Ocalenie (Conrad)/Część V/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie Część V |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy można wejść?
— Proszę — rzekł głos z wewnątrz. — Drzwi są otwarte.
Miały drewnianą klamkę. Pan Travers nacisnął ją i wszedł, a żona jego mówiła dalej. — Czy sobie wyobrażałeś, że spuściłam zasówkę? Czyś widział kiedykolwiek abym się tak zamykała?
Pan Travers przymknął drzwi za sobą.
— Nie, do tego nigdy nie doszło — rzekł tonem bynajmniej nie pojednawczym. W pierwszej chwili nie mógł dobrze swej żony rozróżnić w tym pokoju, który znajdował się wewnątrz drewnianego szałasu i miał w ścianie kwadratowy otwór bez szyby, zaopatrzony w nawpół przymkniętą okiennicę. Pani Travers siedziała w fotelu; widział wyraźnie tylko jej rozpuszczone włosy spływające po oparciu. Nastąpiła chwila milczenia. Z zewnątrz dochodziły miarowe kroki dwóch mężczyzn, przechadzających się wpoprzek rufy martwego statku Emma, dowodzonego przez cień Jörgensona.
Gdy Jörgenson podjął się komendy martwego okrętu, wybudowano na tylnym pokładzie domek z cienkich desek dla wygody dowódcy, a także i dla Lingarda na czas przelotnych jego wizyt. Wąskie przejście dzieliło domek na dwie części; po stronie Lingarda stało łóżko polowe, ordynarnej roboty pulpit i fotel z rotanu. Lingard przywiózł raz czarną, żeglarską skrzynię i tam ją zostawił. Poza temi przedmiotami, oraz małem, przybitem do ściany lusterkiem, kosztującem ze dwanaście szylingów, nic tam więcej nie było. Co się znajdowało po drugiej stronie, nikt nigdy się nie przekonał, ale z zewnętrznego wyglądu Jörgensona można było wnioskować, że jest tam i komplet brzytew.
Wybudowanie tego prymitywnego domku na pokładzie było raczej kwestją konwenansu niż konieczności. Wypadało aby biali mieli na statku miejsce wyłącznie dla siebie przeznaczone, ale Lingard mógł z całą ścisłością powiedzieć pani Travers, że nie spał tam ani razu. Przyzwyczaił się sypiać na pokładzie. A co się tyczy Jörgensona, musiał spać bardzo mało, o ile wogóle sypiał. Można było powiedzieć, że raczej nawiedzał Emmę, aniżeli nią dowodził. Biała jego postać migała tu i tam nocą, lub też godzinami stała w milczeniu, wpatrując się w posępne błyski laguny. Oczy pana Traversa przyzwyczajały się stopniowo do półmroku panującego w izdebce i mogły już teraz rozróżnić w postaci Edyty nie tylko obfitość włosów barwy miodu. Widział teraz jej twarz, ciemne brwi i oczy, które w półmroku wydawały się zupełnie czarnemi. Rzekł:
— Nie mogłabyś tu się zamknąć. Niema tu ani zamka, ani zasówki.
— Tak? Nie zauważyłam. Umiałabym się bronić bez zamków i zasówek.
— Miło mi to usłyszeć — rzekł pan Travers posępnym tonem i umilkł znów, obserwując kobietę siedzącą w fotelu. — Widzę że pofolgowałaś swemu zamiłowaniu do fantastycznych kostjumów — ciągnął z lekką ironją.
Pani Travers splotła ręce na karku. Szerokie jej rękawy zsunęły się i obnażyły ramiona aż do pleców. Miała na sobie cienką, bawełnianą kurtkę malajską bez kołnierza, wyciętą głęboko u szyi i zapiętą w górze na srebrne, cyzelowane klamry. Zamiast jachtowej spódniczki, włożyła błękitny sarong w kwiaty, haftowany złotemi nićmi. Oczy pana Traversa, wędrując zwolna wdół, przylgnęły do błyszczącego podbicia niecierpliwej nogi, obutej w lekki, skórzany sandał.
— Nie zabrałam żadnej sukni prócz tej, którą miałam na sobie — rzekła pani Travers. — Mój jachtowy kostjum jest za ciężki. Nie mogłam w nim wytrzymać. Byłam zupełnie mokra od rosy po przyjeździe. Więc kiedy mi pokazano te rzeczy i kiedy je obejrzałam...
— Zjawiły się przez zaklęcie — mruknął pan Travers głosem za ciężkim na ironję.
— Nie. Pochodzą z tej skrzyni. Są tam bardzo piękne tkaniny.
— Nie mam co do tego wątpliwości — rzekł pan Travers. — Ten człowiek napewno jest zdolny do łupienia krajowców... — Siadł ciężko na skrzyni. — Twój kostjum świetnie jest zastosowany do tej farsy — ciągnął. — A czy masz zamiar nosić go w biały dzień na pokładzie?
— O tak. D’Alcacer już mię w nim widział i nie wyglądał na zgorszonego.
— Powinnaś się postarać — rzekł pan Travers — aby ci podarowano parę bransolet na nogi; będziesz mogła pobrzękiwać niemi, chodząc.
— Bransolety nie są konieczne — odpowiedziała zmęczonym głosem z oczami skierowanemi gdzieś w górę, jak gdyby nie chciała porzucić swego marzenia. Pan Travers zaniechał tego tematu i spytał:
— Jakże długo będzie trwała ta farsa?
Pani Travers rozplotła dłonie, opuściła wzrok i w mig zmieniła pozę.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Jaka farsa?
— Ta, w której gram rolę błazna.
— I ty w to wierzysz?
— Nietylko wierzę. Czuję głęboko, że tak jest. Jestem pośmiewiskiem. To rola niesłychanie ponura — ciągnął nieprzejednanie ze spuszczonemi oczami. — Muszę ci powiedzieć, że się zatrząsłem poprostu, kiedy cię zobaczyłem na tym dziedzińcu, wśród tłumu krajowców, pod rękę z tym człowiekiem.
— Czy ja też wyglądałam ponuro? — rzekła pani Travers, zwracając nieco głowę ku mężowi. — A jednak zapewniam cię, że się cieszyłam, serdecznie się cieszyłam, że widzę cię bezpiecznym przynajmniej chwilowo. Wszystko polega na tem, aby zyskać na czasie...
— Pytam się siebie — rozmyślał głośno pan Travers — czy byłem wogóle w niebezpieczeństwie? I czy jestem teraz bezpieczny? Nie wiem tego. Nie umiem powiedzieć. Nie! To wszystko wydaje mi się ohydną farsą.
Był w jego głosie ton, który sprawił, że jego żona przypatrywała mu się teraz z żywem zajęciem. Widocznie cierpiał z powodu czegoś, co nie miało żadnego związku ze strachem. Na twarzy pani Travers odmalował się prawdziwy niepokój, gdy mąż jej dodał lodowatym tonem:
— Ale pozostawiam tę kwestję twojemu uznaniu.
Oparła się znów o poręcz fotela i złożyła spokojnie ręce na kolanach.
— Czy byłbyś wolał abym pozostała tam na jachcie, w pobliżu tych dzikich ludzi, którzy cię uprowadzili? A może myślisz, że ich także przebrano, by mogli wziąć udział w tej farsie?
— Z największą pewnością. — Pan Travers podniósł głowę, choć naturalnie głosu nie podniósł. — Powinnaś była pozostać na jachcie wśród białych ludzi, służby, kapitana, załogi, której obowiązkiem jest... która byłaby gotowa za ciebie umrzeć.
— Ciekawam dlaczegoby mieli za mnie umierać — i skąd jabym mogła żądać od nich takiego poświęcenia. Ale nie wątpię, że byliby to zrobili. A może wolałbyś abym pozostała na brygu tego człowieka. Byliśmy tam wszyscy najzupełniej bezpieczni. Jedynie dlatego chciałam tu koniecznie przyjechać, żeby być bliżej ciebie — żeby zobaczyć własnemi oczami, co można dla ciebie zrobić i co się robi... Ale jeśli chcesz abym ci wyłożyła swoje pobudki, nie umiem ci nic powiedzieć. Nie mogłam siedzieć tam całemi dniami bez wieści o tobie, wśród tej okropnej niepewności. Przyjeżdżając tu, nie wiedzieliśmy nawet czy obaj jeszcze żyjecie. Mogli cię przecież zamordować tam na mieliźnie po odjeździe radży Hassima i tej dziewczyny, mogli cię też zabić, gdy płynęliście w górę rzeki. Chciałam dowiedzieć się o wszystkiem zaraz, jaknajprędzej. To była kwestja jednej chwili. Wyruszyłam tak jak stałam, bez namysłu.
— Tak — rzekł pan Travers. — I nie przyszło ci nawet na myśl, żeby zabrać dla mnie trochę rzeczy do podróżnego worka. Byłaś zaiste bardzo podniecona. Albo też zapatrywałaś się tragicznie na sytuację i wydawało ci się, że nie warto się troszczyć o moje ubranie.
— To była doprawdy kwestja jednej chwili. Nic innego nie byłabym mogła zrobić. Czy nie chcesz temu uwierzyć?
Pan Travers podniósł znów oczy na żonę. Zobaczył że i twarz jej, i cała postać są pełne spokoju. Głos jego był do tej chwili urażony i tępy, bez śladu sarkazmu. Ale teraz stał się zlekka pompatycznym.
— Nie. Stwierdziłem to już nieraz, wiem o tem z doświadczenia, że nie mogę uwierzyć, abyś posiadała uczucia odpowiednie twemu pochodzeniu, pozycji towarzyskiej — i pojęcia właściwe sferze, do której należysz. To było najcięższe z rozczarowań jakie przeżyłem. Postanowiłem póki życia nie wspomnieć ci o tem. Zdaje mi się jednak że to jest okazja, którą sama sprowokowałaś. Nie jest to jednak okazja uroczysta. Wcale jej za taką nie uważam. Jest tylko bardzo nieprzyjemna i poniżająca. Ale nawinęła się sama. Nie miałaś nigdy prawdziwego zainteresowania dla moich zajęć, przez które moje życie się wyróżnia i nabiera wartości. I nie rozumiem, dlaczegobyś raptem miała się unieść uczuciem dla mnie jako dla mężczyzny.
— A więc nie pochwalasz tego — stwierdziła pani Travers równym głosem. — Ale wierzaj mi, możesz to uczynić z całym spokojem. Kierowałam się uczuciem jaknajbardziej konwencjonalnem, zupełnie jakby cały świat temu się przypatrywał. Ostatecznie jesteśmy przecież mężem i żoną. Wypada stanowczo, abym się troszczyła o twój los. Nawet człowiek, którego tak bardzo podejrzewasz i nie znosisz (pozwól mi powiedzieć, że to jest najsilniejsze uczucie jakie kiedykolwiek w tobie zauważyłam) — nawet ten człowiek uznał, że tak właśnie wypada postąpić! Powiedział to dosłownie. Wypada. I to wypada tak bardzo, że wzgląd ten przemógł jego upór.
Pan Travers poruszył się niespokojnie na krześle.
— Mam to przeświadczenie, Edyto, że gdybyś była mężczyzną, prowadziłabyś życie jaknajbardziej nieporządne. Byłabyś jawnym awanturnikiem. Oczywiście pod względem moralnym. To jest dla mnie zawsze wielkiem zmartwieniem. Masz w sobie pogardę dla poważnej strony życia, dla pojęć i ambicyj sfery towarzyskiej, do której należysz.
Umilkł, zobaczywszy że żona splotła znów ręce na karku i przestała na niego patrzeć.
— To jasne jak na dłoni — zaczął znowu. — Obracaliśmy się wśród najwybitniejszych ludzi — a ty odnosiłaś się do nich zawsze tak — tak negatywnie! Nie chciałaś nigdy uznać znaczenia osiągniętych zamierzeń ani też zdobytych stanowisk. Nie pamiętam, abyś kiedy wyraziła szczery podziw dla jakiejś pomyślnie przeprowadzonej akcji, politycznej czy też społecznej. Pytam się siebie, czego ty się właściwie mogłaś od życia spodziewać?
— Nie byłabym się nigdy spodziewała, że usłyszę z twoich ust taką przemowę. A jeśli chodzi o to, czego się spodziewałam... Byłam widać bardzo głupia.
— Nie, tego w żadnym razie nie można o tobie powiedzieć — oświadczył sumiennie pan Travers. — To nie jest głupota. — Zastanowił się przez chwilę. — Zdaje mi się, że to jest coś w rodzaju samowoli. Wolałem zawsze nie myśleć o tej bolesnej różnicy dzielącej nasze poglądy, której — jak mi to przyznasz — nie mogłem się spodziewać przed naszym...
Coś nakształt uroczystego zakłopotania ogarnęło pana Traversa. Pani Travers, oparłszy brodę na dłoni, wpatrywała się w pustą, oszalowaną ścianę szałasu.
— Czy zarzucasz mi przebiegłość i kobiecy fałsz? — spytała bardzo cicho.
Duszne gorąco przepełniało mały domek, gorąco przesycone lekkim zapachem perfum, który zdawał się wydzielać z gąszczu rozpuszczonych włosów pani Travers. Jej mąż pominął milczeniem to wyraźne zapytanie, które uderzyło go brakiem subtelności, zatrącającym wprost o niestosowność.
— Przypuszczam, że w owym czasie nie władałem w pełni swoją przenikliwością i sądem — rzekł. — Mój — mój zmysł krytyczny nie działał wówczas — przyznawał w dalszym ciągu; ale nawet zaszedłszy tak daleko nie podniósł oczu na żonę, i dlatego nie dojrzał jak gdyby cienia uśmiechu na ustach pani Travers. Ten uśmiech był zabarwiony sceptycyzmem tkwiącym za głęboko, aby się wyraźniej objawić. Dlatego też pani Travers nie odezwała się wcale, a jej mąż ciągnął dalej, jakby głośno myśląc:
— Twoje postępowanie było oczywiście ponad wszelkie zarzuty, ale wyrobiłaś sobie nieznośną opinję kobiety o wyższym umyśle, zaznaczającej tę swoją wyższość w sposób ironiczny. Wzbudzałaś niedowierzanie w najlepszych ludziach. Nigdy nie byłaś popularna.
— Byłam znudzona — szepnęła pani Travers, rozmyślając z brodą opartą na dłoni.
Pan Travers podniósł się niespodzianie z żeglarskiej skrzyni, jak ugryziony przez osę, lecz oczywiście znacznie wolniej i bardziej uroczyście.
— Co się tyczy ciebie, moja Edyto, to w gruncie rzeczy jesteś najzupełniej pierwotna. — Pani Travers powstała również giętkim, swobodnym ruchem, i podniósłszy ręce do włosów, odwróciła się nawpół, mówiąc w zamyśleniu:
— Niedość ucywilizowana.
— Niedość karna — poprawił pan Travers po chwili ponurej medytacji.
Ręce jej opadły, zwróciła głowę ku niemu. — Nie, tego nie mów — zaprzeczyła z dziwną powagą. — Jestem chyba najkarniejszą istotą na świecie. I mam ochotę ci powiedzieć, że moja karność nie doprowadziła mnie do niczego: zabiłam tylko samą siebie. Zresztą przypuszczam, że nie zrozumiesz o co mi chodzi.
Pan Travers skrzywił się zlekka, patrząc w podłogę.
— Nie będę nawet usiłował zrozumieć — rzekł. — To wygląda, jakby to powiedział barbarzyńca, nienawidzący skomplikowanych subtelności i hamulców szlachetniejszego życia. Uderza mnie to w twoich ustach jako rozmyślny brak gustu... Nieraz się twoim gustom dziwiłem. Lubiłaś zawsze skrajne opinje, egzotyczne szaty, awanturnicze typy, romantyczne osobistości, jak d’Alcacer...
— Biedny d’Alcacer — szepnęła pani Travers.
— Człowiek, który nie ma wyobrażenia co to jest obowiązek i użyteczność — rzekł kwaśno pan Travers. — Dlaczego się nad nim litujesz?
— Dlaczego? Ponieważ znalazł się w tem położeniu z powodu swej dobroci. Nie mógł się niczego dla siebie spodziewać, przyjmując nasze zaproszenie — żadnych korzyści dla swych politycznych ambicyj lub czegoś w tym rodzaju. Sądzę że zaprosiłeś go na statek, aby przerwać nasze tête-à-tête, które widać zaczęło cię nużyć.
— Nie nudzę się nigdy — oświadczył pan Travers. — Zdawało mi się, że d’Alcacer przyjął chętnie moje zaproszenie. A ponieważ jest Hiszpanem, więc z pewnością nic sobie nie robi z tej okropnej straty czasu.
— Straty czasu! — powtórzyła z oburzeniem pani Travers. — Może przyjdzie mu jeszcze zapłacić życiem za swoją dobroć.
Pan Travers nie umiał powstrzymać gniewnego ruchu.
— Ach! Zapomniałem, że wychodzisz z tego założenia — rzekł przez zaciśnięte zęby. — On jest tylko Hiszpanem. Odnosi się do tego śmiesznego spisku z zupełną nonszalancją. Upadłe rasy mają swoją własną filozofję.
— Zachowuje się z właściwą sobie godnością.
— Nie wiem co nazywasz jego godnością. Jabym to nazwał brakiem szacunku dla samego siebie.
— Dlaczego? Czy dlatego, że jest spokojny i pełen kurtuazji, i nie ujawnia swego zdania? I pozwól sobie powiedzieć, mój Marcinie, że ty nieszczególnie znosisz wszystkie nasze kłopoty.
— Nie możesz się po mnie spodziewać tych cudzoziemskich afektacyj. Nie jestem przyzwyczajony bawić się w kompromisy ze swemi uczuciami.
Pani Travers odwróciła się i stanęła nawprost męża.
— Dąsasz się — rzekła.
Pan Travers targnął zlekka głowę w tył, jakby przepuszczając mimo siebie to słowo.
— Jestem oburzony — oświadczył.
Pani Travers odczuła w tych słowach coś w rodzaju prawdziwego cierpienia.
— Zapewniam cię — rzekła poważnie (gdyż była zdolną do litości) — zapewniam cię, że ten dziwny Lingard nie ma pojęcia o twojem znaczeniu w świecie. Nie wie nic o twej pozycji socjalnej i politycznej, a jeszcze mniej o twych wielkich ambicjach.
Pan Travers słuchał z pewnem zainteresowaniem.
— A nie mogłaś mu tego wyjaśnić? — zapytał.
— Nie byłoby się to na nic przydało; on jest zajęty swoją własną sytuacją i swojem własnem poczuciem siły. Pochodzi z niższej klasy...
— Jest chamem — rzekł uporczywie pan Travers, i przez chwilę tych dwoje spoglądało sobie w oczy.
— Ach — rzekła zwolna pani Travers — postanowiłeś nie wchodzić w kompromis ze swemi uczuciami! — Odcień pogardy przebijał z jej głosu. — Ale czy ci powiedzieć, co o tem myślę? Myślę — tu przybliżyła nieco głowę do bladej, nieogolonej twarzy, patrzącej prosto w jej ciemne oczy — myślę, że mimo swej całej ślepej pogardy oceniasz tego człowieka dość trafnie i czujesz, że z zupełnem bezpieczeństwem możesz sobie pozwalać na oburzenie. Słyszysz? z zupełnem bezpieczeństwem!
Natychmiast po wymówieniu tych słów, już ich pożałowała. Zaiste, nie było rozsądnem przejmować się różnemi wybrykami pana Traversa — przejmować się niemi więcej w tem oto miejscu Wschodniego archipelagu, pełnem tajnych knowań i sprzecznych pobudek, niż w bardziej sztucznej atmosferze miasta. Przecież ostatecznie chciała tylko ocalić mu życie, nie zaś doprowadzić go do zrozumienia czegokolwiek. Pan Trawers otworzył usta i zamknął je znów bez słowa. Jego żona zwróciła się do lustra wiszącego na ścianie. Usłyszała za sobą głos męża.
— Edyto, gdzież jest prawda w tem wszystkiem?
Odczuła w tych słowach udrękę tępego umysłu lękającego się instynktownie niejasności, nasuwających możliwość nowych odkryć. Spojrzała przez ramię i odrzekła:
— Zapewniam cię, że prawda jest na wierzchu. Na samym wierzchu.
Zwróciła się do lustra, gdzie napotkała swoją twarz o ciemnych oczach, z jasną mgłą włosów nad gładkiem czołem. Lecz słowa jej łagodzącego skutku nie wywarły.
— Ale cóż to wszystko ma znaczyć? — zawołał pan Travers. — Dlaczego ten człowiek nie usprawiedliwia się przede mną? Dlaczego nas tu trzymają? I czy nas tu trzymają? Dlaczego stąd nie odjeżdżamy? Dlaczego on mnie nie odwozi z powrotem na mój jacht? Czego on chce ode mnie? Jakim sposobem uzyskał nasze uwolnienie od tych ludzi na brzegu, którzy, jak twierdzi, chcieli poderżnąć nam gardła? Czemu tego nie zrobili i wydali nas w jego ręce?
Pani Travers zaczęła upinać włosy.
— To są wszystko kwestje wyższej dyplomacji i miejscowej polityki. Konflikt interesów osobistych, brak zaufania między partjami, intrygi poszczególnych jednostek — powinieneś wiedzieć, jak to się w takich razach odbywa. Jego dyplomacja gra na tych wszystkich czynnikach. Rzeczą, która nasuwała się przedewszystkiem, nie było przywrócenie ci wolności; mógł tylko wziąć cię pod swoją opiekę. On jest tutaj bardzo wybitnym człowiekiem; i pozwól sobie powiedzieć, że twoje bezpieczeństwo zależy od jego zręczności w wyzyskaniu raczej swego nazwiska niż siły, której użyć nie może. Gdybyś mu pozwolił z sobą porozmawiać, jestem pewna że powiedziałby ci tyle, ileby tylko mógł ci powiedzieć.
— Nie życzę sobie, aby mi opowiadał o swoich łajdactwach. Ale czyż się tobie nie zwierzył?
— Ze wszystkiego — przyznała pani Travers, zaglądając do małego lusterka.
— Jakiegoż wpływu użyłaś na tego człowieka? Wydaje mi się, że nasz los jest w twoich rękach.
— Wasz los nie jest w moich rękach... I nawet nie w jego rękach. Jest tutaj pewna moralna sytuacja, z której należy znaleźć wyjście.
— Etyka zdzierców — objaśnił pan Travers z niespodzianem szyderstwem. Jego żonie mignęło przez myśl, że może nie zna go tak dobrze jak przypuszczała. Wyglądało to, jakby gładka i uroczysta skorupa nieugiętego konwencjonalizmu popękała zlekka tu i tam pod wpływem wielkiego natężenia, odsłaniając omylność zwykłego śmiertelnika. Ale zarysowała się tylko zewnętrzna powłoka pana Traversa; zdumiewająca głupota jego pychy pozostała nietknięta. Pani Travers przyszło na myśl, że dyskusja zupełnie jest bezcelowa. Rzekła, kończąc upinanie włosów:
— Zdaje mi się, że trzeba wyjść teraz na pokład.
— Masz zamiar wyjść tak na pokład? — mruknął pan Travers ze spuszczonemi oczami.
— W tem ubraniu? Naturalnie. Nie jest to już nic nowego. Któż się ma tem zgorszyć?
Pan Travers nie odrzekł nic. To, co mu powiedziała o jego zachowaniu, było bardzo prawdziwe. Dąsał się na ludzi, którzy drażnili go niezmiernie, zarówno jak rzeczy i wypadki; drażniły go słowa i nawet spojrzenia, które zdawał się odczuwać na skórze fizyczne jak ból, jak poniżające dotknięcie. Opanował się o tyle, że się nie wzdrygał. Ale dąsał się wciąż. Żona jego ciągnęła dalej.
— I pozwól sobie powiedzieć, że te suknie są godne księżniczki — to znaczy że obyczaj ustalił ich gatunek, rodzaj materjału i krój dla władczyń w tym kraju — dalekim kraju, gdzie — jak mi mówiono — kobiety rządzą narówni z mężczyznami. I rzeczywiście suknie te są przeznaczone na dar dla prawdziwej księżniczki, gdy przyjdzie na to czas. Zostały wybrane z największą troskliwością dla tego dziecka — Immady. Kapitan Lingard...
Pan Travers wydał nieartykułowany dźwięk, coś pośredniego między jękiem a pomrukiem.
— Muszę go przecież jakoś nazywać i przypuszczam, że ta nazwa będzie ci najmniej przykrą do zniesienia. Koniec końców przecież ten człowiek istnieje. Ale znany jest także na pewnym obszarze kuli ziemskiej jako Król Tom. D’Alcacerowi ogromnie się podobała ta nazwa. Wydaje mu się przedziwnie zastosowaną do tego człowieka przez swą poufałość i szacunek. I jeśli wolisz...
— Wolałbym wcale o tem nie słyszeć — powiedział wyraźnie pan Travers. — Ani słowa. Nawet od ciebie, póki znów wolnym nie będę. Ale słowa mnie nie dotykają. Nic mnie dotknąć nie może; ani twoje ponure ostrzeżenia, ani płoche nastroje, które uznajesz za właściwe roztaczać przede mną, choć według ciebie życie moje wisi na włosku.
— Nie zapominam o tem ani na chwilę — odrzekła pani Travers. — I nietylko wiem, że twoje życie wisi na włosku, ale zdaję sobie sprawę z wytrzymałości tego włoska. To włosek zdumiewający! Możnaby powiedzieć, że został stworzony przez ten sam los, który uczynił z ciebie to czem jesteś.
Pan Travers czuł się strasznie obrażony. Nie słyszał jeszcze nigdy aby się zwracano w podobny sposób — nietylko do niego, ale wogóle do kogokolwiek, ów ton zdawał się poprostu podawać w wątpliwość jego charakter. Zgorszony pan Travers uświadomił sobie ze zdumieniem, że żył z tą kobietą przez osiem lat! Rzekł do niej ponuro:
— Mówisz jak poganka.
Był to bardzo surowy wyrok, którego pani Travers prawdopodobnie nie dosłyszała, bo ciągnęła dalej z ożywieniem:
— Ale doprawdy nie możesz się po mnie spodziewać, że będę o tem przez cały dzień rozmyślała, albo że zamknę się tutaj aby rozpaczać nad tem wszystkiem od rana do nocy. To byłoby chorobliwe. Chodźmy na pokład.
— I wyglądasz w tym kostjumie wprost po pogańsku — ciągnął pan Travers z umyślnym wstrętem, jakby mu wcale nie przerywała.
Pani Travers było ciężko na sercu, ale wszystko co jej mąż mówił zdawało się sprowadzać gwałtem lekkomyślny ton na jej usta.
— O ile tylko nie wyglądam na straszydło — zauważyła niedbale i pochwyciła w tej chwili kierunek jego ponurego spojrzenia, które spoczywało na jej nagich stopach. Umilkła na chwilę. — Ach tak, jeśli wolisz to włożę pończochy. Ale widzisz, muszę o nie bardzo dbać. To jedna jedyna para, jaką tu mam. Uprałam je dziś rano w tej łazience, która stoi na rufie. Suszą się tu niedaleko na poręczy. Może zechcesz mi je przynieść, gdy wyjdziesz na pokład.
Pan Travers zawrócił na pięcie i wyszedł bez słowa. Pani Travers przycisnęła natychmiast ręce do skroni rozpaczliwym ruchem, który przyniósł jej ulgę swą szczerością. Miarowe stąpanie dwóch mężczyzn dochodziło do niej wyraźnie z pokładu, rytmiczne i podwójne, nasuwając obraz spokojnego i przyjaznego obcowania. Słyszała ze szczególną wyrazistością kroki człowieka, którego orbita była najbardziej odległą od jej własnej. A jednak się przecięły! Przed kilku dniami nie potrafiłaby nawet wyobrazić sobie jego istnienia, a teraz był to człowiek, którego kroki — tak jej się zdawało — poznałaby niechybnie wśród stąpania tłumu. To doprawdy rzecz niesłychana. W półmroku swego nagrzanego schronienia Edyta czekała aż niepewny, lękliwy uśmiech zejdzie z jej ust, zanim wyszła także na pokład.
Pomysłowo zbudowany szkielet z cienkich słupów i krokwi zajmował większą część pokładu na śródokręciu. Cztery ściany tej lekkiej budowli — względnie dosyć wysokiej — zrobione były z muślinu. Skomplikowany system firanek osłaniał coś w rodzaju drzwi z cieniutkich deszczułek obciągniętych perkalem. System ów został obmyślony aby udaremnić pościg moskitów, które nawiedzały wybrzeże laguny w wielkich, śpiewnych chmarach od zachodu aż do świtu. Pokład był zasłany cienkiemi matami w obrębie przejrzystego schronienia, które Lingard i Jörgenson wymyślili by umożliwić życie pani Travers podczas tego okresu, gdy nietylko los Traversa i d’Alcacera musiał pozostać w zawieszeniu, lecz przypuszczalnie i wszystkich innych osób na pokładzie Emmy. Nieproszeni i złowrodzy goście Lingarda nauczyli się bardzo szybko sztuki, polegającej na prędkiem wchodzeniu do osłoniętego miejsca i równie szybkiem wymykaniu się. D’Alcacer robił to bez widocznego pośpiechu, prawie niedbale, lecz równie dobrze jak wszyscy inni. Przyznawano ogólnie, że nie wpuścił nigdy ani jednego moskita. Pan Travers wkradał się i wykradał bez wdzięku, i był widać mocno tą koniecznością zirytowany. Pani Trawers robiła to bardzo indywidualnie, z wielką zręcznością, jakby nie zdając sobie z tego sprawy. W środku owego schronienia stał zaimprowizowany stół i kilka foteli plecionych z wikliny, wydobytych przez Jörgensona z głębi statku. Trudno było powiedzieć, czego wnętrze Emmy nie zawierało. Wypełnione było przeróżnemi towarami jak bazar. Ten stary kadłub stanowił arsenał i skarb wojenny — fundamenty politycznej akcji Lingarda; były tam zapasy muszkietów i prochu; bale płótna, perkalików w desenie i jedwabi leżały obok worków ryżu i mosiężnych strzelb, zastępujących obiegową monetę. Emma zawierała wszystko, co było potrzebne aby zadawać śmierć i przekupywać krajowców; aby oddziaływać na ludzką chciwość i trwogę; aby owładnąć zbrojnie krajem i zorganizować go potem; aby żywić sprzymierzeńców i zwalczać wrogów sprawy. Bogactwo i potęgę mieścił w swem łonie ten statek osiadły na brzegu, nie mający już nigdy popłynąć — statek bez masztów, którego najlepsza część pokładu była zastawiona dwiema budowlami — jedną z cienkich desek i drugą z przejrzystego muślinu.
W środku tej ostatniej mieszkali Europejczycy; Malaje na statku widzieli ich za dnia jak przez biały opar. Wieczorem, z chwilą zapalenia latarni, Europejczycy zamieniali się w ciemne widma otoczone jaśniejącą mgłą; najście owadzich zastępów, wypadających miljonami z nadbrzeżnego lasu, było w tajemniczy sposób udaremnione. Zamknięci surowo w przejrzystych ścianach, niby uwięzieni wśród zaczarowanej pajęczyny, Europejczycy przechadzali się, siedzieli, gestykulowali i rozprawiali za dnia w oczach Malajów; a nocą, gdy wszystkie latarnie prócz jednej były zgaszone, postacie ich — śpiące pod białemi prześcieradłami na polowych łóżkach rozkładanych co wieczór — nasuwały straszną myśl, że to są martwe ciała spoczywające na noszach. Jedzenie — takie jakie tam można było mieć — podawano wewnątrz tej olbrzymiej siatki od moskitów, którą wszyscy nazywali „klatką“ bez żadnej żartobliwej intencji. W czasie jedzenia Lingard towarzyszył zawsze państwu Travers i d’Alcacerowi; przywiązywał do tej próby znaczenie obowiązku, składanego na ołtarzu uprzejmości i pojednania. Nie mógł mieć pojęcia, jak dalece jego obecność rozjątrzała pana Traversa; zachowanie tego ostatniego było zanadto konsekwentne aby się różnić w odcieniach. Pan Travers żywił niezbite przekonanie, że padł ofiarą podejścia; że jakiś nadzwyczajny i okrutny bandyta naznaczył na niego okup o niepojętych warunkach. To przekonanie, ugruntowane niezłomnie, nie opuszczało go ani na chwilę; było przedmiotem jego rozpamiętywań pełnych oburzenia i nawet ujawniało się niejako w jego wyglądzie. Czaiło się w oczach, gestach, nieuprzejmych pomrukach i posępnem milczeniu. Wstrząs moralny, któremu uległ, nadwerężył wkońcu jego organizm. Pan Travers odczuwał bóle w wątrobie, miewał napady senności i tłumione porywy wściekłego gniewu, które niepokoiły go skrycie. Cera jego przybrała żółty odcień, a ociężałe oczy nabiegły krwią od dymu z ognisk, palących się na dworze wewnątrz ostrokołu Belaraba, gdzie trzymano Traversa w ciągu trzech dni. Oczy jego były zawsze bardzo wrażliwe na zewnętrzne warunki. Piękne, czarne oczy d’Alcacera lepiej to wytrzymały, a powierzchowność jego nie różniła się zbytnio od zwykłego wyglądu. Przyjął z uśmiechem i podziękowaniem granatową kurtkę z cienkiej flaneli, ofiarowaną mu przez Jörgensona. Obaj mieli mniej więcej taką samą postawę, choć oczywiście d’Alcacer o żywem i spokojnem obejściu, o bystrym umyśle, nie przypominał niczem Jörgensona, który — nie będąc dosłownie macabre — zachowywał się raczej jak obojętny lecz niespokojny trup. Nie można było powiedzieć, aby ci dwaj ludzie kiedykolwiek z sobą rozmawiali. Konwersacja z Jörgensonem była rzeczą niemożliwą. Nawet Lingard nigdy się na to nie porywał. Zadawał Jörgensonowi pytania, niby mag rozpytujący wywołanego ducha, albo dawał mu krótkie wskazówki, jakby się posługiwał jakimś cudownym automatem. I widać ten sposób traktowania odpowiadał Jörgensonowi najbardziej. Prawdziwym towarzyszem Lingarda na pokładzie Emmy był d’Alcacer. D’Alcacer odniósł się do Lingarda ze swobodą człowieka przyzwyczajonego przez całe życie do dobrego towarzystwa, w którem nawet udawanie musi mieć cechy swobody. Może d’Alcacer umiał tak dobrze udawać, może to było zgodne z jego naturą, lub też podyktowane przez dyskrecję, lecz nie pozwolił nigdy aby najlżejsze zaciekawienie odbiło się w jego gładkiej, poważnej, zawsze równej uprzejmości, rozjaśnianej przez lekkie uśmiechy, które często nie miały ścisłego związku z jego słowami, lecz zaprawiały je dobrocią i jakby taktem. Ale treść tych słów była zawsze ściśle neutralna.
Lingard odkrył jeden jedyny raz w d’Alcacerze coś w rodzaju głębszego oddźwięku; było to nazajutrz po długich rokowaniach wewnątrz ostrokołu Belaraba, mających na celu czasowe wydanie jeńców. Lingard powziął myśl prowadzenia tych rokowań — jak to pani Travers powiedziała najdokładniej mężowi — z powodu rywalizacji między partjami, a także ze względu na ogólny stan umysłów w osadzie pozbawionej obecności człowieka, który był nominalnym władcą Wybrzeża Zbiegów i — przynajmniej w teorji — stanowił tam największą siłę. Belarab przebywał wciąż u grobu ojca. Trudno było powiedzieć, czy ten człowiek o sercu zgorzkniałem i tęskniącem do pokoju usunął się, aby rozmyślać nad ludzką niesfornością i niewdzięczną naturą swego zadania, czy też udał się tam poprostu aby się kąpać w niezmiernie przejrzystej sadzawce, osobliwości tego miejsca, rozkoszować się pewnemi owocami, rosnącemi tam w obfitości, i pogrążyć się na jakiś czas w drobiazgowem wykonywaniu ćwiczeń religijnych; ale tak czy owak nieobecność jego w osadzie była faktem pierwszorzędnej wagi. Prawda, że urok długich, bezspornych rządów władcy wciąż działał; ludność zżyła się z niemi oddawna i właśnie dlatego zabrano więźniów odrazu do ostrokołu Belaraba, uznając to za rzecz naturalną. Belarab, choć nieobecny, zawsze jeszcze był silniejszy od obecnego w osadzie Tenggi, którego tajne zamysły nie były lepiej znane, który był jowialny, gadatliwy, otwarty i wojowniczy; nie miał jednak sławy Bożego sługi, znanego z miłosierdzia i skrupulatności w wykonywaniu praktyk religijnych; nie był też synem ojca słynącego ze świętości na całą okolicę. Lecz Belarab, otoczony chwałą ascetyzmu i melancholji, a zarazem mający reputację człowieka wielce surowego (bowiem mąż tak pobożny musi być oczywiście bezlitosnym), Belarab przebywał poza osadą. Jedyną pomyślną stroną jego nieobecności było to, że zabrał z sobą niedawno zaślubioną żonę, ową młodą osobę, o której Jörgenson wspominał w liście do Lingarda, iż zależy jej na wywołaniu bitwy, morderstw i grabieży jachtu; nie powodowała nią jednak wrodzona zatwardziałość serca, tylko poprostu chęć posiadania jedwabi, drogich kamieni oraz innych przedmiotów służących ku ozdobie — chęć bardzo naturalna w kobiecie tak młodej i wyniesionej na tak wysokie stanowisko. Belarab wybrał ją za towarzyszkę swej samotności i Lingard był temu rad. Nie obawiał się jej wpływu na Belaraba. Znał swego człowieka. Żadne słowa, przymilania się, dąsy, urągania czy podszepty faworyty nie mogły wpłynąć na chwiejność tego Araba, którego czyn zdawał się zawsze trwać w mistycznem zawieszeniu wśród sprzecznych rozważań i opinij miotających jego wolą. Lingard nie obawiał się wcale jakiegoś nagłego czynu Belaraba lub jego powolnej decyzji. Niebezpieczeństwo leżało w milczącem niezdecydowaniu władcy, które miało coś beznadziejnie boskiego w swym odległym spokoju, i groziło tem, że Belarab nic wogóle nie zrobi i pozostawi białego przyjaciela samego wobec niesfornych porywów ludu; przeciw tym zaś Lingard nie miał innych środków walki prócz siły, której użyć nie śmiał, ponieważ oznaczałoby to zniszczenie jego planów i upadek wszelkich nadziei — a co gorsza wyglądałoby na zdradę w stosunku do Immady i Hassima, zbiegów wyrwanych z objęć śmierci w burzliwą noc; obiecał przecież wprowadzić ich w tryumfie z powrotem do ojczyzny, którą ujrzał raz jeden śpiącą kamiennym snem pod gniewem i ogniami niebios.
Popołudniu tego samego dnia, kiedy Lingard przybył z panią Travers na pokład Emmy — co tak bardzo zgorszyło Jörgensona — pani Travers wypoczęła przez parę godzin, poczem Lingard miał z nią długą, płomienną i męczącą rozmowę. Ze względu na przedmiot rozmowa ta nie mogła być wyczerpująca, lecz ku jej końcowi czuli się oboje doszczętnie wyczerpani. Pani Travers nie trzeba już było informować o różnych faktach i możliwościach. Zdawała sobie z nich sprawę aż nadto dobrze i nie do niej należało udzielać rad lub przekonywać. Nie proszono jej o rozstrzyganie lub argumentację. Wypadki posunęły się już zadaleko. Ale czuła się wyczerpana śledzeniem namiętnej walki w wielkiej duszy tego człowieka, który był tak straszliwie bezwzględny, a jednocześnie z taką surowością panował nad płomiennem swem sercem. Pochłonięta tem widowiskiem, zapomniała o kwestjach mających się rozstrzygnąć. Nie działo się to na scenie, a jednak raz się spostrzegła, że się wpatruje w Lingarda z zapartym oddechem — jak w znakomitego aktora, grającego na przyćmionej widowni w jakimś prostym i potężnym dramacie. Siły, które zdawały się targać jego prostym umysłem, jego szczerem sercem, wywołały w niej oddźwięk bezpośredni. Wstrząsnął nią przez swoją walkę, przeniknął ją swem wzruszeniem, narzucił jej swą indywidualność, jakby jego tragedja była jedyną rzeczą godną uwagi. A jednak cóż pani Travers miała wspólnego z tem wszystkiem — z temi niejasnemi i barbarzyńskiemi sprawami? Nic, oczywiście. Została na nieszczęście świadkiem namiętnej rozterki tego człowieka i pozyskała jego zaufanie, snać wzbudzone jedynie przez siłę jej indywidualności. Pochlebiało jej to, a nawet była tem wzruszona; czuła dla Lingarda pewnego rodzaju wdzięczność, łączyło ich coś nakształt porozumienia — jak równe sobie istoty, które pokryjomu uznały nawzajem swą wartość. A jednak żałowała jednocześnie, że nie pozostawiono jej w nieświadomości — w nieświadomości zupełnej, jak Traversa i d’Alcacera — choć co się tyczyło tego ostatniego, nigdy nie można było wiedzieć, ile dokładnej, niepojętej, intuicyjnej wiedzy kryje jego gładkie obejście.
D’Alcacer należał do tego rodzaju ludzi, których możnaby podejrzewać raczej o wszystko w świecie niż o nieświadomość — lub głupotę. Nie mógł naturalnie wiedzieć nic określonego, lub nawet domyślać się czegoś z ogólnego przebiegu wypadków, lecz widać wyczuł całą sytuację, obcując przez tych kilka dni z Lingardem. Był przenikliwym i współczującym obserwatorem, mimo swego tajnego oddalenia od życia — oddalenia różniącego się zasadniczo od skrytego rozbratu Jörgensona z ziemskiemi namiętnościami. Pani Travers byłaby się chętnie podzieliła z d’Alcacerem ciężarem (gdyż był to ciężar) opowieści Lingarda. Ostatecznie przecież nie ona wywołała jego zwierzenia, i ten morski awanturnik, który zjawił się niespodzianie, nie zobowiązał jej do tajemnicy — nawet przez najdalszą aluzję. Nie mówił wcale, że pani Travers jest jedyną osobą, której powierza tę historję.
Nie. Powiedział tylko, że pani Travers jest jedyną osobą, której może tę historję opowiedzieć, jakby nikt inny na świecie nie miał władzy wydobycia z niego tych zwierzeń. Tylko tak należało to rozumieć. Zaiste, pani Travers ulżyłoby niezmiernie, gdyby mogła wszystko d’Alcacerowi powtórzyć. Przyniosłoby to ulgę jej poczuciu, że jest odcięta od świata razem z Lingardem — jak w czterech ścianach romantycznego pałacu, wśród egzotycznej atmosfery. I ulżyłoby to jej pod innym jeszcze względem: podzieliłaby się odpowiedzialnością z kimś zdolnym do zrozumienia sytuacji. A jednak wzdragała się przed tem zwierzeniem wskutek niepojętej powściągliwości — jakby mówiąc o Lingardzie z d’Alcacerem, pozwalała tem samem zajrzeć do własnej duszy. Przejmował ją niepokój nieuchwytny a jednak tak uporczywy, że odczuwała go także, gdy wobec d’Alcacera musiała do Lingarda się zbliżyć i z nim rozmawiać. D’Alcacerowi nie śniło się nawet im przypatrywać lub choćby spoglądać w ich stronę. Ale dlaczego odwracał oczy — czy nie robił tego umyślnie? To byłoby jeszcze przykrzejsze.
— Głupia jestem — szepnęła do siebie pani Travers z głębokiem i kojącem przekonaniem. Mimo to jednak czekała u drzwi bez ruchu; kroki obu mężczyzn zatrzymały się obok domku, wreszcie rozdzieliły się, ucichły, i dopiero wtedy pani Travers wyszła na pokład — w jakiś czas po swym mężu. Jakby w rozmyślnej sprzeczności z ludzkiemi konfliktami, wielki spokój ogarnął wszystko co widzialne. Pan Travers wszedł był do klatki; wyglądał rzeczywiście na więźnia i zdawał się być zupełnie nie na miejscu. D’Alcacer był tam również, ale postać jego zachowała — a może to było złudzenie? — pozór zupełnej swobody. Lecz wcale jej nie udawał. Siedział, podobnie jak pan Travers, w fotelu z wikliny, w analogicznej pozie, i również milczał, lecz w jego postawie był pewien subtelny odcień, który nie dopuszczał wcale myśli że jest uwięziony. Poza tem d’Alcacer miał ten szczególny dar, że w żadnem otoczeniu nigdy nieodpowiednio nie wyglądał. Namówiono panią Travers, aby dla oszczędzania swych europejskich trzewików nosiła skórzane sandały, wyjęte również z owej żeglarskiej skrzyni, znajdującej się w domku na pokładzie. Przymocowała je dodatkowym rzemieniem, ale nie mogła zapobiec aby zlekka nie stukały, gdy chodziła po pokładzie. Żadna część jej stroju nie dawała jej tak wyraźnego poczucia egzotyczności. Z powodu tych sandałów musiała zmienić zwykły chód i posuwać się krótkiemi, szybkiemi krokami w sposób bardzo podobny do Immady. „Ograbiam tę dziewczynę z jej strojów“ — rzekła do siebie w myśli, „poza wszystkiem innem“. W owym czasie zdawała już sobie sprawę, że dziewczę z tak wysokiego rodu nie mogłoby nawet pomyśleć o wdzianiu sukien, które inna kobieta miała na sobie.
Usłyszawszy lekki stuk sandałów pani Travers, d’Alcacer spojrzał przez oparcie krzesła. Ale odwrócił się natychmiast, a Edyta oparła się o poręcz i złożyła głowę na dłoni, spoglądając leniwie ponad gładką powierzchnię laguny.
Była zwrócona plecami do klatki, przedniej części pokładu i skraju najbliższego lasu. Tak blisko stała ta wielka gromada olbrzymich, krzepkich pni — ciemnych, chropawych kolumn obwieszonych wijącemi się pnączami i nurzających się w mroku, że pani Travers, spojrzawszy za burtę, mogła oglądać odwrócone w lustrzanym pasie wody, masywne, czarne odbicie lasu na tle odbitego nieba, które wydawało się jasną, błękitną przepaścią, widzialną przez przejrzystą błonę. A gdy podniosła oczy, ten sam przepaścisty bezruch zdawał się panować nad całą przestrzenią skąpanej w słońcu laguny, która była jednym z tajnych zakątków ziemi. Pani Travers czuła dotkliwie swoje osamotnienie. Wplątana w tę tajemnicę, odcięta tak zupełnie od istot sobie podobnych, robiła nawet na sobie samej wrażenie widziadła pozbawionego praw i obrony, skazanego na poddanie się wkońcu tym siłom, które się jej wydawały tylko wyrazem nieświadomego ducha tej miejscowości. Osamotnienie jej było niezmierne i przesycone napięciem wprost katastrofalnem. Otaczało Edytę, jakby wyodrębniając ją przez zamknięcie w zaczarowanem kole. Odgradzało ją od ludzi — ale jej nie chroniło. Kroki, które umiała rozpoznać wśród wszystkich innych na tym pokładzie, rozległy się nagle tuż za nią. Nie odwróciła głowy.
Od owego południa gdy panowie — jak ich Lingard nazywał — zostali przywiezieni na pokład, pani Travers i Lingard nie zamienili ani jednego ważkiego słowa.
Gdy Lingard postanowił rozpocząć układy o uwolnienie Traversa i d’Alcacera, Edyta spytała go, na czem opiera nadzieję powodzenia; odpowiedział jej: „Na mojem szczęściu“. Właściwie zaś liczył na swój prestige; ale nawet gdyby znał to wyrażenie, nie byłby go nigdy użył, ponieważ brzmiałoby jak przechwałka. A pozatem wierzył istotnie w swe szczęście. Żaden człowiek, biały czy ciemnoskóry, nie zwątpił nigdy o jego słowie i to dawało mu naturalnie wielką pewność siebie przy rozpoczęciu rokowań. Lecz ostateczny ich wynik zależał tylko od szczęścia. Powiedział to wyraźnie pani Travers w chwili gdy się z nią żegnał; Jörgenson czekał już w łodzi, która miała ich powieźć przez lagunę do ostrokołu Belaraba.
Edytę zaskoczyła decyzja Lingarda, którą powziął nagle i której dał wyraz w słowach: „sądzę że potrafię to zrobić“; złożyła rękę w silnej, otwartej dłoni, na której ktoś biegły w chiromancji byłby mógł się dopatrzeć linij nie mających nic wspólnego z linją szczęścia. Dłoń Lingarda objęła jej rękę i uścisnęła ją lekko. Edyta patrzyła na niego bez słowa. Czekał przez chwilę, a potem rzekł z bezwiedną czułością:
— Niechże mi pani życzy szczęścia.
Milczała. Trzymał wciąż jej rękę, zaskoczony jej wahaniem. Zdawało jej się że nie może go puścić, a on nie wiedział co rzec; wreszcie przyszło jej na myśl, że może użyć swej władzy, którą nad nim miała. Wypróbuje ją znowu.
— Jadę z panem — rzekła stanowczo. — Chyba pan sobie nie wyobraża, że mogłabym tu czekać w niepewności — może i kilka godzin.
Puścił nagle jej rękę, jak gdyby go oparzyła.
— Ach tak, naturalnie — mruknął zmieszany. Jeden z tamtych ludzi był przecież jej mężem! A po takiej kobiecie należało się tego spodziewać. Nie mógł istotnie nic odpowiedzieć; ale pani Travers pomyślała, że się waha.
— Czy pan uważa że moja obecność wszystkoby popsuła? Niech mi pan wierzy, że mam też szczęście w swoim rodzaju. Przynajmniej w takim samym stopniu jak pan — dodała szeptem, uśmiechając się. Mruknął w odpowiedzi:
— O tak, jesteśmy dwojgiem szczęśliwych ludzi.
— Uważam to za szczęście, że napotkałam człowieka takiego jak pan; że właśnie pan prowadzi moją — naszą kampanję — rzekła gorąco. — Coby się stało, gdyby pan nie istniał? Pan musi pozwolić mi z sobą jechać!
Po raz drugi skłonił głowę wobec jej wyraźnego życzenia aby mu towarzyszyć. Ostatecznie gdyby nawet rzeczy obróciły się jaknajgorzej, byłaby równie bezpieczna między nim a Jörgensonem, jak sama na pokładzie Emmy, z kilku malajskimi włócznikami za całą obronę. Lingardowi mignęło przez myśl, czyby nie wziąć pistoletów. Uważał zasadniczo, że na tę wielką rozprawę lepiej wyruszyć bez broni i wyjął je z za pasa przed zejściem do łodzi, gdzie Jörgenson czekał na niego. Pistolety leżały na burcie, ale ich jednak nie wziął. Cztery strzały nie mogły mieć żadnego znaczenia. Nie pomogłyby, gdyby świat przez niego stworzony miał rozpaść się w gruzy. Nic o tem pani Travers nie powiedział, natomiast zakrzątnął się, aby mogła zmienić swój wygląd. Wtedy to właśnie otworzył po raz pierwszy żeglarską skrzynię w domku na pokładzie, w obecności zaciekawionej pani Travers, która weszła tam za nim. Podał jej lekką, bawełnianą kurtkę malajską, zdobną w klamry wysadzane drogiemi kamieniami, aby ją narzuciła na swą europejską suknię. Kurtka zasłoniła jachtowy kostjum do połowy. Pani Travers spełniała bez słowa polecenia Lingarda. Wyciągnął długą i szeroką szarfę z białego jedwabiu, obramowaną ciężkim haftem, i prosił aby nakryła nią głowę, układając końce w taki sposób by zasłonić całą twarz oprócz oczu.
— Znajdziemy się wśród tłumu mahometan — tłumaczył.
— Rozumiem. Pan chce abym wyglądała przyzwoicie — żartowała.
— Zapewniam panią — rzekł z powagą — że ci ludzie w ogromnej większości — a z pewnością wszyscy przywódcy — nie widzieli nigdy w życiu białej kobiety. Ale może pani woli inną szarfę? Jest ich trzy.
— Nie, ta mi się dosyć podoba. Wszystkie są wspaniałe. Widzę że pan zamierza wprowadzić z największym splendorem księżniczkę do jej ojczyzny. Jaki pan jest troskliwy, panie kapitanie! To dziecko będzie wzruszone pańską szczodrością... Czy tak dobrze?
— Dobrze — rzekł Lingard, odwracając oczy. Pani Travers zeszła za nim do łodzi, gdzie Malaje gapili się w milczeniu, a Jörgenson, sztywny i kanciasty, nie dawał znaku życia — nie poruszył nawet oczami. Lingard posadził panią Travers na tylnej ławce i siadł koło niej. Ogniste słońce pożarło wszystkie barwy. Łódź płynęła po jaskrawym blasku, kierując się ku skrawkowi koralowego wybrzeża, które jaśniało jak metalowy nów rozpalony do białości. Wysiedli. Jörgenson otworzył z powagą wielki perkalowy parasol nad głową pani Travers; szła naprzód w oszołomieniu między dwoma mężczyznami jak we śnie, utrzymując kontakt z ziemią tylko przez to, że po niej stąpała. Wszystko było ciche, puste, rozpalone do białości i fantastyczne. Potem, gdy wrota ostrokołu się rozwarły pani Travers spostrzegła wyczekujący i nieruchomy tłum brunatnych postaci, udrapowanych w różnobarwne tkaniny. Ciżba ta zapełniała płaty cienia u stóp trzech wyniosłych drzew, pozostałych po wyrąbanym lesie — wśród prażonego przez słońce pustego obszaru spiekłej ziemi. Szerokie ostrza włóczni, zdobnych w pęki czerwonego włosia, rzucały chłodne błyski pod rozpostartemi konarami. Na lewo grupa budowli na palach, domków o długich werandach i olbrzymich dachach, górowała wysoko w powietrzu nad głowami tłumu, zdając się pływać w blasku; budynki te wyglądały znacznie mniej masywnie niż padające od nich głębokie cienie. Lingard, wskazując jeden z najmniejszych domków, rzekł półgłosem: „Mieszkałem tam przez dwa tygodnie, gdy przyjechałem pierwszy raz do Belaraba“ — a pani Travers poczuła bardziej niż kiedykolwiek, że stąpa jak we śnie, spostrzegłszy za barjerą werandy dwie postacie — widzialne od stóp do głów — strzegące zamkniętych drzwi; postacie te były odziane w zbroje z żelaznej siatki i spiczaste hełmy stalowe ozdobione białemi i czarnemi piórami. Wysoka ława, okryta tureckiem suknem, stała wśród otwartej przestrzeni pod wielką szopą, gdzie odbywały się posłuchania. Lingard poprowadził tam panią Travers; Jörgenson, towarzyszący jej z drugiej strony, zamknął spokojnie parasol, a gdy usiadła między swymi towarzyszami, cały tłum przed nią opuścił się wraz na ziemię, odsłaniając w głębi dziedzińca samotną postać mężczyzny wspartego o gładki pień drzewa. Biała chusta na jego głowie była obwiązana żółtym sznurem. Spiczaste jej końce spadały na ramiona, okalając szczupłą, ciemną twarz o wielkich oczach; jedwabny płaszcz w czarne i białe pasy spływał do stóp tego męża, który wyglądał w oddali wyniośle i tajemniczo, gdy tak stał wyprostowany niedbale, w pozie zdradzającej pewność siebie i siłę.
Lingard, pochyliwszy się zlekka, szepnął na ucho pani Travers, że ten człowiek na uboczu, górujący nad otoczeniem, to właśnie Daman, naczelny wódz Illanunów, ten sam który kazał porwać obu panów, prawdopodobnie aby zaszachować Lingarda. Te dwie barbarzyńskie, półnagie postacie — zdobne w ornamenty i talizmany, przykucnięte u jego nóg z głowami owiniętemi w czerwono-złote chusty, z prostemi mieczami wpoprzek kolan, to pangeranowie, którzy wykonali rozkaz i przywieźli jeńców na lagunę. Lecz owi dwaj ludzie w zbrojach, stojący na straży przed drzwiami małego domku, są żołnierzami z osobistej straży Belaraba i noszą taki strój tylko przy bardzo uroczystych okazjach. Jest to zewnętrzny i widomy znak, że jeńcy pozostają we władzy Belaraba, i ta okoliczność jest na razie pomyślna. Wielka szkoda że niema samego naczelnika. Rzekłszy to, Lingard przybrał ceremonjalną pozę, a pani Travers patrzyła wciąż na wielki dziedziniec i w pewnej chwili poczuła, że kręci jej się w głowie od niezliczonych twarzy, sterczących rzędami u jej nóg.
Wszelkich ruch w tłumie zamarł. Nawet oczy znieruchomiały pod pstrokacizną barwnych chust; a za otwartemi wrotami palma o szlachetnym zarysie wyglądała niezmiernie czarno na tle połyskliwej laguny i rozpalonej bladości nieba. Pani Travers, patrząc w tę stronę, dziwiła się, że Hassim i Immada są nieobecni. Lecz dziewczyna była prawdopodobnie w jednym z domków razem z kobietami ze świty Belaraba. Wtem pani Travers spostrzegła że przyniesiono drugą ławę, na której już zasiadło pięciu mężczyzn o okrągłych, poważnych twarzach; byli ubrani w jaskrawe jedwabie i haftowane aksamity. Ręce ich spoczywały na kolanach; jeden z nich miał białą szatę a na głowie wielki, prawie czarny turban. Siedział, pochyliwszy się trochę naprzód, z brodą wspartą na dłoni; policzki jego były zapadnięte, a oczy wbite w ziemię, jakby nie chciał patrzeć na niewierną kobietę.
Edyta usłyszała nagle cichy szept i spojrzawszy na Lingarda, spostrzegła że słuchał z niewzruszoną uwagą. Ważne rokowania już były rozpoczęte i ciągnęły się dalej półgłosem, przedzielone długiemi pauzami; wszyscy obecni siedzieli w kucki bez ruchu; nad całem zgromadzeniem górowała odległa postać Damana, stojącego w cieniu daleko w głębi dziedzińca. Pani Travers spostrzegła, że i on jest zupełnie nieruchomy, a wznoszące się zlekka i opadające szepty przenikały ją uczuciem spokoju.
Obawy pani Travers łagodził fakt, że nic nie mogła zrozumieć z toczących się obrad. Czasem zapadało milczenie i Lingard, nachylając się ku niej, szeptał: „Nie idzie łatwo“ — cisza zaś była tak głucha, że pani Travers słyszała trzepot gołębich skrzydeł gdzieś wysoko na wielkiem drzewie rzucającem cień. I nagle jeden z ludzi siedzących przed nią na piętach, nie poruszając się wcale, zaczynał nową przemowę, której tajemniczość podkreślał jeszcze zupełny brak gestów i gry twarzy. Tylko czujne oczy zdradzały, że przemowa nie jest monologiem ani głośną medytacją, lecz potokiem argumentów, przeznaczonych dla Lingarda, który raz po raz wypowiadał po kilka słów z wyrazem twarzy poważnym lub uśmiechniętym. Następowały po nich zawsze szepty, wyglądające przeważnie na potakiwania; potem zapadało znowu milczenie pełne rozwagi i nieruchomość tłumu była jeszcze doskonalsza niż przedtem.
Gdy Lingard szepnął pani Travers, że teraz przyszła na niego kolej wygłoszenia przemowy, Edyta oczekiwała iż Lingard wstanie z miejsca i przybierze rozkazującą postawę. Ale nie zrobił tego. Siedział jak przedtem, tylko głos jego wibrował i rozchodził się władczo wśród ciszy, choć było widocznem, że Lingard usiłuje go powściągnąć. Mówił długo, a słońce wspinało się na niebo bez skazy, przesuwając zmniejszone cienie drzew i lejąc żar na głowy poprzez gęste i nieruchome listowie. Gdy z tłumu wznosiły się pomruki, Lingard się zatrzymywał i spoglądając nieustraszenie po obecnych, czekał aż się uciszą. Raz czy dwa pomruk wzniósł się do głośnego gwaru, a pani Travers posłyszała, że z drugiej strony Jörgenson mruknął coś pod wąsem. Za rzędami głów Daman, stojący pod drzewem, skrzyżował ramiona na piersiach. Rąbek białej tkaniny zasłaniał mu czoło; u jego stóp dwaj illanuńscy wodzowie — półnadzy, obwieszeni talizmanami i ozdobami, strojni w jasne pióra, muszle, naszyjniki z zębów, szponów i połyskliwych paciorków — siedzieli, skrzyżowawszy nogi, z mieczami leżącemi na kolanach, jak dwa bóstwa z bronzu. Nawet pióra w ich djademach tkwiły nieruchomo.
— Sudah! — Skończyło się! — Wszystkie głowy się poruszyły, a ciała zakołysały, siedząc. Lingard przestał mówić. Nie wstawał z miejsca jeszcze przez chwilę i rozglądał się po słuchaczach; a gdy podniósł się wraz z panią Travers i Jörgensonem, całe zgromadzenie powstało jednocześnie i regularny jego szyk się rozsypał. Kilku Malajów o szerokich twarzach, ze świty Belaraba — młodzików odzianych jakby w mundury z kraciastych sarongów, czarnych jedwabnych kurtek i czerwonych mycek włożonych zawadjacko na bakier — przemaszerowało dumnie wśród luźnych grup i ustawiło się w dwa rzędy przed nieruchomym Damanem oraz dwoma illanuńskimi wodzami w wojennym rynsztunku. Członkowie rady powstali z ławki i zbliżyli się do białych z łagodnym uśmiechem i gestami pełnemi szacunku. Zachowanie ich było pojednawcze, tylko człowiek w wielkim turbanie pozostał nieubłaganie wyniosłym i utkwił wzrok w ziemi.
— Zrobione — szepnął Lingard do pani Travers.
— Czy bardzo było trudno? — zapytała.
— Nie — odpowiedział, mając w głębi duszy świadomość, że w tej wielkiej rozprawie — która właściwie nic nie przesądziła, odsunęła tylko chwilę rozstrzygającą — wyzyskał do ostatecznych granic sławę swego dobrego imienia i ten zwyczaj szanowania najdrobniejszych jego życzeń, płynący z blasku jego bogactw i lęku przed jego osobą. Podał rękę pani Travers aby ją odprowadzić, ale zatrzymał się w ostatniej chwili.
Na rozkazujący gest Damana rozstąpiły się rzędy młodych dworzan Belaraba w czerwonych myckach i wódz skierował się ku białym, wprawiając w nieme zdumienie grupy rozsiane po dziedzińcu. Rozdzielone rzędy zamknęły się za nim. Dwaj illanuńscy wodzowie, mimo swego wrogiego wyglądu, byli o wiele za ostrożni by się poruszyć. Zbytecznym był cichy, ostrzegawczy szept Damana, zatrzymujący ich w miejscu. Daman szedł sam. Rękojeść zwykłego miecza sterczała między brzegami jego otwartego płaszcza. Z za pasa wyglądały dwa skałkowe pistolety. Koran w aksamitnej pochewce wisiał u jego szyi na czerwonym jedwabnym sznurku. Daman wyglądał pobożnie, wspaniale i wojowniczo; ruchy miał spokojne i patrzył wprost przed siebie z pod rąbka zwykłej lnianej tkaniny okrywającej mu głowę. Trzymał się sztywno, a w jego obejściu było coś w rodzaju dostojnej skromności. Lingard rzekł śpiesznie do pani Travers, że człowiek ten spotykał się już przedtem z białymi i że gdyby chciał uścisnąć jej rękę, powinna mu ją podać zasłoniętą końcem szarfy.
— Dlaczego? — zapytała. — Ze względu na przyzwoitość?
— Tak będzie lepiej — rzekł Lingard, a już w następnej chwili pani Travers poczuła na swej obwiniętej dłoni lekki uścisk smukłych, ciemnych palców; doznała wrażenia, że jest nawskroś wschodnią kobietą, gdy z twarzą zasłoniętą aż po oczy spotkała się z błyszczącem, czarnem spojrzeniem wodza korsarzy. Trwało to tylko chwilę, bo Daman odwrócił się natychmiast, aby zamienić uścisk ręki z Lingardem. W prostych, luźnych fałdach swych szat wyglądał bardzo smukło, stojąc naprzeciw krzepkiego Europejczyka.
— Wielką jest twoja siła — rzekł ujmującym głosem. — Mają ci wydać białych ludzi.
— Tak, biali przechodzą pod moją opiekę — rzekł Lingard, odwzajemniając jasny uśmiech tamtego, lecz wyraz jego twarzy był zawzięty i groźna zmarszczka osiadła mu na czole z chwilą, gdy ujrzał zbliżającego się Damana. Spojrzał przez ramię na grupę włóczników, którzy zeszli ze schodów domku, eskortując obu jeńców. Na widok Damana, zagradzającego niejako drogę Lingardowi, włócznicy zatrzymali się w pewnem oddaleniu i otoczyli dwóch białych. Daman spojrzał też beznamiętnie w tamtą stronę.
— Byli moimi gośćmi — mruknął. — Dałby Bóg, abym wkrótce przybył zażądać ich od ciebie... jako przyjaciel — dodał po krótkiej przerwie.
— I daj Boże, abyś nie odszedł z pustemi rękoma — rzekł Lingard, a czoło jego się wypogodziło. — Przecież nie mieliśmy zamiaru spotykać się tylko po to, aby prowadzić kłótnię. Czy byłbyś wolał ich widzieć pod opieką Tenggi?
— Tengga jest tłusty i pełen podstępów — rzekł pogardliwie Daman — to tylko kupczyk, którego pożera pragnienie by stać się wodzem. On jest niczem. Ale ty i ja posiadamy siłę prawdziwą. Jest jednak pewna prawda, którą możemy powierzyć sobie nawzajem. Serca ludzi łatwo się zniechęcają. Posłuchaj. Przywódcy idą naprzód, wspierając się na swych stronnikach; lecz umysły pospolitych ludzi są niestałe, pragnienia zmienne, a myślom ich zawierzyć nie można. Mówią, że wielki wódz z ciebie. Nie zapominaj, żem także wodzem i przywódcą zbrojnych mężów.
— Ja również słyszałem o tobie — rzekł Lingard spokojnym głosem.
Daman spuścił oczy. Nagle podniósł je i rozwarł szeroko; zaskoczyło to panią Travers.
— Więc słyszałeś. Ale czy to rozumiesz?
Pani Travers, wsparta lekko na ramieniu Lingarda, miała wrażenie, że gra w jakiejś wspaniale wystawionej sztuce na scenie oświetlonej jaskrawo — że to wszystko jest jakąś egzotyczną operą, której akompanjament stanowi nie muzyka, lecz wszechobecna cisza o rozmaitych tonach.
— Tak. Rozumiem to — odparł Lingard nadspodziewanie poufnym głosem. — Ale potęga jest także i w ręku wielkiego przywódcy.
Pani Travers śledziła lekkie falowanie nozdrzy Damana, świadczące niejako o sile wzruszeń, które przeżywał, a pod jej palcami ramię Lingarda w białym rękawie nawet nie drgnęło, jakby było z marmuru. Nie patrząc nań, czuła że jednym ruchem mógłby skruszyć nerwową postać wodza, w którym żyło tchnienie wielkiej pustyni, nawiedzanej przez koczowniczych jego przodków, jeżdżących na wielbłądach.
— Siła jest w ręku Boga — rzekł Daman i twarz jego powoli zastygła. Zatrzymał się, czekając na odpowiedź; Lingard odrzekł: „Tak jest zaiste“ — poczem Daman ciągnął dalej z subtelnym uśmiechem: — ale On obdziela siłą stosownie do swej woli, dla własnych celów — nawet tych, którzy prawdziwej wiary nie wyznają.
— Ponieważ taką jest wola Boga, nie powinieneś względem nich żywić w swem sercu goryczy.
Cichy okrzyk: „Względem nich!“ i lekki, pogardliwy ruch szczupłej, ciemnej ręki, wysuniętej z fałd płaszcza, były prawie że zrozumiałe dla pani Travers w swej doskonałej, melancholijnej wzgardzie; pozwoliły też Lingardowi wniknąć głębiej w charakter sojusznika dostarczonego mu przez dyplomację Belaraba. Lingard czuł się tylko nawpół uspokojonym temi pozorami wyniosłości ducha. Liczył więcej na to, że Daman rozumie swój własny interes; gdyż Arab czekał niewątpliwie z upragnieniem na odebranie królestwa, po którem spodziewał się nagrody w zaszczytach i bogactwach. Jego ojciec i dziadek (Jörgenson wspominał o nich w liście, że przed dwunastu laty powieszono ich dla przykładu) byli przyjaciółmi sułtanów, doradcami władców, bogaczami, finansującymi wielkie wyprawy minionych czasów. Nienawiść uczyniła z Damana własnowolnego wygnańca, póki dyplomatyczne zabiegi Belaraba nie wyciągnęły go z nieznanej i niewygodnej kryjówki.
W kilku słowach Lingard zapewnił Damana, że jego ludzie są w zupełnem bezpieczeństwie, o ile nie będą się starali owładnąć jachtem osiadłym na mieliźnie. Lingard rozumiał bardzo dobrze, że uwięzienie Traversa i d’Alcacera było wynikiem nagłego przestrachu; posunięciem, które Daman uczynił aby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Widok jachtu tkwiącego na rewie zachwiał zupełnie jego zaufaniem. Wyglądało to, jakby tajemnica tego miejsca została wydana. Ostatecznie wiara w białego człowieka była zapewne wielkiem szaleństwem, choćby się wydawało, że ten biały wziął zupełny rozbrat ze swymi współziomkami. Daman miał wrażenie, że padł ofiarą spisku. Bryg Lingarda wydawał mu się strasznem narzędziem walki. Nie wiedział co o tem wszystkiem myśleć i chęć zdobycia zakładników była w gruncie rzeczy właściwą przyczyną pojmania dwóch białych. Daman pośpieszył oddać ich pod opiekę Belaraba, nie dowierzając dzikim popędom swych stronników. Ale wszystko w osadzie wydawało mu się podejrzanem: zarówno nieobecność Belaraba, jak i odmowa Jörgensona, który nie zgodził się mu wydać odrazu obiecanych zapasów broni i amunicji. A teraz znowu ten biały wydostał zakładników od zastępców Belaraba jedynie siłą swej wymowy. Tak wielki wpływ napełnił Damana podziwem i przerażeniem. Ten długoletni samotnik, przebywający w najbardziej zatraconym zakątku archipelagu, czuł się omotanym przez intrygi. Lecz skądinąd przymierze z Lingardem było wielką rzeczą. Nie pragnął bynajmniej kłótni. Przyjął na razie chętnie zapewnienie białego, że nic nie grozi jego ludziom obozującym na rewach. Uważny, szczupły, zdawał się przyjmować w skupieniu rozważne słowa Lingarda. Siła tego wielkiego, nie uzbrojonego człowieka wyglądała na nieodpartą. Skłonił zwolna głowę.
— Allah jest naszą ucieczką — szepnął, poddając się nieuniknionemu.
Daman zachwycił panią Travers nie jako żywa istota, ale jako świetny, barwny szkic, wyraziste ujęcie przez artystę wizji jakiejś subtelnej i dzikiej duszy. Przedziwnym był jego bystry półuśmiech — ostry jak jasna stal, przykry przez swą przenikliwość. Pani Travers rozejrzała się i spostrzegła że cały dziedziniec, porażony unicestwiającą wściekłością słońca, zaludniony jest przez cienie, których kształty i barwy rozpływają się w gwałtownym blasku. Nawet brunatne tony dachów i ścian olśniewały oko. Daman usunął się na bok. Już się nie uśmiechał; a pani Travers szła z ręką wspartą na ramieniu Lingarda przez upał tak potężny, że zdawał się mieć smak i zapach, że był niejako dotykalny. Posuwała się naprzód, jakby płynęła w tym upale z pomocą Lingarda.
— Gdzie oni są? — zapytała.
— Idą za nami — odpowiedział. Lingard tak był pewien, iż jeńcy zostaną wydani w jego ręce na wybrzeżu, że nie odwrócił się ani razu, póki oboje z panią Travers nie znaleźli się przy łodzi.
Gromadka włóczników rozstąpiła się w obie strony przed Traversem i d’Alcacerem, którzy szli teraz sami ku brzegowi; wyglądali nierealnie i dziwacznie, niby ich własne duchy straszące w biały dzień. Pan Travers nie zdradził żadnym znakiem, że zdaje sobie sprawę z obecności swej żony. Lecz d’Alcacer szedł uśmiechając się, jak gdyby to wybrzeże było salonem.
Ciężka, stara łódź europejska z kilku wioślarzami sunęła zwolna po wodzie, która wydawała się równie bladą i pałającą jak niebo. Jörgenson sterczał w przodzie łodzi. Czworo pozostałych Europejczyków siedziało na tylnej ławce, obaj uwolnieni więźniowie w środku obok siebie. Lingard odezwał się nagle.
— Trzeba abyście panowie zrozumieli, że to jeszcze nie koniec biedy. Nic nie jest rozstrzygnięte. Wypuszczono was tylko dlatego, że za was poręczyłem.
Pan Travers odwrócił głowę, gdy Lingard zaczął mówić, ale d’Alcacer słuchał uprzejmie. Przez resztę drogi nikt nie wyrzekł ani słowa. Dwaj panowie weszli pierwsi na pokład. Lingard pozostał u stóp drabiny aby pomóc pani Travers. Uścisnęła mu mocno rękę i rzekła, patrząc zgóry na jego wzniesioną twarz:
— To nadzwyczajne zwycięstwo.
Przez chwilę zapatrzony jego wzrok nie zmienił wcale wyrazu, jakby się zupełnie nie odezwała. Wreszcie Lingard wyszeptał z podziwem:
— Pani rozumie wszystko.
Odwróciła oczy i musiała wyswobodzić swą rękę, do której przywarł przez chwilę w odurzeniu — jak człowiek lecący w przepaść.
Pani Travers, czując wszystkiemi nerwami, że Lingard za nią stoi, patrzyła poprzez lagunę. Po chwili przysunął się i stanął obok niej, tuż przy poręczy. Wpatrywała się dalej w taflę wody, która pod niebem zachodu zmieniła się w ciemną purpurę.
— Dlaczego pan mnie unika, odkąd powróciliśmy z tamtej wyprawy? — zapytała ściszonym głosem.
— Nie mam nic ciekawego do powiedzenia, póki radża Hassim i jego siostra nie wrócą z wieściami — odrzekł Lingard tym samym tonem. — Czy powiodło się memu przyjacielowi? Czy Belarab wysłuchał jego argumentów? Czy zgodził się wyleźć ze swej skorupy? A może jest w drodze? Chciałbym to wszystko już wiedzieć!... A tu ani słychu. Może wyruszył już przed dwoma dniami i jest teraz w pobliżu osady. A może coś mu strzeliło do głowy i rozłożył się obozem gdzieś w połowie drogi; nie jest także wykluczone że już przybył. Mogliśmy go nie dostrzec. Droga od wzgórz nie biegnie wzdłuż brzegu.
Chwycił nerwowo długie szkła i skierował je ku ciemnemu ostrokołowi. Słońce zapadło już za lasy, bramując wierzchołki drzew złotą nicią pod pasem z seledynu, leżącym nisko na niebie. Nieco wyżej blado-czerwony żar rozpływał się w pociemniałym błękicie. Wieczorny cień pogłębił się nad laguną, przylgnął do kadłuba Emmy, i do zarysów przeciwległego brzegu. Lingard odłożył szkła.
— D’Alcacer zdaje się mnie także unikać — rzekła pani Travers. — A pan jest z nim w doskonałej komitywie, panie kapitanie.
— To bardzo miły człowiek — szepnął Lingard z roztargnieniem. — Ale mówi czasem dziwne rzeczy. Któregoś dnia zagadnął mnie, czy niema kart na okręcie, a gdy spytałem czy lubi grać w karty — ot tak, żeby coś powiedzieć — rzekł mi z tym swoim dziwnym uśmiechem, że czytał opowiadanie o ludziach skazanych na śmierć, którzy spędzali czas przed egzekucją na grze w karty ze strażnikami więzienia.
— A co mu pan odpowiedział?
— Powiedziałem, że są gdzieś pewnie karty na statku — Jörgenson musi o tem wiedzieć. Potem spytałem, czy uważa mnie za więziennego dozorcę? Przestraszył się poprostu i żałował tego co powiedział.
— To niebardzo ładnie z pańskiej strony, panie kapitanie.
— Jakoś mi się to wyrwało — ale załagodziliśmy to śmiechem.
Pani Travers oparła łokcie o poręcz i dłońmi objęła głowę. Każda poza tej kobiety była dla Lingarda niespodzianką przez czarowne wrażenia jakich doznawał. Westchnął; cisza zapadła na długą chwilę.
— Czemuż nie mogłam rozumieć każdego słowa, które zostało wypowiedziane wtedy rano.
— Wtedy rano — powtórzył Lingard. — O jakim ranku pani myśli?
— O ranku kiedy wyszłam z ostrokołu Belaraba pod rękę z panem, panie kapitanie, na czele całej procesji. Zdawało mi się, że spaceruję po wspaniałej scenie — że gram w jakiejś operze, w przepysznem widowisku, na które możnaby patrzeć z zapartym oddechem. Nie może pan sobie wyobrazić, jakie mi się to wszystko wydało nierealne, i jaką się sobie wydałam sztuczną. Pan wie, opera...
— Wiem. Byłem kiedyś kopaczem złota. Niektórzy z nas zjeżdżali do Melbourne z kieszeniami pełnemi pieniędzy. Poszedłem raz na takie przedstawienie; musiało być bardzo marne w porównaniu do tego co pani widywała. Grali jakąś historję na tle muzyki. Wszyscy na scenie śpiewali przez cały czas aż do końca.
— Jak to musiało razić pański zmysł rzeczywistości — rzekła pani Travers, wciąż na niego nie patrząc. — Czy pan nie pamięta jak się nazywała ta opera?
— Nie. Nigdy sobie tem głowy nie zawracałem. Nasza paczka — nie obchodziło nas to nigdy.
— Nie pytam pana, jaka to była historja. Musiało się to panu wydać rażąco nieprawdopodobnem. Czyż prawdziwi ludzie mogliby śpiewać przez całe życie i nic innego nie robić, jak w baśni.
— Ci ludzie nie śpiewali ciągle z radości — zauważył Lingard z prostotą. — O baśniach prawie nic nie wiem.
— Mówią zwykle o księżniczkach — szepnęła pani Travers.
Lingard nie dosłyszał co mówiła. Pochylił się ku niej zlekka, ale nie patrzyła na niego — a on nie zapytał co powiedziała.
— Zdaje mi się, że baśnie są dla dzieci — rzekł. — Ale ta historja z muzyką, o której pani opowiadam, nie była dla dzieci. Zapewniam panią, że ze wszystkich przedstawień jakie widziałem, to było dla mnie najprawdziwsze. Prawdziwsze niż wszystko com widział w życiu.
Słowa Lingarda wzruszyły panią Travers; pamiętała jak niemożliwie głupią jest treść prawie wszystkich oper i wydało jej się, że w bezpośredniości tych słów jest coś rozrzewniającego, jakgdyby głodny człowiek mówił o rozkoszy, z którą jadł skórkę zeschłego chleba.
— Pewnie pan zapomniał o wszystkiem, słuchając tej historji — bez względu na jej treść — zauważyła obojętnie.
— Tak, to mnie porwało. Ale myślę, że pani zna to uczucie.
— Nie. Nigdy w życiu nie czułam nic podobnego, nawet gdy byłam małą dziewczynką.
Lingard zdawał się brać to wyznanie za dowód jej wyższości. Pochylił nieco głowę. Zresztą mogła mówić co chciała. Najbardziej mu się podobało to, że na niego nie patrzyła, bo z całą swobodą mógł się oddać kontemplacji jej rysów; wpatrywał się w zarys jej policzka, w małe ucho nawpół ukryte pod jasną siatką cieniutkich włosów, w czar odsłoniętej szyi. Cała jej osoba była niepojętym, zdumiewającym i dotykalnym cudem, który mniej był realny dla wzroku, niż dla czegoś w głębi duszy, czegoś snać niezależnego od zmysłów. Ani przez chwilę nie myślał o tej kobiecie, że jest daleka. Nietykalna — tak! Ale nie daleka. Świadomie czy nieświadomie miał niezawodne wyczucie jej ducha. A materjalnie była cudem — bliskim i świętym zarazem.
— Nie — odezwała się nagle pani Travers. — Nie porwała mnie nigdy żadna opowieść. Niema tego we mnie. Nie zapomniałam się nawet tamtego ranka na wybrzeżu — tamtego ranka, który był częścią mej własnej historji.
— Zachowała się pani pierwszorzędnie — rzekł Lingard, uśmiechając się do jej karku, ucha, do luźnego pasma włosów, do zarysu skroni przy oku. Dostrzegał trzepot jej rzęs; i odnosił wrażenie, że delikatny rumieniec na policzku raczej pachnie niż się różowi.
— Więc pan był zadowolony z mojego zachowania.
— I bardzo, mówię pani. Słowo daję, przecież w nich jakby piorun trzasł, gdy się przekonali kim pani jest właściwie!
— Powinnoby mi to pochlebiać. Muszę panu wyznać, że czułam się tylko nawpół ukryta pod przebraniem, dosyć zła — i bardzo nieswoja. Pomagało mi z pewnością to, że się chciałam podobać.
— Nie mogę właściwie powiedzieć, aby pani im się podobała — wtrącił sumiennie Lingard. — Byli raczej przestraszeni.
— Ja panu się chciałam podobać — rzuciła niedbale pani Travers.
Głos jakiegoś ptaka — słaby, ochrypły, niecierpliwy — rozległ się od strony lasu, jakby przyzywał zbliżającą się noc. Lingard oblał się warem w gęstniejących ciemnościach. Znikły z nieba delikatne cytrynowo-żółte i lekko seledynowe odcienie; czerwony żar groźnie pociemniał. Słońce spoczywało za czarnym całunem lasu, nie objętego już złotą nicią.
— Tak, zdawałam sobie wówczas sprawę ze wszystkiego aż do niemożliwości — ciągnęła pani Travers konwersacyjnym tonem. — A winien był temu strój, który pan kazał mi włożyć na moje europejskie — chciałam powiedzieć — przebranie; bo widzi pan, w tym obecnym, bardziej doskonałym stroju jest mi dziwnie wygodnie; a jednak nie mogę powiedzieć aby te rzeczy dobrze na mnie leżały. Rękawy jedwabnej kurtki są za obcisłe. W plecach jest także ciasna, a sarong jest skandalicznie krótki. Zgodnie ze zwyczajem powinien mi spadać na stopy. Ale ja lubię swobodę ruchów. Bardzo rzadko kiedy miałam w życiu to co lubię.
— Trudno mi w to uwierzyć — rzekł Lingard. — Gdyby pani tego nie mówiła...
— Nie powiedziałabym tego każdemu — rzekła, spojrzawszy przelotnie na Lingarda, poczem odwróciła znów głowę ku zmierzchowi, który zdawał się płynąć w ich stronę po czarnej lagunie. Daleko w głębi migotało parę słabych światełek — czy na wybrzeżu, czy na skraju bardziej odległego lasu, trudno było powiedzieć. W górze gwiazdy zaczęły się pojawiać, jeszcze nikłe, jakby zanadto odległe, aby się odbić w lagunie. Tylko na zachodzie jakaś planeta świeciła przez czerwoną mgłę słonecznego żaru. — Uważano — ciągnęła dalej pani Travers — że dla mego własnego dobra nie należy dawać mi za wiele swobody. Przynajmniej tak mi mówiono. Ale mam podejrzenie, że ten system dogadzał poprostu innym.
— A ja myślałem — zaczął Lingard, poczem zawahał się i urwał. Wydawało mu się niepojętem, aby wszyscy nie marzyli o zapewnieniu szczęścia tej kobiecie. A gorycz przebijająca z jej głosu zrobiła na nim wielkie wrażenie. Pani Travers nie zaciekawiało widać to, co chciał powiedzieć i po chwili dodała:
— Tak było nietylko w mojem dzieciństwie. Tamtych czasów już dobrze nie pamiętam. Przypuszczam że musiałam być bardzo nieznośnem dzieckiem.
Lingard usiłował wyobrazić ją sobie jako dziecko. Ta myśl była dla niego zupełnie nowa. Zdawało mu się, że jej doskonałość pojawiła się na świecie w stanie skończonym, dojrzałym — bez żadnych wahań czy słabości. Lingard nie miał wspomnień, któreby mogły mu pomóc w wyobrażeniu sobie dziecka z tej sfery. Dzieci, które znał, bawiły się we wsi na drodze i biegały po wybrzeżu. Był ongi jednem z nich. Potem widywał już oczywiście inne dzieci, ale się nigdy z niemi nie stykał, a przytem nie były to dzieci angielskie. Pani Travers, tak jak i on, przeżyła swe dziecięce lata w Anglji, i ten fakt właśnie uniemożliwiał mu prawie wyobrażenie sobie jej dzieciństwa. Nie zdawał sobie nawet sprawy, czy spędziła je w mieście czy na wsi; i czy jako dziecko widziała kiedy morze. Jakim sposobem takie dziecko mogło być nieznośne? Ale przypomniał sobie, że karcone dzieci bywają nieszczęśliwe, i powiedział:
— Bardzo mi przykro.
Pani Travers zaśmiała się zlekka. Wewnątrz muślinowej klatki wszystkie kształty obróciły się w zamazane cienie. Wśród nich ukazał się d’Alcacer, który wstał z krzesła i zaczął chodzić. Milczenie pana Traversa, umyślne czy też chorobliwe, nudziło i złościło d’Alcacera, choć Bogiem a prawdą przemowy tego człowieka nie były dla niego nigdy rozrywką ani ukojeniem.
— To ładnie z pańskiej strony — rzekła pani Travers. — Pan jest zdolny do wielkiego współczucia, ale właściwie to nie wiem kto je w panu wzbudza. Ja, czy te ciężko doświadczane osoby?
— Dziecko — rzekł Lingard, nie zważając na jej drwiący ton. — Dziecko może być w skrytości bardzo nieszczęśliwe.
— Skądże pan o tem wie? — zapytała.
— Przecież ja czuję także — odrzekł z pewnem zdziwieniem.
Pani Travers, odwrócona od niego, była bardzo zmięszana. I ona nie umiała sobie wyobrazić jego dzieciństwa, jakby Lingard też przyszedł na świat w pełni sił i świadomości. Odkryła w sobie pewnego rodzaju naiwność i roześmiała się zlekka. Lingard nie odzywał się wcale.
— Niech się pan nie gniewa — rzekła. — Nie przyszłoby mi nigdy do głowy śmiać się z pańskich uczuć. Zaiste, pańskie uczucia są najpoważniejszą rzeczą, jaką spotkałam na swej drodze. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu z siebie samej — z pewnego zabawnego odkrycia, które zrobiłam.
— Podczas dzieciństwa? — usłyszała po chwili głęboki głos Lingarda.
— Och nie. Całe wieki później. Dziecko nie mogłoby zrobić takiego odkrycia. Czy pan wie, jaka między nami jest największa różnica? Otóż właśnie ta, że ja od dziecinnych lat żyłam jak widz patrzący na rozgrywającą się sztukę, ale nie oszukał mnie nigdy jej blichtr i hałas — wogóle nic z tego, co się działo na scenie. Czy pan rozumie co chcę powiedzieć, panie kapitanie?
Nastała chwila milczenia.
— Cóż z tego? Przecież nie jesteśmy już dziećmi. — Niezmierna łagodność dźwięczała w głębokim głosie Lingarda. — Ale nawet jeśli pani czuła się nieszczęśliwą, niech mi pani nie mówi, że pani sobie tego odtąd nie powetowała. Przecież wszystko jest na pani skinienie. Taka kobieta jak pani...
— Pan uważa, że ze strachu cały świat powinien paść przede mną na kolana.
— Nie — nie ze strachu. — Przebłysk wesołości mignął w ściszonym głosie Lingarda, który odetchnął głęboko i zaczął mówić z rozwagą. — Pani mąż....
Zawahał się chwilę, z czego skorzystała pani Travers i rzekła zimno:
— Nazywa się Travers.
Lingard nie wiedział jak to rozumieć. Wyobraził sobie, że zawinił przez pewnego rodzaju zarozumiałość. Ale jakżeż u Pana Boga ma tego człowieka nazywać? Przecież to ostatecznie jej mąż. Ta myśl była przykrą dla Lingarda, gdyż pan Travers okazywał mu wrogość w sposób dziwnie nierozsądny i irytujący. Jednocześnie zaś Lingard czuł, że go nic ta wrogość nie obchodzi, jakby go nie obchodziła i przyjaźń tego człowieka. I nagle poczuł, że jest bardzo rozdrażniony.
— Tak. O nim mówię właśnie — rzekł pogardliwym tonem. — Nie mam specjalnego upodobania do tego nazwiska i nie zamierzam bynajmniej mówić o tym człowieku więcej niż muszę. Gdyby nie był pani mężem, nie zniósłbym jego zachowania przez godzinę. Czy pani wie coby go spotkało, gdyby nie był pani mężem?
— Nie — rzekła pani Trarers. — A pan wie, panie kapitanie?
— Niezupełnie — przyznał Lingard. — Coś, coby nie poszło mu w smak, tego może pani być pewna.
— A to, co się teraz z nim dzieje, podoba mu się bardzo — zauważyła. Lingard zaśmiał się.
— Nie zdaje mi się abym mógł zrobić coś, coby było po jego myśli — rzekł poważnie. — Niech pani mi wybaczy moją otwartość, ale czasem z powodu jego obejścia niezmiernie mi trudno zachowywać się uprzejmie. Z różnemi rzeczami miałem już w życiu do czynienia, ale nigdy z pogardą.
— Wierzę temu najzupełniej — rzekła pani Travers. — Czyż pańscy przyjaciele nie nazywają pana Królem Tomem?
— Oni wszyscy mnie nic nie obchodzą. Nie mam przyjaciół. Istotnie, tak mnie nazywają...
— Pan nie ma przyjaciół?
— O nie — rzekł stanowczo. — Ludzie tacy jak ja przyjaciół nie mają.
— To zupełnie możliwe — szepnęła do siebie pani Travers.
— Nie. Nawet Jörgenson nie jest moim przyjacielem. Stary, pomylony Jörgenson. I on też nazywa mnie Królem Tomem. Pani widzi co to jest warte.
— Tak, widzę. A raczej słyszałam jak mówił do pana. Ten biedak nie nadaje słowom właściwej intonacji, a tak wiele od tego zależy. Więc przypuśćmy, że ja będę pana nazywała w cztery oczy Królem Tomem — zaproponował głos pani Travers, odległy i kuszący wśród nocy, która nadała jej postaci bezbarwną nieuchwytność.
Pani Travers czekała w ciszy z łokciami na poręczy i głową opartą o dłonie, jakby nie pamiętając już o swych słowach. Nagle głęboki szept rozległ się tuż koło niej.
— Niechże posłyszę, jak pani to mówi.
Stała bez najlżejszego ruchu. Ciemna laguna iskrzyła, się słabym odblaskiem gwiazd.
— Ależ najchętniej, zaraz pan to usłyszy — rzekła w gwiaździstą przestrzeń łagodnym, monotonnym głosem, który nieznacznie się zmieniał w miarę jak mówiła. — Królu Tomie, chyba nie pożałuje pan nigdy, że pan porzucił swą tajemniczą samotność aby do mnie przemówić. Ileż dni minęło już odtąd! A teraz jeszcze jeden upłynął. Niech mi pan powie, wiele tych dni jeszcze będzie? Tych oślepiających dni i głuchych nocy.
— Cierpliwości — szepnął. — Niech pani nie żąda ode mnie tego, co jest niemożliwe.
— Jakże pan albo ja możemy wiedzieć, co jest niemożliwe? — wyszeptała z dziwną pogardą. — Nie odważyłby się pan tego odgadnąć. Ale mówię panu, że każdy dzień niemożliwszy jest dla mnie od poprzedniego.
Namiętność tego szeptu ugodziła go w piersi jak nóż.
— Co mam pani odpowiedzieć? — szepnął jak gdyby z rozpaczą. — Niech pani pamięta, że każdy zachód słońca to jeden dzień mniej. Czy pani myśli, że pragnę abyście tu byli?
Gorzki, leciutki śmiech popłynął w światło gwiazd. Pani Travers usłyszała, że Lingard nagle się od niej odsunął. Nie zmieniła pozy ani trochę. Natychmiast posłyszała także, iż d’Alcacer wyszedł z klatki. Harmonijny jego głos zapytał nawpół żartobliwie:
— Zadowolona pani z rozmowy? Może mi pani coś z niej powtórzy?
— Panie d’Alcacer, pan jest ciekawy.
— Cóż robić, w naszem położeniu... Wyznaję, że... Proszę pamiętać, że pani jest naszą jedyną ucieczką.
— Pan chce wiedzieć, o czem rozmawialiśmy — rzekła pani Travers, zmieniając zwolna pozę aby zwrócić się do d’Alcacera, którego twarz była prawie niewidoczna. — No więc — mówiliśmy o operze, o realizmie i złudzeniach sceny, o ubiorach, o nazwiskach i różnych innych rzeczach w tym rodzaju.
— O niczem ważnem — rzekł uprzejmie.
Pani Travers skierowała się w stronę klatki; d’Alcacer usunął się na bok. Wewnątrz przejrzystej budowli dwóch Malajów zawieszało okrągłe latarnie, których światło padło na siedzącego w fotelu Traversa i na spuszczoną jego głowę.
Gdy zebrali się wszyscy na wieczorny posiłek, Jörgenson ukazał się nagle niewiadomo skąd — jak to było jego zwyczajem — i oznajmił przez muślin, że kapitan Lingard przeprasza, ale nie przyłączy się do towarzystwa jak co wieczór. Potem odszedł wolnym krokiem. Od tej chwili aż do końca posiłku i wniesienia polowych łóżek towarzystwo wewnątrz siatki nie zamieniło nawet dwudziestu słów. Dziwaczność sytuacji utrudniała niezmiernie wszelką wymianę zdań; a poza tem wszyscy mieli myśli, których ujawnienie byłoby najzupełniej bezcelowem. Pan Travers oddał się rozpamiętywaniu swej krzywdy. Była to nietyle ponura medytacja, co tępa, rozpaczliwa wściekłość. Niemożność opanowania sytuacji rozjątrzała go do głębi. D’Alcacer był zupełnie zbity z tropu. Oderwany w pewnem znaczeniu od życia może niemniej od Jörgensona, interesował się jednak biegiem wypadków i nie stracił doszczętnie samozachowawczego instynktu. Nie był w stanie ocenić dokładnie położenia, należał jednak do ludzi, którzy w żadnych okolicznościach nie są jak tabaka w rogu. Nie bawił się nigdy w dowcipy, ale miał dużo pogody. Jego zwykły, łagodny uśmiech dobrze go charakteryzował. D’Alcacer był więcej Europejczykiem niż Hiszpanem i miał tę prawdziwie arystokratyczną naturę, która skłonna jest przyznać każdemu uczciwemu człowiekowi coś z własnej szlachetności i w sądzie swym zupełnie jest niezależna od pojęć klasowych. Wierzył, że Lingard jest człowiekiem uczciwym i nie troszczył się nigdy o to jak go zaklasyfikować — chyba tylko z punktu widzenia jego interesującego charakteru. Miał coś w rodzaju szacunku dla indywidualnego wyglądu i obejścia tego marynarza. Uderzało go także, że Lingard nie jest zbliżony do żadnego typu, że można go mierzyć tylko jego własną miarą. D’Alcacer powiedział sobie z wrodzoną przenikliwością, iż wielu z pośród konkwistadorów znanych w historji mniej było wartościowych, ponieważ miało z pewnością mniej prostoty. Nie powiedział tego jednak wyraźnie pani Travers. Unikał w gruncie rzeczy rozprawiania z nią o Lingardzie; sądził że dość jest inteligentna aby zdać sobie dokładnie sprawę z odcieni jego postępowania. Odcienie te były subtelne, ale i pani Travers była subtelna; nie zachodziła więc potrzeba rozwodzenia się nad charakterem ich przygody. A przytem pani Travers zdawała się unikać bezpośredniej dyskusji o roli odgrywanej w ich życiu przez Lingarda. D’Alcacer był bystry i dostrzegł, że tych dwoje rozumiało się w sposób, z którego nawet sami nie zdawali sobie sprawy. Gdy tylko widział ich razem, kusiło go zawsze bardzo aby ich obserwować. I ulegał pokusie. Gdy życie człowieka zależy od przebiegu jakiejś niejasnej akcji, upoważnia to do pewnej swobody w postępowaniu. D’Alcacer widział ich razem niejednokrotnie, jak rozmawiali przy ludziach lub na osobności, i zauważył, że w ich sposobie zbliżania się do siebie, w ich postawie, w ich rozstawaniu się było coś szczególnego, i charakterystycznego, i właściwego tylko im dwojgu, jakby byli dla siebie stworzeni.
Nie mógł absolutnie zrozumieć, dlaczego pani Travers potraktowała w ten sposób jego naturalne zaciekawienie ostatnią rozmową z Człowiekiem Losu, zbywając je niewiarogodnem oświadczeniem co do treści owej rozmowy. Pogawędka o strojach, operze, o nazwiskach. Nie mógł wziąć tego na serjo. Uważał, że pani Travers powinna była wymyśleć coś bardziej prawdopodobnego; albo oświadczyć mu wprost, że nie chce o tem mówić. Powinna była wiedzieć, że nie czułby się tem wcale dotknięty. Czyż mogła nie zauważyć, że uznał zupełnie i bezwzględnie tajemnicze powikłania w jej stosunku do tego człowieka, jakby były postanowione zgóry — na samym początku świata. Lecz odpowiedź pani Travers nie rozdrażniła d’Alcacera. Ostatecznie była to może i prawda. Pani Travers mogłaby mówić wszystko coby zechciała, nawet rzeczy niewiarogodne, gdyby miała na to ochotę — a człowiek ten zawisłby na ich ustach. Jednocześnie zaś siłą swego wpływu potrafiłaby go pobudzić do jakiejkolwiek rozmowy — z przyczyn prostych lub przewrotnych. Opera! Stroje! Tak — mówili może o Szekspirze i o muzyce na szkle! Przez prostą fantazję lub w najchytrzejszym celu. Kobiety godne swej nazwy są właśnie takie. Zasługują na wielki podziw. Wznoszą się do poziomu sytuacji, a czasem i po nad nią, gdy — zależnie od okoliczności — mają nastąpić rzeczy śmieszne lub tragiczne, które mogą pociągnąć za sobą złe skutki nawet dla Bogu ducha winnych obserwatorów. D’Alcacer myślał o tem wszystkiem bez goryczy a nawet bez ironji. Wśród świata pustych intryg miał nawpół oficjalną reputację człowieka o jednej wielkiej namiętności i lubił wszystkie kobiety. Lubił je za uczuciowość i za brak serca, lubił tragizm ich porywów, szalonych lub przebiegłych, na które patrzył z pewnego rodzaju czułością i powagą.
Nie zapatrywał się optymistycznie na położenie, lecz uznał relację pani Travers o operach i strojach za przestrogę aby więcej tego tematu nie poruszać. Dlatego właśnie milczał podczas jedzenia.
Gdy Malaje przestali już hałasować przy sprzątaniu ze stołu, d’Alcacer podszedł zwolna do pani Travers i zauważył z wielkim spokojem:
— Człowiek Losu miał intuicję, że nie przyłączył się do nas tego wieczoru. Jedliśmy obiad jak kameduli.
— To aluzja do naszego milczenia?
— Niezmiernie było skrupulatne. Nie potrafilibyśmy zachować go lepiej, nawet gdybyśmy złożyli wieczyste śluby.
— Czuł się pan pewnie znudzonym?
— Pas du tout — zapewnił d’Alcacer z żartobliwą powagą. — Nie czułem nic. Ogarnęła mnie błogosławiona próżnia. Sądzę, że byłem z nas najszczęśliwszy. Chyba, że pani także...
— Na nic pańskie usiłowania, nie odgadnie pan moich myśli. Gdybym pozwoliła panu do nich zajrzeć, byłby pan przerażony.
— Myśli są właściwie tylko kształtem, który przybierają nasze uczucia. Muszę pani powinszować obojętnej maski; umie pani doskonale zasłonić te okropności, które jakoby się kryją w pani sercu. Z pani twarzy nic nie można wyczytać.
— Pan mówi zawsze miłe rzeczy.
— Pani, pochlebstwa moje wypływają z głębi serca. Zrezygnowałem już dawno z wszelkiej chęci podobania się. I nie usiłowałem wcale dotrzeć do pani myśli. Różnych rzeczy może się pani po mnie spodziewać, ale proszę zawsze liczyć na bezwzględny szacunek dla swego wewnętrznego życia. Lecz zdaje mi się, że pani mało dba o to — wobec maski, którą pani umie stworzyć na swój użytek. Zauważyłem że Człowiek Losu wcale pod tym względem pani nie dorównywa.
— Cóż za pretensjonalna nazwa. Czy pan tak mówi i do niego?
— Nie, nie mam tej czelności — wyznał spokojnie d’Alcacer. — Poza tem to nazwa zbyt uroczysta na codzienny użytek. On ma tak dużo prostoty, że mógłby wziąć to za żart, a tymczasem nic nie jest tak obce moim myślom. Muszę pani wyznać, że wcale mi nie jest wesoło na duszy. Ale co on może wiedzieć o ludziach takich jak my? A gdy sobie uprzytomnię, jak mało ludzie naszego pokroju wiedzą o takim człowieku, wystarcza mi najzupełniej zwracanie się do niego jako do kapitana Lingarda. To jest zwyczajne, i kojące, i nader przyzwoite, i zadawalniające, bo kapitan to najbardziej pusty ze wszystkich tytułów. Czem jest kapitan? Każdy może być kapitanem; a do Lingarda pasuje ta nazwa równie dobrze jak każda inna. Tymczasem on zasługuje na coś szczególnego, znaczącego i wyrazistego, coś coby odpowiadało jego osobie, jego prostej i romantycznej osobie.
Zauważył, że pani Travers pilnie mu się przypatruje. Oczy ich rozłączyły się spiesznie.
— Pańskie zdanie zrobiłoby mu przyjemność — rzuciła niedbale pani Travers.
— Obawiam się, że potraktowałby je pogardliwie.
— Nic podobnego! W to mu graj.
— Zdaje mi się, że pani go rozumie. Kobiety są dziwnie pojętne, jeśli chodzi o kwestje, które je interesują; gdy wyobraźnia ich jest pobudzona, bez namysłu puszczają jej wodze. Mężczyźni mniej mają do siebie zaufania, ale kobiety rodzą się daleko śmielszemi. Idą naprzód pod osłoną tajemnicy i milczenia, a im ciemniejszem jest to, co chciałyby zbadać, tem więcej mają odwagi.
— Czy pan chce doprawdy powiedzieć, że mię pan uważa za istotę lubującą się w ciemności?
— Mówiłem o kobietach wogóle — odparł d’Alcacer. — Inny punkt wyjścia byłby impertynencją. Tak, ciemność jest najlepszym przyjacielem kobiet. Ich śmiałość kocha ją; natomiast nagły błysk światła zbija kobiety z tropu. Naogół biorąc, jeśli kobieta nie dotrze nawet do samej prawdy, potrafi zawsze dostać się w jej pobliże.
Pani Travers słuchała z uwagą, a gdy d’Alcacer przestał już mówić, czas jakiś nie przerywała milczenia. Wreszcie rzekła obojętnym tonem, że jeśli chodzi o Lingarda, nastręczyła jej się specjalna okazja. D’Alcacer, panujący zawsze nad sobą, zdołał ukryć odruch istotnej ciekawości pod pozorem konwencjonalnego zainteresowania.
— Doprawdy — zawołał uprzejmie. — Specjalna okazja! Jakże pani udało się ją stworzyć?
Tego było pani Travers za wiele.
— Ja miałam ją stworzyć! — wykrzyknęła z oburzeniem, choć bardzo cicho. — Jakim sposobem? Jakże byłabym mogła to zrobić?
D’Alcacer, nie okazując najlżejszej skruchy, szepnął jakby do siebie, że istotnie kobiety rzadko kiedy zdają sobie sprawę, „jak to zrobiły“, na co pani Travers zauważyła zmęczonym głosem, iż niema dwóch mężczyzn, którzy by byli tępi w jeden i ten sam sposób. D’Alcacer zgodził się na to bez wahania.
— Tak, nasz rodzaj przedstawia większą rozmaitość. Z pewnego, punktu widzenia przemawia to wybitnie na naszą korzyść. Jesteśmy interesujący... Swoją drogą nie wystawiam sobie, abym był interesującym dla pani. A Człowiek Losu?
— O tak! — szepnęła pani Travers.
— Aha! Wybitnie interesujący! — rzekł d’Alcacer tajemniczo i porozumiewawczo. — Czyżby jego tępość była aż tak kolosalna?
— Jest nieodłączna od wielkich wizji, które nie są bynajmniej pospolite i tworzyły mu jego własny świat.
— Domyślałem się tego — mruknął do siebie d’Alcacer. — Ale widzi pani, to nie są dla mnie wcale dobre nowiny. Pani ma na myśli świat marzeń, prawda? To bardzo złe, bardzo niebezpieczne. To jest prawie zgubne, proszę pani.
— Skąd takie przerażenie? Dlaczego pan protestuje przeciw światowi marzeń?
— Ponieważ nie uśmiecha mi się wcale perspektywa, że się stanę ofiarą tych Arabów. Nie jestem optymistą jak nasz przyjaciel — ciągnął dalej pocichu, kiwnąwszy głową w stronę posępnej postaci Traversa skulonego na krześle. — Nie zapatruję się na to wszystko jak na farsę i odkryłem w sobie silną niechęć do tego, aby ci okazali barbarzyńcy poderżnęli mi gardło po długiej a niedorzecznej gadaninie. Niech się pani nie pyta dlaczego. Niech pani złoży to na karb niedorzecznej słabości.
Pani Travers poruszyła się zlekka na krześle, podnosząc ręce do głowy, i w mętnem świetle latarni d’Alcacer ujrzał, że masa jej jasnych, połyskliwych włosów opadła i okryła ramiona. Chwyciła połowę włosów rękami, które wyglądały bardzo biało, i przechyliwszy zlekka głowę, zaczęła splatać warkocz.
D’Alcacer śledził przez chwilę poruszenia jej palców.
— Pani jest przerażająca — rzekł wreszcie.
— Tak? — odrzekła pytającym tonem.
— Ma pani w sobie grozę ludzi predestynowanych. Pani jest także ofiarą marzeń.
— A więc nie Arabów — wyrzekła spokojnie, zaczynając pleść drugi warkocz. D’Alcacer przypatrywał się tej czynności aż do końca. Tuż za Edytą przejrzysty cień na muślinie powtarzał najdrobniejsze jej ruchy. D’Alcacer odwrócił oczy.
— Nie! Żaden barbarzyńca nie dotknie pani. Bo gdyby do tego doszło, sądzę że on byłby zdolny własnoręcznie panią zabić.
Upłynęła minuta, nim spojrzał ukradkiem w jej stronę. Siedziała, oparłszy się znów o tylną poręcz krzesła, ręce jej opadły na kolana, a głowa ujęta w warkocze wiszące z obu stron twarzy, głowa niewiarogodnie zmieniona w charakterze, mająca w sobie coś ze średniowiecza i ascezy, opuściła się sennie na piersi.
D’Alcacer czekał z zapartym oddechem. Pani Travers nie poruszyła się wcale. W przyćmionych błyskach klamer wysadzanych drogiemi kamieniami, w słabem jaśnieniu złotych haftów i mieniących się jedwabi podobna była do postaci z wyblakłego malowidła. Tylko jej szyja wydawała się olśniewająco białą w dymnem, czerwonem świetle. Zdumienie d’Alcacera było pokrewne uczuciu grozy. Już chciał się spokojnie usunąć, gdy pani Travers, siedząca wciąż bez ruchu, wyrzekła następujące słowa:
— Powiedziałam mu, że każdy dzień wydaje mi się trudniejszym od poprzedniego. Czy pan nie widzi, jakie to wszystko jest niemożliwe?
D’Alcacer spojrzał szybko poprzez klatkę ku Traversowi, który zdawał się spać, skuliwszy się na krześle; wyglądał jak nastroszony, chory ptak. Z całej jego postaci widać było wyraźnie tylko łysinę.
— Tak — szepnął d’Alcacer — to jest poprostu fatalne... Rozumiem pani niepokój, ale...
— Boję się — rzekła.
Zastanowił się przez chwilę.
— Jaką dał pani odpowiedź? — zapytał cicho.
— Odpowiedź brzmiała: cierpliwości.
D’Alcacer roześmiał się zlekka.
— Dobrze panu się śmiać — szepnęła pani Travers z udręką w głosie.
— Właśnie dlatego się śmieję. Cierpliwości. Czyż on nie czuje, jakie to wszystko okropne?
— Nie wiem. Powiedział to i odszedł — rzekła pani Travers. Patrzyła bez ruchu na swoje ręce splecione na kolanach i nagle wybuchnęła z rozpaczą: — Panie d’Alcacer, co teraz będzie?
— Ach, więc nareszcie zadała pani sobie to pytanie! Będzie to, czego nie można uniknąć; a pani wie o tem może najlepiej.
— Nie. Pytam się siebie ciągle, jak on postąpi?
— O, tego już wiedzieć nie mogę — oświadczył d’Alcacer. — Nie wiem jak postąpi, ale wiem co go spotka.
— Jego, pan mówi! Jego? — zawołała.
— Serce mu pęknie — rzekł wyraźnie d’Alcacer, pochylając się zlekka nad krzesłem, przyczem aż drgnął z przestrachu nad własną zuchwałością. Czekał.
— Croyez-vous? — wypowiedziała wreszcie pani Travers tak zimno i omdlewająco, że dreszcz zbiegł d’Alcacerowi po grzbiecie.
Pytał się siebie, czy to możliwe aby była taką kobietą? Czyż poza sobą nic nie widziała na świecie? Czy nie była zdolną do najzwyklejszego współczucia? Nie mógł podejrzewać jej o głupotę, ale może nie miała serca i — podobnie jak niektóre kobiety z jej sfery — nie uznawała absolutnie żadnych uczuć na świecie, prócz własnych. D’Alcacer zgorszył się tem, jednocześnie zaś poczuł ulgę, ponieważ przyznawał się sobie, że się posunął bardzo daleko w swej śmiałości. Pani Travers nie była jednak dość pospolitym człowiekiem by się obrazić. Nie podlegała drobnym małostkom; podobało się to d’Alcacerowi, który się nauczył zawiele od ludzi nie wymagać. Ale nie wiedział co ma teraz zrobić. Po tem co ośmielił się powiedzieć, i po sposobie w jaki przyjęto jego śmiałość, pozostawało mu tylko jedno: zmienić temat rozmowy. Pani Travers siedziała bez ruchu. „Zachowam się, jak gdybym myślał że usnęła“, powiedział sobie i chciał się wycofać na palcach.
Nie wiedział, że pani Travers usiłuje poprostu odzyskać pełnię władzy nad sobą. Słowa d’Alcacera okropnie nią wstrząsnęły. Zdobyła się na wypowiedzenia tego obronnego „Croyez-vous?”, które wysunęło się z jej ust słabo i ozięble, jakby ostatkiem słabnących sił, i poczuła że staje się sztywną i niemą. Obezwładniona przez wzruszenie, myślała: „Widział to! Co więcej jeszcze zobaczył?“ Nie postawiła sobie tego pytania ze strachem lub wstydem, lecz z obojętną rezygnacją. Po tym wstrząsie przyszło na nią uczucie spokoju. Płomienne gorąco przepłynęło przez wszystkie jej członki. Gdyby w tem dymnem świetle d’Alcacer był zajrzał w jej twarz, dostrzegłby pełen fatalizmu uśmiech, który pojawił się na jej wargach i zniknął. Lecz d’Alcacerowi nie przeszłoby nawet przez myśl nic podobnego, a zresztą uwaga jego była zwrócona w tej chwili w innym kierunku. Usłyszał stłumione okrzyki, zauważył ruch na pomostach Emmy i nawet pewien rodzaj hałasu poza okrętem.
— Co za dziwne odgłosy — rzekł.
— Tak, słyszę je — szepnęła niespokojnie pani Travers.
Niewyraźne kształty przesuwały się poza klatką — bose, prawie bezgłośne — szepcąc sekretnie malajskie słowa.
— To wygląda jakby łódź przybiła do statku — zauważył d’Alcacer, nadstawiając uważnie ucha. — Ciekaw jestem, co to ma znaczyć. W naszem położeniu...
— To może oznaczać wszystko — przerwała pani Travers.
— Dżaffir jest tutaj — rzekł jakiś głos w ciemnościach na rufie. Potem rozległo się jeszcze kilka innych słów, wśród których baczne ucho d’Alcacera pochwyciło słowo „surat“.
— Przybył jakiś wysłannik — rzekł. — Zawołają zaraz kapitana Lingarda. Ciekawym jakie myśli czy też marzenia przerwie mu to wezwanie. — Mówił to lekkim tonem, patrząc teraz na panią Travers, która zmieniła swą pozę na krześle; sądząc z głosów tych dwojga i ich postawy, można było przypuszczać, że się znajdują na jachcie żeglującym bezpiecznie przez morze. — Pani jedna, oczywiście, będzie wiedziała o wszystkiem. Nie czuje się pani trochę podnieconą?
— Zalecano mi niedawno cierpliwość — rzekła takim samym, swobodnym tonem. — Umiem czekać, i zdaje mi się, że będę musiała poczekać aż do rana.
— Nie może być jeszcze bardzo późno — rzekł. — Czas zatrzymał się z nami na długo. A jeśli to godzina przeznaczenia?
— Więc pan czuje to właśnie w tej chwili?
— Doznawałem już wiele razy tego uczucia. Z początku mnie to podniecało. Teraz niepokoję się już tylko w miarę. Zużyłem ten czas na przegląd całego życia.
— Czy doprawdy można to zrobić?
— Tak; i nie powiem abym zanudził się na śmierć. Żyję jeszcze wciąż, jak pani widzi; ale już z wszystkiem skończyłem i czuję się bardzo leniwym. Na jedno tylko miałbym ochotę. Pragnąłbym znaleźć kilka słów, któreby potrafiły wyrazić, jaki pani jestem wdzięczny za całą pani życzliwość w dawnych czasach, gdy pani mi pozwalała tak często się w Londynie odwiedzać. Czułem zawsze, że pani mię bierze za takiego, jakim jestem, a doznałem od pani tyle łaskawości, że często byłem skłonny mieć o sobie lepsze pojęcie. Ale obawiam się, że panią nudzę.
— Zapewniam pana, że nigdy mnie pan nie nudził — dawniej. Co się tyczy teraźniejszości, proszę aby pan nie odchodził. Niechże pan ze mną zostanie. Nie będziemy udawali, że chce nam się spać o tej wczesnej godzinie.
D’Alcacer postawił krzesło tuż przy leżaku i usiadł.
— Tak, możliwe że to chwila decydująca — rzekł. — Proszę pani, mam do pani prośbę. Nie żądam aby pani cośkolwiek mi zdradziła. I coby z tego przyszło? Gdy nadejdzie chwila przełomowa, będzie to i tak dość widoczne. Ale pragnąłbym jakiegoś ostrzeżenia, czegoś, coby poprostu dało mi czas zebrać się w sobie, niejako się opanować. Chciałbym aby mi pani przyrzekła, że jeśli los przeciw nam się obróci, pani mi da jakiś znak. Mogłaby pani, naprzykład, skorzystać z chwili, gdy będę na panią patrzył, i przyłożyć lewą rękę do czoła. O tak. To gest, którego nigdy u pani nie zauważyłem, i w ten sposób...
— Jörgenson! — rozległ się głos Lingarda na przodzie, gdzie pojawiło się nagle światło. Po chwili usłyszeli znów jego głos: — Chodź tutaj!
Potem zaczęły upływać milczące minuty. Pani Travers, oparta o poręcz fotela i d’Alcacer siedzący na krześle czekali bez ruchu, nie zamieniając ani słowa. Niebawem poprzez stłumione szepty i podniecenie, które ogarnęło ciemny pokład Emmy, pani Travers usłyszała stanowcze kroki, i Lingard ukazał się z latarnią przy muślinowej klatce.
— Czy mógłbym poprosić o chwilę rozmowy — rzekł głośno. — Nie, nie pana. Panią — dodał rozkazująco, gdy d’Alcacer wstał śpiesznie z krzesła. — Chcę mówić z panią Travers.
— Naturalnie — szepnął do siebie d’Alcacer, i otwierając drzwi klatki, aby pani Travers mogła się wymknąć, szepnął jej do ucha: — To jest chwila rozstrzygająca.
Pani Travers przesunęła się szybko koło niego, nie zdradzając najlżejszym znakiem, że usłyszała te słowa. Na tylnym pokładzie, między klatką a domkiem, Lingard czekał z latarnią w ręku. Nie było widać w pobliżu nikogo, lecz d’Alcacer czuł obecność milczących i podnieconych istot, krążących poza obrębem światła. Lingard podniósł latarnię z chwilą zbliżenia się pani Travers i d’Alcacer usłyszał jego głos:
— Dostałem wiadomości, których muszę pani udzielić. Wejdźmy do domku.
D’Alcacer widział w świetle podniesionej latarni ich głowy otoczone głębokim cieniem; wyglądało to na wizję przedziwną i symboliczną. Usłyszał panią Travers mówiącą: „Wolałabym o tych nowinach nie wiedzieć“. Ton jej słów uderzył wrażliwego obserwatora, który ściągnął usta w zdumieniu. Pomyślał że pani Travers jest przemęczona, że nerwy jej nie są już w stanie wytrzymać tej sytuacji. Ale w głosie jej nie było strachu. D’Alcacerowi błysnęła myśl, że pani Travers stała się bardzo pewną siebie, i na tem zatrzymał się w swych rozważaniach. Ten przyjaciel kobiet był dyskretny nawet w myślach. Cofnął się wgłąb klatki i bez zdziwienia zobaczył, że pani Travers wchodzi za Lingardem do domku na pokładzie.
Lingard postawił latarnię na stole. Światło jej było bardzo marne. Opadł ciężko na skrzynię. Czuł się też przemęczonym. Flanelowa jego koszula była otwarta u szyi. Biodra opasywał mu szeroki pas; kurtki na sobie nie miał. Przed nim stała pani Travers, prosta i wysoka, w jasnych jedwabiach, płótnach i muślinach swego egzotycznego stroju; końce szarfy, zarzucone na głowę, opadały jej na twarz; wyglądała wspaniale i tajemniczo. Z białej twarzy patrzyło jej gniewne spojrzenie. Lingard rzekł:
— Czy pani także chce mię porzucić? Mówię pani, że już teraz zrobić pani tego nie może.
— Nie myślałam wcale o porzuceniu pana; nie rozumiem o co panu chodzi. Okazuje się, że jest masa rzeczy, których zrobić nie mogę. Czy nie byłoby lepiej, aby pan mi powiedział o czemś, co mogę zrobić? Czy pan sam zdaje sobie sprawę, czego pan chce ode mnie?
— Pani może pozwolić mi na siebie patrzeć. Pani może mnie słuchać. Pani może do mnie mówić.
— Powiem szczerze, że nigdy się od tego nie uchylałam, ile razy pan tego sobie życzył. Pan mnie doprowadził...
— Ja panią doprowadziłem! — zawołał Lingard.
— Ach, więc to była moja wina — rzekła bez gniewu. — Widocznie musiało mi się przywidzieć, że to pan przybył do mnie wśród ciemności z tem opowiadaniem o swojem niebywałem życiu. Czyż mogłam pana wtedy odprawić?
— Gdybyż tak było się stało! Dlaczego pani tego nie zrobiła?
— Czy pan chce, abym panu odpowiedziała, że nie mogłam panu się oprzeć? Jakże mogłam pana odesłać? A pan! Dlaczego pan wrócił do mnie wówczas, pokazując mi serce jak na dłoni?
Upłynął pewien czas, nim Lingard zaczął mówić urywanemi zdaniami.
— Nie namyślałem się ani chwili. Byłem rozżalony. Nie myślałem o was jako o ludziach z wyższej sfery. Myślałem o was jako o tych, których życie trzymam w ręku. Jakże w swem zatroskaniu mogłem o pani zapomnieć? Przywiozłem z sobą twarz pani na pokład brygu. Nie wiem dlaczego. Nie patrzyłem na panią dłużej niż na innych. Cały czas byłem pochłonięty tylko tem, aby się poskromić i nie roznieść was wszystkich w puch. Nie chciałem być dla was niegrzecznym, ale okazało się że to nie jest takie łatwe, bo groźby były jedynym moim argumentem. Proszę pani, czy bardzo byłem nieprzyjemny?
Słuchała uważnie z wielkiem natężeniem, prawie z powagą. I rzekła bez najlżejszej zmiany wyrazu:
— Sądzę, że pan się zachował odpowiednio do sfery, w której podobało się Panu Bogu pana umieścić.
— Jakiej sfery? — szepnął Lingard do siebie. — Jestem, czem jestem. Nazywają mię Radżą Lautem, Królem Tomem, i tak dalej. Musiało to panią rozśmieszyć; ale mówię pani, że niema w tem nic zabawnego, kiedy takie nazwy przyczepią się do człowieka — choćby tylko przez żarty. Właśnie te nazwy mają w sobie coś, co sprawia, że ta cała historja dla nikogo z nas nie jest drobnostką.
Stała przed nim z surową, spokojną twarzą.
— Czy pan zawezwał mię w sposób tak niepokojący tylko po to, aby ze mną się kłócić?
— Nie, ale dlaczego pani mówi mi właśnie w tej chwili, że moje udanie się do pani o pomoc było w pani oczach tylko bezczelnością? Proszę zatem o przebaczenie, że pozwoliłem sobie pani ubliżyć.
— Pan mnie nie zrozumiał — rzekła pani Travers, nie zmieniwszy ani na chwilę wyrazu pełnego surowej zadumy. — Tak pochlebna rzecz nie spotkała mnie jeszcze nigdy i nigdy mnie już nie spotka. Ale proszę mi wierzyć, Królu Tomie, to zaszczyt dla mnie za wielki. Jörgenson ma zupełną słuszność, kiedy się gniewa na pana, że pan się obarczył kobietą.
— Jörgenson nie chciał być nieuprzejmym — zaprzeczył poważnie Lingard. Pani Travers nie uśmiechnęła się nawet na tę dbałość o formy wśród atmosfery dręczącego naprężenia, które zdawało się zawsze powstawać między nią a tym mężczyzną siedzącym na skrzyni. Podniósł na nią oczy z wyrazem niezmiernej szczerości i prostoty; zdawało się, że nie jest w stanie wzroku od niej oderwać. Patrzyła wciąż na niego poważnie, panując nad sobą z wielkim wysiłkiem.
— Jaka pani zmieniona — szepnął.
Pogrążył się ze szczętem w najzwyklejszem zdziwieniu. Wydawała mu się mściwą i jakby obróconą nazawsze w kamień wobec jego zmięszania i skruchy. Nazawsze. Nagle pani Travers rozejrzała się i usiadła. Siły ją zawiodły, ale wygląd jej był wciąż surowy; oparła ręce o poręcze fotela. Lingard westchnął głęboko i spuścił oczy. Nie śmiała zwolnić natężenia wszystkich swych muskułów, bojąc się, iż straci zupełnie panowanie nad sobą, że nie dbając o nic, ulegnie porywowi czającemu się na dnie jej popłochu — że chwyci za rękę Człowieka Losu, przyciśnie ją do piersi, odrzuci precz — i zniknie, zniknie z życia jak mara. Człowiek Losu siedział niemy i pochylony, lecz można było wyczuć siłę w jego zgnębieniu. „Jeżeli się nie odezwę“, rzekła do siebie pani Travers z wielkim wewnętrznym spokojem, „wybuchnę płaczem“. Powiedziała głośno:
— Co się mogło wydarzyć? Dlaczego pan mnie tu wciągnął? Dlaczego pan mi nie mówi, co za wieści nadeszły?
— Zdawało mi się, że pani nie chce ich słyszeć. Myślę, że pani nie chce tego doprawdy. Co to panią może wszystko obchodzić? Myślę, że pani zupełnie nie dba o to co czuję, co zrobię i jaki będzie mój koniec. Myślę naprawdę, że pani nie dba i o to, jak pani sama skończy. Że pani nie dbała nigdy ani o swoje uczucia, ani o czyjekolwiek inne. Nie dlatego, aby pani była nieczuła, ale dlatego, że pani nie wie, i nie chce wiedzieć, i że pani się gniewa na życie.
Machnął niedbale ręką i wówczas pani Travers zauważyła, iż Lingard trzyma kartkę papieru.
— Czy to są te wiadomości? — spytała znacząco. — Trudno sobie wyobrazić, aby w tej dziczy pismo miało jakieś znaczenie. I któżby mógł panu przesłać wieści na papierze? Czy mogę to zobaczyć? Czy zrozumiem? To po angielsku? No, Królu Tomie, proszę tak strasznie na mnie nie patrzeć.
Wstała nagle, nie w porywie oburzenia, ale jakby u kresu wytrzymałości. Klamry sadzone drogiemi kamieniami i złote hafty połyskiwały nieuchwytnie w zgięciach jej szat, które zaszeleściły tajemniczo.
— Nie mogę tego znieść — krzyknęła. — Nie mogę znieść, żeby tak na mnie patrzano. Żadna kobieta tegoby nie zniosła. Na żadną kobietę nigdy tak nikt nie patrzył. Co pan we mnie widzi? Nienawiść mogłabym zrozumieć. O co pan mię posądza?
— Pani jest bardzo nadzwyczajna — szepnął Lingard, który odzyskał panowanie nad sobą wobec tego wybuchu.
— Oczywiście, i pan jest też nadzwyczajny. Wiadoma rzecz — ciąży na nas obojgu to przekleństwo i razem musimy stawić czoło wszystkiemu, co się stanie. Ale któż u Pana Boga mógł panu przysłać ten list?
— Kto? — powtórzył Lingard. — No ten młodzik, który natknął się na mój bryg pociemku, wioząc mi łódź pełną zgryzoty w ową spokojną noc — w cieśninie Carimaty. Najciemniejsza z nocy jakie kiedykolwiek widziałem. Noc przeklęta.
Pani Travers zagryzła wargi, czekała przez chwilę, wreszcie zapytała spokojnie:
— Co on tam znów ma za trudności?
— Trudności! — zawołał Lingard. — Ten młody dureń jest niezmiernie z siebie zadowolony. Pani wie, że wówczas, kiedy go pani przysłała do mnie na rozmowę zanim pani opuściła jacht, zjawił się z nabitym pistoletem w kieszeni. A teraz wziął i zrobił to.
— Zrobił to? — powtórzyła machinalnie pani Travers. — Co takiego zrobił?
Wyrwała kartkę papieru z biernej dłoni Lingarda. W chwili gdy rozprostowywała papier, Lingard zbliżył się i stanął tuż przy niej. Przebiegła prędko pierwsze linje, potem oczy jej się uspokoiły. Przy końcu odetchnęła szybko i podniosła oczy na Lingarda. Twarze ich nigdy jeszcze nie znalazły się tak blisko siebie i pani Travers doznała przez zdumiewającą chwilę zupełnie nowego wrażenia. Odwróciła oczy.
— Czy pani rozumie, co to znaczy? — szepnął.
Ręka pani Travers opadła wzdłuż ciała.
— Tak — rzekła cicho. — Umowa zerwana.
Carter zaczynał list bez żadnych wstępów.
„Pan zwiał w środku nocy i zabrał pan panią Travers. Nie zostawił mi pan odpowiednich rozkazów. Ale jako marynarz uważałem, że jestem odpowiedzialny za oba statki, gdy tymczasem w odległości pół mili na tamtej mieliźnie obozowało przeszło stu korsarskich zbójów, czatujących na mnie zbliska jak tygrysy gotowe do skoku. Mijały dni bez jednego słowa od pana czy pani Travers. Nie mogłem nawet pomyśleć o opuszczeniu okrętów; nie mogłem puścić się za wami wgłąb lądu, mając na karku tych wszystkich piratów. Niech pan się postawi na mojem miejscu. Czy może pan sobie wyobrazić mój niepokój, moje bezsenne noce? Każda noc była gorszą od poprzedniej. I wciąż ani słowa wiadomości. Nie mogłem siedzieć spokojnie i suszyć sobie głowy o rzeczy, których niepodobna mi było zrozumieć. Jestem marynarzem. Pierwszym moim obowiązkiem było zabezpieczenie statków. Musiałem skończyć z tą niemożliwą sytuacją i mam nadzieję że pan uzna, iż zrobiłem to w sposób godny marynarza. Pewnego mglistego rana podjechałem na brygu do mielizny i kiedy mgła się podniosła, otworzyłem natychmiast ogień na oba prao dzikich, zakotwiczone w cieśninie. Z początku celowaliśmy w dal, aby pozwolić tym włóczęgom na pokładzie dać nogę i połączyć się z towarzyszami obozującymi na piaskach. Nie chciałem nikogo zabijać. Potem puściliśmy w ruch długą armatę i po upływie godziny wybiliśmy dna z obu prao. Dzikusy na mieliźnie wyły i wrzeszczały za każdym strzałem. Źli są potężnie, ale teraz gwiżdżę już na to, bo zatopiwszy prao obróciłem ich w stado niewinnych jagniąt. Nie potrzebują ginąć z głodu na tej ławicy; mają tam dwa czy trzy czółna wyciągnięte na piasek i mogą się przeprawić na brzeg ze swemi kobietami, kiedy im się będzie podobało.
„Zdaje mi się, że postąpiłem jak marynarz i jak marynarz mam zamiar dalej działać. Teraz gdy już zabezpieczyłem okręty, zabiorę się bez zwłoki do ściągania jachtu z mielizny. Zrobiwszy to, uzbroję łodzie i udam się wgłąb lądu, aby znaleźć pana i właścicieli jachtu; nie spocznę póki się nie dowiem, czy jesteście jeszcze przy życiu.
„Mam nadzieję, że słowa te dotrą do pana. Ledwie załatwiliśmy się z temi prao, przypłynął od zachodu ów człowiek, którego pan wysłał tamtej nocy w Carimacie, aby zatrzymał naszego pierwszego oficera; człowiek ten przyholował nasz wielki gig z załogą; wszyscy czują się dobrze. Pański serang mi mówi, że to jest goniec zasługujący na największe zaufanie; nazywa się Dżaffir. Zdaje mi się, że aż nazbyt mu pilno dostać się do pana jaknajprędzej. Powtarzam: okręty są zabezpieczone, tak samo jak i ludzie, i nie myślę was opuścić — żywych czy umarłych“.
— Pani się szybko orjentuje — rzekł Lingard tępym głosem, a pani Travers patrzyła mu w twarz niespokojnemi oczami, trzymając kartkę w zaciśniętej dłoni. — Spisał się sprytnie — ani słowa.
— Nie wiedział — szepnęła pani Travers.
— Tak, nie wiedział. Ale czy mogłem przypuścić wszystkich do sekretu? — odparł Lingard równie zniżonym głosem. — I komu innemu mogłem zaufać? Zdawało mi się, że powinien zrozumieć bez słów. Ale jest za młody. Może zaiste być dumny, patrząc na to ze swego punktu widzenia. Spisał się gracko z tą robotą — niech go djabli! I oto życie nas wszystkich tutaj zależy od mego słowa — które jest teraz złamane, proszę pani. Jest złamane.
Pani Travers skinęła lekko głową.
— Byliby się raczej spodziewali, że słońce i księżyc spadną z nieba — ciągnął z tłumionym ogniem. Wydało się pani Travers iż ogień ten zagasł po chwili; usłyszała Lingarda mruczącego coś bez sensu: — ...Świat zapadł się dokoła.
— Co pan zrobi? — szepnęła.
— Co ja zrobię? — powtórzył Lingard łagodnie. — Ach tak — co zrobię. Proszę pani, czy pani nie rozumie, że ja jestem teraz niczem. Poprostu niczem.
Zatracił się w kontemplacji jej twarzy, zwróconej ku niemu z wyrazem ciekawości i zgrozy. Wstrząs świata, który się zapadł nad jego głową z powodu sprytu Cartera, był tak straszliwy, że stępił wrażliwość Lingarda jak wielki ból albo wielka katastrofa. Na cóż mógł patrzeć, jeśli nie na twarz tej kobiety, w świecie, który w mgnieniu oka stracił swą rzeczywistość, swój kształt, swe obietnice.
Pani Travers odwróciła oczy. Zrozumiała że stawia Lingardowi niemożliwe pytanie. To, co ona traktowała jako zagadnienie, stanowiło dla niego przełom duchowy. Było oczywistem, że czyn Cartera złamał układ zawarty z Damanem; pani Travers dość była inteligentna, aby zrozumieć iż tego rodzaju rzeczy nie dają się naprawić słowami. Nie odczuwała zgrozy ale coś nakształt konsternacji, jak gdyby zawód człowieka, który spóźnił się właśnie na pociąg. Tylko czuła to silniej. Prawdziwa trwoga musiała dopiero utorować sobie drogę do jej świadomości. Dla Lingarda był to cios w samo serce.
Nie gniewał się na Cartera. Ten chłopak postąpił jak marynarz. Troszczył się przedewszystkiem o statki. W tym nieszczęsnym zbiegu okoliczności Carter był tylko szczegółem. Właściwy powód klęski tkwił gdzieindziej — dalej — było to coś innego. I w tej samej chwili Lingard nie mógł się oprzeć poczuciu, że to tkwiło także w nim samym, gdzieś w niezbadanych głębiach jego natury — nieuchronne i zgubne. Szepnął do siebie:
— Nie. Ja nie mam szczęścia.
Był to zaledwie słaby wyraz odkrytej prawdy; ta prawda przeniknęła go nagle, jakby wtłoczona do jego piersi przez jakąś świeżo objawioną siłę, która postanowiła, że tu jest kres jego lotu. Ale nie był to człowiek skłonny do rozpamiętywania swych uczuć. Walka z zewnętrznemi okolicznościami była jego żywiołem i właśnie chciał porwać się do niej; ale brakowało mu teraz tego władczego instynktu, który jest połową wygranej. Wszelkiego rodzaju zmaganie się było prawdziwą treścią jego życia. Ale w tem ostatniem starciu tkwiło coś, czego nigdy jeszcze nie zaznał. To starcie zaszło w nim samym. Musiał przeciwstawić się siłom, których nie przeczuwał, wrogom, których nie mógł spotkać u wrót. Byli wewnątrz, jak gdyby ktoś go zdradził — jakiś ukryty nieprzyjaciel. Chciał się rozejrzeć, szukając tego chytrego zdrajcy. Poczuł w sobie jak gdyby pustkę i nagle pomyślał: „Jakto! przecież to ja sam“.
W jednej chwili wróciła mu jasna, bezlitosna pamięć o Hassimie i Immadzie. Ujrzał ich w dali za lasami. O tak, istnieli — w jego piersi!
— Cóż to była za noc! — mruknął, spoglądając w oczy pani Travers. Nie przestawał na nią patrzeć ani przez chwilę. Wzrok jego trzymał ją pod czarem, choć przez całą nieskończoną minutę Lingard nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Na jego szept poruszyła się zlekka i znów ją zobaczył.
— Jaka noc? — szepnęła nieśmiało jak intruz.
— Niepodobna do dzisiejszej — rzekł. — Zwróciła pani wówczas moją uwagę, jak cicho jest i spokojnie. Tak. Niech pani posłucha jak teraz jest cicho.
Oboje przechylili zlekka głowy i zdawali się nadstawiać ucha. Nie było słychać żadnego szeptu, westchnienia, szumu, plusku czy stąpnięcia. Ani szmeru, ani drgnienia, żadnego wogóle dźwięku. Zdawało się, że są sami na pokładzie Emmy, opuszczeni nawet przez ducha kapitana Jörgensona, który powrócił do barki Dzika Róża, na wybrzeża Cymmeryjskiego morza.
— To jakby cisza końca — rzekła pani Travers cichym, równym głosem.
— Tak, ale to jest także fałsz — rzekł Lingard tym samym tonem.
— Nie rozumiem — zaczęła śpiesznie pani Travers po chwili milczenia. — Niech pan nie używa tego słowa. Proszę go nie używać, Królu Tomie! Sam jego dźwięk mię przestrasza.
Lingard nic nie odrzekł. Myśli jego wróciły znów do Hassima i Immady. Młody radża i jego siostra udali się byli z własnej woli wgłąb kraju do Belaraba; chcieli go namówić aby wrócił i objął znów kierownictwo wszystkich spraw w osadzie. Hassim i Immada zawieźli ważne zlecenia od Lingarda, który dla Belaraba był wcieleniem prawdy i siły, bezwzględnej siły, pozwalającej Belarabowi oddawać się melancholijnym wahaniom. Lecz tych dwoje młodych miało też urok osobisty. Byli przyjaciółmi od serca Lingarda. Byli jak gdyby jego dziećmi. Poza tem wysokie ich urodzenie, wojownicze życie, wędrówki, przygody i nadzieje otaczały ich swoistym urokiem.
Tego samego dnia, gdy Travers i d’Alcacer przybyli na pokład Emmy, Hassim i Immada wyruszyli ze swoją misją; Lingard bowiem nie mógł, oczywiście, zostawić białych z samym Jörgensonem. Jörgenson zachowywał się poprawnie, ale miał pewien nieuleczalny zwyczaj: pomrukiwał często pod wąsem, że „rzuci zapałkę między beczki z prochem“, co przejmowało Lingarda pewną nieufnością. A pozatem nie chciało się Lingardowi opuścić pani Travers.
Jedynym mądrym pomysłem Cartera było to, że wysłał Lingardowi raport przez Dżaffira. Ten mężny bojownik, pływak i oddany poplecznik nieszczęśliwych książąt, Hassima i Immady, uważał za drobnostkę tamtą misję (powierzoną mu w Carimacie przez Lingarda) mającą na celu dopędzenie głównego oficera z jachtu. Zajęło mu to wprawdzie nieco więcej czasu niż się spodziewał, ale powrócił na bryg w samą porę, aby po paru godzinach wypoczynku wyruszyć znów do Lingarda z listem Cartera. Przed opuszczeniem brygu wysłuchał z ust Wasuba opowieści o wszystkich wypadkach, i choć twarz jego zachowała niewzruszoną powagę, w głębi duszy nie podobało mu się bynajmniej to, co zaszło na brygu.
Nieustraszony i chytry, Dżaffir był jedynym do spełniania trudnych misyj; był urodzonym wysłańcem — jak się sam wyrażał: „do noszenia ważkich słów między wielkimi mężami“. Pamięć miał niezawodną i umiał powtórzyć wiernie powierzone mu słowa, czy były łagodne, czy twarde, czy dotyczyły spraw publicznych, czy też prywatnych — ponieważ nie znał trwogi. Gdy Dżaffir podjął się zlecenia, nie trzeba było pisać listu, który mógłby wpaść w ręce wroga. Gdyby posłaniec zmarł w drodze, zlecenie zginęłoby z nim razem. Miał także dar orjentowania się w każdej sytuacji i czujne oko. Należał zaiste do ludzi, którzy umieją udzielić wiarogodnych informacyj kierownikom wielkich przedsięwzięć. Lingard zadał mu kilka pytań, ale w tym wypadku, oczywiście, Dżaffir mógł mieć bardzo niewiele do powiedzenia. O Carterze, którego nazywał „młodzikiem“, rzekł, iż wyglądał jak zwykle człowiek biały, kiedy jest z siebie zadowolony; potem dodał, nie czekając na wyraźne zapytanie: „Statki tam na morzu są teraz dość bezpieczne, o Radżo Laucie!“ W głosie jego nie było zachwytu.
Lingard patrzył nań bez wyrazu. Gdy Największy z Białych Ludzi zauważył, że trzeba będzie jeszcze za to bezpieczeństwo zapłacić, Dżaffir rzekł potwierdzająco: „Tak, na Allaha!“ — nie tracąc ani na chwilę groźnego spokoju. Gdy usłyszał iż Lingard żąda od niego, aby odszukał swego pana i księżniczkę Immadę, którzy znajdują się gdzieś w głębi kraju, w wędrownym obozie Belaraba, oświadczył że jest gotów do drogi. Najadł się dosyta, przespał ze trzy godziny na pokładzie i nie był zmęczony. Za młodych lat ogarniało go czasem zmęczenie; ale już oddawna nie znał podobnej słabości. Dżaffir nie chciał brać łodzi z wioślarzami, która go przywiozła na lagunę. Postanowił jechać sam w małem czółnie, uważając, że nie jest to czas odpowiedni do rozgłosu i ostentacji. Tłumiony długo niepokój wyrwał mu słowa: „Mam wrażenie, tuanie, że od owej nocy, gdy przyżeglowałeś w czarnej chmurze i zabrałeś nas wszystkich z ostrokołu, radża Hassim i księżniczka Immada nie byli tak blisko śmierci“.
Lingard nic na to nie odrzekł, lecz Dżaffir pokładał w tym białym wiarę, którą zachwiać było niełatwo.
— Jak ich ocalisz tym razem, Radżo Laucie? — spytał poprostu.
— Belarab jest moim przyjacielem — mruknął Lingard.
Pod wpływem troski Dżaffir stał się otwartym.
— To przyjaciel pokoju! — wykrzyknął zniżonym głosem. — Któżby mógł być bezpieczny z podobnym człowiekiem? — zapytał pogardliwie.
— Nie mamy teraz wojny — rzekł Lingard.
— Ale są podejrzenia, strach, i zemsta, i gniew zbrojnych mężów — odparł Dżaffir. — Wydobyłeś białych więźniów z ich rąk jedynie siłą swoich słów. Czy nie tak, tuanie?
— I masz ich tu na pokładzie? — spytał Dżaffir, spojrzawszy przez ramię na białą i mglistą budowlę, wewnątrz której d’Alcacer rozmawiał właśnie z panią Travers przy świetle małego, olejnego płomyka.
— Tak, mam ich tutaj.
— Więc, o Radżo Laucie, możesz wszystko zażegnać, jeśli ich oddasz z powrotem.
— Czyż mogę tak postąpić? — wionęło przez wargi Lingarda w stronę wiernego zausznika Hassima i Immady.
— Czyż możesz postąpić inaczej? — odparł szeptem Dżaffir, wysłannik przyzwyczajony mówić otwarcie do wielkich tej ziemi. — Jesteś człowiekiem białym i masz tylko jedno słowo. A teraz idę.
Małe, zgruba obciosane czółenko zaniesiono w stronę trapu. Cień kalasza, krążącego z szacunkiem w ciemnościach pokładu, chrząknął już znacząco dwa razy.
— Tak, Dżaffirze, idź — rzekł Lingard — i bądź mym przyjacielem.
— Jestem przyjacielem potężnego księcia — rzekł tamten śmiało. — Lecz ty, Radżo Laucie, byłeś jeszcze większym od niego. I pozostaniesz wielkim jak długo będziesz z nami, z ludem tego morza i tego kraju. Ale cóż się dzieje z siłą twego ramienia wobec twych białych rodaków? Gdzie się ona podziewa? To też musimy wierzyć w siłę twego serca.
— Mam nadzieję, że nie zawiedzie was nigdy — rzekł Lingard, a Dżaffir wydał pomruk pełen zadowolenia. — Ale Bóg jeden patrzy w ludzkie serca.
— Tak. Ucieczką naszą jest Allah — potwierdził Dżaffir, który przyzwyczaił się do pobożnych zwrotów, obcując z ludźmi pełniącymi gorliwie praktyki religijne; było ich wielu w obrębie ostrokołu Belaraba. I rzeczywiście pokładał całą swą ufność w Lingardzie, który miał dla niego urok opatrznościowego człowieka, zesłanego przez samo niebo w krytycznej chwili. Czekał jeszcze przez chwilę, wreszcie spytał: — A jakie mam zawieźć zlecenie?
— Opowiedz radży Hassimowi o wszystkiem co zaszło — rzekł Lingard. — I powiedz mu, aby jaknajprędzej przybył tu potajemnie z księżniczką, swą siostrą. Nadszedł czas wielkich trosk. Bądźmy przynajmniej razem.
— Słusznie! Słusznie! — przytakiwał Dżaffir serdecznie. — Umierać w samotności pod naporem nieprzyjaciół, to straszny los.
Wycofał się ze światła lampy, przy której rozmawiali; zeszedł do czółna, ujął wiosło i bez pluśnięcia znikł na ciemnej lagunie.
W tej chwili właśnie pani Travers i d’Alcacer usłyszeli, że Lingard woła głośno na Jörgensona. Znajomy cień stanął natychmiast u boku Lingarda i słuchał w obojętnem milczeniu. Dopiero przy końcu opowiadania zdziwił się głośno: „Ot masz! Piwo nawarzone; jeśli chcesz, możesz je wypić“. Ale właściwie nie było takiej rzeczy na świecie, któraby mogła zdziwić albo zaskoczyć starego Jörgensona. Odwrócił się, mrucząc coś pod nosem. Lingard siedział wciąż z brodą wspartą na dłoni, a ostatnie słowa Dżaffira zawładnęły nim stopniowo. Nagle wziął lampę i poszedł po panią Travers. Poszedł po nią, bo potrzebował poprostu jej fizycznej obecności, dźwięku jej głosu, ciemnego, przejrzystego spojrzenia jej oczu. Wiedział, że nie mogła mu pomóc. Idąc, zauważył że Jörgenson kazał się zebrać nielicznym Malajom i rozmieszczał ich na pokładzie, aby śledzili lagunę ze wszystkich stron. Wywoławszy z klatki panią Travers, Lingard — mimo swej walki wewnętrznej — zdał sobie sprawę, że doznaje pewnego zadowolenia, odbierając ją d’Alcacerowi. Nie mógł znieść, aby jej uwaga zatrzymała się na innym mężczyźnie, choćby tylko przez okruszynę czasu — nie mógł ustąpić nikomu najdrobniejszej cząsteczki jej myśli! Żądał wszystkiego dla siebie. Gdy widział, że myśl pani Travers odwraca się od niego na chwilę — ogarniał go gniew, wydawało mu się to klęską.
Po odejściu pani Travers d’Alcacer rozważał ze zdziwieniem rozkazujący ton Lingarda. Okoliczność ta wydała się ważną temu obserwatorowi, wrażliwemu na wszelkie odcienie. „To poprostu nerwy“ — powiedział sobie. „Ten człowiek jest przemęczony. Musiało coś nim wstrząsnąć“. Ale co? — dziwił się w dalszym ciągu. Wśród zastoju i naprężonego oczekiwania tych dni najlżejsze drgnięcie miało ogromną wagę. D’Alcacer nie położył się na swem łóżku polowem. Nie usiadł nawet. Zwróciwszy się tyłem do stołu, oparł się rękami o jego brzeg. Stojąc w tej niedbałej pozie zachował czujność myśli, które przez chwilę zajęły się pytaniem, czy pani Travers nie rozpieściła trochę Lingarda. Lecz wśród okoliczności, które spadły na nich tak nagle i — według d’Alcacera — kryły jakieś moralne zagadnienie, niezmiernie było trudno ustalić ściśle miarę bezwzględnych wymagań i koniecznej powściągliwości, utrzymać równowagę między śmiałością a ostrożnem postępowaniem. I d’Alcacer podziwiał naogół zręczność pani Travers.
Nie ulegało wątpliwości, że sytuacja była w jej rękach. To oczywiście nie świadczyło jeszcze o bezpieczeństwie. Trzymała ją w ręku jak jakiś niebezpieczny wybuchowy materjał. D’Alcacer myślał o pani Travers z głęboką sympatją i zainteresowaniem pozbawionem egoizmu. Spotykamy czasem na ulicy osoby zniewalające do sympatji i podziwu; ale mimo to nie wchodzimy za niemi do ich mieszkania. D’Alcacer powstrzymał się od dalszych obserwacyj. Nagle spostrzegł, że Travers siedzi na łóżku polowem. Podniósł się zupełnie nieoczekiwanie. Przed chwilą zaledwie zdawało się, że jest pogrążony w głębokim śnie i przez dłuższy czas panowała niczem nie zamącona cisza. D’Alcacer wykrzyknął aż ze zdziwienia, na co pan Travers zwrócił powoli głowę w jego stronę. D’Alcacer zbliżył się do łóżka z pewną niechęcią.
— Pan nie śpi? — zapytał.
— Dostałem nagle dreszczów — rzekł pan Travers. — Ale teraz już nie jest mi zimno. To dziwne! Zdawało mi się, że powiał jakiś lodowaty podmuch.
— Ach tak — rzekł d’Alcacer.
— To oczywiście niemożliwe — ciągnął pan Travers. — Tutejsze zastałe powietrze nie porusza się nigdy. Lepi się wstrętnie do człowieka. Która godzina?
— Doprawdy że nie wiem.
— Szkiełko mego zegarka stłukło się wtedy wieczorem na mieliźnie, kiedy ci dzicy napadli na nas tak zdradziecko — sarknął pan Travers.
— Muszę przyznać, że nigdy w życiu nie byłem tak zdumiony — zwierzył się d’Alcacer. — Pamięta pan, zatrzymaliśmy się i zapalałem cygaro.
— Nie przypominam sobie — rzekł pan Travers. — Wyciągnąłem wtedy właśnie zegarek. Wyleciał mi z rąk naturalnie, ale trzymał się na łańcuszku. Ktoś na niego nadepnął. Wskazówki są odłamane. Zegarek ciągle tyka, ale nie mogę zobaczyć która godzina. To okropnie irytujące.
— To znaczy, że pan nakręca zegarek co wieczór?
Pan Travers spojrzał na niego w górę ze swego łóżka i wydał się także zdziwionym.
— No, zdaje mi się że tak. — Milczał przez chwilę. — To nie jest takie bezmyślne, jakby się panu mogło zdawać. Moje przyzwyczajenia są wynikiem ścisłej metody. Musiałem swoje życie systematycznie uporządkować. Pan wie bardzo dobrze, że bez ścisłej metody nie byłbym mógł dać sobie rady ze swoją pracą i nie starczyłoby mi czasu na obowiązki towarzyskie, które mają naturalnie bardzo wielkie znaczenie. Mogę powiedzieć że jeśli chodzi o stronę materjalną, systematyczność była podstawą mego powodzenia w życiu publicznem. Mój dzień nie zawierał nigdy pustych chwil. A teraz!... — Rozejrzał się po klatce... — Gdzie moja żona?
— Rozmawiałem z nią przed chwilą — odrzekł d’Alcacer. — Nie wiem, która godzina. Mój zegarek został na jachcie; ale wcale jeszcze nie jest późno.
Pan Travers odrzucił z niezwykłą porywczością okrywające go bawełniane prześcieradło. Zapiął pośpiesznie kurtkę, którą rozpiął był przed położeniem się, i właśnie w chwili gdy d’Alcacer oczekiwał, że spuści gwałtownie nogi na podłogę, opadł znów na poduszki i leżał bez ruchu.
D’Alcacer czekał przez chwilę, potem zaczął chodzić miarowo po klatce. Przeszedłszy się parę razy, zatrzymał się i rzekł łagodnie:
— Obawiam się, że pan niebardzo dobrze się czuje.
— Nie wiem wcale, co to choroba — odrzekł głos z poduszki ku wielkiej uldze d’Alcacera, który się faktycznie odpowiedzi nie spodziewał. — Dobre zdrowie, to wielka pomoc w życiu publicznem. Choroba może narazić człowieka na to, że się straci jakąś jedyną sposobność. Nie chorowałem nigdy.
Wszystko to było wypowiedziane stłumionym głosem, jakby pan Travers mówił z twarzą ukrytą w poduszce, D’Alcacer zaczął znów chodzić.
— Zdaje mi się że pana pytałem, gdzie moja żona — rzekł stłumiony głos.
Z wielką przytomnością umysłu d’Alcacer nie zatrzymał się i chodził wciąż po klatce, jak gdyby nic nie słyszał.
— Wie pan, ja myślę że ona zwarjowała — ciągnął stłumiony głos. — Albo też ja zwarjowałem.
I znów udało się d’Alcacerowi nie przerwać swego miarowego spaceru.
— A wie pan co ja myślę? — rzekł znienacka. — Myślę, że panu nie chce się o niej mówić. Myślę, że panu wogóle nie chce się mówić. A jeśli mam panu powiedzieć prawdę, to i mnie również.
D’Alcacer posłyszał od strony poduszki lekkie westchnienie i w tej samej chwili ujrzał, że słabe, mętne światło ukazuje się nazewnątrz klatki. Lecz chodził ciągle. Pani Travers i Lingard wyszli z domku i zatrzymali się przed drzwiami; Lingard postawił lampę na dachu. Byli zadaleko od d’Alcacera, aby ich mógł usłyszeć, ale widział ich; panią Travers, prostą jak strzała i ciężką sylwetę mężczyzny, który stał naprzeciw niej ze spuszczoną głową. Widział twarz jego z profilu na tle światła; lekkie pochylenie głowy wydawało się pełnem szacunku. Patrzyli sobie wprost w oczy. Oboje nie poruszali się wcale.
— Jest we mnie coś — szepnął Lingard poważnie — od czego moje serce mogłoby się stać twardszem niż kamień. Jestem Królem Tomem, Radżą Lautem, i mogę śmiało spojrzeć w twarz każdemu w tej okolicy. Muszę dbać o swoje dobre imię. Na tem polega wszystko.
— Pan d’Alcacer wyraziłby się, że wszystko zależy od honoru — wyrzekła pani Travers wargami, które nie drżały, choć czuła od czasu do czasu przyśpieszone bicie serca.
— Niech pani to nazwie, jak pani chce. To jest coś, czego człowiek potrzebuje by móc swobodnie oddychać. I niech pani posłucha! Jak mnie pani tu widzi stojącego przed sobą — nie dbam już o to.
— Ale ja dbam — odparła pani Travers. — Tak jak mnie pan tu widzi — dbam o to. To jest coś, co istotnie do pana należy. Pan ma do tego prawo. I powtarzam, że chodzi mi o to.
— Pani dba o coś mojego? — szepnął Lingard tuż przy jej twarzy. — Dlaczegoby pani miała dbać o moje prawo?
— Ponieważ — odrzekła, stojąc niewzruszenie, choć czoła ich się prawie stykały — ponieważ, jeśli kiedykolwiek powrócę do swego życia, nie chcę aby się stało jeszcze bezsensowniejszem z powodu wyrzutów sumienia.
Mówiła cicho; Lingard poczuł na twarzy jej oddech jak pieszczotę. D’Alcacer w klatce uczynił znów wysiłek, aby nie przerwać swego miarowego spaceru. Nie chciał nastręczyć Traversowi najlżejszej okazji do podniesienia się na łóżku i rozejrzenia wokoło.
— Że też dożyłem tej chwili — i słyszę, że ktoś dba o coś mojego! — szepnął Lingard. — I że to właśnie pani — pani, która odjęła mi całą moją twardość.
— Nie chcę, aby pana serce było twarde. Chcę, aby było mocne.
— Nic lepszego nie mogła pani powiedzieć aby je uczynić spokojnem — popłynął szept Lingarda. — Czy miał kto kiedy takiego przyjaciela? — wykrzyknął, podnosząc głowę, jakby gwiaździstą noc brał na świadka.
— A ja siebie pytam, czy mógłby się znaleźć na świecie drugi człowiek, któremubym wierzyła jak wierzę panu. I mówię: dobrze! Niech pan idzie i ocali to, co pan ma prawo ocalić, i niech pan nie zapomina o miłosierdziu. Nie będę panu powtarzała, że jesteśmy zupełnie niewinni. Ziemia musi być małą zaiste, jeśli wplątaliśmy się tak w pańskie życie. To dość by uwierzyć w przeznaczenie. Ale nie umiałabym zachowywać się jak fatalistka i siedzieć z założonemi rękami. A gdyby pan był człowiekiem innego rodzaju, albobym straciła nadzieję, albo ogarnęłaby mnie pogarda. Czy pan wie, jak d’Alcacer pana nazywa?
Wewnątrz klatki d’Alcacer, spoglądający z ciekawością w ich stronę, zobaczył że Lingard potrząsa przecząco głową, i pomyślał z lekkim niepokojem: „Odmawia jej czegoś“.
— D’Alcacer nazwał pana Człowiekiem Losu — odrzekła pani Travers, a oddech jej przyśpieszył się nieco.
— To wielkie słowo. Wszystko jedno, on jest dżentelmenem. Chodzi mi o to, jak pani...
— Nazywam pana różnie — tylko nie pańskiem imieniem — rzekła spiesznie pani Travers. — Niech mi pan wierzy, d’Alcacer pana rozumie.
— On jest w porządku — wtrącił Lingard.
— I jest niewinny. Pamiętam, co pan powiedział: że niewinni muszą się zdać na los szczęścia. No więc, niechże pan robi to co jest słuszne.
— Pani myśli, że to jest słuszne? Pani w to wierzy? Pani to czuje?
— W tym czasie, na tem miejscu, ze strony takiego człowieka jak pan — — Tak, to jest słuszne.
Lingard pomyślał iż ta kobieta przedziwnie jest mu wierna i nieustraszona w stosunku do samej siebie. Konieczność odwiezienia obu więźniów do ostrokołu Belaraba była teraz tak jasna i nieunikniona, że — sądził Lingard — nic w świecie nie byłoby go mogło od tego powstrzymać; ale gdzież znaleźć na ziemi drugą kobietę, któraby się tak do tego odniosła? I pomyślał, że w prawości i odwadze jest mądrość. Wydało mu się, że póki pani Travers nie stanęła u jego boku, nie wiedział nigdy, co to prawość, i odwaga, i mądrość. Zapatrzony w panią Travers, usłyszał, że zasługuje na to w jej oczach, aby mu rozkazywać i aby go błagać; i uczuł przez chwilę pełnię zadowolenia — jakby zupełnego moralnego wypoczynku.
Stał, milcząc, a pani Travers spojrzała szybko w bok i spostrzegła d’Alcacera — jak się widzi kogoś we mgle — ciemną postać stojącą tuż za ścianą z muślinu. Nie wątpiła, że patrzy w ich stronę, i że widzi ich daleko wyraźniej niż ona jego. Przyszło jej nagle na myśl jaki musi być niespokojny i przypomniała sobie, że prosił ją o jakiś znak, o jakieś ostrzeżenie w krytycznej chwili. Zrozumiała bardzo dobrze jego prośbę o chwilę czasu, by się mógł przygotować. Jeśli miał uzyskać więcej niż kilka minut, był to właśnie czas odpowiedni aby dać mu znak — znak, który sam podsunął. Pani Travers cofnęła się odrobinę, tak że światło padło na nią w całej pełni, i powolnym, wyraźnym ruchem przyłożyła lewą rękę do czoła.
— A więc — usłyszała gwałtowny szept Lingarda — a więc, proszę pani, musi się to stać dziś w nocy.
Można być prawym, nieustraszonym i mądrym, a jednak zadrżeć wobec prostej, nieuniknionej konieczności. Pani Travers drgnęła: „Dziś jeszcze! Dziś jeszcze!“ wyszeptała. Ciemna i mglista sylweta d’Alcacera stała się mniej wyraźną. Zobaczył jej znak i cofnął się wgłąb klatki.
— Tak, dziś w nocy — powtórzył Lingard. — Teraz, odrazu, w tej godzinie, w tej chwili — szeptał gwałtownie, następując na cofającą się panią Travers. Poczuła że chwycił ją szybko za ramię. — Czy pani nie rozumie, że jeśli to ma odnieść jakiś skutek, jeśli nie mają być wydani poprostu na rzeź, musi to się stać póki jeszcze ciemno na brzegu, póki uzbrojona, wrzaskliwa tłuszcza nie podpłynie do nas w łodziach. Tak. Musi się to stać w przeciągu godziny, abym kołatał do wrót Belaraba, gdy cała osada jeszcze spać będzie.
Pani Travers nie myślała wcale protestować. Nie mogła na razie wymówić ani słowa. Ten człowiek był niezmiernie gwałtowny; puścił jej ramię równie nagle jak je pochwycił (wśród wzburzenia mignęła jej myśl, dziwaczna w tych okolicznościach, że z pewnością jutro będzie siniak w tem miejscu), a jednocześnie skrucha zabrzmiała w jego szepcie.
— A nawet i teraz jest prawie zapóźno! Droga była przede mną wyraźna, ale zobaczyłem na niej panią i serce moje upadło. Czułem w sobie pustkę i nie śmiałem spojrzeć pani w twarz. Pani mi musi wybaczyć. Nie, nie miałem prawa wątpić o pani ani przez chwilę. Mam uczucie iż powinienem paść na kolana i błagać o przebaczenie, że zapomniałem czem pani jest, że się ośmieliłem zapomnieć.
— Ależ o co chodzi, Królu Tomie?
— Wydaje mi się, że zgrzeszyłem — posłyszała. Chwycił ją za ramiona, obrócił, pociągnął parę kroków naprzód. Ręce jego były ciężkie, a siła nieodparta, choć sobie wyobrażał, że się z nią delikatnie obchodzi.
— Niech pani spojrzy przed siebie — burknął jej w ucho. — Czy pani coś widzi? — Pani Travers, bierna w jego nieugiętych ramionach, nie mogła nic dostrzec prócz zwartych, bezkształtnych cieni w dali na wybrzeżu.
— Nie, nic nie widzę — odrzekła.
— Widocznie pani nie patrzy we właściwym kierunku — usłyszała za sobą. Poczuła teraz swą głowę w rękach Lingarda. Zwrócił ją nieznacznie na prawo. — No a teraz pani widzi?
— Nie. Co mam zobaczyć?
— Błysk światła — rzekł Lingard, puszczając nagle jej głowę. — Błysk, który rozrośnie się w łunę, nim nasza łódź dopłynie do środka laguny.
Właśnie w chwili gdy Lingard to mówił, pani Travers dostrzegła czerwoną iskrę w oddali. Przypatrywała się dość często osadzie, niby obrazowi wymalowanemu na kurtynie, i mogła się teraz zorjentować, że iskra zapaliła się na brzegu, w punkcie najbardziej odległym od ostrokołu Belaraba.
— Chróst się zajmuje — szepnął jej Lingard do ucha. — Gdyby mieli trochę suchej trawy, jużby cały stos gorzał.
— A to znaczy...
— Znaczy, że wieść się rozeszła. Ogień pali się przed ogrodzeniem Tenggi, u końca jego wybrzeża. Tam się zebrały najtęższe głowy osady. To oznacza narady, i niepokój, i moc przebiegłych słów. — Ognisko Tenggi! Mówię pani, nie upłynie pół godziny, a Daman zjawi się tam aby zawrzeć przyjaźń z tłustym Tenggą, który gotów mu powiedzieć: „Czy ci tego nie mówiłem?“
— Rozumiem — szepnęła pani Travers. — Lingard pociągnął ją łagodnie ku poręczy.
— A teraz niech pani spojrzy na tamten koniec wybrzeża, gdzie cienie najbardziej są zwarte. To fort Belaraba, jego domy, jego skarbiec, jego stronnicy. Oto tam jest siła osady. Ja ją podtrzymałem. Ja uczyniłem ją trwałą. Ale czemże jest teraz? Jak gdyby bronią w ręku martwego człowieka. A jednak tylko stamtąd możemy się czegoś spodziewać, o ile jeszcze czas na to. Przysięgam pani, że nie ośmieliłbym się wysadzić ich na brzeg za dnia, ze strachu aby ich nie zamordowano na miejscu.
— Niema czasu do stracenia — wyszeptała pani Travers, a Lingard odrzekł równie cicho:
— Nie — jeśli i ja nie mam utracić tego, co jest mojem prawem. To pani tak powiedziała.
— Tak, powiedziałam to — szepnęła, nie podnosząc głowy. Lingard poruszył się gwałtownie u jej boku i pochylił głowę nisko nad jej ramieniem.
— A ja pani nie dowierzałem! Powinienem ucałować kraj pani sukni, jak to robią Arabowie ze swymi wielkimi ludźmi, kajając się za to, że zwątpiłem o wielkości pani serca.
— Och, moje serce — rzekła lekko pani Travers, patrząc wciąż w ogień, który strzelił nagle wgórę i stał się wielkiem ogniskiem. — Mogę pana zapewnić, że nie odegrało w świecie wielkiej roli. — Zamilkła na chwilę aby opanować swój głos, poczem rzekła stanowczo: — Niechże się to stanie.
— Jeśli mam pani powiedzieć prawdę, łódź czeka już od pewnego czasu.
— No więc...
— Proszę pani — rzekł Lingard z wysiłkiem — to są ludzie z pani sfery. — I nagle wybuchnął: — Nie mogę ich zabrać na brzeg ze związanemi rękami i nogami!
— D’Alcacer już wie. Zastanie go pan przygotowanego. Od samego początku był gotów na wszystko.
— To człowiek co się zowie — rzekł Lingard z przekonaniem. — Ale ja myślę o tym drugim.
— Właśnie, o tym drugim — powtórzyła. — A czy ja o nim nie myślę? Na szczęście mamy d’Alcacera. Pomówię najpierw z nim.
Odwróciła się od burty i poszła w stronę klatki.
— Jörgenson — rozległ się po całym pokładzie głos Lingarda — każ oświetlić przejście.
I ruszył zwolna za panią Travers.
Otrzymawszy ostrzeżenie, d’Alcacer cofnął się i oparł o brzeg stołu. Nie mógł sobie nie uświadomić, że jest do pewnego stopnia wzruszony. I rzeczywiście, gdy prosił panią Travers o jakiś znak, przypuszczał że go to przejmie — ale nie sądził, że ujrzy ten znak tak prędko. Spodziewał się że i ta noc, jak wiele innych, upłynie mu na przerywanej drzemce, wśród niewygód i niepokoju rozstrzelonych myśli. A przytem zaskoczyło go własne wzruszenie. Pochlebiał sobie, iż ma większy zasób filozofji. Przyszło mu na myśl, że ten sławny instynkt samozachowawczy jest dziwnym objawem, objawem czysto zwierzęcym. „Bo jako myślącego człowieka“, zastanawiał się, „naprawdę nie powinnoby mnie to obejść“. Może być iż niezwykłość sytuacji tak na niego podziałała. Oczywiście. Gdyby leżał poważnie chory w hotelowym pokoju i posłyszał jakieś złowróżbne szepty, wcaleby go to nie obeszło. Tak, ale wówczas byłby naprawdę chory — a w chorobie człowiek staje się takim nieczułym. Choroba pomaga bardzo do obojętnego zachowania, które jest naturalnie jedynie właściwem zachowaniem dla światowego człowieka. Prawie żałował, że nie jest bardzo chory. Lecz pan Travers był najwidoczniej chory, a to mu snać niewiele pomagało. D’Alcacer spojrzał na jego łóżko; pan Travers leżał tak nieruchomo, że wydało się to d’Alcacerowi wyraźnie sztucznem. Nie dowierzał tej jego postawie. Wogóle nie dowierzał panu Traversowi. Niepodobna było odgadnąć, co ten człowiek zrobi za chwilę. Nie mógł oczywiście wpłynąć na wypadki w żadnym kierunku, ale zachodziła obawa, że pozbawi wszelkiej godności sytuację, która powinnaby się odznaczać powagą jako zrządzenie losu, jako okazja do męstwa. D’Alcacer był bystrym obserwatorem, czujnym na najsubtelniejsze odcienie i wolał się uważać za ofiarę nie oszusta lecz prymitywnego człowieka, zaplątanego naiwnie w walkę z niesprawiedliwością niebios. Nie zastanawiał się nad swemi uczuciami, mimo to przypomniał mu się w tej chwili ustęp z francuskiego poety, stwierdzający że po wszystkie czasy ci, którzy walczyli z niesprawiedliwością niebios, zdobywali tajny podziw i miłość ludzi. D’Alcacer nie posunął się aż do miłości, ale nie mógł zaprzeczyć, że jego uczucia względem Lingarda były skrycie przyjazne i — powiedzmy — pełne uznania. Pan Travers usiadł nagle na łóżku. Jakież to przykre! — pomyślał d’Alcacer i wpatrzył się w końce swych trzewików, w nadziei że tamten znów się położy. Ale pan Travers rzekł:
— Pan jeszcze ciągle na nogach?
— Wcale nie jest jeszcze późno. O szóstej już się ściemnia — jedliśmy obiad przed siódmą — przez to noc wydaje się dłuższą, a ja sypiam dość marnie; nie mogę zasnąć aż późno w nocy.
— Zazdroszczę panu — rzekł pan Travers z jakąś senną apatją. — Zapadam ciągle w drzemkę, a przebudzenia są okropne.
D’Alcacer podniósł oczy i zauważył, że pani Travers i Lingard znikli z obrębu światła. Podeszli do burty, gdzie d’Alcacer nie mógł ich widzieć. Pewna litość przyłączyła się do jego irytacji, wywołanej przez ustawiczne budzenie się pana Traversa. „W tym człowieku jest coś dziwacznego“, pomyślał. I zaczął głośno:
— Jörgenson —
— Cóż to znowu? — burknął pan Travers.
— To nazwisko tego starego, chudego marynarza, który snuje się ciągle po pokładzie.
— Nie widziałem go. Nie widzę nikogo. Nie znam nikogo. Wolę na nic nie zwracać uwagi.
— Chciałem tylko powiedzieć, że dał mi talję kart; czy nie zagrałby pan w pikietę?
— Zdaje mi się, że nie potrafiłbym siedzieć z otwartemi oczami — rzekł pan Travers nadspodziewanie poufnym tonem. — Czy to nie zabawne? A potem nagle budzę się. To doprawdy okropne.
D’Alcacer nic na to nie odrzekł, a pan Travers zdawał się odpowiedzi nie oczekiwać.
— Kiedy mówiłem, że moja żona oszalała — zaczął nagle, tak że d’Alcacer drgnął, zaskoczony — nie myślałem tego oczywiście dosłownie. — Głos jego brzmiał nieco apodyktycznie; wyglądało to, jakby Travers się nie orjentował, że w rozmowie ich nastąpiła przerwa, podczas której zdawał się spać. D’Alcacer nabrał jeszcze większej pewności, że drzemka Traversa była udana; skrzyżował ramiona na piersi i zaczął słuchać ze znużeniem i rezygnacją. — Chciałem właściwie powiedzieć — ciągnął pan Travers — że bzik ją napadł. Ludzie z towarzystwa podlegają różnym bzikom, jak pan o tem wie bardzo dobrze. Taki bzik sam przez się nie przedstawia nic złego, ale to jest najgorsze, że szusy mojej żony nie są nigdy podobne do tych, którym podlegają ludzie z naszego towarzystwa. Są naogół wręcz tamtym przeciwne. Ta ich osobliwość przyprawiała mię nieraz o pewien niepokój, pan rozumie — wobec pozycji jaką zajmujemy w świecie. Ludzie zaczną jeszcze mówić, że moja żona jest ekscentryczna. Proszę pana, czy pan jej gdzie nie widzi?
D’Alcacer cieszył się, że mógł odpowiedzieć przecząco: nie widział pani Travers. Nie słyszał nawet żadnych szeptów, choć był pewien, że wszyscy na Emmie czuwają. Lecz d’Alcacer czuł nieprzezwyciężoną nieufność do pana Traversa i dodał przezornie:
— Pan zapomina, że pańska żona ma pokój w domku na pokładzie.
Nie chciał się już dalej posunąć, bo wiedział bardzo dobrze, że niema jej w domku. Pan Travers, uspokojony zupełnie tą uwagą, nie odezwał się wcale. Ale się jednak nie położył. D’Alcacer oddał się rozmyślaniom. Ta noc wywierała strasznie przygniatające wrażenie. Nagle w głębokiej ciszy rozległ się głos Lingarda, wołający na Jörgensona; uderzył złowrogo o uszy d’Alcacera, który podniósł oczy i zobaczył panią Travers przed drzwiami klatki. Rzucił się ku niej, ale zdążyła już wejść. Widział, że jest poruszona. Zdawało się że brakuje jej tchu, że nie jest w stanie przemówić.
— Czy nie lepiejby zamknąć drzwi? — poddał d’Alcacer.
— Kapitan Lingard idzie za mną — szepnęła do niego. — Już się zdecydował.
— To doskonale — rzekł spokojnie d’Alcacer. — Wnoszę stąd, że coś usłyszymy.
— Usłyszy pan wszystko ode mnie — wyszeptała pani Travers.
— Ach tak! — zawołał d’Alcacer bardzo cicho.
Przez ten czas Lingard wszedł również do klatki, a pomosty Emmy zaroiły się postaciami. Słychać było także głos Jörgensona wydającego rozkazy. Prawie przez całą minutę czworo ludzi wewnątrz klatki nawet nie drgnęło. Cień Malaja na przejściu rzekł nagle: „Sudah, tuan”, a Lingard szepnął: „Gotowe, proszę pani“.
Edyta chwyciła d’Alcacera za ramię i zaprowadziła go w kąt najdalszy od miejsca, gdzie stało łóżko pana Traversa, Lingard zaś zajął się tymczasem podkręceniem knota u latarni, jakby nagle przyszło mu na myśl, że cokolwiek będzie się działo, nie powinno się dziać w ciemności. Pan Travers odwrócił tylko głowę i spojrzał przez ramię.
— Zaraz, proszę pani — rzekł d’Alcacer pocichu, uśmiechając się na widok poruszenia pani Travers. — Zanim mi pani coś powie, pozwoli mi pani zapytać, czy się pani zdecydowała? — Zobaczył ze zdumieniem, że oczy jej się rozszerzyły. Czy z oburzenia? Cisza pełna jakby podejrzeń zapadła między dwojgiem tych ludzi. D’Alcacer rzekł, tłumacząc się: — Może nie powinienem był zadać pani tego pytania? — a Lingard dosłyszał słowa pani Travers: — Ach, nie boję się wcale panu na to odpowiedzieć.
Potem ich głosy przycichły. Lingard zawiesił lampę z powrotem i stał bezczynnie w rozjaśnionem świetle; ale prawie natychmiast usłyszał, że d’Alcacer woła go przyciszonym głosem:
— Panie kapitanie!
Podszedł do nich odrazu. W tej samej chwili głowa pana Traversa odwróciła się od tych trojga ludzi; patrzył znów prosto przed siebie.
D’Alcacer, bardzo poważny, rzekł poufnie ściszonym głosem:
— Pani Travers mówi mi, że trzeba nas wydać z powrotem tym Arabom z wybrzeża.
— Tak, inaczej się nie da — powiedział Lingard.
— Wyznaję, że trochę mnie to zaskoczyło — rzekł d’Alcacer; lecz gdyby nie to iż mówił nieco prędzej niż zwykle, nikt nie byłby odgadł w jego słowach najlżejszej emocji.
— Mam prawo do swego dobrego imienia — rzekł Lingard również bardzo spokojnie, a pani Travers obok niego słuchała niewzruszenie z nawpół zasłoniętemi oczyma, jak jaki duch opiekuńczy.
— Ani przez chwilę nie chciałbym podawać tego w wątpliwość — przyznał d’Alcacer. — Kwestja honoru nie podlega dyskusji. Ale istnieje także humanitaryzm. Wydać bezradnych ludzi...
— Może być! — przerwał Lingard. — Ale nie powinien pan tracić nadziei. Nie wolno mi oddać swego życia za wasze. Pani Travers wie, dlaczego. Na mojem życiu ciąży też zobowiązanie.
— I na pańskim honorze?
— Nie wiem. Obietnica jest obietnicą.
— Nie trzeba żądać od nikogo niemożliwości — zauważył d’Alcacer.
— Niemożliwości! Co jest niemożliwe? Nie wiem tego. Nie jestem człowiekiem, który gada o niemożliwości i chowa się za nią. Nie ja was tu sprowadziłem.
D’Alcacer spuścił głowę na chwilę.
— Skończyłem — rzekł z powagą. — Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Chyba państwo nie znajdujecie, że okazałem przesadny niepokój.
— To, co kapitan Lingard chce zrobić, jest zarazem najwłaściwszą polityką — odezwała się nagle pani Travers. Stała zupełnie nieruchomo, tylko wargi jej się poruszały; nie podniosła nawet oczu. — To jest jedynie możliwa polityka. Czy pan mi wierzy, panie d’Alcacer?... — kiwnął głową prawie niedostrzeżenie... — No więc pokładam w panu całą nadzieję, że pan nam ułatwi wszystko o ile się tylko da, i że pan nas wybawi od jakiejś ohydnej sceny. A może pan myśli, że to ja powinnabym...
— Nie, nie! Nie myślę tego — przerwał d’Alcacer. — To byłoby niemożliwe.
— Obawiam się że tak — przyznała nerwowo.
D’Alcacer skinął ręką, jakby prosząc aby dalej nie mówiła i przeszedł natychmiast przez klatkę, kierując się w stronę pana Traversa. Nie chciał się zastanawiać nad swem zadaniem. Pan Travers siedział na łóżku polowem; lekkie bawełniane prześcieradło okrywało mu kolana. Wpatrywał się w próżnię. D’Alcacer zbliżył się do niego, nie zważając na lęk, który go ogarnął wobec pozy Traversa, zdającej się wyrażać najwyższe przerażenie. „To jest okropne“, pomyślał. „On siedzi cicho jak mysz pod miotłą“.
Poruszony d’Alcacer musiał się przemóc, aby uderzyć zlekka w ramię pana Traversa.
— No, proszę pana, nadeszła chwila, kiedy trzeba będzie okazać silnego ducha — rzekł tonem swobodnym i poufałym. Pan Travers spojrzał szybko w górę na niego. — Mówiłem przed chwilą z pańską żoną. Kapitan Lingard udzielił jej pewnych wiadomości dotyczących nas obu. Pozostaje nam tylko jedno: zachować się z całą godnością na jaką nas stać. Mam nadzieję, że w razie potrzeby potrafimy obaj umrzeć.
Podczas chwili głębokiej ciszy d’Alcacer miał czas zadać sobie pytanie, czy jego twarz ma równie osłupiały wyraz jak wzniesiona ku niemu twarz Traversa. Lecz nagle ukazał się na tej twarzy uśmiech, czego d’Alcacer z pewnością najmniej się spodziewał. Niezaprzeczony uśmiech. Uśmiech nieco pogardliwy.
— Moja żona znów panu nakładła do głowy różnych swych bredni. — Pan Travers mówił głosem, który zadziwił d’Alcacera tak jak i uśmiech; w głosie tym nie było ani irytacji, ani zrzędzenia, dźwięczała w nim natomiast wyraźnie pobłażliwość. — Drogi panie, ten bzik tak nią owładnął, że byłaby w stanie opowiedzieć panu jakąkolwiek historję. Blagierzy, medja, wróżbici, szarlatani wszelkiego rodzaju zdobywają dziwny wpływ na kobiety. Sam pan to widział. Rozmawiałem z nią przed obiadem. To wprost niewiarogodne, jaki wpływ ten bandyta na nią uzyskał. Wierzę naprawdę, że ten człowiek jest sam nawpół zbzikowany. Takim to często się zdarza, rozumie pan. Chciałem przemówić do jej rozsądku, ale machnąłem na to ręką. No, a teraz co mi pan ma powiedzieć? Ale ostrzegam, że nie wezmę tego na serjo.
Odrzucił nagłym ruchem bawełniane prześcieradło, spuścił nogi na podłogę i zapiął kurtkę. D’Alcacer, odpowiadając mu, poznał po odgłosie kroków za sobą, że pani Travers i Lingard opuszczają klatkę, ale dokończył tego co miał powiedzieć i czekał niespokojnie na odpowiedź.
— Widzi pan! Wyszła za nim na pokład — były pierwsze słowa Traversa. — Chyba pan rozumie, że to jest tylko bzik. Nie można tego nie widzieć. Niech pan spojrzy na jej kostjum. Straciła poprostu głowę. Na szczęście świat o tem nic wiedzieć nie potrzebuje. Ale przypuśćmy że coś podobnego byłoby się zdarzyło w domu. Jakie toby było nieprzyjemne. O tak, pójdę stąd. Pójdę gdziekolwiek. Nie mogę znieść tego okrętu, tych ludzi, tej piekielnej klatki. Myślę, że zachorowałbym chyba, gdybym tu miał zostać.
Głuchy, obojętny głos Jörgensona dał się słyszeć u przejścia:
— Łódka czeka już od godziny, Królu Tomie.
— No więc — uprawiajmy cnotę z konieczności i chodźmy z dobrą miną — rzekł d’Alcacer, gotów ująć przekonywająco pod rękę pana Traversa, gdyż nie wiedział czego się po nim spodziewać.
Ale pan Travers wydawał się teraz innym człowiekiem.
— Boję się, panie d’Alcacer, że i pan nie jest bardzo silnego ducha. Wezmę z tego łóżka kołdrę... — Zarzucił ją śpiesznie na ramię i poszedł tuż za d’Alcacerem. — To dziwne, ale najwięcej ze wszystkiego dokucza mi zimno.
Pani Travers i Lingard czekali koło przejścia. Ku niezmiernemu zdumieniu obecnych pan Travers zwrócił się pierwszy do żony.
— Śmiałaś się zawsze z ludzkich bzików — rzekł — a teraz sama masz bzika. Ale nie będziemy się nad tem rozwodzić.
D’Alcacer minął ich, uchylając czapki przed panią Travers i zszedł po trapie do łódki. Jörgenson znikł w sposób sobie właściwy, jak duch odpędzony przez egzorcyzmy, a Lingard odstąpił wgłąb, zostawiając męża i żonę sam na sam.
— Myślałaś, że będę robił historje? — spytał pan Travers bardzo cichym głosem. — Zapewniam cię, że bez porównania wolę stąd pójść niż zostać. Nie przyszło ci to do głowy? Zatraciłaś wszelkie poczucie rzeczywistości, poczucie tego co jest możliwe lub nie. Myślałem właśnie dziś wieczorem, że chciałbym się znaleźć gdziekolwiek, byleby ciebie nie widzieć. Twojego szaleństwa...
Na głośny okrzyk pani Travers: „Marcinie!“ Lingard wzdrygnął się, d’Alcacer podniósł głowę, siedząc już w łodzi i nawet Jörgenson, stojący w ciemności gdzieś na przodzie, przestał mruczeć pod nosem. Jedyną osobą, zdającą się tego okrzyku nie słyszeć, był sam pan Travers, który ciągnął dalej równym głosem:
— ...na otumanienie twego umysłu — a zdawałaś się być zawsze tak wyższą nad pospolitą łatwowierność. Nie jesteś teraz sobą — ani trochę — i kiedyś mi sama przyznasz, że... Nie, jedynem wyjściem będzie zapomnieć o wszystkiem, jak się wkrótce sama przekonasz. W przyszłości nie będziemy nigdy poruszali tego tematu. Jestem pewien, że zgodzisz się na to z całą gotowością.
— Jak daleko sięgasz w przyszłość? — spytała pani Travers, odzyskując głos i nawet ton, którym odezwałaby się do niego, gdyby się mieli rozstać w sieni własnego mieszkania. Mogło się zdawać, że zapytuje męża, o której ma zamiar wrócić do domu — że lokaj stoi u otwartych drzwi, a powóz czeka na ulicy.
— Niebardzo daleko. To nie może trwać długo. — Pan Travers uczynił ruch, jak gdyby miał żonę opuścić, śpiesząc się na jakąś umówioną godzinę. — Ale, ale — rzekł, przystając — ten człowiek rozumie chyba dokładnie, że jesteśmy bogaci. Chyba wątpić o tem nie może.
— To ostatnia myśl, jaka przyszłaby mu do głowy — rzekła pani Travers.
— Ach tak, naturalnie. — Pan Travers pozwolił, aby lekka niecierpliwość zaznaczyła się w jego niedbałem obejściu. — Ale nie waham się ci powiedzieć, że mam już tego wszystkiego dosyć. Jestem gotów do — hm — do ustępstw. Mogę poświęcić na to dużą sumę. Ale to całe położenie jest takie bezsensowne! Ten człowiek gotówby wątpić o mojej dobrej wierze. Czy nie byłoby właściwem, abyś — wobec swego specjalnego wpływu — napomknęła mu, że ze mną nie potrzebuje się niczego obawiać. Można liczyć na moje słowo.
— To pierwsza rzecz, oczywiście, którąby pomyślał o każdym człowieku — rzekła pani Travers.
— Czy ty nigdy nie przejrzysz? — zaczął z rozdrażnieniem pan Travers, ale urwał. — Więc tem lepiej. Daję ci wolną rękę.
— Co tak wpłynęło na zmianę twego postępowania? — spytała podejrzliwie pani Travers.
— Mój szacunek dla ciebie — odpowiedział bez namysłu.
— Chciałabym ci towarzyszyć przez czas gdy będziesz więziony. Usiłowałam go właśnie przekonać...
— Zakazuję ci tego bezwzględnie — szepnął gwałtownie pan Travers. — Cieszę się, że sobie stąd pójdę. Nie chcę ciebie widzieć, póki twój bzik nie minie.
Oszołomiła ją ukryta gwałtowność męża. Ale natychmiast po dzikim szepcie rozległ się jego śmiech — krótki, pusty, światowy. Pan Travers dodał znacznie głośniej: — Nie przywiązuję właściwie żadnego znaczenia...
Odskoczył od żony i przechodząc przez burtę, skinął ku niej uprzejmie ręką.
Oświetlona mętnie przez latarnię, pozostawioną na dachu domku, pani Travers schyliła głowę na piersi i stała bez ruchu, jakby rozmyślając nad czemś głęboko. Trwało to tylko chwilę, poczem ruszyła z miejsca i otarłszy się o Lingarda, przeszła ze spuszczonemi oczami, kierując się ku domkowi. Lingard słyszał jak zamykała drzwi. Czekał przez chwilę, uczynił ruch w stronę przejścia, ale zatrzymał się i poszedł za panią Travers do jej kajuty.
Było tam ciemno, choć oko wykol. Nie mógł dojrzeć nic absolutnie; przytłaczała go głucha cisza, nie zmącona nawet szmerem oddechu.
— Jadę na ląd — zaczął Lingard, przerywając posępne, śmiertelne milczenie, otaczające ich dwoje — jego i tę kobietę, której nie mógł dojrzeć. — Chciałem się pożegnać.
— Jedzie pan na ląd — powtórzyła pani Travers. Głos jej był obojętny, pusty, bezdźwięczny.
— Tak, na kilka godzin albo na zawsze — rzekł Lingard miarowym głosem. — Może będę musiał umrzeć z nimi, albo umrzeć za innych. Dla pani pragnąłbym żyć, gdybym tylko wiedział jak to uczynić. Mówię to pani, ponieważ jest ciemno. Gdyby tu było światło, nie wszedłbym za panią.
— Toby było lepiej — wymówił ten sam bezdźwięczny kobiecy głos. — Przychodzi pan zawsze do mnie z tem życiem i tą śmiercią w ręku.
— Tak, to jest dla pani zawiele — wyjaśnił półgłosem Lingard. — Pani nie może nie być szczerą. I niczemu nie jest pani winna! Proszę mi nie życzyć abym żył — ale proszę mi życzyć szczęścia, bo pani niczemu nie jest winna, a będzie pani musiała zdać się na los.
— Wszystkiego najlepszego, Królu Tomie — usłyszał ją wśród ciemności, w której zdawał się teraz rozróżniać połysk jej włosów. — Zdam się na los. A niech się pan nie stara znów do mnie zbliżyć, bo mnie pan znużył.
— Bardzo temu wierzę — szepnął Lingard i wyszedł z kabiny, zamykając ostrożnie drzwi za sobą. Cisza trwała jeszcze przez jakie pół minuty; nagle krzesło przewróciło się w mroku. Zaraz potem głowa pani Travers ukazała się w świetle lampy stojącej na dachu domku. Jej nagie ramiona obejmowały odrzwia.
— Niech pan chwilę poczeka — rzekła głośno w ciemność. Nie słyszała kroków, nie widziała aby się coś poruszyło, prócz niknącej, białej postaci byłego kapitana H. C. Jörgensona, który odnosił się obojętnie do ludzkiego życia. — Proszę poczekać! Królu Tomie! — nalegała, podnosząc głos, wreszcie krzyknęła, na nic nie zważając: — Ja tego nie myślałam. Niech mi pan nie wierzy!
Po raz drugi w ciągu tej nocy głos kobiety wzbudził niepokój w męskich sercach na pokładzie Emmy — tylko nie w sercu starego Jörgensona. Malaje w łodzi spojrzeli w górę z ławek. D’Alcacer, siedzący na tylnej ławeczce obok Lingarda, poczuł, że lęk go przejmuje.
— Co to znaczy? — wykrzyknął. — Słyszałem pańskie imię na pokładzie. Zdaje mi się, że pana wołają.
— Odbij — rozkazał Lingard nieugięcie, nie spojrzawszy nawet na d’Alcacera. Pan Travers był jedynym, który zdawał się nie wiedzieć o niczem. W dobrą chwilę po odbiciu łódki od boku Emmy pochylił się ku d’Alcacerowi.
— Mam nadzwyczaj dziwne uczucie, — rzekł półgłosem. — Zdaje mi się, że jestem w powietrzu; doprawdy nie rozumiem. Czy jesteśmy na wodzie, proszę pana? Czy pan jest tego pewien? Ale naturalnie że jesteśmy na wodzie.
— Tak — rzekł d’Alcacer tym samym tonem. — Może przepływamy Styks. — Usłyszał jak pan Travers mruknął obojętnie: — To bardzo prawdopodobne — czego się d’Alcacer bynajmniej nie spodziewał. Lingard siedział z ręką na sterze jak skamieniały.
— Więc pan zmienił zapatrywanie — szepnął d’Alcacer.
— Powiedziałem mojej żonie, żeby mu zrobiła pewną propozycję — ciągnął Travers poważnym szeptem. — Żeby mu ofiarowała pewną sumę pieniędzy. Ale jeśli mam panu powiedzieć prawdę, niebardzo wierzę, aby to odniosło jaki skutek.
D’Alcacer nic nie odpowiedział, tylko zaczął się zastanawiać, czy tamto drugie, bezsensowne zachowanie pana Traversa nie było mniej przykre. Nie dało się zaprzeczyć, że pan Travers przyczynia wiele kłopotu. Chwycił nagle d’Alcacera za ramię i dodał cichym szeptem: — Wątpię o wszystkiem. Wątpię, czy ta propozycja będzie kiedykolwiek zrobiona.
Zachowanie Traversa nie wywierało wielkiego wrażenia. Było w tem coś wzbudzającego litość: ten szept, pochwycenie za ramię, dreszcz — mogło się zdawać, że to dziecko się zlękło w ciemności. Ale Travers był głęboko wzruszony. Po raz drugi tego wieczoru zdziwienie d’Alcacera dosięgło granic zgrozy — lecz tym razem sprawił to mąż pani Travers.