałam jak mówił do pana. Ten biedak nie nadaje słowom właściwej intonacji, a tak wiele od tego zależy. Więc przypuśćmy, że ja będę pana nazywała w cztery oczy Królem Tomem — zaproponował głos pani Travers, odległy i kuszący wśród nocy, która nadała jej postaci bezbarwną nieuchwytność.
Pani Travers czekała w ciszy z łokciami na poręczy i głową opartą o dłonie, jakby nie pamiętając już o swych słowach. Nagle głęboki szept rozległ się tuż koło niej.
— Niechże posłyszę, jak pani to mówi.
Stała bez najlżejszego ruchu. Ciemna laguna iskrzyła, się słabym odblaskiem gwiazd.
— Ależ najchętniej, zaraz pan to usłyszy — rzekła w gwiaździstą przestrzeń łagodnym, monotonnym głosem, który nieznacznie się zmieniał w miarę jak mówiła. — Królu Tomie, chyba nie pożałuje pan nigdy, że pan porzucił swą tajemniczą samotność aby do mnie przemówić. Ileż dni minęło już odtąd! A teraz jeszcze jeden upłynął. Niech mi pan powie, wiele tych dni jeszcze będzie? Tych oślepiających dni i głuchych nocy.
— Cierpliwości — szepnął. — Niech pani nie żąda ode mnie tego, co jest niemożliwe.
— Jakże pan albo ja możemy wiedzieć, co jest niemożliwe? — wyszeptała z dziwną pogardą. — Nie odważyłby się pan tego odgadnąć. Ale mówię panu, że każdy dzień niemożliwszy jest dla mnie od poprzedniego.
Namiętność tego szeptu ugodziła go w piersi jak nóż.
— Co mam pani odpowiedzieć? — szepnął jak gdyby z rozpaczą. — Niech pani pamięta, że każdy zachód słońca to jeden dzień mniej. Czy pani myśli, że pragnę abyście tu byli?
Gorzki, leciutki śmiech popłynął w światło gwiazd. Pani Travers usłyszała, że Lingard nagle się od niej odsunął. Nie zmieniła pozy ani trochę. Natychmiast posłyszała także, iż d’Alcacer wyszedł z klatki. Harmonijny jego głos zapytał nawpół żartobliwie:
— Zadowolona pani z rozmowy? Może mi pani coś z niej powtórzy?
— Panie d’Alcacer, pan jest ciekawy.
— Cóż robić, w naszem położeniu... Wyznaję, że... Proszę pamiętać, że pani jest naszą jedyną ucieczką.
— Pan chce wiedzieć, o czem rozmawialiśmy — rzekła pani Travers, zmieniając zwolna pozę aby zwrócić się do d’Alcacera, którego twarz była prawie niewidoczna. — No więc — mówiliśmy o operze, o realizmie i złudzeniach sceny, o ubiorach, o nazwiskach i różnych innych rzeczach w tym rodzaju.
— O niczem ważnem — rzekł uprzejmie.
Pani Travers skierowała się w stronę klatki; d’Alcacer usunął się na bok. Wewnątrz przejrzystej budowli dwóch Malajów zawieszało okrągłe latarnie, których światło padło na siedzącego w fotelu Traversa i na spuszczoną jego głowę.
Gdy zebrali się wszyscy na wieczorny posiłek, Jörgenson ukazał się nagle niewiadomo skąd — jak to było jego zwyczajem — i oznajmił przez muślin, że kapitan Lingard przeprasza, ale nie przyłączy się do towarzystwa jak co wieczór. Potem odszedł wolnym krokiem. Od tej chwili aż do końca posiłku i wniesienia polowych łóżek towarzystwo wewnątrz siatki nie zamieniło nawet dwudziestu słów. Dziwaczność sytuacji utrudniała niezmiernie wszelką wymianę zdań; a poza tem wszyscy mieli myśli, których ujawnienie byłoby najzupełniej bezcelowem. Pan Travers oddał się rozpamiętywaniu swej krzywdy. Była to nietyle ponura medytacja, co tępa, rozpaczliwa wściekłość. Niemożność opanowania sytuacji rozjątrzała go do głębi. D’Alcacer był zupełnie zbity z tropu. Oderwany w pewnem znaczeniu od życia może niemniej od Jörgensona, interesował się jednak biegiem wypadków i nie stracił doszczętnie samozachowawczego instynktu. Nie był w stanie ocenić dokładnie położenia, należał jednak do ludzi, którzy w żadnych okolicznościach nie są jak tabaka w rogu. Nie bawił się nigdy w dowcipy, ale miał dużo pogody. Jego zwykły, łagodny uśmiech dobrze go charakteryzował. D’Alcacer był więcej Europejczykiem niż Hiszpanem i miał tę prawdziwie arystokratyczną naturę, która skłonna jest przyznać każdemu uczciwemu człowiekowi coś z własnej szlachetności i w sądzie swym zupełnie jest niezależna od pojęć klasowych. Wierzył, że Lingard jest człowiekiem uczciwym i nie troszczył się nigdy o to jak go zaklasyfikować — chyba tylko z punktu widzenia jego interesującego charakteru. Miał coś w rodzaju szacunku dla indywidualnego wyglądu i obejścia tego marynarza. Uderzało go także, że Lingard nie jest zbliżony do żadnego typu, że można go mierzyć tylko jego własną miarą. D’Alcacer powiedział sobie z wrodzoną przenikliwością, iż wielu z pośród konkwistadorów znanych w historji mniej było wartościowych, ponieważ miało z pewnością mniej prostoty. Nie powiedział tego jednak wyraźnie pani Travers. Unikał w gruncie rzeczy rozprawiania z nią o Lingardzie; sądził że dość jest inteligentna aby zdać sobie dokładnie sprawę z odcieni jego postępowania. Odcienie te były subtelne, ale i pani Travers była subtelna; nie zachodziła więc potrzeba rozwodzenia się nad charakterem ich przygody. A przytem pani Travers zdawała się unikać bezpośredniej dyskusji o roli odgrywanej w ich życiu przez Lingarda. D’Alcacer był bystry i dostrzegł, że tych dwoje rozumiało się w sposób, z którego nawet sami nie zdawali sobie sprawy. Gdy tylko widział ich razem, kusiło go zawsze bardzo aby ich obserwować. I ulegał pokusie. Gdy życie człowieka zależy od przebiegu jakiejś niejasnej akcji, upoważnia to do pewnej swobody w postępowaniu. D’Alcacer widział ich razem niejednokrotnie, jak rozmawiali przy ludziach lub na osobności, i zauważył, że w ich sposobie zbliżania się do siebie, w ich postawie, w ich rozstawaniu się było coś szczególnego, i charakterystycznego, i właściwego tylko im dwojgu, jakby byli dla siebie stworzeni.
Nie mógł absolutnie zrozumieć, dlaczego pani Travers potraktowała w ten sposób jego naturalne zaciekawienie ostatnią rozmową z Człowiekiem Losu, zbywając je niewiarogodnem oświadczeniem co do treści owej rozmowy. Pogawędka o strojach, operze, o nazwiskach. Nie mógł wziąć tego na serjo. Uważał, że pani Travers powinna była wymyśleć coś bardziej prawdopodobnego; albo oświadczyć mu wprost, że nie chce o tem mówić. Powinna była wiedzieć, że nie czułby się tem wcale dotknięty. Czyż mogła nie zauważyć, że uznał zupełnie i bezwzględnie tajemnicze powikłania w jej stosunku do tego człowieka, jakby były postanowione zgóry — na samym początku świata. Lecz odpowiedź pani Travers nie rozdrażniła d’Alcacera. Ostatecznie była to może i prawda. Pani Travers mogłaby mówić wszystko coby zechciała, nawet rzeczy niewiarogodne, gdyby miała na to ochotę — a człowiek ten zawisłby na ich ustach. Jednocześnie zaś siłą swego wpływu potrafiłaby go pobudzić do jakiejkolwiek rozmowy — z przyczyn prostych lub przewrotnych. Opera! Stroje! Tak — mówili może o Szekspirze i o muzyce na szkle! Przez prostą fantazję lub w najchytrzejszym celu. Kobiety godne swej nazwy są właśnie takie. Zasługują na wielki podziw. Wznoszą się do poziomu sytuacji, a czasem i po nad nią, gdy — zależnie od okoliczności — mają nastąpić rzeczy śmieszne lub tragiczne, które mogą pociągnąć za sobą złe skutki nawet dla Bogu ducha winnych obserwatorów. D’Alcacer myślał o tem wszystkiem bez goryczy a nawet bez ironji. Wśród świata pustych intryg miał nawpół oficjalną reputację człowieka o jednej wielkiej namiętności i lubił wszystkie kobiety. Lubił je za uczuciowość i za brak serca, lubił tragizm ich porywów, szalonych lub przebiegłych, na które patrzył z pewnego rodzaju czułością i powagą.
Nie zapatrywał się optymistycznie na położenie, lecz uznał relację pani Travers o operach i strojach za przestrogę aby więcej tego tematu nie poruszać. Dlatego właśnie milczał podczas jedzenia.
Gdy Malaje przestali już hałasować przy sprzątaniu ze stołu, d’Alcacer podszedł zwolna do pani Travers i zauważył z wielkim spokojem:
— Człowiek Losu miał intuicję, że nie przyłączył się do nas tego wieczoru. Jedliśmy obiad jak kameduli.
— To aluzja do naszego milczenia?
— Niezmiernie było skrupulatne. Nie potrafilibyśmy zachować go lepiej, nawet gdybyśmy złożyli wieczyste śluby.
— Czuł się pan pewnie znudzonym?
Pas du tout — zapewnił d’Alcacer z żartobliwą powagą. — Nie czułem nic. Ogarnęła mnie błogosławiona próżnia. Sądzę, że byłem z nas najszczęśliwszy. Chyba, że pani także...
— Na nic pańskie usiłowania, nie odgadnie pan moich myśli. Gdybym pozwoliła panu do nich zajrzeć, byłby pan przerażony.
— Myśli są właściwie tylko kształtem, który przybierają nasze uczucia. Muszę pani powinszować obojętnej maski; umie pani doskonale zasłonić te okropności, które jakoby się kryją w pani sercu. Z pani twarzy nic nie można wyczytać.
— Pan mówi zawsze miłe rzeczy.
— Pani, pochlebstwa moje wypływają z głębi serca. Zrezygnowałem już dawno z wszelkiej chęci podobania się. I nie usiłowałem wcale dotrzeć do pani myśli. Różnych rzeczy może się pani po mnie spodziewać, ale proszę zawsze liczyć na bezwzględny szacunek dla swego wewnętrznego życia. Lecz zdaje mi się, że pani mało dba o to — wobec maski, którą pani umie stworzyć na swój użytek. Zauważyłem że Człowiek Losu wcale pod tym względem pani nie dorównywa.
— Cóż za pretensjonalna nazwa. Czy pan tak mówi i do niego?
— Nie, nie mam tej czelności — wyznał spokojnie d’Alcacer. — Poza tem to nazwa zbyt uroczysta na codzienny użytek. On ma tak dużo prostoty, że mógłby wziąć to za żart, a tymczasem nic nie jest tak obce moim myślom. Muszę pani wyznać, że wcale mi nie jest wesoło na duszy. Ale co on może wiedzieć o ludziach takich jak my? A gdy sobie uprzytomnię, jak mało ludzie naszego pokroju wiedzą o takim człowieku, wystarcza mi najzupełniej zwracanie się do niego jako do kapitana Lingarda. To jest zwyczajne, i kojące, i nader przyzwoite, i zadawalniające, bo kapitan to najbardziej pusty ze wszystkich tytułów. Czem jest kapitan? Każdy może być kapitanem; a do Lingarda pasuje ta nazwa równie dobrze jak każda inna. Tymczasem on zasługuje na coś szczególnego, znaczącego i wyrazistego, coś coby odpowiadało jego osobie, jego prostej i romantycznej osobie.
Zauważył, że pani Travers pilnie mu się przypatruje. Oczy ich rozłączyły się spiesznie.
— Pańskie zdanie zrobiłoby mu przyjemność — rzuciła niedbale pani Travers.
— Obawiam się, że potraktowałby je pogardliwie.
— Nic podobnego! W to mu graj.
— Zdaje mi się, że pani go rozumie. Kobiety są dziwnie pojętne, jeśli chodzi o kwestje, które je interesują; gdy wyobraźnia ich jest pobudzona, bez namysłu puszczają jej wodze. Mężczyźni mniej mają do siebie zaufania, ale kobiety rodzą się daleko śmielszemi. Idą naprzód pod osłoną tajemnicy i milczenia, a im ciemniejszem jest to, co chciałyby zbadać, tem więcej mają odwagi.
— Czy pan chce doprawdy powiedzieć, że mię pan uważa za istotę lubującą się w ciemności?
— Mówiłem o kobietach wogóle — odparł d’Alcacer. — Inny punkt wyjścia byłby impertynencją. Tak, ciemność jest najlepszym przyjacielem kobiet. Ich śmiałość kocha ją; natomiast nagły błysk światła zbija kobiety z tropu. Naogół biorąc, jeśli kobieta nie dotrze nawet do samej prawdy, potrafi zawsze dostać się w jej pobliże.
Pani Travers słuchała z uwagą, a gdy d’Alcacer przestał już mówić, czas jakiś nie przerywała milczenia. Wreszcie rzekła obojętnym tonem, że jeśli chodzi o Lingarda, nastręczyła jej się specjalna okazja. D’Alcacer, panujący zawsze nad sobą, zdołał ukryć odruch istotnej ciekawości pod pozorem konwencjonalnego zainteresowania.
— Doprawdy — zawołał uprzejmie. — Specjalna okazja! Jakże pani udało się ją stworzyć?
Tego było pani Travers za wiele.
— Ja miałam ją stworzyć! — wykrzyknęła z oburzeniem, choć bardzo cicho. — Jakim sposobem? Jakże byłabym mogła to zrobić?
D’Alcacer, nie okazując najlżejszej skruchy, szepnął jakby do siebie, że istotnie kobiety rzadko kiedy zdają sobie sprawę, „jak to zrobiły“, na co pani Travers zauważyła zmęczonym głosem, iż niema dwóch mężczyzn, którzy by byli tępi w jeden i ten sam sposób. D’Alcacer zgodził się na to bez wahania.
— Tak, nasz rodzaj przedstawia większą rozmaitość. Z pewnego, punktu widzenia przemawia to wybitnie na naszą korzyść. Jesteśmy interesujący... Swoją drogą nie wystawiam sobie, abym był interesującym dla pani. A Człowiek Losu?
— O tak! — szepnęła pani Travers.
— Aha! Wybitnie interesujący! — rzekł d’Alcacer tajemniczo i porozumiewawczo. — Czyżby jego tępość była aż tak kolosalna?
— Jest nieodłączna od wielkich wizji, które nie są bynajmniej pospolite i tworzyły mu jego własny świat.
— Domyślałem się tego — mruknął do siebie d’Alcacer. — Ale widzi pani, to nie są dla mnie wcale dobre nowiny. Pani ma na myśli świat marzeń, prawda? To bardzo złe, bardzo niebezpieczne. To jest prawie zgubne, proszę pani.
— Skąd takie przerażenie? Dlaczego pan protestuje przeciw światowi marzeń?
— Ponieważ nie uśmiecha mi się wcale perspektywa, że się stanę ofiarą tych Arabów. Nie jestem optymistą jak nasz przyjaciel — ciągnął dalej pocichu, kiwnąwszy głową w stronę posępnej postaci Traversa skulonego na krześle. — Nie zapatruję się na to wszystko jak na farsę i odkryłem w sobie silną niechęć do tego, aby ci okazali barbarzyńcy poderżnęli mi gardło po długiej a niedorzecznej gadaninie. Niech się pani nie pyta dlaczego. Niech pani złoży to na karb niedorzecznej słabości.
Pani Travers poruszyła się zlekka na krześle, podnosząc ręce do głowy, i w mętnem świetle latarni d’Alcacer ujrzał, że masa jej jasnych, połyskliwych włosów opadła i okryła ramiona. Chwyciła połowę włosów rękami, które wyglądały bardzo biało, i przechyliwszy zlekka głowę, zaczęła splatać warkocz.
D’Alcacer śledził przez chwilę poruszenia jej palców.
— Pani jest przerażająca — rzekł wreszcie.
— Tak? — odrzekła pytającym tonem.
— Ma pani w sobie grozę ludzi predestynowanych. Pani jest także ofiarą marzeń.
— A więc nie Arabów — wyrzekła spokojnie, zaczynając pleść drugi warkocz. D’Alcacer przypatrywał się tej czynności aż do końca. Tuż za Edytą przejrzysty cień na muślinie powtarzał najdrobniejsze jej ruchy. D’Alcacer odwrócił oczy.
— Nie! Żaden barbarzyńca nie dotknie pani. Bo gdyby do tego doszło, sądzę że on byłby zdolny własnoręcznie panią zabić.
Upłynęła minuta, nim spojrzał ukradkiem w jej stronę. Siedziała, oparłszy się znów o tylną poręcz krzesła, ręce jej opadły na kolana, a głowa ujęta w warkocze wiszące z obu stron twarzy, głowa niewiarogodnie zmieniona w charakterze, mająca w sobie coś ze średniowiecza i ascezy, opuściła się sennie na piersi.
D’Alcacer czekał z zapartym oddechem. Pani Travers nie poruszyła się wcale. W przyćmionych błyskach klamer wysadzanych drogiemi kamieniami, w słabem jaśnieniu złotych haftów i mieniących się jedwabi podobna była do postaci z wyblakłego malowidła. Tylko jej szyja wydawała się olśniewająco białą w dymnem, czerwonem świetle. Zdumienie d’Alcacera było pokrewne uczuciu grozy. Już chciał się spokojnie usunąć, gdy pani Travers, siedząca wciąż bez ruchu, wyrzekła następujące słowa:
— Powiedziałam mu, że każdy dzień wydaje mi się trudniejszym od poprzedniego. Czy pan nie widzi, jakie to wszystko jest niemożliwe?
D’Alcacer spojrzał szybko poprzez klatkę ku Traversowi, który zdawał się spać, skuliwszy się na krześle; wyglądał jak nastroszony, chory ptak. Z całej jego postaci widać było wyraźnie tylko łysinę.
— Tak — szepnął d’Alcacer — to jest poprostu fatalne... Rozumiem pani niepokój, ale...
— Boję się — rzekła.
Zastanowił się przez chwilę.
— Jaką dał pani odpowiedź? — zapytał cicho.
— Odpowiedź brzmiała: cierpliwości.
D’Alcacer roześmiał się zlekka.
— Dobrze panu się śmiać — szepnęła pani Travers z udręką w głosie.
— Właśnie dlatego się śmieję. Cierpliwości. Czyż on nie czuje, jakie to wszystko okropne?
— Nie wiem. Powiedział to i odszedł — rzekła pani Travers. Patrzyła bez ruchu na swoje ręce splecione na kolanach i nagle wybuchnęła z rozpaczą: — Panie d’Alcacer, co teraz będzie?
— Ach, więc nareszcie zadała pani sobie to pytanie! Będzie to, czego nie można uniknąć; a pani wie o tem może najlepiej.
— Nie. Pytam się siebie ciągle, jak on postąpi?
— O, tego już wiedzieć nie mogę — oświadczył d’Alcacer. — Nie wiem jak postąpi, ale wiem co go spotka.
— Jego, pan mówi! Jego? — zawołała.
— Serce mu pęknie — rzekł wyraźnie d’Alcacer, pochylając się zlekka nad krzesłem, przyczem aż drgnął z przestrachu nad własną zuchwałością. Czekał.
Croyez-vous? — wypowiedziała wreszcie pani Travers tak zimno i omdlewająco, że dreszcz zbiegł d’Alcacerowi po grzbiecie.
Pytał się siebie, czy to możliwe aby była taką kobietą? Czyż poza sobą nic nie widziała na świecie? Czy nie była zdolną do najzwyklejszego współczucia? Nie mógł podejrzewać jej o głupotę, ale może nie miała serca i — podobnie jak niektóre kobiety z jej sfery — nie uznawała absolutnie żadnych uczuć na świecie, prócz własnych. D’Alcacer zgorszył się tem, jednocześnie zaś poczuł ulgę, ponieważ przyznawał się sobie, że się posunął bardzo daleko w swej śmiałości. Pani Travers nie była jednak dość pospolitym człowiekiem by się obrazić. Nie podlegała drobnym małostkom; podobało się to d’Alcacerowi, który się nauczył zawiele od ludzi nie wymagać. Ale nie wiedział co ma teraz zrobić. Po tem co ośmielił się powiedzieć, i po sposobie w jaki przyjęto jego śmiałość, pozostawało mu tylko jedno: zmienić temat rozmowy. Pani Travers siedziała bez ruchu. „Zachowam się, jak gdybym myślał że usnęła“, powiedział sobie i chciał się wycofać na palcach.
Nie wiedział, że pani Travers usiłuje poprostu odzyskać pełnię władzy nad sobą. Słowa d’Alcacera okropnie nią wstrząsnęły. Zdobyła się na wypowiedzenia tego obronnego „Croyez-vous?”, które wysunęło się z jej ust słabo i ozięble, jakby ostatkiem słabnących sił, i poczuła że staje się sztywną i niemą. Obezwładniona przez wzruszenie, myślała: „Widział to! Co więcej jeszcze zobaczył?“ Nie postawiła sobie tego pytania ze strachem lub wstydem, lecz z obojętną rezygnacją. Po tym wstrząsie przyszło na nią uczucie spokoju. Płomienne gorąco przepłynęło przez wszystkie jej członki. Gdyby w tem dymnem świetle d’Alcacer był zajrzał w jej twarz, dostrzegłby pełen fatalizmu uśmiech, który pojawił się na jej wargach i zniknął. Lecz d’Alcacerowi nie przeszłoby nawet przez myśl nic podobnego, a zresztą uwaga jego była zwrócona w tej chwili w innym kierunku. Usłyszał stłumione okrzyki, zauważył ruch na pomostach Emmy i nawet pewien rodzaj hałasu poza okrętem.
— Co za dziwne odgłosy — rzekł.
— Tak, słyszę je — szepnęła niespokojnie pani Travers.
Niewyraźne kształty przesuwały się poza klatką — bose, prawie bezgłośne — szepcąc sekretnie malajskie słowa.
— To wygląda jakby łódź przybiła do statku — zauważył d’Alcacer, nadstawiając uważnie ucha. — Ciekaw jestem, co to ma znaczyć. W naszem położeniu...
— To może oznaczać wszystko — przerwała pani Travers.
— Dżaffir jest tutaj — rzekł jakiś głos w ciemnościach na rufie. Potem rozległo się jeszcze kilka innych słów, wśród których baczne ucho d’Alcacera pochwyciło słowo „surat“.
— Przybył jakiś wysłannik — rzekł. — Zawołają zaraz kapitana Lingarda. Ciekawym jakie myśli czy też marzenia przerwie mu to wezwanie. — Mówił to lekkim tonem, patrząc teraz na panią Travers, która zmieniła swą pozę na krześle; sądząc z głosów tych dwojga i ich postawy, można było przypuszczać, że się znajdują na jachcie żeglującym bezpiecznie przez morze. — Pani jedna, oczywiście, będzie wiedziała o wszystkiem. Nie czuje się pani trochę podnieconą?
— Zalecano mi niedawno cierpliwość — rzekła takim samym, swobodnym tonem. — Umiem czekać, i zdaje mi się, że będę musiała poczekać aż do rana.
— Nie może być jeszcze bardzo późno — rzekł. — Czas zatrzymał się z nami na długo. A jeśli to godzina przeznaczenia?
— Więc pan czuje to właśnie w tej chwili?
— Doznawałem już wiele razy tego uczucia. Z początku mnie to podniecało. Teraz niepokoję się już tylko w miarę. Zużyłem ten czas na przegląd całego życia.
— Czy doprawdy można to zrobić?
— Tak; i nie powiem abym zanudził się na śmierć. Żyję jeszcze wciąż, jak pani widzi; ale już z wszystkiem skończyłem i czuję się bardzo leniwym. Na jedno tylko miałbym ochotę. Pragnąłbym znaleźć kilka słów, któreby potrafiły wyrazić, jaki pani jestem wdzięczny za całą pani życzliwość w dawnych czasach, gdy pani mi pozwalała tak często się w Londynie odwiedzać. Czułem zawsze, że pani mię bierze za takiego, jakim jestem, a doznałem od pani tyle łaskawości, że często byłem skłonny mieć o sobie lepsze pojęcie. Ale obawiam się, że panią nudzę.
— Zapewniam pana, że nigdy mnie pan nie nudził — dawniej. Co się tyczy teraźniejszości, proszę aby pan nie odchodził. Niechże pan ze mną zostanie. Nie będziemy udawali, że chce nam się spać o tej wczesnej godzinie.
D’Alcacer postawił krzesło tuż przy leżaku i usiadł.
— Tak, możliwe że to chwila decydująca — rzekł. — Proszę pani, mam do pani prośbę. Nie żądam aby pani cośkolwiek mi zdradziła. I coby z tego przyszło? Gdy nadejdzie chwila przełomowa, będzie to i tak dość widoczne. Ale pragnąłbym jakiegoś ostrzeżenia, czegoś, coby poprostu dało mi czas zebrać się w sobie, niejako się opanować. Chciałbym aby mi pani przyrzekła, że jeśli los przeciw nam się obróci, pani mi da jakiś znak. Mogłaby pani, naprzykład, skorzystać z chwili, gdy będę na panią patrzył, i przyłożyć lewą rękę do czoła. O tak. To gest, którego nigdy u pani nie zauważyłem, i w ten sposób...
— Jörgenson! — rozległ się głos Lingarda na przodzie, gdzie pojawiło się nagle światło. Po chwili usłyszeli znów jego głos: — Chodź tutaj!
Potem zaczęły upływać milczące minuty. Pani Travers, oparta o poręcz fotela i d’Alcacer siedzący na krześle czekali bez ruchu, nie zamieniając ani słowa. Niebawem poprzez stłumione szepty i podniecenie, które ogarnęło ciemny pokład Emmy, pani Travers usłyszała stanowcze kroki, i Lingard ukazał się z latarnią przy muślinowej klatce.
— Czy mógłbym poprosić o chwilę rozmowy — rzekł głośno. — Nie, nie pana. Panią — dodał rozkazująco, gdy d’Alcacer wstał śpiesznie z krzesła. — Chcę mówić z panią Travers.
— Naturalnie — szepnął do siebie d’Alcacer, i otwierając drzwi klatki, aby pani Travers mogła się wymknąć, szepnął jej do ucha: — To jest chwila rozstrzygająca.
Pani Travers przesunęła się szybko koło niego, nie zdradzając najlżejszym znakiem, że usłyszała te słowa. Na tylnym pokładzie, między klatką a domkiem, Lingard czekał z latarnią w ręku. Nie było widać w pobliżu nikogo, lecz d’Alcacer czuł obecność milczących i podnieconych istot, krążących poza obrębem światła. Lingard podniósł latarnię z chwilą zbliżenia się pani Travers i d’Alcacer usłyszał jego głos:
— Dostałem wiadomości, których muszę pani udzielić. Wejdźmy do domku.
D’Alcacer widział w świetle podniesionej latarni ich głowy otoczone głębokim cieniem; wyglądało to na wizję przedziwną i symboliczną. Usłyszał panią Travers mówiącą: „Wolałabym o tych nowinach nie wiedzieć“. Ton jej słów uderzył wrażliwego obserwatora, który ściągnął usta w zdumieniu. Pomyślał że pani Travers jest przemęczona, że nerwy jej nie są już w stanie wytrzymać tej sytuacji. Ale w głosie jej nie było strachu. D’Alcacerowi błysnęła myśl, że pani Travers stała się bardzo pewną siebie, i na tem zatrzymał się w swych rozważaniach. Ten przyjaciel kobiet był dyskretny nawet w myślach. Cofnął się wgłąb klatki i bez zdziwienia zobaczył, że pani Travers wchodzi za Lingardem do domku na pokładzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.